Życie neurastenika/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Życie neurastenika
Wydawca LUX
Data wyd. 1924
Druk Rekord
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les 21 jours d'un neurasthénique
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


O. MIRBAU.

ŻYCIE
NEURASTENIKA
POWIEŚĆ.

Wydawnictwo LUX Warszawa 1924.


DRUK „REKORD“ WARSZ. DZIKA IX




ROZDZIAŁ I.

Latem przyjęte jest udawać się w podróż. Bogaci. szanujący zwyczaje światowe bourgeois, w określonej porze roku porzucają interesy swoje, przyjemności, przyjaciół i jadą, sami nie wiedząc po co, na łono natury. Gazety i czytająca je publiczność inteligentna nazywa to wędrówkami — termin mniej poetyczny, lecz daleko więcej prawdziwy... Ma się rozumieć, nie zawsze bywa przyjemuem podróżować, jednakże trzeba składać tą ofiarę na to, ażeby podtrzymywać swą powagę w oczach przyjaciół, wrogów, sług, dostawców, gdyż podróż wymaga pieniędzy, o one dają wszelkie prerogatywy specjalne.
Zatem ja podróżuję i podróżuję po Pirenejach, co jest dla mnie szczególnie męczące. Najwięcej mi się to niepodoba, że Pireneje są górzyste... A góry są dla mnie symbolem wszechświatowej, nieuleczalnej nudy, ponurej rozpaczy, zabójczej, niezdatnej do oddychania atmosfery, choć tak, jak i drudzy, odczuwam ich potężną, surową poezję... Podobają mi się ich olbrzymie zarysy, zdradliwe oświetlenie... Lecz jednocześnie to mnie przeraża... Zdaje mi się, że pejzaże śmierci powinny wyobrażać góry i góry, w rodzaju tych, które teraz widzę przed sobą. Być może dla tego to wielu kocha je...
Szczególną właściwością miasta, w którem się znajduję i „cudną, idyliczną piękność“ którego opiewał podstępny niemiec Baedecker, polega na em, że to nie jest miasto. Miasta wogóle składają się z ulic, domów i mieszkańców. Lecz w X., niema ani ulic, ani domów, ani mieszkańców miejscowych, są tylko hotele... siedemdziesiąt pięć ogromnych hoteli, podobnych do koszar, i dom dla obłąkanych, zbudowane w jednej bezgranicznej linji w głębi ciemnego, mglistego wąwozu, gdzie przepływa, niewielki potok... Kilka willi rozrzuconych na zboczach... i na dnie jamy znajduje się źródło ciepłej wody, które było znane jeszcze rzymianom... tak... rzymianom... Oto i wszystko. Z przodu góra, wysoka i ponura, z tyła góra ponura i wysoka... Naprawo góra, u stóp której drzemie jezioro, na lewo znów góra i drugie jezioro... A nieba niema!.. Ciężkie ołowiane chmury wiszą nad górami...
W X. wszystkie siedemdziesiąt pięć hoteli przepełnione podróżnymi. Z wielkiemi trudnościami; udało mi się nareszcie znaleść pokój. Są tu anglicy, niemcy, hiszpanie, rosjanie, a nawet i francuzi. Wszyscy ci ludzie przyjechali tu zupełnie nie po to, ażeby się leczyć na choroby wątroby, skóry lub żołądka..... przyjechali dla swojej przyjemności!..
Wszyscy ci ludzie są obrzydliwi i odznaczają się tą szczególną potwornością, która właściwa jest miejscom kuracyjnym. Rzadko kiedy zaledwie w tłumie tych tłustych masek i olbrzymich brzuchów błyśnie piękna twarzyczka, zgrabna figurka. Nawet dzieci mają wygląd małych starców. Taki widok jest bardzo smutny, gdyż służy za dowód wyradzania się sfer burżuazyjnych.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Pozostaje mi tylko przedstawić państwu niektórych przyjaciół moich, niektóre osoby, z któremi spotykam się tu codziennie. Jedne z nich są śmieszne, inne wstrętne. Wiem, że powiecie o mnie: „oto jegomość, który ma dziwne znajomości“, lecz mam jeszcze i innych znajomych, o których nigdy nie mówię, gdyż bardzo ich kocham. Dla tego proszę was, drodzy czytelnicy, i was, cnotliwe czytelniczki, nie stosujcie do mnie znanego przysłowia: „powiedz, z kim przestajesz“... Gdyż ja wcale nie przyjaźnię się z temi osobami, o których chcę opowiedzieć wam mało pouczające historyjki... Spotykam się tylko z niemi, i dla waszej rozrywki, jak i dla swojej własnej, Zapisuję każde spotkanie.

Dziś rano, naprzykład, wychodząc z bufetu zobaczyłem mego przyjaciela, Roberta Hagmana, w kostjumie porannym bez najmniejszego zarzutu. Udałem zaraz, że interesuję się bardzo manewrami stróża, który pod pretekstem polewania alei platanowej, czerpał rądelkiem wodę ze strumienia i rozlewał ją po ziemi... Ażeby dać przyjacielowi memu czas do odejścia, zacząłem nawet rozmawiać ze stróżem o dziwnym aparacie jego, lecz Robert Hagman zauważył mnie.
Szybko podszedł i wyciągnął do mnie obiedwie ręce w białych skórkowych rękawiczkach.
— Jakto, to ty?.. Co tu robisz?..
Nie lubię rozmawiać o swoich niedomaganiach. Dlatego też i odrzekłem:
— Spaceruję... A ty?..
— O, ja przyjechałem się leczyć... Doktór przysłał mnie tu... Coś się tam zepsuło...
Rozmowa przybrała charakter banalny, przyczem Robert nie omieszkał opowiedzieć mi swoich wrażeń i po co właściwie tu przyjechał...
— Wstaję o dziesiątej godzinie, — mówił... Spaceruję w parku przy źródle... Spotykam się to z tym to z drugim... skarżymy się jeden drugiemu na nudy krytykujemy tualety... Do śniadania czas przechodzi niespostrzeżenie... Po śniadaniu partja pockera u Gastona... O piątej godzinie Kasyno... gra w backarat... stawki po cztery sous, bank rodzinny... obiad... znów Kasyno... Oto i wszystko... Na drugi dzień to samo.. Niekiedy malutkie intermedjum z jaką bądź Laisą z Tuluzy lub Fryną z Bordeaux... Uwierzysz, że ten wysławiany zakład, w którym leczą wszelkie możebne choroby nie wywiera na mnie żadnego skutku.. Zupełnie się nie poprawiłem.... Wszystkie te gorące wody to jedno kłamstwo...
Pociągnął nosem powietrze i rzeki:
— Znów ten zapach!.. Czujesz? To straszne.
Zapach hiposulfurum szedł od źródła i rozchodził się po alei platanów...
Mój przyjaciel ciągnął dalej:
— Pachnie... jak Boga kocham pachnie... tak,jak u markizy...
I roześmiał się głośno...
— Wyobraź sobie... razu pewnego... markiza de Tourbreit i ja mieliśmy jeść obiad w restauracji... Pamiętasz markizę... wysoką blondynkę, z którą żyłem dwa lata? Nie?... Nie pamiętasz... Lecz, dróg, przyjacielu, cały Paryż wie o tem.
— Kto była ta markiza? Spytałem...
— Bardzo szykowna kobieta... mój drogi... Była praczkę w Concarneau, a potem, nie pamiętam już jak, została markizą, i to jeszcze markizą Tourbreit. I jaka mądra, żebyś wiedział!.. A więc, zamiast tego, żeby zjeść obiad w restauracji, jak to było umówione, markizie zachciało się jeść obiad u siebie... Dobrze!.. Pojechaliśmy do niej... Lecz tylko weszliśmy do przedpokoju, gdy poczuliśmy duszący zapach. „Mój Boże!.. zawołała markiza: znów... Nigdy nie oduczę od tego mojej matki!!.. I rozgniewana poszła do kuchni. Szanowna mama gotowała tam zupę z kapusty...
— Nie chcę, żebyś gotowała zupę z kapusty. Dwadzieścia razy mówiłam ci, że to zatruwa powietrze... A żeby ze mną przyjechał nie kochanek, a kto bądź inny, cobym zrobiła z takim zapachem?!.. I zwróciwszy się do mnie dodała: można pomyśleć, że tu stał cały pułk kirasjerów...
Zamyślił się przy tem wspomnieniu... i westchnął:
— A mimo to była to szykowna kobieta...
Potem dodał:
— Zapach ten przypomina mi zupę mamy Tourbreit.
— Wspomnienie markizy powinno ci ułatwić znoszenie jego... rzekłem i podałem mu rękę.
— No, bądź zdrów... Przeszkodziłem ci...
— Zaczekaj, zaczekaj!., zawołał Robert.
Lecz ja skoczyłem na trawnik i zniknąłem za grubym pniem drzewa.


ROZDZIAŁ II.

