Życie neurastenika/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Życie neurastenika
Wydawca LUX
Data wyd. 1924
Druk Rekord
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les 21 jours d'un neurasthénique
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XII.

Spotkałem wczoraj dwie dość interesujące osobistości: mera bretońskiego, Jana Le Tregarec i bywalca klubów paryskich Artura Lebon.
Pierw o merze:

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Będąc rybakiem w Concarneau, prędko zebrał sobie znaczny majątek i udał się na odpoczynek do Hernac, gdzie miał grunta i spokojny domek, stojący na wzgórzu; w tym kąciku, jedynym w całej miejscowości, — były gdzieniegdzie drzewa, kwiaty, przypominające sobą życie. Zarazki malarji nie dochodziły do tego szczęśliwego domu, a wiatry morskie przynosiły z sobą zdrowy zapach soli i odżywcze aromaty.
Mer był znakomitym człowiekiem: przynajmniej uważano go za takiego... Dbał bardzo o mieszkańsów Hernac’a. Idąc za przykładem rektora, który wybudował piękny, biały, murowany kościół, mer wznios wspaniały ratusz, w stylu Ludwika XIII, potem prześliczną szkołę w stylu Ludwika XVI, nie odwiedzaną zupełnie przez dzieci. I musiał przerwać budowę prze ślicznej fontanny w stylu Renaissance, z powodu braku środków i wody...
Gmina obciążona była długami... Ludzie uginali się pod brzemieniem dodatkowych, licznych podatków; lecz uważali mera za świętego, za bohatera i to dawało im pewną ulgę w cierpieniach. Cieszy się ze swoich dobrych czynów, i żył spokojnie, otoczony miłością swoich współobywateli.
Pozbawiony możności wznoszenia pomników dla szczęścia ludu, marzył o przeróżnych katastrofach, w których by mógł okazać całą swoją dobroć!...
— Żeby tak naraz we wsi ukazała się jakabądż epidemia?... mówił sobie:... O, jakbym ja zabiegał koło nich... Prawda, umierają... lecz umierają jeden za drugim, z monotonną regularnością. Jeżeliby naraz umarło razem dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści osób... Oto wtedy bym okazał swą działalność, swe zdolności organizatorskie, swą czułość dla tych biednych ludzi.
W takich chwilach czuł, że w piersi jego bije ręce Juljusza Simona.
Razu pewnego marzenia jego spełniły się: byłe to w 1885 r., kiedy cholera srożyła się w Marsylji i w Tulonie. Pewnego razu mer spacerował po bulwarze Hernaca, a myśl jego, przelatująca morza i lądy, przebywała w tych dwóch miastach. Wyobrażał sobie przepełnione szpitale, wymarłe ulice, przerażenie mieszkańców, cierpienia chorych, brak trumien, ognie, płonące na placach, i mówił sobie:
— Szczęśliwi są tamtejsi merzy!... Takie szczęście nie mnie jest przeznaczone... A co oni robią?... Nic... Tylko tracą głowę... To nie organizatorzy... Niech tu się zdarzy dobra epidemja, ja bym im pokazał... Mnie jeszcze nie znają... A o co ja proszę? O nic... Chcę być tylko użytecznym... Order Legji Honorowej w zupełności by mnie za to wynagrodził...
W tej chwili do zatoki weszła łódź z Quiberon i przybiła do przystani, gdzie stał mer, pogrążony w swych dobroczynnych rozmyślaniach... Naraz drgnął...
— O, mój Boże!... krzyknął.
W łodzi, na sieciach rybackich, leżał marynarz. Ręce i nogi jego konwulsyjnie były zaciśnięte, całe ciało wstrząsała czkawka, jęczał i wymyślał. Wzburzony mer zawołał na właściciela łodzi:
— Wszakżeż ten człowiek jest chory?!... Czy na cholerę?...
— Cholerę?... rzekł właściciel, wzruszając ramionami: Skąd znów... poprostu pijany jest, jak wśinia...
