Życie neurastenika/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Życie neurastenika
Wydawca LUX
Data wyd. 1924
Druk Rekord
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les 21 jours d'un neurasthénique
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XI.

Tu już od kilku dni wytrwale mówią o markizie de Porpier. Nazwisko jego służy za dobrą reklamę administracji zakładu. Markiz wygrywa znaczne sumy pieniędzy w baccarat, w pockera, w tir au pigeons... Przy samochodzie jego zbierają się całe tłumy... Nareszcie, świetny tryb życia jego wywołuje prawdziwą sensację... Klara Fistoul zapewnia mnie, że markiz mieszka darmo w hotelu i otrzymuje wszystko z Kasyna...
— Takie znakomite nazwisko... Pomyśl tylko... — objaśniał: takie znaczne polityczne i społeczne stanowisko!... I, żebyś wiedział, jaki on miły!... Wcale nie dumny...
Mówią również, że przyjechał do X. na to, ażeby być bliżej Hiszpanji, gdzie powinien mieć częste i stanowcze widzenia z księciem... Orleańskim. Mówią nawet, że do X. wkrótce przyjedzie Artur Meyer, przyjaciel markiza, zarządzający jego interesami pieniężnymi i jego rozrywkami...
Oto co ja wiem o markizie de Porpier:
Pewnej niedzieli przyjechałem z przyjacielem do Noirfleur, małego, niezwykle malowniczego miasteczka normandzkiego, które w zupełności zachowało swój starożytny wygląd.
Tego dnia na placu ratuszowym zebrał się olbrzymi tłum ubranych świątecznie włościan. Z powodu wyborów tłum szumiał i burzył się więcej niż zwykle. Wybory, podniecające interesy i namiętności, na czas pewien ożywiły miasto. Ściany okryte były błękitnymi, żółtymi, czerwonymi, zielonymi afiszami, przed Którymi, z podniesionemi głowami i z rękoma, założonemi na plecach, milcząc, nieruchomo, stały gromady ludzi. Włościanki siedziały.
Przyjaciel mój wskazał mi jednego z kandydatów, wygłaszającego mowę i gestykulującego w największej, najbardziej ożywionej grupie. Był to markiz de Porpier, bogaty obywatel, znany w Normandji ze wspaniałego trybu życia, a w Paryżu imponował swym zaprzęgiem bez zarzutu. Członek Jockey-Clubu, amator koni, psów i kobiet, przekonany antysemita i wojowniczy rojalista, zdaniem gazet należał do najlepszych sfer towarzystwa paryzkiego.
Ze zdziwieniem zobaczyłem, że był w długiej, niebieskiej bluzie i w czapce ze skóry królika. Objaśniono mnie, że to był jego mundur wyborczy, zwalniający go od konieczności wyjawiania swych przekonań politycznych. Zresztą miał w zupełności minę dorobkiewicza. Maniery jego w zupełności odpowiadały temu kostjumowi; czerwona, ordynarna, lecz chytra i drwiąca twarz niczem nie odróżniała się od innych, i nie było w nim żadnych oznak tego, co reporterscy antropolodzy nazywają rasą...
Uważnie wpatrywałem się w niego...
Wątpię, czy ktobądź mógłby tak zręcznie obrabiać swoje interesy, tak korzystnie sprzedawać konie lub krowy, wypijać tyle litrów wina podczas targu, znać wszystkie sztuczki jarmarczne, tak jak on. Przechodząc koło niego słyszałem, jak ze śmiechem wołał:
— No, tak... tak... rząd — to krowa. Ręczę wam, że poprowadzimy go daleko... Ach, niech djabli wezmą!... dzieci moje...
Rzeczywiście, czuł się znakomicie w bluzie chłopskiej; był dobroduszny, cyniczny, śmiał się, oburzał... zawsze w porę, ściskał ręce, klepał po ramionach, po brzuchach, chodził tam i z powrotem po placu, żartował, częstował chłopów w kawiarni d’Esperance... I potrząsał w powietrzu ciężką laską normandzką, przywiązaną do jego prawej ręki mocnym, czarnym rzemieniem...
— Ach, niech djabli wezmą!...