Dziś wieczorem udałem się do Kasyna.
Trzeba gdzieś oczekiwać na czas, przeznaczony Siedząc w ogrodzie na ławce, patrzałem na spacerujących, gdy naraz podszedł do mnie jakiś człowiek tęgi i gruby, dawno już obserwujący mnie.
— Jeżeli się nie mylę?.. rzekł: to rzeczywiście Jerzy Vasseur?
— Tak...
— A ja?.. nie poznajesz mnie?...
— Nie...
— Karol Fistoul, mój drogi...
— Nie może być...
— No tak... jakżeż kontent jestem, że ciebie widzę..
Aż do bólu uścisnął mi rękę.
— Jakto?.. Nie wiedziałeś?.. Przecież ja tu jestem bardzo ważną osobą... Jestem dyrektorem ogłoszeń... Tak, mój drogi...
Z przyjacielskim entuzjazmem, nic zresztą mnie nie wzruszającym, zaproponował mi swoje usługi: bezpłatne wejście do Kasyna... do teatru... kredyt w klubie... obiad w restauracji i znajomość z kobietami.
— Zabawimy się tu!., wykrzyknął: Niech djabli wezmą!.. tego się nie spodziewałem!..
Gorąco podziękowałem mu i robiąc minę, że interesuję się nim, spytałem:
— A ty?... Dawno tu jesteś?...
— Jako chory... dziesięć lat... — odrzekł; — jako urzędnik, — cztery lata...
— I jesteś zadowolony?...
— Ach, mój drogi!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I nie czekając nawet na zgodę moją, opowiedział mi następującą dziwną historję:
„Przed dziesięciu laty zachorowałem i wysłano mnie do X... Zakład ten słynął bardziej od innych i w zupełności zasługiwał na swą reputację... W przeciągu sześciu lat, które tu spędziłem, ani razu nie słyszałem o śmierci, i nie było wypadku, ażeby jaki bądź chory umarł. Śmierć zdawała się być wygnaną z tego kącika... W rzeczywistości zaś z zakładu codziennie znikały różne osoby — i jeżeli dowiadywałeś się o nie, to za każdym razem otrzymywałeś jednakową odpowiedź: „Wyjechali wczoraj“... Razu pewnego, jedząc obiad z dyrektorem zakładu, merem i właścicielem Kasyna, zacząłem zachwycać się tym cudem, lecz mimo to coraz więcej powątpiewałem w jego prawdziwość.
— Może pan zebrać wiadomości, — rzekli mi razem: — Tu więcej niż od dwudziestu lat nie było pogrzebu... i oto ma drogi pan dowód: ludzie, służący w zakładzie pogrzebowym, zostali kąpielowymi... krupierami... śpiewakami komicznymi... i nawet zamierzamy przerobić nasz cmentarz na wspaniały tir au pigéons.
Dopiero w ostatnim roku mej kuracji odkryłem tajemnicę tej niezwykłej nieśmiertelności... Oto jak się to stało:
Razu pewnego, późno w nocy powracałem do domu. W błogosławionem, nieśmiertelnem mieście wszystko zdawało się spać nocnym snem, naraz usłyszałem na sąsiedniej ulicy jakiś dziwny hałas, ciężkie kroki i przerywany szept ludzi, niosących jakieś ciężary... Zawróciłem w tą ulicę, słabo oświetloną drżącem światłem jedynej latarni. Lecz zanim zdołałem dojrzeć cośkolwiek, do ucha mego dobiegły wyraźnie następujące słowa:
— No, niech djabli wezmą!... milczcież nareszcie... obudzicie tych cudzoziemców!... I jeżeli przyjdzie im chęć spojrzeć na to, co my tu robimy... ładnie będziemy wyglądać...
Podeszłem do nich i zobaczyłem dziwne, nieoczekiwane widowisko: cały sznur trumien ginął w ciemności... Dziesięć trumien, z których każdą niosło czterech tragarzy... I to w mieście, gdzie nikt nie umierał... Straszna ironja!... Tu dopiero zrozumiałem, dlaczego w X., w przeciągu dwudziestu lat nie było pogrzebu...
Rozwścieczony tem, że municypalne i klubowe władze tak okpiły mnie, zawołałem na jednego z grabarzy:
— Hej! przyjacielu!... co to takiego?... — spytałem, wskazując na trumny.
— To?... — rzekł: — to kufry... kufry odjeżdżających cudzoziemców.
— Kufry... Ha! hal... ha!...
— Tak, kufry... Niesiemy je na dworzec... nr główny dworzec...
Policjant, obserwujący tą procesję podszedł dc mnie.
— Proszę odejść stąd, panie, — grzecznie poprosił: — pan przeszkadza tym ludziom... I tak się już spóźnili... Te kufry, — gdyż są to kufry, — bardzo ciężkie... A pociąg czekać nie będzie...
— Pociąg?... Ha!... ha!... ha!... A gdzie idzie ten pociąg?...
— No...
— Idzie do Wieczności, nieprawdaż?..
— Wieczność?... — rzekł zimno przedstawiciel władzy: — nie znam takiego państwa...
Na drugi dzień opowiedziałem tą przygodę merowi... dyrektorowi zakładu... właścicielowi Kasyna... co, ma się rozumieć, przeraziło ich niezmiernie... Zagroziłem im zdemaskowaniem... Dali mi znaczną summę pieniędzy, i mianowali na korzystnych warunkach jedynym agentem wszystkich ich ogłoszeń...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wesoło uderzył się po udach...
— Co, wesoła historyjka?... — rzekł. Potem dodał:
— A propos... czy masz doktora?...
— Tak.
— Tardo-Tarda? — Nie... Triseps... doktór Triseps, mój przyjaciel.
— A, tem lepiej... Gdyż Tardo-Tarda... Nie, muszę ci opowiedzieć jeszcze jedną historję... Ach, jakie tu typy!... Tu stanowczo niema czasu się nudzić.
I Karol Fistoul zaczął nowe opowiadanie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Więc wysłano mnie do X... W dzień mego przyjazdu, udałem się do doktora Tardo-Tarda, którego usilnie mi polecono... Był to malutki człowieczek, żywy, wesoły, rozmowny, ze śmiesznymi gestami, wzbudzający jednak zaufanie do siebie.
Przyjął mnie życzliwie i szybko obejrzał od głowy do stóp.
— Tak, tak!... — rzekł: — anemja, płuca zaatakowane?... neurastenik? alkoholik? syfilityk?... Przepysznie, zobaczymy, zobaczymy... Niech pan siada...
Zaczął szukać czegoś na swojem biurku, zasypując mnie jednocześnie niezliczonemi pytaniami, na które nie zdążyłem nawet odpowiadać.
— Nieszczęsna dziedziczność? ród suchotników? syfilityków? Ze strony ojca? Matki? Żonaty? Kawaler? Kobietki, znaczy się... Kobietki... Ach, Paryż!... Paryż!...
Znalazłszy to, co szukał, znów zaczął rozpytywać mnie, już więcej metodycznie, uważnie mnie wysłuchał, zmierzył mi pierś z gestami krawca, spróbował na dynamo-metrze siłę moich muskułów i zapisał w książeczce odpowiedzi moje i uwagi; potem naraz zwrócił się do mnie z żartobliwem pytaniem:
— Przedewszystkiem... jedno pytanie?... Jeżeli pan umrze tu... czy trzeba będzie balsamować pana?...
Drgnąłem.
— Lecz, doktorze? — Pan wcale nie jest tak źle, — poprawił się ten uprzejmy lekarz: lecz bądź co bądź...
— Myślałem... — rzekłem w roztargnieniu: — ja — ja myślałem, że w X. nigdy nie umierają?
— Ma się rozumieć, ma się rozumieć. Formalnie tu nie umierają. Bądź co bądź, może się zdarzyć — jako wyjątek, pan dopuszcza wyjątki? Pan ma dziewięćdziesiąt dziewięć szans na to, że nie umrze tu. Znaczy się...
— Znaczy się... nie warto mówić o tem, doktorze.
— Przepraszam, przeciwnie, bardzo potrzeba dla kuracji.
— A więc, doktorze, jeżeli wbrew wszelkim oczekiwaniom umrę tu, to nie chcę, ażeby mnie balsamowano.
— A, — ciągnął dalej doktór: — szkoda, że pan nie chce, mamy zdumiewającego... cudownego... genialnego specjalistę od balsamowania... Bierze bardzo drogo. Lecz to doskonałość. Trup nabalsamowany przez niego, jakby żył dalej... Zupełne złudzenie...
Lecz mimo to przecząco potrząsnął on głową.
— Nie chce pan?... Niech tak będzie... Balsamowanie nie jest przecież obowiązkowem.
Na tejżeż stronicy książki, gdzie był zapisany przebieg mej choroby, napisał czerwonym ołówkiem: „Bez balsamowania“, napisał potem receptę bez końca i wręczył mi ją ze słowami:
— Oto... Kuracja bardzo poważna... Będę odwiedzać pana codziennie i nawet dwa razy dziennie.
I uścisnąwszy gorąco mi rękę — dodał:
— Prawdę mówiąc... pan dobrze zrobił... do jutra.
Muszę przyznać, że jego troskliwe starania zaczęły mi się powoli podobać. Oryginalność jego i niewyczerpana wesołość, zwyciężyły mnie ostatecznie. Zostaliśmy przyjaciółmi.
Po sześciu latach, będąc raz na obiedzie u mnie, oznajmił mi, że wyzdrowiałem ostatecznie i wyraził przytem tak delikatnie swą radość, że wzruszył mnie tem do głębi duszy.
— Czy wie pan, — rzekł: — że się szczęśliwie wywinąłeś. Ach, niech djabli wezmą.
— Czyż byłem tak bardzo chory?
— Tak, lecz nie w tem rzecz. Pan pamięta, jakiem nalegał na to, żeby pan zgodził się na balsamowanie?
— Pamiętam.
— No, więc, jeżeliby pan zgodził się na to, mój przyjacielu, bezwarunkowo by pan umarł.
— Więc tak! A dlaczego?
— Dlatego, że...
Zamilkł naraz, i stał się poważnym na kilka sekund... Potem ciągnął również wesoło:
— Dla tego, że, były wtedy ciężkie czasy, i trzeba było jakoś egzystować. Wieleśmy na balsamowali tych nieszczęśliwych, którzy mogli by żyć i dotychczas! Co robić? Co robić? Śmierć jednych, to życie drugich.
I zapalił cygaro.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Karol Fistoul zamilkł. Widząc, że nie mogę przyjść do siebie po takiej wiadomości, — dodał:
— Doktór Tardo-Tarda bardzo miły człowiek. Lecz tylko jemu nie można ufać. On balsamuje, balsamuje. Jednakże, przyznaj, że znajdujesz we mnie zmianę?...
Z wielkim trudem udało mi się uwolnić od mego przyjaciela, który chciał zaciągnąć mnie do sali gry, i przedstawić mi bardzo szykowne kobietki.


ROZDZIAŁ III.

