Życie neurastenika/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Życie neurastenika
Wydawca LUX
Data wyd. 1924
Druk Rekord
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les 21 jours d'un neurasthénique
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.

Dziś rano, po kąpieli, spotkałem Trisepsa w towarzystwie jakiegoś niezgrabnego i mizernego na oko jegomościa. Zbliżył się do mnie:
— Pozwól mi przedstawić sobie pana Juljusza Ruffo... jednego z moich pacjentów, który przyjechał tu wczoraj wieczorem z polecenia przyjaciela mego, doktora Guicharda. Pan Ruffo dopiero co powrócił z ciężkich robót, gdzie spędził siedem lat... dzięki omyłce... Tak, mój drogi...
Pan Ruffo wstydliwie się uśmiechnął.
— A ty... niewinny powinien zainteresować cię?... Przecież to twój dział...
Uścisnąłem rękę klijenta Trisepsa, i zamieniłem z nim kilka grzeczności...
Lecz zauważyłem, że pan Ruffo, pomimo swej wstydliwości, starał się przybrać bardzo ważną minę. Nawet jakby szczycił się tem, że był w katordze. Kilku chorych przeszło obok nas i pan Ruffo rzekł umyślnie podniesionym głosem, jakby szczycąc się tem:
— Tak jestem ofiarą omyłki sądowej. I spędziłem — spędziłem w katordze lat siedem! To wprost nieprawdopodobne.
Triseps zapytał mnie:
— Powracasz do hotelu?
— Tak...
— Pójdziemy zatem razem... Pan Ruffo opowie cl swoją historję... Zdumiewająca, mój drogi... Przepyszny temat do artykułu.
W hotelu kazałem podać portwein i sandwiche. Posiliwszy się cokolwiek, pan Ruffo zaczął tak:

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Razu pewnego rankiem, odbywając swą zwykłą ranną przechadzkę na drodze „Trzech Zarodków“, naraz ze zdumieniem zauważyłem na zboczu jej, o kilkaset metrów przedemną, grupę włościan, wśród których kręcił się żandarm i gestykulowali trzej jegomoście w czarnych surdutach i wysokich kapeluszach. Wszyscy zebrali się w koło, i wyciągnąwszy szyje, schyliwszy głowy, patrzeli na coś, czegom ja nie widział.
Jakieś stare, wynajęte lando, stało na drodze, obok grupy. To niezwykłe zbiegowisko zaintrygowało mnie, gdyż zwykle droga ta bywała bezludną i rzadko kiedy przejeżdżali nią furmani i cykliści. Podobała mi się z racji swego opuszczenia, jak również i z tego, że była wysadzona staremi wiązami, które korzystają z jedynego, nieprawdopodobnego prawa rosnąć wolno, i których administracja dróg komunikacji nie kaleczy. W miarę zbliżania mego wzburzenie w grupie wzrastało, i stangret landa zawiązał rozmowę z żandarmem.
— Na pewno, jakiś tam spór o granicę, — rzekłem sobie... — lub, być może, nieodbyty pojedynek?
Podszedłem do grupy, w tajemnicy spodziewając się potwierdzenia mojej ostatniej hipotezy.
Niedawno zamieszkałem we wsi „Trzech Zarodków“, i dzięki swej nieśmiałości, jak również i z zasady, unikałem ludzi, gdyż znajomość z nimi nie dawała mi nic, oprócz nieszczęścia. Z wyjątkiem tej codziennej, porannej przechadzki po samotnej drodze, siedziałem ciągle w domu, gdzie zajmowałem się czytaniem ulubionych książek, lub też kopałem zagonki swego malutkiego ogródka, bronionego wysokim murem od ciekawych spojrzeń sąsiadów. Nie tylko, że nie byłem popularny we wsi, lecz, prawdę mówiąc, znał mnie tylko jeden listonosz, z którym miałem ciągle stosunki. Wspominam o tem wszystkiem dla jego, ażeby oświetlić opowiadanie, a wcale nie dlatego, ażeby mówić o sobie i chwalić siebie...