Trzeba zauważyć, że markiz de Porpier był w Noirfleur jak w domu, uważał je za swój folwark i, dzięki swemu sprytowi, genialności dorobkiewicza i zręczności cieszył się w nim wielką popularnością. Tak podbił sobie wszystkich swą cyniczną szczerością, że nikt nie myślał nawet dziwić się ostrej zmianie, która odbywała się w kostjumie jego po upływie okresu wyborczego. Przeciwnie, wszyscy cieszyli się z tego i mówili:
— Pan markiz to zuch. I nie dumny!... Oto kto kocha rolnika!...
Podobnież nikt nie dziwił się temu, że korzystał z przywilejów i honorów znakomitych panów. Naprzykład, każdej niedzieli, przy końcu mszy, szwajcar stawał przy wejściu do małej kapliczki, „przeznaczonej dla zamku“, i kiedy markiz wychodził stamtąd w towarzystwie rodziny i lokajów, szwajcar w kapeluszu z piórami i w czerwonej, jedwabnej szarfie, poprzedzał go, towarzyszył aż do karety, roztrącając ludność, stukając po taflach posadzki swą buławą ze złotą gałką... i wołając:
— Droga... droga dla pana markiza!...
I wszyscy byli zadowoleni, — markiz, szwajcar, tłum...
Ach!... takich markizów trzeba szukać...
Razu pewnego na wyborach miał on zabawną przygodę.
W okręgu jego znajdował się pewien bardzo oddalony powiat, gdzie markiz nie cieszył się wielkim i rzeczywistym wpływem. Przeciwko niemu utworzyła się nawet silna opozycja, nie grożąca zresztą w nczem jego karjerze politycznej, lecz mimo to bardzo go niepokojąca... zwyciężył tą opozycję, uroczyście przyrzekając wystarać się u rządu pozwolenie na budowę w głównem mieście stacji kolejowej. Lata szły, a przyobiecana stacja nie budowała się... co, jednakże, nic a nic nie przeszkadzało ponownemu wyborowi markiza...
Widząc, że ich deputowany milczy, włościanie razu pewnego zjawili się do niego i z szacunkiem poinformowali się o swojej stacji, dodając, że przeciwnik jego również przyobiecał im wystarać się o konieczne pozwolenie...
— Stacja... zawołał markiz: jakto?... wy nie wiecie?... Lecz już wszystko zrobione, moi drodzy... w przyszłym tygodniu zaczną się roboty... Nie łatwo było poradzić sobie z rządem, który nic nie chce zrobić dla rolników...
Odrzekli, że to nieprawdopodobne, że nikt nie robił żadnych planów... ani jeden inżynier nie pokazał się w mieście... Lecz markiz nie namyślał się nawet nad odpowiedzią.
— Stacja... rozumiecie, moi drodzy... to nie robota... to głupstwo... Inżynierzy nie będą się tam fatygować z powodu takiego głupstwa... Mają oni swoje plany... kreślą je w biurach... Lecz mówię wam, że to postanowione... zaczną w przyszłym tygodniu...
Po upływie pięciu dni, o świcie przywieziono furę kamieni... potem furę piasku...
— Aha... to na naszą stację... orzekli włościanie: pan markiz mówił prawdę...
I wrzucili do urny swe zwykłe karty wyborcze...
W dwa dni po wyborach zjawił się furman, który władował na fury kamienie i piasek...
— Lecz to nasza stacja!... zawołali włościanie...
Furman zaciął konie i rzekł:
— Omylili się... to dla innego okręgu.
Na następnych wyborach wyborcy tego powiatu zaczęli natarczywiej niż zwykle domagać się swojej stacji... Markiz zrobił wspaniały gest...
— Stacja!... zawołał: kto mówi o stacji? Na co nam jakaś tam obskurna stacja?... Stacje nie odpowiadają już więcej współczesnym wymaganiom... Wam potrzebny jest dworzec... Chcecie mieć dworzec? Mówcie!.. Wielki... prześliczny... szklanny dworzec z zegarem elektrycznym... z bufetem... z czytelnią? Niech żyje Francja... I jeżeli potrzebne są wam odnogi kolejowe, to zawiadomcie o tem... Niech żyje Francja!..
Włościanie powiedzieli sobie:
— Wielki dworzec?... to, ma się rozumieć, daleko lepsze...