Marynarz w dalszym ciągu jęczał... Dostał kurczy... Podniósł się na rękach, otworzył usta i zaczął wymiotować...
— Prędzej... prędzej... na pomoc!... zawołał mer, to cholera... mówię wam, że to cholera... W Hernac jest cholera...
Podeszło do niego kilku ludzi... inni uciekli... Mer wydawał rozkazy:
— Kwasu karbolowego!... Do łaźni go!... Zapalić ognie na bulwarze...
I nie zwracając uwagi na protesty właściciela: „Ja panu mówię, że jest on pijany“, mer wskoczył do łodzi.
— Pomóżcie mi... pomóżcie... Nie obawiajcie się...
Marynarza podnieśli i wynieśli z łodzi. Potem trzech ludzi, z merem na czele, poniosło go do szpitala.
— Co się stało... Co się stało? dopytywały się kobiety na widok tej niezwykłej procesji...
A mer odpowiadał:
— Nic... Idźcie do siebie... Nic... Nie lękajcie się... To cholera...
Kobiety bladły przy tej nowinie i rozbiegały się po całej wsi, wołając w przerażeniu:
— Cholera!... cholera!... u nas jest cholera!...
Wśród ogólnej paniki, mer wydawał rozkazy.
— Uprzedzić rektora... Niech biją w dzwony... Polać ulice chlorem... Nie obawiajcie się... Zapalić ognie, jak w Marsylji...
W szpitalu mer sam pielęgnował marynarza... Rozebrał go, obmył, i zaczął dodawać otuchy pobladłym zakonnicom:
— Widzicie?... ja nie obawiam się.... Nie trzeba się bać... To nic... Ja jestem tu...
Położył chorego do wygrzanego łóżka, wytarł go szczotkami, położył na boki, na nogi, pod pachy i na brzuch gorące cegły.
Marynarz mruczał, wyrywał się, odpychał cegły, parzące mu skórę, jęczał i wymyślał.
— To konwulsje... konwulsje... Prędzej rumu... — rozkazał mer: nie obawiajcie się.
Rozsunął pacjentowi zęby i wprowadził mu do ust szyjkę butelki, napełnionej rumem... Pijak, jakby ucieszył się, na twarzy jego odbiło się zadowolenie.
— Widzicie?... zauważył mer: przychodzi do siebie... lepiej mu już... Rum to prześliczny środek! Uratujemy go... Pomóżcie mi...
Szybkim ruchem podniósł butelkę i odrazu wylał całą jej zawartość do gardła marynarza...
Naraz ten zadławił się. Spazmy zdławiły mu gardło. Rum z jakimś dziwnym chrapaniem i świstem wyleciał z ust i nosa tego.
— Pijżeź... łykaj, głupcze... — rzekł mer, nie odejmując butelki...
Lecz oczy marynarzowi kołem stanęły. Przestał szarpać się i wyciągnął się... Był już martwy, rum udusił go...
— Zbyt późno... — szepnął mer smutnym głosem.
— Wieczorem woźny z bębnem obszedł wszystkie ulice Hernacu, i co dwadzieścia kroków bił w bęben i czytał następujące obwieszczenie:

Do mieszkańców Hernaku.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Drodzy współobywatele!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
„Zjawiła się u nas cholera.

„Porwała już wiele ofiar.
„Bądźcie spokojni. Wasz mer nie opuści was. Bezustannie będzie on siedzieć w ratuszu, gotowy do wszelkich wypadków, z mocnem postanowieniem ocalenia was przed tym biczem. Liczcie na mnie.