Dziś rano był u mnie Karol Fistoul. Między mnemi opowiedział mi, że pułkownik, baron de Presales, spędza dnie i noce przy grze w baccarat. Administracja Kasyna wydaje mu na każdą stawkę po luidorze i on wypłaca te pieniądze bankierom...
— Nic nie poradzisz, — objaśnia Karol Fistoul: — z szacunku dla armji. Przytem, zalicza się to do ogólnych wydatków.
Wczoraj odważny pułkownik, widząc że wygrywa, rzucił na stół bilet stofrankowy i wesoło oznajmił:
— Stawiam sto franków.
Krupier zmięszał się, nie wiedząc co robić.
— Lecz, pułkowniku, — zamruczał.
— No, cóż. Czy pan nigdy nie widział banknotu stufrankowego, niech djabli wezmą!
Lecz dyrektor, stojący podczas tego akurat z tyłu walecznego wojaka, schylił się do niego, uderzył lekko w ramię i rzekł szeptem:
— Pułkowniku, pan się unosi, pan się unosi.
— Pan myśli? — odrzekł pułkownik: — ach, niech djabli wezmą! i zwrócił się do krupiera:
— Stawiam tylko jednego luidora.
Jak widzicie, to prawdziwy typ żołnierza.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kilka lat temu, generał Archinar zechciał dodać do swoich laurów trochę sławy literackiej i zamieścił w „Gazette Euroéene“ szereg artykułów, w których wykładał swój plan kolonizacji. Plan był prosty, lecz potężny. Zwróciłem uwagę na następujące wyjaśnienia:
— „Ażeby zmusić kochać siebie, trzeba zwyciężać winnych lub niewinnych.
Dalej;
„Szabla i bagnet lepsze są od wszelkich traktatów.
„Zabijając bez litości wielką ilość“.
Znajdując te idee dość oryginalnemi, chociaż i nie nowemi, udałem się do tego znakomitego żołnierza celem interwiewowania go. Lecz dostać się do wielkiego zdobywcy było niełatwo, i musiałem prowadzić długo przedwstępne pertraktacje. Na szczęście zaopatrzyłem się w wyższych sferach w listy i rekomendacje, przed któremi powinien był skłonić się nawet taki niezwyciężony bohater. Dla tego też generał opierał się tylko dla oka, i skończył tem, że przyjął mnie. Serce biło mi silnie, kiedy wchodziłem do niego.
Muszę powiedzieć, że przyjął mnie z tą miłą stanowczością, która u wojskowych nazywa się szczerością. Otulony w czerwony burnus, siedział na skórze tygrysiej i palił wielki kaljan. Krótko i urwanemi zdaniami, jakby wydając rozkazy, prosił mnie, ażebym usiadł na zwykłej skórze baraniej; ze drżeniem usłuchałem go, rozmyślając przytem o hierarchicznej różnicy obydwuch skór, i wyprowadzając z tego mało pocieszające wnioski.
— Cywilny? Wojskowy? Co? kto pan jest? zasypał mnie pytaniami generał.
— Terrytorjalny! odrzekłem uspokajająco.
Generał wydał pogardliwy okrzyk, i prawdopodobnie, musiałbym dobrze zapłacić za moją dwuznaczną odpowiedź, gdyby w tej chwili nie wszedł do pokoju mały murzynek, w dziwnym kostjumie, z tacą, zastawioną znaczną ilością butelek i kieliszków. Była to admiralska godzina bohaterów.
— Camedi? Curaçao? Co? spytał mnie krótko znakomity wojak.
— Oczyszczonej, generale.
To odważne oświadczenie przyjęte było pochwalającym uśmiechem, i zrozumiałem, że udało mi się zdobyć przychylność jego, a, być może, i szacunek wielkiego cywilizatora Sudanu.
Podczas gdy generał przygotawywał napoje, oglądałem pokój. Było w nim bardzo ciemno. Materje wschodnie ozdabiały okna i drzwi. Na ścianach błyszczała broń. Na kominku, między dwoma wazonami z kwiatami, w których pyszniły się oskalpowane czaszki, stała wypchana słomą głowa jaguara, trzymającego w swych strasznych kłach szklanną kulę z malutkim cyferblatem. Lecz ściany szczególnie pociągały moja uwagę. Okryte były skórą, jakąś szczególną, drobno-groszkowaną, błyszczącą czarną skórą z zielonkawym i bronzowym odcieniem, widok której, nie wiem dlaczego, nieprzyjemnie podziałał na mnie. Skóra ta wydawała dziwny, silny i oryginalny zapach, lecz nie mogłem określić, czem ona pachnie. Zapach sui generis, jak mówią chemicy.
— A, pan patrzy na moją skórę? zauważył gen. Archinar. Twarz jego odrazu rozjaśniła się i z widoczną rozkoszą wdychać zaczął powietrze, przesiąkła zapachem tej skóry i piołunówki.
— Tak, generale.
— I dziwi się pan jej?
— Przyznaję się, generale.
— To skóra murzyna, mój chłopcze.
— Skóra.
— ...murzyna... Tak... Nieprawdaż, wspaniała myśl?
Czułem, że zbladłem, i aż słabo mi się zrobiło z powodu niespodziewanego wstrętu. Lecz zrobiłem wysiłek nad sobą, ażeby przezwyciężyć tą chwilową słabość. Zresztą łyk piołunówki szybko przywrócił równowagę moim organom.
— Rzeczywiście, to świetna myśl, — potwierdziłem.
Generał Archinar — ciągnął dale}?
— Przynajmniej murzyni przesianą drętwieć w bezczynności, i kolonje nasze przydadzą się nam jeszcze. Wszelkiemi siłami staram się to dowieść. Popatrz na tą skórę, młodzieńcze, pomacaj ją... Prawdziwy safjan, nieprawdaż? Nie ustąpi najlepszej skórze kordobańskiej.
Wstaliśmy ze skór i obeszliśmy pokój, starannie przyglądając się pasom skóry, okrywającej ściany pokoju. Generał co chwila powtarzał?
— Świetna myśl, co? Pomacaj pan... Piękne... trwałe... nieprzemakalne... Dobre źródło dochodu!..
A ja, robiąc minę, że pragnę poznajomić się z korzyściami tej nowej gałęzi garbarstwa, zadawałem mu pytania techniczne;
— Wiele potrzeba skór, generale, na to, ażeby obciągnąć taki pokój?
— Przypuszczalnie sto dziesięć... ludność całej wioski. Lecz, ma się rozumieć nie używa się ich w całości. W skórach tych, szczególnie w skórach kobiet, są bardzo cienkie i giętkie części, z których można wyrabiać safian, artykuły zbytku... naprzykład portmonetki, walizki, nesesery podróżne... i nawet rękawiczki. Żałobne rękawiczki. Hal... ha!... ha!...
Uważałem za swój obowiązek roześmiać się, choć ściśnięte gardło moje protestowało przeciwko takiej wesołości.
Po szczegółowem obejrzeniu usiedliśmy znów na tych samych skórach i generał, pobudzany przezemnie do więcej szczegółowych wyjaśnień, — rzekł tak:
— Choć nie lubię gazet i dziennikarzy, jednakże mimo to zadowolony jestem, że pan przyszedł, gdyż pan rozgłosi o moim systemie kolonizacyjnym. Opowiem panu wszystko w dwóch słowach. Pan wie, że nie lubię rozgłosu. Idę prosto do celu. Uwaga!... Mojem zdaniem, ludzi można oświecać tylko jednym sposobem, — zabijając ich... Poddawajcie zawojowane narodu jakiemu się tylko wam spodoba rządowi... protekcji, przyłączeniu... i t. d., i t. d... i mimo to ci łotrzy, którzy nigdy nie chcą siedzieć spokojnie, będą dla was zawsze źródłem nieprzyjemności... Wybijając ich hurtem, uwalniam się od dalszych kłopotów... Wyraźnie?... Tylko... trupy przeszkadzają... Mogę wytworzyć epidemję... No, więc ja garbuję je... wyrabiam z nich skóry... I pan sam widzi, że otrzymuje się przecudna skóra... Powiem krótko.., z jednej strony zdławienie powstań... z drugiej... korzystny handel... Oto mój system... Co pan powie na to?...
— Co dotyczy się skóry, — zauważyłem: — to w zasadzie zgadzam się z panem... lecz mięso, generale?.. co pan zrobi z mięsem?... Pan je jada?
Generał pomyślał chwil kilka, — potem odrzekł:
— Mięso... Na nieszczęście, murzyn nie jest jadalny: niektórzy z nich bywają nawet trujący... Lecz mimo to, myślę, że można by z mięsa tego przygotawać przepyszne konserwy... dla wojska. Zobaczemy... Robię rządowi taką propozycję... Lecz rząd jest bardzo sentymentalny... Tu generał stał się więcej zaufanym:
— Zrozum, młody człowieku, że nasza uczuciowość nas gubi... Naród nasz — to zmokłe kury i beczące jagnięta. Nie umiemy użyć środków energicznych... Co zaś dotyczy się murzynów... to na wyrzynanie ich nie zwraca się szczególnej uwagi... gdyż zdaniem publiczności, murzyni to nie ludzie, a zwierzęta... Lecz, żeby nam się tak zdarzyło zadrasnąć jakiego białego? O, la, la!.. to była by historja.. Lecz powiedz pan sumiennie... na cóż nam, naprzykład, potrzebni są aresztanci i katorżnicy? Utrzymanie ich kosztuje bardzo drogo, a co oni nam dają?... co?... Pan myśli, że więzienia i wszelkich innych zakładów poprawczych, nie możnaby przemienić na prześliczne, komfortowe koszary?... A skóra przestępców!... Wszyscy antropolodzy powiedzą panu, że lepszej od niej trudno byłoby znaleźć... Lecz idź pan, rusz białego!...
— Generale, — przerwałem mu: — przyszła mi genjalna myśl...
— Mów pan.
— A może by można było pomalować wszystkich białych na kolor czarny, ze względu na sentymentalizm narodowy...
— Tak, a potem...
— Potem zabijać ich... i wyrabiać z nich skóry...
Generał zamyślił się i stał się poważnym.
— Nie!... — odrzekł: — nie potrzeba oszukaństwa... Taka skóra byłaby fałszowaną... Jestem żołnierzem, uczciwym żołnierzem... Teraz idź pan... muszę pracować...
Dopiłem swój kieliszek, na dnie którego pozostało jeszcze kilka kropli piołunówki, i wyszedłem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Lecz bądź co bądź przyjemnem i pochlebnem jest widzieć od czasu do czasu podobnych bohaterów... w których waloną jest dusza ojczyzny...


ROZDZIAŁ IV.