I znów wybrali markiza...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tego rana, o którem ja mówię, markiz, wychodząc z kawiarni d’Esperance w towarzystwie tłumu włościan, wycierających rękoma mokre od wina usta, spotkał się ze swoim konkurentem... Był to mizerny biedak, chudy i blady, z twarzą okrytą pryszczami, który powziął dziwną myśl wystąpienia przeciwko markizowi, jako kandydat socjalistów... Były nauczyciel, uwolniony przez George’a Leygha za to, że ośmielił się — zbyt wcześnie, biedak!.. — powiesić w klasie deklarację praw człowieka... był wybrany przez komitet rewolucyjny jako kandydat wszystkich reform, wszystkich protestów, wszystkich żądań. Bardzo rozumny, przekonany i oddany „idei“, on, na nieszczęście, nie posiadał prezentującej się powierzchowności, i wygląd jego nic a nic nie odpowiadał śmiałym doświadczeniom jego plakatów wyborczych. Z szacunku dla swoich wyborców włożył swój najlepszy strój... staromodny, znoszony surdut, bardzo pachnący naftaliną, lecz mimo to pocięty w wielu miejscach przez mole. Wysoki, porudziały kapelusz, ze świecącymi skrzydłami, z błyszczącą od tłuszczu wstążką, dopełniał mizernego jego stroju... Był sam... zupełnie sam... I czując wrogi nastrój otaczających go, skonfundowany, nieśmiało szukał oczyma swoich przyjaciół.
Markiz zaraz drwiąco wskazał go końcem swego normandzkieco kija...
— Popatrzcie no na tego eleganta?... zawołał z głośnym, nienawistnym śmiechem: i to się nazywa socjalista!.. O, nieszczęście!..
W tłumie towarzyszących mu włościan rozległ się powstrzymywany śmiech, potem szept...
— O! la! la! la!..
Markiz de Porpier w swych grubych, podkutych gwoździami trzewikach i wsuniętej na tył głowy czapce, miał bardzo pewną siebie minę... Wiatr nadymał bluzę jego, z pod kołnierza której widniały końce czerwonego fularu. Ciągnął dalej:
— I pokazuje się on tu... szczwanić się zbytkiem swoim... ubliżać ludowi ubraniem księcia!.. Popatrzcie no na niego!.. Ach, niech djabli wezmą!.. To hańba...
Dwieście wrogich, drwiących i pogardliwych spojrzeń utkwiło w biednym kandydacie... Zachęcony tem markiz zawołał jeszcze głośniej:
— Gdzie on ukradł ten surdut?... Kto dał mu len kapelusz?.. Niemcy wiedzą cośkolwiek o tem... Łobuz... nikczemny łobuz...
Szept wzmagał się, rósł... Jakiś furman wielkiego wzrostu, z obnażonemi rękoma, w długim, skórzanym fartuchu, zawołał:
— To zdrajca...
I kilka głosów zakrzyczało:
— Precz ze zdrajcami!..
Markiz ciągnął dalej, wskazując na swą niebieską bluzę, na czapkę ze skóry królika, na podkue gwoździami buty i na kij sękaty:
— Czyż prawdziwi przyjaciele ludu noszą surduty, jak cudzoziemcy... jak żydzi?.. Czyż ja jestem w surducie... i w rurze błyszczącej, jak słońce?... No, powiedzcie?
— Niech żyje pan markiz!
— Noszę bluzę chłopską... bluzę uczciwego włościanina francuzskiego... robotniczą bluzę... bluzę francuzkich oszczędności...
— Niech żyje pan markiz!...
— I nie uważam tego za hańbiące dla siebie. Nieprawdaż?..
— Niech żyje... niech żyje pan markiz...
— Wtedy gdy ten łotr... ten kosmopolita.. ten socjalista...
— Tak!.. tak!.. tak!..
— ...ośmiela się zjawiać tu... ubliżać ubóstwu ludu...
— Tak... tak... Prawda...
— ...uczciwego rolnika... który stanowi dumę Francji!.. Ach, niech djabli wezmą!..
— Precz ze zdrajcami!..
Nieszczęsny kandydat zatrzymał się, nie rozumiejąc, czem mógł wywołać taki wybuch oburzenia... Przedewszystkiem obejrzał swój surdut, jakby chcąc przekonać się, że w nim niema nic ubliżającego dla ludu. Potem próbował mówić protestować... Leci głos jego zagłuszony został głosami tłumu...
— Precz ze zdrajcami!...
— Wracaj do Niemiec!..
— Do Anglji...
— — Tak... tak... Precz ze zdrajcami!..
Widząc nad sobą podniesione pięście, uciekł, Ścigany sykaniem i gwizdaniem całego miasta.