Zatem, cicho i ostrożnie podszedłem do grupy tych dziwnych ludzi, i nie zauważony przez nikogo dostałem się do zbocza... Oczom moim przedstawił się straszny, niespodziewany widok. Na trawie leżał trup żebraka, ubranego w podarte łachmany; czaszka jego przedstawiała z siebie czerwoną kaszę i była tak spłaszczoną, że podobną była do tartynki z poziomek. Trawa wokoło trupa była zgnieciona, zdeptana; na zboczu drżały malutkie szcząteczki purpurowego mózgu...
— Boże mój... wykrzyknąłem...
Ażeby nie upaść, tak blizki byłem zemdlenia, — musiałem zebrać wszystkie siły swoje i schwytać za mundur żandarma. Jestem nieszczęśliwym człowiekiem, nie mogę widzieć krwi. Zaraz dostaję zawrotu głowy, w uszach uczuwam dzwonienie, osłabione nogi chwieją się, a przed oczami przeciągają mirjady czerwonych gwiazd i owadów z ognistymi różkami; po takim stanie następuje omdlenie. Kiedy byłem młody, dostatecznem było dla mnie pomyśleć o krwi, ażeby stracić zmysły. Sama tylko myśl o jakiej bądź strasznej chorobie lub ciężkiej operacji, wywoływała u mnie nagłe powstrzymywanie obiegu krwi, krótką śmierć z zupełną utratą zmysłów. I teraz jeszcze padam zemdlony, kiedy przypomnę sobie jakiegoś nieznanego ptaka, którego podali mi razu pewnego wieczorem.
Przed trupem, dzięki zrobionemu przezemnie wysiłkowi, nie straciłem zmysłów. Lecz strasznie zbladłem, skronie moje, ręce i nogi skostniały, na ciele wystąpił obfity pot. Chciałem odejść.
— Przepraszam, — rzekł jakiś człowiek w czarnym surducie, ordynarnie kładąc mi rękę na ramię: — Kto pan jest?
Wymieniłem nazwisko.
— Gdzie pan mieszka?...
— We wsi „Trzech Zarodków“.
— A poco pan tu przyszedł? Co panu tu potrzeba?
— Spacerowałem po drodze, jak robię to codziennie... i zobaczyłem na zboczu grupę ludzi... Chciałem się dowiedzieć... Lecz to zbyt przykry widok... Odchodzę...
Wskazał na trupa:
— Czy pan zna tego człowieka?
— Nie, — mruknąłem: skąd mogę go znam... Nikogo tu nie znam... Przyjechałem tu niedawno...
Człowiek w surducie zmierzył mnie groźnem spojrzeniem...
— Pan nie zna tego człowieka?... A tymczasem na widok jego pan naraz zbladł... i o mało co nie upadł? I pan znajduje to zupełnie naturalnem?
— Nie jestem winien... Nie mogę patrzeć na krew i trupy... Mdleję z powodu byle głupstwa... To zjawisko fizjologiczne...
Czarny człowiek uśmiechnął się złośliwie i rzekł:
— No, ma się rozumieć... nauka... Tegom się spodziewał, choć taki sposób obrony zbyt jest zużyty!... Sprawa jasna... Dowody są jawne...
I, zwracając się do żandarma, rzekł:
— Weźcie tego człowieka...
Napróżno próbowałem protestować, mówiąc:
— Lecz jestem uczciwym człowiekiem... Nigdy nikomu krzywdy nie zrobiłem... Mdleję z byle czego... z byle czego... jestem niewinny...
Zapewnień moich nie słuchano. Pan w surducie znów utkwił w trupie swój badawczy i mściwy wzrok, a żandarm przy pomocy pięści zmusił mnie do milczenia.