Markiza de Parabol stanowczo wywołuje rewolucję w zakładzie i pośród kolonji cudzoziemców swemi toaletami i blaskiem swej urody. Znałem się i nią niegdyś... blizko nawet... i mógłbym, przypuszczam, wznowić teraz tą znajomość... Lecz nawet i nie pomyślałem o tem... Po co?... Ciągle spotykam ją w bufecie, w Alejach, w Kasynie, i bardzo zadowolony jestem,, że twarz moja nic jej nie przypomina...
Rozwiodła się z mężem i po raz wtóry wyszła za mąż, lecz owdowiała i nie wiem, co teraz robi, z czego żyje i dlaczego nazywa się markizą de Parabol... Zresztą to mnie nic nie interesuje... Bawi się bardzo... i ciągle towarzyszy jej tłum czcicieli, wśród których są wszelkie możebne typy bydełka ludzkiego...
Przed kilku dniami, w hotelu, obok mnie, zamieszkał jakiś dość smutny, lub, prawdę mówiąc, zupełnie bezbarwny na pozór jegomość... Pomimo siwych włosów jego, szara twarz, nie odróżniająca się kolorem od szarego żakietu jego i, najprawdopodobniej, od również szarej duszy... pomimo zgarbionych pleców i trzęsących się nóg, widać, że nie jest jeszcze bardzo stary... Jest niezgrabny i wygląda na maniaka... Zauważyłem, że podczas obiadu, na podwórzu hotelowem, na spacerze patrzał na mnie z natrętną ciekawością. Choć w spojrzeniu jego nie było nawet i cienia wrogiego usposobienia, jednakże mimo to drażnił mnie... Zamierzałem już wypowiedzieć mu to, gdy naraz sam przyszedł wczoraj do mnie...
— Przepraszam pana... — rzekł: — Lecz to wyższe nad siły moje... Chcę się nareszcie przekonać...
Pan zna blisko markizę de Parabol... Często, bardzo często, spotykałem pana z nią w teatrach... w restauracji...
— Rzeczywiście, znałem się z nią, — odrzekłem zimno.
Uważałem też za obowiązek głupio dodać lecz w uczciwych zamiarach... zupełnie niewinnie...
— Wiem o tem, panie.
Po chwili milczenia przedstawił mi się:
— Jestem pierwszym mężem markizy...
Ukłoniłem mu się i przybrałem pozę pytającą.
— Tak, panie... Wciąż jeszcze kocham markizę... Dążę za nią wszędzie, lecz nie ośmielam się rozmawiać z nią, lub pisać do niej... Dlatego myślałem...
— Co pan myślał?
Zmięszał się naraz i westchnął.
— Ach, panie... w moim losie jest coś niezwykłego... Pozwoli mi pan przedewszystkiem opowiedzieć sobie dziwną historję mego ożenienia się...
Zrobiłem znak przyzwalający.
— Kiedy żeniłem się z markizą — zaczął — była to malutka, delikatna blondynka, bardzo dziwna, żywa i czarująca, dziwne, żywe i czarujące zwierzątko, skaczące, jak koziołek i szczebioczące, jak ptaszek. Lecz nie można było jej nazwać ani kobietą, ani zwierzątkiem, ani ptaszkiem. Było to coś zupełnie mechanicznego i zupełnie oryginalnego; lekkomyślna, gadatliwa, hałaśliwa i lekkomyślna istota, nie podzielająca, ani moich poglądów, ani moich gustów, ani mojej miłości. Najważniejsze to jest to, że miała duszę, miniaturową duszę, drobną, lekką duszyczkę, bezustanku fruwającą naokoło mnie i odbierającą mi rozum śmiechem swoim i krzykami swemi.
Laura była moją szóstą żoną... Tak, szóstą.. Dwie umarły nie wiem od czego; pozostałe porzuciły mnie... Dlaczego?... nie wiem... Nie rozumiem równie poco się znów żeniłem; wszak wiedziałem, co mnie oczekuje.
Życie moje, to, — jeżeli można się tak wyrazić, — szereg sprzeczności... Jestem najzgodniejszym człowiekiem, który nie wie, co to jest niezadowolenie, przyczepki lub złe usposobienie. Staram się podobać otaczającym i poddaję się wszystkim kaprysom, żeby tam nierozsądnemi nie wiem jak one były. Nigdy żadnych skarg, żadnych narzekań, żadnych rozkazów. Robię ofiarę z siebie, ze swoich pragnień swoich gustów, dla szczęścia tej, co żyje ze mną, lecz nie zważając na tak bohaterską wytrwałość, kobiety nie żyją ze mną dłużej nad trzy miesiące. Po trzech miesiącach tak nużę te wszystkie blondynki i brunetki, wysokie i niskie, tęgie, szczupłe, że zaczynają nienawidzieć mnie, że fiut! fiut! fiut!... jedne umierają, a drugie uciekają bez żadnego powodu. Bez powodu, przysięgam panu, lub przynajmniej że kobiety i ja, prawdopodobnie, jesteśmy dwoma absolutnie różnemi ze sobą istotami.
— Tak, tak, wiem, że mi mogą zaprzeczyć... Bezwątpienia, oskarżą mnie o to, że jestem kowalem własnego nieszczęścia... Lecz nie mogę znosić samotności... Gdy tylko zostanę sam, staję się zaraz ofiarą, męczących, trudnych do zniesienia przywidzeń, które są dla mnie gorszemi od każdej kobiety. Potrzebuję ciągłego gwaru. Czy będzie to muzyka, lub skrzypienie, obojętne mi to jest, byle tylko rozpędzał on widma milczenia...
— Muszę opowiedzieć tu niezbyt rzeczywista historję. Proszę o przebaczenie, gdyż będę się streszczać i postaram się nie wywoływać lubieżnych obrazów.
— Pierwszej nocy poślubnej miałem dziwne i nieprzyjemne zdarzenie. Gorączkowo pieściłem moją żonę, gdy naraz Laura wyrwała się z moich objęci i z krzykiem odepchnęła mnie od siebie.
— Mój Boże! jakaż ja jestem roztargniona, — zawołała: — Boże mój! Boże mój!... zapomniałam po — modlić się do świętego Józefa.
Nie zauważywszy mego zdumienia i podnieconego stanu, uklękła przy łóżku i przeżegnała się:
— O, święty Józefie — rzekła — zlituj się nad pa puńciem, mamuńcią, aby byli szczęśliwi i długo żyli!... Zlituj się nad Plumem i Kiki, memi drogiemi kotami, a również nad starym Koką (była to papuga), który nie może więcej już nic mówić, lecz którego żal by było stracić... Zlituj się również jeszcze i nad mężem moim, ażeby nie stał się dla mnie przyczyną smutku.
Potem, przybrawszy więcej odpowiedni uśmiech, rzekła do mnie z uśmiechem:
— Gotowe... Może pan ciągnąć dalej.
Lecz czar już uleciał, cudna chwila więcej już nie wróciła... Laura pozostała tem niezadowoloną i zasnęła z miną oburzenia na twarzy.
Na drugi dzień po śniadaniu udaliśmy się na spacer. Była bardzo wesoła i ożywiona, przewracała się po trawie, rozmawiała z kwiatami, z ptakami, z owadami, sama przypominając to kwiatek, to ptaka, to owada... jej malutka dusza z krzykami radości pławiła się w słońcu... Pocałowałem ją w gaju kasztanowym... Kiedy zamierzaliśmy iść do domu, było już dość późno. Laura trochę zmęczona, szła milcząc, opierając się na mojem ramieniu. Roiłem cudowne plany... i również milczałem, lecz moje milczenie było wymowniejszem od wszelkich słów. Naraz puściła moją rękę, zawróciła naprawo i szybko poszła w podskokach boczną ścieżką, opuszczającą się ku dolinie. Zawołałem:
— Lecz gdzież ty idziesz?... Gdzie idziesz?...
— Dom nasz znajduje się z tamtej strony wzgórza... Pójdę krótszą drogą.
I w dalszym ciągu skakała po ścieżce.
Dopędziłem ją.
— Moja droga, ta droga nigdzie nie prowadzi... idzie tylko do rzeki...
Laura zaprzeczyła.
— Jeżeli prowadzi do rzeki, to przejdziemy przez most.
— Lecz mostu niema...
— Jakto niema? Dlaczego mi pan mówi, że mostu niema? Jakiż pan niegrzeczny... Jeżeli jest droga, to powinien być i most...
I przybrawszy surową minę, rozkazująco do dała:
— Ja chcę przejść przez most! Słyszy pan!... idź pan przez wieś, jeżeli mu się to podoba.
Zacząłem tłomaczyć Laurze, lecz ona tak ostro rozkazała mi zamilknąć, że nie ośmieliłem się już nalegać i poszedłem za nią ścieżką, potykając się o kamienie i przedzierając się przez ciernie, szarpiące mi ubranie.
Ścieżka przyprowadziła nas do szerokiej, głębokiej rzeki, w której odbijały się wierzby i olchy, rosnące na przeciwległym brzegu i to odbicie zaciemniało powierzchnię rzeki.
— Widzisz — rzekłem jej łagodnie, bez wymówki — mostu niema... lecz napewno czujesz się zmęczoną...
Zacisnęła wargi, nic nie odpowiedziała i przez kilka sekund patrzała na ciemną powierzchnię wody, na wierzby i olchy przeciwległego brzegu.
Powracając tąż samą ścieżką z powrotem, doznawaliśmy jakieś ciężkie, przygniatające nas uczucie i szliśmy wolno i niechętnie.
Widząc, że Laura ze zmęczenia ledwie porusza rogami, zaproponowałem jej swoje ramię. Lecz odnowiła mi stanowczo.
— Nie... nie... Ja nie chcę pańskiej ręki... Nic nie chcę od pana... Pan jest złym człowiekiem.
Wieczorem żona moja nie wyszła do stołu i nie opuściła mnie do swego pokoju, drzwi którego okalały się zamknięte na zasuwkę.
— Daj mi spokój — rzekła do mnie przez drzwi: — jestem chora... i nie chcę pana widzieć...
Napróżno błagałem ją... napróżno zaklinałem, ażeby przebaczyła mi to, że mimowoli sprawiłem jej nieprzyjemność. Nawet posunąłem się do tego, że zacząłem się tłomaczyć...
— No, tak! krzyczałem, targając kluczem od drzwi: no tak... most rzeczywiście był...
Pozostała niewzruszoną i z uporem powtarzała:
— Nie... nie... teraz już zapóźno!... Nie chcę więcej pana widzieć... Idź pan...
Odszedłem i przepłakałem całą noc.
— Mój Boże! — mówiłem sobie, chodząc po pokoju — i ta również mi się wymyka... Lecz dla czego? Co się z nią dzieje?... Czy ona nie może przebaczyć mi, że na rzece nie było mostu?... Bardzo możebne. Wszak rzuciła mnie Klementyna dlatego, że razu pewnego wieczorem, kiedy powracała z balu, deszcz zniszczył jej suknię... Lub, być może, szczerze przekonana jest o tem, że ja z wyrafinowanego okrucieństwa, umyślnie poprowadziłem ją, zmęczoną, tą ścieżyną i przyprowadziłem do świadomie nieistniejącego mostu? Chciałbym wiedzieć to... Lecz prawdopodobnie i ona sama nie wie o tem.
Zgodzi się pan, że mi się nie wiedzie?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zamilkł.
— I pan się rozwiódł? — spytałem go.
— Tak, po pół roku... gdyż byłem zbyt nieszczęśliwy.
— Czy po raz wtóry poszła za mąż?