Tryumfujący markiz powrócił do café d'Esperance i przy ogólnych, okrzykach zachwytu, zażądał nowych butelek, stukając laską po marmurowych stolikach i wołając:
— Rzeczywiście... niech djabli wezmą!.. Jakiś łotr kosmopolita... Potem podniósł swą szklankę:
— Za bluzę francuzką... moi przyjaciele .. Cześć bluzie francuskiej!..

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przygoda biednego kandydata socjalistów wzbudziła we mnie gorącą chęć poznania bliżej markiza de Porpier. Zacząłem rozpytywać się o niego i opowiedziano mi bardzo wiele śmiesznych faktów.
Mieszkańcy miejscowi opowiadali mi mnóstwo anegdot; markiz był niewyczerpany w wszelkiego rodzaju kawałach, gdzie żywioł komiczny łączył się z tragicznym. I czem bardziej nieludzkiemi byli te sztuczki, tem więcej go lubiano. Popularność rosła razem z jego nikczemnością, odznaczającą się czysto francuzką pomysłowiością i wesołością.
Markiz nadzwyczajnie cenił swoje lasy i polecał ochronę ich silnym, ordynarnym i okrutnym stróżom, z którymi nie było dobrze spotkać się w nocy. Wybierał ich przeważnie z byłych podoficerów lub katorżników, dla których życie ludzkie nie miało żadnej ceny. Dlatego obawiano się ich bardzo. Płacił im wysokie pensje, hojnie wynagradzał za każde ujęełe złodziei i po ojcowsku starał się o to, ażeby nigdy nie czuli braku wódki.
— Trzeba, — mówił on: trzymać ich zawsze w stanie lekkiego upojenia... Wtedy będą robić to, co do nich należy, i, na wypadek, nie będą się namyślać nad tem, ażeby zabić człowieka jak królika...
Wogóle nie ceremonjował się z kłosownikami. Zasady jego głosiły — łapać ich i postępować z nimi, jak z tchórzami, kunami, lisami, wilkami i innemi zwierzętami. Zresztą, po kilku podejrzanych dramatach i krwawych rozprawach, które umocniły tylko popularność markiza, kłusownicy już się nie odważali polować na jego ziemi... Wiedzieli, co ich czeka.
— Ma się rozumieć, — zgadzali się: zające, bażanty, sarny, króliki... należą przecież do p. markiza!... Pocóż to bydło je rusza?... Tem gorzej dla nich...
Bohaterskie czyny markiza de Porpier nie zawsze nosiły taki charakter złowieszczy. Zabawiał się również wesołymi żarcikami.
Corocznie, przed rozpoczęciem polowań, posyłał o świcie stróżów swoich do sąsiednich lasów gminnych, ażeby wypędzali stamtąd zwierzynę; wystraszone ptaki i zwierzęta spieszyły ukryć się w posiadłościach jego, gdzie dawano im spokój. A biedni myśliwcy z Noirfleur, po całodniowem łażeniu po lasach i polach, przeszukawszy każde wzgórze, każdą bruzdę, każdą bryłę, powracali wieczorem do domu zmęczeni, zniechęceni, wyczerpani. I wieszając na haku nabita dubeltówkę i pustą torbę, narzekali:
— Zły rok... zły... Niema nic... nic... nic...
Kiedy zaś nazajutrz skarżyli się na targu maekitowi na swoje niepowodzenie, tłomaczył on im poważnie:
— Cóż robić?.. Przy takim rządzie... i przy tej krowie Rzeczypospolitej — ja niczemu się nie dziwię...
Raz na rok markiz zapraszał znakomitych mieszczan Noirfleur, bardzo dumnych z tych zaprosin, na polowanie na królików... Lecz rano nakazywał on stróżom swoim obszukać wszystkie nory i zabrać wszystkich królików, których wypuszczano na drugi dzień. Wieczorem, przy obiedzie, markiz tłomaczył się przed swoimi rozczarowanymi gośćmi:
— Bardzo mi nieprzyjemnie... I nic zrozumieć! nie mogę.... Lecz królik to takie kapryśne stworzenie... Dziś kręci się u was pod nogami, a na drugi dzień szukaj... już go niema... To bardzo sprytna bestja...
I mieszczanie przy szampanie zapominali o swojem niepowodzeniu...