„Niech żyje Le Hernac!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Lecz ulice były już puste, i mieszkańcy drżeli ze strachu w swych zamkniętych lepiankach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Oto p. Artur Lebon, bywalec klubów paryskich.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Razu pewnego w nocy, spałem głębokim snem, gdy naraz rozbudził mnie silny stuk; w sąsiednim pokoju coś upadło. Jednocześnie zegar wybił czwartą i kotka moja żałośnie zamiauczała. Zerwałem się z łóżka szybko, bez żadnych ostrożności, z męstwem, objaśnić się dającem wyjątkowo mojemi przekonaniami konserwatywnemi, otworzyłem drzwi i weszłem do pokoju. Był oświetlony i jakiś elegancki jegomość we fraku, z orderem w butonierce, ładował kosztowności do ładnego, żółtego, skórzanego sakwojażu. Nie należał on do mnie, lecz kosztowności były moje, dlatego też zdecydowałem się zaprotestować przeciwko tak dziwnej, niezbyt dla mnie korzystnej operacji. Choć widziałem tego jegomościa poraz pierwszy, jednakże twarz jego wydała mi się znajomą; takie przyzwoite, wygolone twarze spotyka się na bulwarach, w teatrach, w restauracjach nocnych, i przy spojrzeniu na nie można z pewnością powiedzieć: „Oto bywalec klubowy“. Muszę przyznać, że zdziwiłem się trochę, zobaczywszy u siebie o godz. 4 rano jegomościa, którego nie zapraszałem. Lecz ta wizyta nocna nic mnie nie przestraszyła i nie rozgniewała. Byłem przyjemnie zdumiony elegancją i szczerą twarzą nieznajomego, gdyż spodziewałem się spotkać ordynarnego złodzieja, przed którym musiałbym się bronić, a ja nie lubię uciekać się do gwałtu.
Na widok mój, wytworny nieznajomy przerwał swe zajęcie, i z ironicznym uśmiechem rzekł do mnie:
— Przepraszam bardzo, żem tak niegrzecznie rozbudził pana. Lecz to w części nie moja wina. Ma pan bardzo delikatne meble, wpadające przy najlżejszem dotknięciu w omdlenie...
Dopiero teraz zauważyłem, że w pokoju panował straszny nieład: szuflady wysunięte i opustoszone, doniczki rozbite, małe biurko w stylu empire, gdzie chowam pieniądze i klejnoty rodzinne, przewrócone na dywan... Słowem zupełny pogrom... I podczas gdy kontestowałem to wszystko, wczesny gość ciągnął dalej swym wdzięcznym głosem:
— O, te meble współczesne!... Jakież one delikatne!... Mnie się zdaje, że one, podobnie, jak i cały świat, cierpią na chorobę wieku — neurastenję...
Dyskretnie i miło roześmiał się, i w śmiechu tym, nic a nic mnie nie obrażającym, wypowiedział się dobrze wychowany człowiek. Postanowiłem wtrącić się.
— Z kim mam zaszczyt mówić?... rzekłem, bardziej już spokojnym wzrokiem patrząc na manewry nocnego gościa, podczas gdy przeciąg rozwiewał mi poły mojej koszuli.
— Mój Boże!... odrzekł ten gentleman dystyngowanym tonem: nazwisko moje napewno bardzo pana zdumieje... Czy nie lepiej odłożyć do odpowiedniej chwili tę nader pożądaną dla mnie znajomość, której, przyznam się, dziś wcale nie szukałem. Pragnąłbym bardzo, za pozwoleniem pańskiem, zachować dziś najściślejsze incognito...
— Dobrze... Lecz wszystko to nie objaśnia mi...
— Mojej obecności u pana o tak wczesnej porze i wśród takiego nieporządku?
— To właśnie... I byłbym bardzo wdzięczny...
— Ma się rozumieć! powtórzył elegancki znajomy: Ciekawość pańska jest w zupełności prawną, i powinienem ją zaspokoić... Lecz przepraszam! Jeżeli pan chce porozmawiać ze mną, czyż nie lepiej włożyć szlafrok?... Tu chłodno i pan łatwo dostać może tę przeklętą influenzę...
— Ma pan w zupełności rację... W takim razie pozwoli mi pan odejść na chwilę...