— W następnym roku wyszła zamąż za Józefa Gandar, ślicznego młodego człowieka, którego dobrze znałem...
Po pewnej przerwie dodał:
— Małżeństwo to sprowadziło go do grobu!
— A!...
— Ku wielkiemu żalowi, tak!
— Jakim sposobem?
Roześmiał się:
— To cała historja — rzekł. — W tydzień po ślubie, przy obiedzie, Laura rzekła do swego męża:
— Przyjacielu mój, chciałabym, ażebyś się wykąpał.
Gandar z przerażeniem spojrzał na nią.
— Kąpać się? Teraz?... Lecz po co?...
— Dlatego, że ja tak chcę, mój przyjacielu.
— Czyż jestem tak brudny?
— O, nie... Lecz chcę ażebyś się zaraz wykąpał...
— Słuchaj, przecież to szaleństwo! Wykąpie się wieczorem!... Lecz nie teraz?...
— O, ja tak chcę... tak chcę...
Złożyła swe malutkie rączki i w głosie jej dało się słyszeć błaganie.
— Moja droga, żądanie twoje jest nierozsądne.. I oprócz tego zapewniam cię, że jest niebezpieczne.
— O, zrób mi tą przyjemność!... Tak pragnę tego, mój drogi...
Usiadła mu na kolanach, czule pocałowała i szepnęła:
— Proszę cię... zaraz!...
Poszli do garderoby. Laura przygotowała kąpiel i rozłożyła na stole mydła, szczotki, rękawice wełniane, pomeks...
— Sama cię wytrę... Zobaczysz jak to będzie dobrze...
Rozbierał się, lecz wciąż jeszcze protestował, powtarzając:
— Co za dziwaczna myśl!... I oprócz tego to bardzo szkodliwe... po obiedzie... Bywały wypadki, że ludzie umierali nawet od tego...
Lecz ona zanosiła się od śmiechu.
— Och, umierali... Po pierwsze ty nie umrzesz od tego, że sprawisz przyjemność swej malutkiej żonce.
Był rozdrażniony coraz więcej.
— Lecz przecież brałem prysznic dziś rano. Jestem zupełnie czysty.
— Dobrze!... dobrze!... nie gniewaj się.
Ze zdumieniem wszedł do wanny i zanurzył się.
— Tak — rzekła Laura — i czyż to nie zabawne?... Zanurz się dobrze, mój drogi... Ot taki... Jeszcze!...
Po kilku minutach Józef de Gandar zaczął uczuwać dziwne niedomaganie. Nogi mu skostniały, krew uderzyła do głowy... W uszach poczuł szum i zaczął się dusić.
— Laura!... — krzyknął — Laura... mnie słabo... bardzo słabo...
Naraz oczy jego stanęły kołem, a białka napłynęły krwią. Próbował podnieść się, konwulsyjnie machnął rękoma, upadł nawznak i ze stukiem poszedł na dno.
— Ach, mój drogi — mruknęła Laura: — niedobrze tak postępować...
Rozgniewała się, wyszła z garderoby i położyła się spać.
Na drugi dzień lokaj znalazł trupa swego pana utopionego w wannie...
Jegomość pokiwał głową i rzekł:
— Co robiła od czasu tego... wiadomo nietylko mnie, lecz i panu... i drugim... wielu drugim...
Zamilkł znów i zamyślił się, zachowując na twarzy wciąż tenże sam drwiący grymas.
— O co idzie, panie? — spytałem.
Odrzekł:
— Przysługa, o którą chciałem prosić pana, już mi nie potrzebna. Pomówiwszy o markizie, uspokoiłem się... i nawet stałem się zupełnie obojętnym dla niej. Przepraszam bardzo, panie, i proszę się nie śmiać z dziwacznej mej wizyty...
Wstał i odprowadziłem go do domu, gdzie jeszcze raz tysiąckrotnie przepraszał mnie i kłaniał mi się.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Cały wieczór spędziłem na rozmyślaniach i wspomnieniach. Śmieszne wspomnienia, smutne rozmyślania!...
Poznałem się z markizą w tym czasie, gdy była kochanką przyjaciela mego Lucjana Priana, bardzo miłego człowieka, który w następstwie szybko zrobił karjerę w charakterze szpiega wojskowego.
W czasie tym, o którym to mówię, Lucjan by! biedny tak, że nie miał możności wydać obcym mocarstwom tajemnic — znakomitych tajemnic Poliszynela naszego uzbrojenia i planów naszej immobilizacji. Mieszkał przy ulicy Męczenników i zajmował w jakimś marnym hotelu meblowanym wszystkiego jeden mizerny pokoik.
— Rozumiesz — mówił do mnie Lucjan — nie mogę przyjmować u siebie mojej przyjaciółki... Mam straszne umeblowanie... Czerwone rypsowe meble połamane krzesła... A żebyś widział moje łóżko.. moją szafę lustrzaną... Ona tak elegancka; przywykła do zbytku, zaraz by porzuciła mnie... Miłość potrzebuje pięknych ramek!.. Pomyśl tylko, mój drogi, że nie mam nawet fortepianu, a na ścianach wiszą takie straszne litografje, jak: „Powrót marynarza,“ „Wręczenie sztandaru,“ „Zając powieszony za łapkę,“ które nic nie mówią namiętnej duszy kobiecej, która przywykła widzieć u siebie obrazy Maurycego Denis, gdyż jest bardzo religijna, i mającej możność zamawiania portretów swoich u Boldiniego... Jak to głupio, że nie mam ciepłego, przyjemnego mieszkania, z różowemi abażurami... z dywanami, które nie zwalają malutkich nagich nóżek... Żebyś wiedział, wielu korzystnych stosunków z kobietami zamężnymi musiałem się wyrzec z powodu tego wstrętnego pokoju!...
— Lecz — odrzekłem — twoja przyjaciółka wdowa i wolna... Dlaczego nie przyjmuje ciebie u siebie?
— Nie może, mój drogi... z powodu służby... I oprócz tego zajmuje wybitne stanowisko w towarzystwie katolickiem... Zna się z de Menom i Maco. Sprzedaje na bazarze dobroczynnym...
I dodał błagalnym głosem:
— Ty masz takie milutkie mieszkanko... połączenie stylu angielskiego ze stylem Ludwika XV, jak i ona... i takie przytulne, takie wykwintne!... Jakbyśmy się kochać mogli! Wyobraź sobie, że już sobie postanowiłem powiedzieć swej biednej przyjaciółce... gdyż mieszkam z ojcem, siostrą i dwiema sparaliżowanemi ciotkami... To straszne!... Czyż przepuszczę jeszcze i tą okazję? Ach, żebyś pozwolił!...
Po długich prośbach zgodziłem się.
Lucjan i jego kochanka zaczęli korzystać z niego mieszkania trzy razy na tydzień. Oddałem do rozporządzenia Lucjana moje perfumy, pantofle nocne i koszule i powierzyłem mu klucz od sekretnej bibljoteki... Byłem o tyle delikatnym, że w dniu schadzek zastawiałem dla nich lekką i pożywną zakąskę i sandwiche, pierożki z imbirem, portwein, herbatę i t. p.
W ten sposób poznałem wszystkie ich przyjemności.
— Jakie pan ma cudowne mieszkanie — mówiła mi markiza w restauracji, w teatrze, gdyż wbrew panu de Menon, panu de Maco i bazarowi dobroczynnemu — nie rozstawaliśmy się już. — Wiele smaku!.. Stworzone do miłości!
— Rzeczywiście? Pani znajduje? Bardzo pani uprzejma...
— Tylko garderoba pańska...
— Nie podoba się pani?
— Przeciwnie... lecz czyż nie wstyd panu patrzeć na takie swawolne obrazy?
— A pani?...
— I książki pana... Jaka obrzydliwość!...
— Znaczy się, że pani je czyta?
— Jednem słowem pan ma prześliczny gust.
Na tak poważnych i głębokich rozmowach niepostrzeżenie przechodził nam wieczór.
To trwało trzy miesiące. Razu pewnego blady, rozstrojony i zapłakany Lucjan przyszedł zawiadomić mnie, że między nimi wszystko skończone... Oszukiwała go... Wynikła straszna, burzliwa scena... Podczas wyjaśnień rozbił nawet trzy lustra i kilka bardzo drogich drobiazgów... Oddał mi potem klucz od mieszkania i poszedł.
Nie widziałem się z nim potem lat kilka i zupełnie straciłem z oczu markizę de Parabol.
Spotkałem się z nią razu pewnego wieczorem w znajomym mi domu pewnej austryaczki z Galaty, która przyjmowała u siebie dość dziwne osobistości i śpiewała romanse Schumana.
Najlepszem z tego wszystkiego było to, że w domu tym nikt nikogo nie znał, gdyż goście bezustanku się zmieniali; zbierano ich przeważnie w koloniach cudzoziemskich, a nawet w najbardziej eleganckich kolonjach stolicy.
Podszedłem śpiesznie do pani de Parabol.
Była wciąż jednakowo młoda, piękna, wesoła, zachwycająca, namiętna, tylko włosy jej stały się jakby jaśniejszymi.
— Jak już dawno się nie spotykaliśmy — zawołałem — co z panią się działo po katastrofie?...
Pani de Parabol uważnie patrzała na mnie, starając się przypomnieć coś sobie.
— Jakiej katastrofie? — wyrzekła.
— Wszak pani de Parabol?
— Ma się rozumieć... A pan kto taki, panie?
— Jerzy Vasseur — oznajmiłem jej, kłaniając się — pani mnie nie pamięta?
— Nie...
— A Lucjana Prian?
— Lucjana Prian? Jakiego Lucjana Prian?... Niskiego blondyna?
— Nie, wysokiego bruneta.
— Zupełnie nie pamiętam!
— Wysoki brunet, którego pani namiętnie lubiła... trzy miesiące... u mnie... w mojem mieszkaniu... w takiem ślicznem mieszkaniu?...
Pani de Parabol skupiła się, przypomniała sobie w myśli wszystkich kochanków swoich... wszystkie ich mieszkania... i rzekła ze szczerym smutkiem:
— Nie, wysoki brunet... w pańskiem mieszkaniu? nie pamiętam nic podobnego... Mojem zdaniem pan jest niespełna rozumu!...
W tydzień potem spotkałem ją w innym znajomym mi domu, u pewnej amerykanki z Kanady, która śpiewała Schuberta, naśladując Ivette Guilbert...
Pierwsza podeszła do mnie, grzeczna i uśmiechnięta:
— Pan napewno wziął mnie tego wieczoru za obłąkaną?... Teraz przypomniałam sobie wszystko... Lucjan Prian!... Jakże by!... Boże, jakiż on był głupi i jakieśmy go obydwoje oszukiwali...
— Jam go oszukiwał? — zawołałem, — lecz z kimżeź?
— Ze mną, ma się rozumieć... Nasze pocałunki... nasze kąsanie... i moje włosy! Tyś już zapomniał to, niewdzięczny?...
Teraz na mnie przyszła kolej zdziwienia się.
— Pani się myli!... Pani oszukiwała mego przyjaciela Lucjana Priana nie ze mną!
— Lecz z kimżeż?... Wszak pan był przyjacielem Lucjana Prian?
— Najzupełniejsza prawda!
— I jam nie oszukiwała go z panem?...
Zrobiła czarującą minkę i z niedowierzaniem popatrzała na mnie.
— W takim razie byłoby to po raz pierwszy.. Pan mnie zdumiewa...
W tej chwili w salonie wszczął się lekki gwar. Gospodyni domu zamierzała śpiewać romans Schuberta. Pani de Parabol opuściła mnie.
Nie widziałem jej więcej.
Zobaczyłem ją tylko tu.
Być może, jutro pomówię z nią.