Tak moja sprawa była jasna. Poprowadzono ją bardzo szybko. Przez dwa miesiące śledztwa nie udało mi się wyjaśnić mojej bladości i wzburzenia na widok trupa. Wszystkie zeznania, które składałem, były w sprzeczności z najpewniejszemi teorjami kryminalistycznemi, i tylko potwierdzały zebrane w znacznej, ilości nie obalone niczem dowody mojej zbrodni. Prasa i psycholodzy prasy sądowej nazywali zapieranie się moje rzadkim objawem zatwardziałości. Mówili, że jestem podłym łotrem, zwykłym i wcale nie sympatycznym zabójcą. I codziennie domagali się mojej egzekucji.
Na posiedzeniu sądowem cała wieś „Trzech Zarodków“, złożyła niepomyślne dla mnie zeznania. Każdy mówił o mojem podejrzanem zachowaniu się, o mojem odludztwie, o moich tajemniczych, porannych spacerach, mających widocznie związek z przestępstwem, dokonanem przezemnie z tak wyrafinowanem zezwierzęceniem. Listonosz zapewniał, że otrzymywałem mnóstwo tajemniczych listów, książki w dziwnych okładkach i jakieś niezwykłe paczki. Sędziowie przysięgli i publiczność wytykać mi zaczęli, że znaleziono u mnie takie książki, jak: Zbrodnia i kara, Zbrodnia i szał... utwory Goncourt’a, Flauberta, Zoli, Tołstoja... Lecz wszystko to było głupstwo; wypadkowe drobiazgi, dołączane do głównego oskarżenia, do mojej bladości.
Bladość moja tak jawnie dowodziła przestępstwa, tak głośno mówiła o niem, że nawet mój adwokat nie chciał mnie bronić. W mowie swojej wspomniał o niepoczytalności, o szalonej namiętności, o mimowolnem zabójstwie. Oznajmił, że cierpię na wszelkie rodzaje obłędu, że jestem mistykiem, erotomanem, dyletantem literackim. W świetnem zakończeniu błagał przysięgłych, ażeby nie skazywali mnie na śmierć i ze łzami współczucia błagał o zamknięcie mnie w oddziale dla furjatów!
Wyrok śmierci, ogłoszony mi, został przyjęty burzliwym wybuchem oklasków... Lecz prezydent Rzeczypospolitej zamienił mi szafot katorgą bezterminową... I pozostawałbym tam dotychczas, gdyby prawdziwy zabójca, dręczony wyrzutami sumienia, nie przyznał się w roku zeszłym do swojej zbrodni.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pan Ruffo zamilkł i z zadowoleniem popatrzał w lustro... „Nieprawdaż, jakby mówiło to spojrzenie, jestem bardzo szlachetną ofiarą... Takie przygody trafiają się nie każdemu“. Potem szczegółowo opowiedział o siedmiu latach przecierpianych przez niego tortur.
Zrobiło mi się żal jego i ze współczuciem rzekłem mu:
— Ach! panie... Społeczeństwo, żyjące samemi błędami, jeżeli nie wymyślonemi przestępstwami, rozgniewałoby się nie na pana samego... Biedny Dreyfus przecierpiał również straszne tortury...
Przy wzmiance nazwiska Dreyfusa, oczy Ruffa zapłonęły dziką nienawiścią.
— O! Dreyfus... rzekł ostro: To inna sprawa...
— Dlaczego?
— Dla tego, że Dreyfus zdrajca, i wielka szkoda, że ten łotr dla dobra sprawiedliwości, religji i ojczyzny nie odsiedział do końca swej zbyt lekkiej kary!...
Triseps wybuchnął śmiechem.
— Oto widzisz, — krzyczał: com ci mówił!...
Pan Ruffo wstał, popatrzał na mnie wrogiem, prawie wyzywającem spojrzeniem... I odrzekł, wołając:
— Niech żyje armja!.. Śmierć żydom...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: anonimowy.