— Proszę, panie, bardzo proszę...
Poszedłem do garderoby, narzuciłem na siebie naprędce szlafrok, i powróciłem do nieznajomego, usiłującego przywrócić porządek w rozgromionym przez niego pokoju.
— Niech pan się nie fatyguje, panie... Lokal mój jutro wszystko sprzątnie...
Poprosiłem go, ażeby usiadł, usiadłem san i, zapaliwszy cygaro, rzekłem zachęcającym tonem:
— Słucham pana...
Mój rozmówca mógłby milczeć przez czas pewien, ażeby zebrać myśli, jak robią zwykle wszyscy bohaterzy romansów. Lecz on uniknął tej banalności i zaczął odrazu:
— Panie, jestem złodziejem... zawodowym złodziejem... Pan, napewno, domyślił się tego?
— Ma pan rację...
— Przynosi to zaszczyt pańskiej przenikliwości... Zatem, jestem złodziejem... Wybrałem takie stanowisko socjalne dopiero potem, gdy przekonałem się, że w naszych smutnych czasach, jest ono bądź cobądź najbardziej szczerem, najuczciwszem, najporządniejszem ze wszystkich stanowisk... Złodziejstwo, panie, — mówię, złodziejstwo, również, jakbym powiedział literatura, malarstwo, medycyna, — uważane było za hańbiący fach, dlatego, że dotychczas obierali go sobie tylko wstrętni włóczędzy, niewykształceni, niewytworni ludzie... Chcę przywrócić złodziejstwu ten blask, na jaki ma ono prawo, i uczynić z niego liberalne, szanowane zajęcie. Nie zadawalając się słowami, spójrzmy na życie. Złodziejstwo, jedyne zajęcie człowieka. Wybieramy sobie zajęcia, — jakie by one nie były, niech pan to zauważy, — tylko dlatego, że pozwalają nam one kraść, — więcej lub mniej, — lecz bądź co bądź kraść cośbądź u kogo bądź... Pan jest zbyt domyślny, zbyt dobrze wie, co kryje się po za naszemi cnotami i za naszym honorem. Dlatego też nie mam potrzeby potwierdzać wszystkiego wyżej rzeczonego przekonywującymi przykładami i wyliczeniami.
Słowa te tak pogłaskały moje, — zresztą już dowiedzione, — pretensje do znajomości psychologji i nauk socjalnych, że stanowczo i z powagą wykrzyknąłem: „Ma się rozumieć“. Zachęcony tem elegancki złodziej ciągnął z więcej poufałymi gestami:
— Będę mówić tylko o tem, co dotyczy się mnie... i będę zwięzły. Zacząłem karjerę swą od handlu... Lecz brudne obowiązki, jakie musiałem wykonywać, łajdactwa, nizkie oszukaństwa na miarze i na wadze... wkrótce przejęły wstrętem moją wrodzoną delikatność, moją szczerą, uczciwą naturę... Rzuciłem handel i zająłem się operacjami pieniężnemi.
Lecz wkrótce sprzykrzyły mi się one... Uch!... ja nie mogłem stwarzać instytucji nieistniejących, puszczać w obrót fałszywe papiery i fałszywe metale, wynajdywać fałszywe kopalnie rudy, fałszywe przesmyki, fałszywe kopalnie węgla... Było wstrętnem dla mnie oszukiwać moich klijentów, wymaniać od nich pieniądze przy pomocy wiele obiecujących prospektów i prawnych kombinacji i wzbogacać się na conto ich powolnej postępowej ruiny... Wtedy zabrałem się do dziennikarstwa. Lecz po miesiącu przekonałem się, te dziennikarstwo nie może wyżywić człowieka, jeżeli tylko nie zajmuje się on trudnym i skombinowanym szantażem... I oprócz tego, codziennie musiałem się spotykać z różnemi podejrzanemi osobistościami. Po prostu nie mogę przywyknąć do myśli, że gazety wydawane są przez zbankrutowanych kupców lub shańbionych finansistów, którzy, dzięki temu, unikają więzienia lub katorgi. Nie mówiąc już o tem, że wykształconemu człowiekowi trudno jest być niewolnikiem ordynarnych, ciemnych, przeważnie ledwie umiejących czytać głupców, umiejących tylko podpisywać się na hańbiących kwitach... Wtedy popróbowałem zająć się polityką...