ROZDZIAŁ V.

Wczoraj przed obiadem spacerowałem z Trisepsem w gaju. Spotkaliśmy jakąś nadzwyczaj elegancką kobietę, wychodzącą od źródła. Uśmiechnęła się do Trisepsa i rzekła:
— Jak się masz stary...
— Jak się masz, koteczko — odrzekł Triseps.
Przeszła, a nas otoczyła wonna fala perfum...
— To Boule de Neige — objaśnił mnie Triseps, była kochanka starego barona Knoppa... wiesz... tego, który umarł w roku zeszłym... starego barona Knoppa? Ach, mój drogi, wprost nie chce się wierzyć, że na świecie są tacy ludzie!... słuchaj...
I Triseps zadowolony, że może opowiadać historyjki, wziął mnie pod rękę i zaczął.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
„Razu pewnego rano stary baron zjawił sic u mnie i bez żadnego wstępu spytał mnie:

— Czy prawda, doktorze, że w krwi jest żelazo?
— Prawda...
— A!... ja nie wierzyłem temu... Jak to wszystko, jednakże, skomplikowane jest w naturze! Stary baron miał wilgotne, trzęsące się wargi i zamglone bez śladu życia oczy... Na szyi, pod podbródkiem skóra zwieszała się fałdami.
Pomyślał przez chwilę.
— Lecz przecież go niewiele... niewiele?... — wyrzekł...
— Ma się rozumieć... — odpowiedziałem: — napewno nie tyle, ile go jest w kopalniach w Kriége.
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że z krwi człowieka nie można wyciągnąć tyle żelaza, ażeby, jakby tu panu objaśnić? ażeby zbudować, naprzykład, drugą wieżę Eifla... Rozumie pan?
— Tak!... tak!... tak!...
I stary baron z miną przygnębioną potwierdzał każde „tak“ skinieniem głowy... Dodał:
— Zresztą ja nie potrzebuję tak dużo...
Po chwiiowem milczeniu zwrócił się do mnie:
— Znaczy się, pan myśli, że można wyciągnąć żelazo... trochę żelaza... z mojej krwi?... z mojej krwi?
— Ma się rozumieć, można...
Baron uśmiechnął się i spytał:
— Być może, w krwi jest i złoto?
— No nie!... Pan jest zbyt wymagający, drogi baronie. Złoto bywa tylko w zepsutych zębach.
— Uch! doktorze, ja nie mam nawet i zepsutych zębów, — westchnął starzec: — Jeżelibym jednak miał zęby na złocie, to takie złoto, bądź co bądź, nie należało by do mnie, nie stanowiłoby części mojej własnej istoty. Znaczy się, pan jest pewien, że w mojej krwi niema złota?
— Pewny...
Baron westchnął.
— Szkoda... wielka szkoda... Wołałbym zrobić pierścień ze złota, niż z żelaza...
Widząc, że Baron cierpi na lekki rozstrój władz umysłowych, nie zacząłem go się dopytywać. Przesunął językiem po wilgotnych wargach i ciągną] dalej:
— Pan wie, jak ja kocham Boule de Neige Dałem jej wszystko... pałacyk, konie, brylanty, kochanków, którzy zmuszają ją aż do krzyków ze szczęścia... Ma wszystko, co może mieć i o czem może marzyć kobieta... Lecz ja chciałbym dać jej jeszcze więcej, dać jej to, czego jeszcze nie miała ani jedna kobieta... Tak, dać jej odrazu całą resztkę mózgu mego i krwi mojej... całego siebie... i otrzymany z przemiany substancji wynik zamknąć do skrzynki, ozdobionej przecudnemi brylantami... Niech umrę... Lecz czy wystarczy mi krwi do tego?
— Do tego zawsze jej starczy, — odrzekłem niedbale.
— Ach, doktorze, słabo mi...
Baron, wyczerpany bezsilnemi wybuchami swego starczego pożądania, zbladł naraz i stracił zmysły. Położyłem go na otomanie, dałem mu sole do wąchania i zacząłem uderzać po twarzy końcem mokre serwetki... Zemdlenie trwało kilka minut. Kiedy przyszedł do siebie, kazałem dwóm lokajom wziąć go pod ręce i doprowadzić do karety. Starzec z trudem mruczał:
— Ach, Boule de Neige!... Boule de Neige... dam ci...
Usadowiony na miękkich poduszkach, ze spuszczoną na piersi głową, baron w dalszym ciągu uporczywie mruczał z trudnością:
— Ach, Boule de Neige!... Boule de Neige.... tak... tak... całego siebie... dam ci całego...
Na drugi dzień udał się do jednego znanego chemika.
— Chciałbym, — rzekł do niego — ażeby pan wypuścił z żył moich taką ilość krwi, z której by można było wyciągnąć trzydzieści pięć grammów żelaza.
— Trzydzieści pięć grammów? — ze zdziwieniem zawołał chemik; — niech djabli wezmą!...
— Czy to tak wiele?... — z niepokojem spytał baron.
— Bardzo wiele...
— Zapłacę za to... jeżeli panu będzie potrzebna wszystka moja krew, to weź ją...
— Lecz pan jest bardzo stary — zauważył chemik.
— Żebym był młody, — odrzekł baron — to dał bym ubóstwianej przezemnie Boule de Neige nie krew moją, a coś innego.
W dwa miesiące potem chemik przyniósł baronowi malutki kawałeczek żelaza i rzekł:
— Waży tylko trzydzieści grammów...
— Jakiż malutki! — ledwie dosłyszalnie zamruczał blady jak trup baron.
— Lecz, panie baronie... żelazo odznacza się swoją wagą.
— Jakiż on malutki!... jaki malutki!...
Wziął w drżące palce odrobinę metalu, popatrzał na nią i westchnął:
— Zatem, oto gdzie jest całe życie moje! W tem czarnem ziarnku skryta jest cała bezgraniczność miłości mojej! Jak Boule de Neige szczycić się będzie takim klejnotem... I jak ona pokocha mnie!... jak będzie płakać z miłości!...
Ostatnie słowa wyszeptał, gdyż zbrakło mu sil wypowiedzieć je głośno. I powtórzywszy sobie:
— Tak, to malutki kawałeczek, lecz nigdy jeszcze podobny klejnot nie ozdabiał szyi lub palca kobiety.
Zasnął niespokojnym snem...
W parę dni potem baron wpadł w agonię.
Boule de Neige stała przy łóżku jego i rozglądała się wkoło znudzonym wzrokiem, który wyraźnie mówił:
— Stary mi się sprzykrzył... W żaden sposób nie może umrzeć... Chciałabym iść stąd.
Wszedł lokaj z futerałem w ręku.
— Co to takiego? — zduszonym głosem spytał baron.
— To pierścionek... panie baronie.
Na twarzy umierającego ukazał się uśmiech. oczy mu błysnęły.
— Daj tu... A ty, Boule de Neige, podejdź tu do mnie bliżej... i słuchaj dobrze...
Z trudem otworzył futerał, włożył pierścionek na palec Boule de Neige i rzekł ochrypłym głosem:
— Boule de Neige... popatrz na ten pierścionek, zrobiony jest z żelaza... Żelazo to przedstawia w sobie wszystką krew moją... Ażeby wyciągnąć je, otworzyli mi żyły... Ofiarowałem swe życie na to, ażebyś ty mogła mieć taki pierścionek, jakiego nie miała jeszcze żadna kobieta... Czy jesteś szczęśliwa?
Boule de Neige popatrzała na pierścionek z odzieniem pogardliwego zdziwienia i rzekła powoli:
— Ach, mój drogi... wiesz... wołałabym lepiej otrzymać zegar ścienny...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I Triseps zakończył swe opowiadanie głośnym śmiechem.
— Nie, jaka paradna ta Boule de Neige...