Markiz był również bez litości w stosunku co do połowu ryb, choć sam nigdy się nim nie zajmował; lecz chciał, ażeby wszyscy uznawali święte prawa władzy jego i własności. Był on posiadaczem trzech łąk, znajdujących się na drugim końcu miasta, w bok od Jego posiadłości. Niewielka, czysta rzeczka, zraszająca te łąki, słynęła ze swoich raków... Surowo zabronionem było podchodzić do niej i dla wiadomości ogólnej, z obydwóch stron postawione były słupy z odpowiednimi napisami. Razu pewnego w dzień markiz, powracając z pastwisk, gdzie oglądał tuczone woły, zobaczył na brzegu rzeki wuja Francharda, siedzącego pod wierzbą i zajętego połowem raków... Wuj Franchard, miły staruszek, opalony i siwy, stracił przed piętnastu laty lewą rękę przy pracy... Od czasu tego żył z jałmużny, zajmował się jakiemiśkolwiel łatwemi robotami i w wolnym czasie łapał raki... Lecz pomimo to wszystko żył w wielkiej biedzie...
Markiz podszedł do wuja Francharda i wesoło za wołał do niego:
— Witaj wuju Franchard... Jak się masz?..
— Źle, p. markizie... źle... — odpowiedział staruszek, zdejmując czapkę i kłaniając się...
— Co tam!.. odrzekł markiz: wy zawsze się skarżycie... A tymczasem jesteście prości i mocni, jak dąb...
Wuj Franchard pokiwał głową:
— Jak dąb... Niech pan tak nie myśli, panie markizie... Ach mój Boże!..
Markiz rozsunął nogi, obute w sztulpy z łosiowej skóry, podparł się lewą ręką pod bok i, ścinając trzciną trawę, zawołał przyjacielskim tonem:
— Łobuz z wuja Francharda!...
Potem dodał:
— Dobry połów?...
— Pan jest bardzo dobry, panie markizie... Niczego sobie... Dziś jestem zadowolony...
— Aha!... Tem lepiej, niech djabli wezmą... Znaczy się, że złapaliście wiele raków?...
— Ze dwie setki, p. markizie... a, być może i więcej...
— Niech djabli wezmą!... I ładnych?..
— Najlepszych, p. markizie...
— A wiele kosztują raki?...
— Raki... takie... p. markizie... kosztują pięć franków setka... To da dziesięć franków...
— Oho!., dobry dzień, wuju Franchard... Znaczy się, zjecie dobry obiad... co?...
— Ach, panie markizie... ja już dawno, dawno nie jadłem dobrego obiadu...
Markiz trącił staruszka końcem swej trzciny... i rzekł:
— Jeżeli raki wasze są tak dobre... to ja je wezmę...
— Do usług pańskich, panie markizie...
— Pokażcie mi je...
Tu zauważył na trawie, pod wierzbą, przewiązany trzciną worek płócienny... Wuj Franchard wziął ten worek, rozwiązał i otworzył go... I bronzowe, błyszczące raki zaczęły się ruszać, gnieździć na świeżych liściach pokrzywy... Markiz zawołał:
— Łobuz z wuja Francharda!... Jaki zręczny!... Raki te w rzeczywistości są prześliczne... Zdecydowane... biorę je...
Schwytał worek, szybko przewrócił go nad wodą, wstrząsnął lekko, i raki, jeden za drugim, para za parą, dziesiątek za dziesiątkiem, głośno upadły w wodę... Prąd porwał liście pokrzywy i uniósł je szybko...
— Łobuz z wuja Francharda!... powtórzył markiz, rzucając na trawę pusty worek.
Wuj Franchard osłupiał... Z gardła jego nie wyrwał się okrzyk... Milcząc patrzał na markiza... i dwie łzy... dwie ciężkie łzy wybiegły naraz z oczu jego i popłynęły po pomarszczonej twarzy.
Czy markiz zauważył te łzy?... Być może. Odchodząc, rzekł do starca nawpół z pogróżką, nawpól z żartem:
— Wiesz, wuju Franchard... jeżeli raz jeszcze złapię was przy połowie raków moich, to inaczej porozmawiamy z wami... Stary łobuz!... Do widzenia... Bądźcie zdrowi...
Tegoż jeszcze wieczoru anegdota ta stała się głośną w całem Noirfleur... Wszyscy śmieli się do rozpuku...
— Jakiż z pana markiza żartowniś!... Jaki to zuch!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: anonimowy.