Przy tych słowach nie mogłem powstrzymać się od głośnego śmiechu...
— To właśnie, — zgodził się ze mną czarujący gentleman... Nie będziemy się rozwodzić nad tem... Potem chciałem zostać człowiekiem światowym... prawdziwie światowym człowiekiem... Jestem przystojny, umiem się podobać... mam rozum... żelazne zdrowie... wiele gustu... Mógłbym być przyjętym w Epatan, w klubie ulicy Royal, mieć zaproszenia na wieczory p. de Montesquieu... Lecz byłem zbyt drobiazgowy... Oszukiwać w grze; zatrzymywać konia na wyścigach... utrzymywać młode kokotki, być na utrzymaniu u starych... sprzedawać im swoje nazwisko, swoje związki światowe wątpliwemu bankierowi, handlarzowi-reklamiście, fabrykantowi samochodów... lichwiarzowi lub pięknej kobiecie?... O, nie!... Słowem, spróbowałem wszystkie przyzwoite profesje i szlachetne drogi karjery, dostępne w życiu społecznem lub prywatnem takiemu czynnemu, rozumnemu i delikatnemu młodemu człowiekowi, jak ja... Stało się dla mnie jasnem, że złodziejstwo, — jakby je nie nazwano, — jest jedynym celem i jedynym motorem każdej działalności, lecz tylko jest spaczone, uczynione tajnem, a przez to, znacznie więcej niebezpiecznem! Wtedy powiedziałem sobie co następuje: „Jeżeli człowiek nie może uniknąć tego fatalnego prawa złodziejstwa, to byłoby daleko uczciwiej zajmować się niem jawnie, nie ukrywając swego wrodzonego dążenia do zagarnięcia cudzej własności pod napuszonemi przeprosinami, oszukańczemi zaletami i szumnymi tytułami, które już więcej nikogo nie oszukają... I zacząłem codziennie kraść; każdej nocy dostaję się do bogatych mieszkań i wybieram z cudzych kas tyle, ile mi jest koniecznie potrzebnem dla podtrzymania mej ludzkiej egzystencji...
W innym czasie, żyję tak, jak i wszyscy... Jestem członkiem dość wytwornego, szlachetnego klubu; mam prześliczne stosunki... Minister tylko co obdarzył mnie orderem... I po pomyślnem złodziejstwie bywam wspaniałomyślny i hojny... Słowem, otwarcie, jawnie, robię to wszystko, co wszyscy robią potajemmnie... Sumienie moje nic mi nie wyrzuca, gdyż ze wszystkich ludzi, jakich ja znałem, jeden ja tylko pogodziłem czyny swoje ze swojemi przekonaniami i przystosowałem naturę swoją do tajemniczego znaczenia życia...
Świece gasły, świt wdzierał się przez szczeliny okiennic. Zaproponowałem eleganckiemu nieznajomemu, ażeby zechciał zjeść ze mną śniadanie, lecz odmówił, gdyż był we fraku i nie chciał obrazić mnie takiem niezachowaniem formy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Artur Lebon przecudny kompan... zachwycam się rozumem jego i gracją... Na nieszczęście, znajduje się w X. tylko przejazdem... i będzie tu nie dłużej nać tydzień. Lecz obiecuje powrócić...
— Jestem bardzo zajęty... Nie mam czasu... mówi on do mnie.
Zapytałem, czy zajmuje się on tu swojem rzemiosłem...
— Nie, — odpowiedział: Tu odpoczywam... Tu... żyję z dochodów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: anonimowy.