ROZDZIAŁ VI.

Dziś, po południu, udałem się razem z moim przyjacielem, Robertem Hagmanem do gaju... do zapuszczonego parku, położonego o kilka kilometrów ód miasta, tam, gdzie rozszerza się i tworzy niewielką równinę, zduszona górami dolina.
Gdyśmy powracali, Robert o paręset metrów od miasta szarpnął mnie za rękaw i, wskazując na piękny dom, położony na skłonie góry, pośród tarasów i przepysznych ogrodów, spytał:
— Wiesz, co to takiego?
— Nie.
— A przecież to willa, w której przebywają duchy, mój drogi... Czyż nie wiesz? To zdumiewająca historja... Oto jak dowiedziałem się o niej...
I przyjaciel mój opowiedział mi co następuje.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przed dwoma laty miałem wynająć tą willę. Poradzono mi zwrócić się do notarjusza Klaudego Barbaux, który miał cztery najpiękniejsze i najbardziej malowniczo położone wille. Ten urzędnik ministerjum przyjął mnie bardzo grzecznie, lecz ordynarna wesołość odrazu nie podobała mi się.
To był malutki, łysy człowiek, z okrągłą twarzą i grubemi wargami, z wielkim brzuchem, ściągniętym zwyczajną i staromodną bronzową aksamitną kamizelką z wyłogami. Cała okrągła figurka jego tchnęła wulgarną radością i tylko mętne, przykryte długiemi powiekami oczy patrzały dość ponuro. Lecz tak przywykłem widzieć podobny wyraz u wszystkich ludzi, zajętych interesami, że nie zwróciłem na niego szczególnej uwagi.
W kilku słowach wyjaśniłem mu cel mojej wizyty...
— Aha!... — rzekł on, kładąc swe pulchne włochate ręce na kolana, — jakby w sprzeczności z gołą czaszką ręce jego okryte były gęstymi włosami — aha! pan chce odpoczywać przez lato w Pirenejach? Prześliczna myśl... Pan nigdzie nie znajdzie tak zdrowej i przyjemnej miejscowości..
— Spodziewam się — zauważyłem głupio, nie wiedząc co powiedzieć.
— I pan chce — familjarnie ciągnął dalej notarjusz — i pan chce nająć u Klaudego Barbaux jedną z jego malutkich willi?... Jeszcze by też! wszak to są najpiękniejsze i najwytworniejsze...
— Cieszą się przynajmniej taką reputacją...
Stanowczo nie powodziło mi się w odpowiedziach. Notarjusz Barbaux uśmiechnął się:
— I zupełnie zasłużenie... Lecz, zdaje mi się, że możemy obgadać ten interes... Tak, tak, możemy obgadać ten interes...
Notarjusz skrzyżował ręce i odrzucił się na plecy swego krzesła.
— Zobaczymy... zobaczymy — rzekł. — I wyjaśni — my sytuację... Punkt pierwszy... Pan żonaty?...
— Nie...
— A!... nie żonaty... znakomicie... znakomicie... Punkt drugi... Czy ma pan jaki stosuneczek?... Lub jaką bądź znajomość, krócej mówiąc... przyjaciółkę życia?
I dodał z dobrodusznym uśmiechem:
— Mój, Boże! my wiemy, co to takiego życie... Prowincja nie jest tak zacofaną, jak to przyjęte jest myśleć... Młodość musi wyszumieć... tu, jak i wszędzie.
Że zaś nic nie odpowiedziałem, zdziwiony i nieprzyjemnie uderzony tą rozmową, Barbaux objaśnił mnie:
— Mój Boże!... przepraszam, że zadaję panu takie pytania... Lecz ja, jako gospodarz... muszę wiedzieć, co pan potrzebuje... Cztery wille moje, drogi panie, przysposobione są dla przeróżnych stanowisk specjalnych... określonych lub nieokreślonych, do wyboru... rozumie pan? Mam jedną willę dla ludzi żonatych: jest najgorsza... druga dla zakochanych: trochę lepsza... trzecia dla kawalerów: prześliczna, drogi panie... I tak dalej... Co odpowiada jednemu to nie odpowiada drugiemu... Zatem do jakiej kategorji?
— Jestem sam — zauważyłem.
— Prześlicznie — uradował się Barbaux. — Pan wybrał właściwą drogę... Znaczy się, ma pan prawo wybrać najlepszą z moich willi... To cieszy mnie, gdyż mi się bardzo... bardzo podoba...
Podziękowałem mu jakimś nieokreślonym gestem. Notarjusz ciągnął dalej:
— Pan, być może dziwi się, że oddaję kawalerom najlepszą, najwygodniejszą, najpiękniejszą z moich wili? Objaśnię panu powód tego... podczas oględzin...
Mówiąc to, nie spuszczał ze mnie mętnego spojrzenia. Miałem wrażenie, że spojrzenie to obmacuje mnie, waży mnie, określa moje socjalne, moralne i materjałne stanowisko. Człowiek ten patrzał na mnie, jak patrzy żyd na drogi klejnot.
Wtem drzwi otworzyły się i do gabinetu zajrzała młoda osoba, ubrana w jedwab i koronki, kobieta niezwykłej piękności.
Ledwie zdołałem dojrzeć ryże włosy, purpurowe usteczka i parę palących błękitnych oczu, gdy cudowne zjawisko już znikło, zawoławszy: — Przepraszam!
— Moja żona — niedbale objaśnił Klaudy Barbaux.
— Bardzo mi przyjemnie! — odrzekłem, nie przyszedłszy jeszcze do siebie ze zdumienia, wywołanego niespodziewanem zjawiskiem i szybkiem zniknięciem tej czarującej istoty.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po chwilowem milczeniu Robert westchnął:
— Ach, mój drogi... jak sobie przypomnę... Jakie oczy!... Jakie usta!...
Potem ciągnął dalej:
— Willa podobała mi się. Stała na górze, w zieleni ogrodów, zbudowana była w poważnym stylu. Barbaux nic nie przesadził jej zalet. Wewnątrz było jasno, przyjemnie, a umiarkowany wykwint umeblowania w zupełności harmonizował z otaczającymi ją pejzażami nieba, zieleni i gór.
Szczególnie zapamiętałem jeden pokój żółty, z miękkiemi białemi meblami, gdzie kontury przedmiotów i kolor skóry przybierały jakiś szczególny jasny odcień. Kilka nieprzyzwoitych obrazów, kopji Juljusza Romen i oryginałów Ropsa, ozdabiały ściany; na kominku, na etażerkach, na stołach stały nieprzyzwoite figurki z saskiej porcelany...
Kiedy przyszliśmy do tego pokoju, spytałem Barbaux o cenę willi.
— Pięćdziesiąt tysięcy franków, ani centima mniej — stanowczo oznajmił.
Drgnąłem aż, niespodziewając się tego. Lecz notariusz zaprosił mnie, żebym usiadł i utkwiwszy we mnie swe dziwne, mętne, rozkazujące spojrzenie, rzekł co następuje:
— Pięćdziesiąt tysięcy franków... pan, ma się rozumieć, znajduje, że to bardzo drogo... Lecz objaśnię panu wszystko w dwóch słowach... W willi tej ukazują się duchy...
— Duchy? — mruknąłem...
— Tak, co noc ukazuje się widmo... O, to nie widmo otulonego całunem trupa, zjawiającego się w korytarzach o dwunastej godzinie w nocy... Nie... To cudne widmo kobiety, ryże włosy której, błękitne oczy i delikatna, przeświecająca przez wonny batyst skóra, zdolne są uwieść świętego... To widmo odznacza się tem, że zna wszystkie tajniki miłości, samo je wymyśla i przytem jest bardzo skromna, skromna... Przychodzi, kiedy je zawezwać... odchodzi niepostrzeżenie... Nikt tego nie widzi... i nie wie... Wynajmuję willę z widmem... i nigdy nie wynajmuję bez niego...
Popatrzałem na notarjusza... Cyniczny uśmiech igrał na ustach jego i odbijał się w otoczonych kręgami oczach...
Krzyknąłem:
— To widmo... Ja Je znam... widziałem je... To...
Barbaux szybko przerwał mi:
— Widmo, oto wszystko... Pan go nie zna, pan nic nie wie... To takie widmo, jak i każde inne... Chodźmy. Pan pomyśli przez drogę.
Wzruszywszy ramionami, z lekceważeniem dodał:
— Ach, jak głupi są ci, którzy targują się z powodu miłości widma... takiego widma!... O, la, la... I oni szukają jeszcze rzadkich wrażeń, niewypróbowanych rozkoszy? Literaci!... Chodźmy...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Skończywszy opowiadanie, Robert spytał mnie wychodząc, z powozu:
— Wiesz, kto mieszka teraz w tej willi, Dickson Barnell, miljarder amerykański. Zresztą, zobaczymy go dziś przy obiedzie... Do widzenia!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Bardzo miły człowiek ten Dick Barnell... Poznajomiwszy się i wypiwszy do obiadu kilka kieliszków, zostaliśmy odrazu przyjaciółmi...
Od pierwszego spojrzenia wydał mi się wesołym, szczerym współbiesiadnikiem i przyjaźnie wypowiadałem mu swoje zadowolenie z tego powodu.
— To rzadka zaleta, drogi panie, którą z każdym dniem tracimy — rzekłem z pouczającą uroczystością. — Zresztą teraz tylko jedni amerykanie odznaczają się humorem...
Dickson Barnell zgodził się ze mną.
— Prawda — rzekł — jam wesół, lecz to nie oznacza jeszcze, że jestem szczęśliwy... Widzi pan, moraliści mają rację... Bogaci nie mogą być szczęśliwymi... Szczęście nie na bogactwie polega... a prędzej w ubóstwie...
Zdumiałem się tak melancholijnemi aksjomatami.
— Ach, — westchnął: — kto jest tak bogaty, jak |a, ten szybko poznaje wszystko... Życie staje się ciągle jednostajnem... kobiety, wino, konie, podróże... obrazy, drobiazgi, wywołujące tylko uczucie wstrętu... Vanitas vanitatum...
Postanowiłem przypodchlebić temu człowiekowi I powiedziałem mu:
— Pan bardzo mądrze mówi, drogi panie!
— Jeszcze by też!... — poprostu odpowiedział miljarder i zrobił tak melancholijny gest, jakiego nigdy nie zapomnę...
Po chwili milczenia, spytał mnie naraz:
— Czy pan pali?...
— Chętnie...
Podał mi olbrzymie cygaro, błyszczące na słońcu, jak słup złoty.
— Niech djabli wezmą! — zawołałem w zachwycie.
Dickson Barnell uśmiechnął się tym pełnym rozczarowania i goryczy uśmiechem, jakim prawdopodobnie, często bardzo uśmiechał się pesymista Edesiast. I objaśnił mnie:
— Tak, to mój pomysł. To cygaro całe zrobione z listków skontrolowanego i postemplowanego złota. Takiemi cygarami mam zapełnione wiele szuflad, wielkich i głębokich, jak sofy, o których wspomina wasz Baudelaire... Palić złoto wydawało mi się szczytem szczęścia... Lecz, drogi panie, nic nie może być gorszego... Zupełnie do tego nie zdatne...
Zrobił gest rozpaczy i rzekł:
— Ach, wszystko nic nie warte...
Potem ciągnął dalej:
— Toż samo i z kobietami. Mogę powiedzieć że miałem je wszystkie i jednocześnie nic nie miałem. nic, oprócz zmęczenia i wstrętu... Wtedy zachciało mi się urzeczywistnić marzenia poetów... chciałem zamknąć w objęciach swoich te przejrzyste piękności, te nadziemskie istoty, jakie opisywane są w poematach... Najlepsi artyści stworzyli dla mnie kobiety z włosami z czystego złota, z ustami z prawdziwego koralu, z liljową cerą twarzy... z śnieżnej białości piersiami i t. d. i t. d. Tak, drogi panie... No, i...
— I cóż?..
— Wszystko to okazało się nic nie wartem..
Westchnął:
— O, jakaż to smutna dola... być bogatym.. zbyt bogatym... To straszna myśl, że wszystko można mieć, trzeba tylko zapragnąć... wszystko... nawet sławę literacką za pieniądze... Gdyż przecież jestem utalentowanym literatem... Jestem autorem wielu dramatów, napisanych przez pewnego młodego człowieka, który wszędzie mi towarzyszy... Dramaty te są zdumiewające, lecz mnie one tylko nudzą... Nic nadto straszniejszego być nie może... Wszak ja sam nie znam sumy bogactw swoich... Żebym nie wiem już wiele czerpał z tego morza codziennie, nigdy nie mogę dostać do dna jego... Czy znane są panu moje ogrody?
— Nie, lecz bardzo bym chciał je zobaczyć!
— Zajmują one przestrzeń pięćdziesięciu hektarów, gdzie zebrane są sztuczne kwiaty wszystkich flor, a w kielichach ich ukryte malutkie lampki elektryczne... Wieczorami naciskam guziczek i wszystkie kwiaty oświetlają się... Czarodziejski widok, drogi panie, lecz jeżeliby wszyscy wiedzieli, do jakiego stopnîa to mi obrzydło... Tak obrzydło, te w swoich pałacach, zamkach, willach i na jachtach, zamieniłem oświetlenia elektryczne dymnem i pierwotnem światłem łuczywa. Ach, drogi panie, nie zostawaj bogaczem...
Dickson Barnell westchnął ciężko. Kręcił się czas pewien na poduszkach, poczem zaczął żałobnym tonem:
— Próbowałem zajmować się nauką, filozofią i polityką Czytałem, czytałem wszystkie najmożebniejsze książki. Próbowałem poddać utwory Pawła Bourget’a, Rene Doumich, Melchjora de Vogue, również starannej analizie, jakiej poddaje się złotodajną rudę i chciałem skorzystać z ich myśli.
— Uch! — przerwałem mu — książki te dawno już przesiane są przez różnego rodzaju siła. Z nich pozostała tylko sama treść i waga.
— Cóżem mówił — jęknął nieszczęsny Dickson Barnell — wszystko nic nie warte... Niech pan słucha... Prowadziłem pertraktacje z królem Belgii, to jeszcze typ!... o kupno Belgii. Chciałem przywrócić w niej przepych i obyczaje imperatorów rzymskich... Leopold i ja przyszliśmy do porozumienia, gdy naraz zobaczyłem „Quo vadis?“ w Port-Saint Martin... i nazawsze dostałem wstrętu do heroizmu.. Wszystko nic nie warte!...
Obiad przeszedł nudnie.. Robert Hagman nie był w humorze... Dickson Barnell, z czerwoną twarzą i zapłyniętemi krwią oczyma, pił milcząc.. Jeden Triseps mówił za wszystkich i przeskakiwał z przedmiotu na przedmiot...
Wstając od stołu, spytałem Dicka Barnella:
— A życie... również nic nie warte?
— Nic nie warte — zamruczał miljarder amerykański...
I dodał pijanym głosem:
— Wszystko nic nie warte!...
Próbował wstać... Lecz osłabię nogi jego nie wytrzymały ciężaru ciała... Ciężko upadł na krzesło, mrucząc z uporem pijaka:
— Wszystko nic nie warte... nic nie warte.
I tu zaraz usnął.
Kiedy zebraliśmy się w palarni, Robert Hagman rzekł:
— Biedny Dickson Barnell bardzo się zmienił... Znałem go przedtem... W tym czasie potrafił pić... i oprócz tego nie skarżył się wtedy na swój los, jak poeta liryczny...
— Cóż — zauważył Triseps — przy takiem bogacwie conajmniej można zostać neurastenikiem.
Robert ciągnął dalej:
— Pan, ma się rozumieć, pamięta, gdyż wypadek ten narobił w Paryżu wiele gwałtu, co z nim zdarzyło się razu pewnego, kiedy jeździł i sam powoził końmi. Podjeżdżał już do willi, gdy naraz wszystkie cztery konie wpadły z rozpędu, na zakręcie na kratę willi i Dickson Barnell silnem uderzeniem wyrzucony został na bruk podwórza. Podniesione go zupełnie rozbitego, bez najmniejszych śladów życia. Czaszkę miał pękniętą w dwóch miejscach, trzy żebra złamane, kolana wywichnięte, jedną nogę zmiażdżona, a z szerokiej rany na brzuchu krew płynęła strumieniem. Z wielkim trudem udało się przenieść go na łóżko. Lokaje, niosący go, cali byli krwią zbroczeni i ślady jej pozostały na schodach i w przedpokojach. Przybyły doktór, bardzo blizki przyjaciel Dicksona Barnella, obejrzał rany, zmarszczył brwi, posłał natychmiast po chirurga i zaczął robić niezbędne opatrunki.
— Umrze? — spytał sekretarz, wchodząc do pokoju...
— Nie jeszcze — odrzekł doktór, — lecz...
Pokiwał głową z taką miną, która wyraźnie mówiła: „lecz wkrótce umrze...“
— Mój Boże!... Mój Boże!... westchnął sekretarz... Na co doktór surowo odrzekł:
— Mister Vinoit, jeżeliby to pański patron usłyszał byłby bardzo z pana niezadowolony.
Po opatrunku chory przyszedł do siebie. Obrzucił doktora tem badawczem spojrzeniem, jakiem wtedy patrzał na wszystko i na wszystkich, zrozumiał niebezpieczeństwo swego położenia i urywczo spytał:
— Koniec?
— Prawdopodobnie! — odrzekł doktór, który od swego przyjaciela nauczył się tak skróconego sposobu mówienia, gdzie zbyteczne słowa, lub poprostu słowa zamieniano, jeżeli się tak wyrazić, znakami fonetycznemi.
— Przepięknie — zauważył Dickson Barnell...
I bez najmniejszego żalu, jak człowiek, który przywykł godzić się z nieuniknionymi faktami, na życiu swojem postawił krzyż.
— Jednakże — zaczął doktór — myślę, że można zrobić operację!... Pan się zgadza?
— Jaką? — spytał Dickson Barnell.
— Otworzyć brzuch... przemyć zalane krwią wnętrzności... zeszyć...
— Rozumiem... rozumiem — szybko przerwał chory... — Wiele szans przy operacji?...
— Dwie na dziesięć...
— Prześlicznie! Ile szans bez operacj?
— Ani jednej.
— Operacja!...
Powiedziane to było bez gestu, bez skargi, bez lęku, z takim spokojem, jakby rzecz szła o kupne zboża lub o grę na giełdzie. Lecz te oderwane słowa zmęczyły go i zamilkł... Przyjechał chirurg, uważnie obejrzał jego rany i po krótkiej naradzie obydwóch doktorów, Dickson Barnell rzekł:
— Potrzebuję pół godziny czasu przed operacją... Czy można?...
— Ma się rozumieć — zgodził się doktór — pan koniecznie powinien sporządzić testament.
— Prześlicznie!... Mister Vinoit? Mój testament!
Mister Vinoit wyjął z szuflady biurka wielki pakiet z sześciu czerwonemi pieczęciami i podał go umierającemu. Podczas gdy doktorzy z pomocnikami swemi sterylizowali sąsiedni pokój i urządzali łoże tortur, Dickson Barnell przeczytał swój testament, wykreślił z niego parę paragrafów i pewną ręką napisał nowe rozporządzenia. Skończywszy to poprosił swego przyjaciela doktora o zaświadczenie na testamencie, że jest przy zdrowych i normalnych zmysłach. Oprócz tego zażądał, aby dwaj pomocnicy podpisali się pod nazwiskiem doktora i tem stwierdzili autentyczność podpisu jego. Po zaklejeniu i zapieczętowaniu koperty, oczekiwał na operację... W nocy, dręczony silną febrą i pożerany przez pragnienie, Dickson Barnell zawołał:
— Vinoit!...
— Panie?...
— Wody... pić!...
— Nie.
— Pięćdziesiąt dolarów!
— Nie.
— Dwa tysiące dolarów!
— Nie.
— Dobrze...
Doktór, drzemiący w fotelu, posłyszawszy głosy obudził się i podszedł do chorego:
— Panu co potrzeba? — spytał.
— Tak... wody... pić!...
— Nie.
— Dwadzieścia tysięcy dolarów!...
— Nie.
— Pięćdziesiąt tysięcy dolarów!
— Nie.
Ździwiony takim uporem Dickson Barnell utkwił w przyjacielu swoim dziwne spojrzenie, jakby taksując go.
— Sto tysięcy dolarów! — rzekł nareszcie.
— Nie!...
— Prześlicznie!...
Przestał nalegać; lecz zobaczywszy na stołku, koło łóżka, swój monokl, wziął go i przyłożył do ust. Zimne szkło uspokoiło go i zasnął...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy Robert skończył opowiadanie, Triseps uniósł portjerę, oddzielającą obydwa salony. I zobaczyliśmy Dickson Barnella ze zwieszoną głową, chrapiącego na krześle...
— Przyjemnie popatrzeć na bogacza — zauważył Triseps.
Spuścił portjerę, wziął prześliczne cygaro, zapalił je i puszczając w powietrze kłęby dymu:
— Wszystko nic nie warte! — westchnął, naśladując głos Dicksona Barnella.


ROZDZIAŁ VII.

Dziś otrzymałem list od przyjaciela mego Ulrycha Bariere, podróżującego po Rosji... Wybieram z tych licznych kartek kilka szczególnie interesujących stroniczek:
...„Widziałem w wielkich miastach pułki kawalerji. Chętnie pokazują je cudzoziemcom, jakby chcąc powiedzieć: „Patrzcie!... jakie groźne i błyszczące wojsko!... Biada temu, kto z niem się spotka! Jeźdźcy ci są zdumiewający, zupełnie swobodnie wykonywują tysiące sztuk ekwilibrystyki i równowagi na wytresowanych koniach. I wszystko to błyszczy, iskrzy się, mieni barwami. Lecz wspaniałe manewry zdumiały mnie tylko swoją teatralnością. Obawiam się, że po za tą pstrą dekoracją niema nic. I nie wiem, czy powinienem cieszyć się z tego...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„... Czem bardziej oddalam się od centrum i zapuszczam się w głąb państwa, tem więcej widzę biedy i nędzy. Wszędzie zapite twarze, zgarbione plecy. W niezoranej ziemi i w osłabłych z głodu ludziach jest coś nieokreślenie żałobnego. Ciemne lasy, gdzie stadami włóczą się wilki, mają złowieszczy wygląd, a malutkie miasta ciche są i ponure, jak cmentarze.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„... Goszczę już kilka tygodni u księcia Karagina. Ma on zachwycający majątek.
To szereg potężnych pomników, wytwornych komnat, wspaniałych tarasów i przepysznych ogrodów. Prowadzą tu czynny, gwarny i błyszczący tryb życia. Służba wymustrowana na sposób wojenny i ozdobiona galonami. W stajniach stoi setka koni. Stół znakomity, wina rzadkie, kobiety czarujące i myślą tylko o miłości. Ziemie, należące do majątku, stanowią całe małe królestwo. Polujemy wiele i nie myślę, żeby gdziekolwiekbądź we Francyi było tak wiele różnorodnej dziczyzny, nawet w lasach najbardziej pysznych kapitalistów. Codziennie odbywa się prawdziwa rzeź, współzawodnictwo w wyniszczaniu ptaków. Wieczorem bale, komedje, flirty, zabawy nocne w parkach i zalanych czarodziejskiem światłem ogrodach... Lecz mimo to wszystko mnie smutno jakoś, smutno, strasznie smutno. Nie mogę przywyknąć do tego nierozsądnego zbytku i bezustannych przyjemności i stanowią one dla mnie rażący kontrast z otaczającą nas nędzą. Pomimo ciągłej wesołości i rozrywek, zdaje mi się wciąż, że ktoś płacze koło mnie... Wstyd mi przyjmować udział w tych zabawach, przez które cierpi lud...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy przyjechałem do majątku i minąłem wspaniałe podwórza, portyki, kolumnady, marmurowe baseny, zauważyłem około głównego podjazdu monumentalnych schodów, ozdobionych posągami z czerwonego porfiru i malachitową balustradą, wielki czarny budynek z olbrzymiemi, drewnianemi kadziami. Odcinał się na tle tej pięknej fasady, jak odcina się rak na świeżej twarzy kobiecej. Zauważywszy moje zdumienie, książę rzekł do mnie:
— Zakład ten stanowi główną część moich dochodów... Wszystko zboże moje, wszystkie kartofle przerabiają się na spirytus. I wesoło dodał:
— Tak, pan dostał się do gniazda pijaków... Bywają dnie, że w majątkach moich nie można znaleźć ani jednego trzeźwego chłopa... Warto na to popatrzeć...
„A tymczasem książę ten uchodzi za wielkiego liberała... Bardzo dużo zrobił dla włościan... W sferach wyższych uważają go nawet za socjalistę. Cóż w takim wypadku przedstawiają pozostali?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
... Księżna Karagina — namiętna i zręczna kobieta, z pięknemi dzikiemi oczyma, żywi dziwną namiętność do zwierząt. Część czasu swego spędza w stajni, gdzie zachwyca się ogierami ze stadniny. Za nią zawsze idzie sześciu olbrzymich białych psów, silnych i złych, jak tygrysy... Dziś rano widziałem, jak schodziła z konia, po powrocie ze zwykłego spaceru. Zeskoczywszy na ziemię i szybkim ruchem ująwszy amazonkę, pocałowała ogiera w mordę. Że zaś od pocałunku tego na wargach jej pozostało trochę końskiej piany, połknęła ją z jakąś lubieżną chciwością, wydało mi się, że w jasnych jej oczach błysnęły dzikie pożądania.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wieczorem jadłem obiad w Kasynie, gdzie zaprosił mnię Karol Fistoul. Pośród gości znajdował się ruski aktor Sobelski. Rozumie się, samo przez się, żeśmy zaczęli rozmawiać o ojczyźnie jego. Będąc pod wrażeniem listu mojego przyjaciela Ulrycha Bariere, uważałem za obowiązek swój pochwalić się mojemi wiadomościami i opowiedziałem mnóstwo anegdotek. Pan Sobelski nic nie mówił, tylko od czasu do czasu kiwał potwierdzająco lub przecząco głową. Po obiedzie, przy którym wiele wypił, na skutek prośby Karola Fistoul opowiedział kilka bardzo ciekawych wypadków ze swoich wędrówek...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Opowiadania te wywarły na nas silne wrażenie i wieczór zakończył by się bardzo smutno, gdyby siedzącemu wraz z nami wujaszkowi Plauson, reżyserowi teatru, nie przyszło do głowy rozweselić nas staręmi piosenkami...


ROZDZIAŁ VIII.

Po śniadaniu poszedłem do klubu, gdzie zasiadłem do czytania gazet. Naraz drzwi z trzaskiem otworzyły się i do pokoju wszedł jakiś jegomość; zobaczywszy mnie, wykrzyknął z radości:
— Parcifal! — wykrzyknąłem... — mój drogi Parafal!...
— Nie spodziewałem się spotkać cię tutaj!...
I czule pocałował mnie. Parcifal w rzeczywistości to dobry chłopak.
— Tak to dbasz o mnie? — rzekł po pierwszych uściskach: wiele już czasu się nie widzieliśmy?...
Miał rację... nie spotykałem się z nim od pięciu lat...
— Wiesz... to niedobre, mój drogi, — dodał, — obdarzając mnie przyjacielskiemi pchnięciami...
Słowo honoru, to wstyd...
Parcifal zmienił się mało... mało — postarzał...
— Co teraz robisz?... — spytałem go.
Wszystko potrochu... — odrzekł: — zarządzam ogłoszeniami w gazetach... sprzedają szampana... jestem sekretarzem jednego welodromu... i Perrier umieścił mnie przy swoich teatrach ludowych... Najlepsze jednak z tego wszystkiego jest to, że dzięki Rouvierowi... naszemu kochanemu Rouvierowi... otrzymałem w zeszłym miesiącu miejsce korektora napisów nadgrobnych na cmentarzach Sekwanny... Tak, mój drogi... stawiam teraz deleatur na mogiłach!... Cóż robić?... Sześć tysięcy na rok... to cośkolwiek znaczy...
— Wyrzekłeś się zatem ostatecznie polityki?...
— Trzeba się było wyrzec... przepadłem... prze — padłem... A tymczasem...
Ruchem komicznym wskazał na swoje kieszenie:
— Miałem tu cośkolwiek!...
Westchnął głęboko.
— Mnie się nie wiedzie...
— A żona twoja?... — zapytałem się po krótkiem milczeniu.
Parcifal zrobił ruch, jakby chcąc odpędzić się od czegoś natrętnego...
— Moja żona... — rzekł: — a przecież umarła, mój drogi... przed dwoma laty. Napływ krwi do płuc zaprowadził ją do grobu... lecz, uch, zbyt późno, gdyż wszystkie nieszczęścia moje zawdzięczam jej... Nic nie rozumiała się na polityce...
Prawdopodobnie wspomnienia te zasmuciły go. Usiadł obok mnie, wziął gazetę... i zamilkł...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Myślałem o przeszłości... przeszłości Parcifala... przypomniałem sobie, jak pewnego listopadowego poranka wpadł do mnie blady, rozstrojony i zaczął błagać, ażebym go ratował... Był wtedy deputowanym z Północo-Północo-Zachodu... Przyjąłem go serdeczne i spytałem go z uśmiechem, gdyż oddawna już przywykł do takiego sposobu postępowania:
— Znów jaka bądź historja?
— Ma się rozumieć, — odrzekł Parcifal: — cóż jeszcze innego mogło przyprowadzić mnie do ciebie w takim czasie?
— No, więc opowiadaj.
— Znów zaczynają się te głupstwa!... — tym razem mówił Arton... mówił zbyt wiele... mówi nawet o mnie... Wszędzie tylko jest mowa o 47 tysiącach franków, które ten straszny człowiek wypłacić mi miał w dwóch ratach...
— Tak, o tem rzeczywiście mówią...
— I ty tak spokojnie mówisz o takiej podłości... do takich zbrodniczych plotek? lecz czyż nie rozumiesz, że stawiają mnie one w domu w strasznej sytuacji?...
— W domu... — odrzekłem: to głupstwo... lecz w kraju stanowisko twoje będzie nie do zniesienia..
— Ech, kraj... gwidżżę na kraj... — z wspaniałą pogardą oznajmił Parsifal: ja mam żonę... A wymówki, sceny, historje?... Ach, to nie będzie mieć końca...
— Żona twoja, — odrzekłem: to głupstwo. Cóż może ci powiedzieć. Jak może robić ci wymówki o łapówki, kiedy sama korzystała z tych czterdziestu siedmiu tysięcy pięciuset franków... Jest wspólniczką twoją...
— Nic nie wiesz, mój biedny przyjacielu... Rozumujesz jak ekonomista lecz moja żona nic nie zyskała. Czyż ty myślisz, że dałem jej czterdzieści siedem tysięcy pięćset franków?... Tyś pewnie nigdy jej się nie przyjrzał?... Nic nie dałem mojej żonie... Straciłem te pieniądze z innemi kobietami... nie może mi przebaczyć tego... to ją wścieka.
— Więc przyznałeś się jej, żeś dostał te czterdzieści siedem tysięcy pięćset franków?...
— Ma się rozumieć!... Przecież wszystkie dowody są jawne... mają moje pokwitowania...
— To głupie... Po pierwsze, kto ci powiedział, że na oświadczenie Artona zwrócą uwagę. To stara sprawa, którą się nikt nie interesuje. Kto również powiedział ci, że Arton rzeczywiście ogłosił wyjaśnienia. W końcu, tyś taki sprytny i tak umiesz kłamać... Po kiego djabła się przyznawać? Trzeba wszystkiemu zaprzeczać, zaprzeczać fakty, zaprzeczać dowody... W ten sposób pomimo wszystkich dowodów, ludzie, bądź cobądź będą wątpić. Ach, Parsifal... Parsifal... Nie poznaję ciebie...
— Masz rację, lecz cóż robić? Na widok wściekłej kobiety można stracić głowę. Niech djabli wezmą! Mógłbym poradzić sobie z parlamentami, z sądami... Nieraz już wyplątywałem się z takich kombinacji... Lecz przed kobietą, przed moją żoną?.. Rozumiesz?
— Zatem?...
— Zatem, po przyznaniu się zacząłem udawać głupca... Z początku zacząłem zapewniać ją, że rozdałem tą sumę biednym, oddałem ją strajkującym na fundację Floqueta... Lecz to nie osiągło celu, tembardziej, że sam Floquet w czasie tym żył... Ach, biedny Floquet! Wtedy oznajmiłem, że nie ośmieliłem się przynieść do mego szanownego domu tych pieniędzy, ceny mej hańby, mego sprzedanego sumienia, mej niesławy... Wszystko co się podoba, tylko nie to! Ach, żebyś widział w tym czasie twarz mojej żony... Poprostu straszne, mój drogi, jak kobiety drwią sobie z takich wielkich uczuć... Moja aż się dławiła z wściekłości... Aż wyła: „Łajdak! rozbójnik!... Tyś miał czterdzieści siedem tysięcy pięćset franków... sprzedawczyk... zdrajca... szpieg... a jam nie dostała z nich ani centima!... Czterdzieści siedem tysięcy pięćset franków... a jam odmawiała sobie wszystkiego... Oszczędzałam na gazie, na kapeluszach, sukniach, świecach, mięsie... Odmawiałam sobie wszelkich przyjemności... Ani razu nie byłam w pałacu Elizejskim... ani w operze na przedstawieniu galowem... nigdzie... siedziałam w mieszkaniu swojem z wyblakłemi meblami, jak chore zwierzę w swej norze... Ach, łotr! łotr!... nikczemny łotr!... Pomyśleć tylko, że ja od pięciu lat marzę o salonie angielskim... I nie pomyślał, ażeby kupić mi nowe umeblowanie z otrzymanych przez niego czterdziestu siedmiu tysięcy pięciuset franków?... A, więc tak!... A więc do więzienia, oszuście!... do katorgi!... łotrze!... Tak, tak, do katorgi, do katorgi... Sama wyślę cię do katorgi!... Nietrudno zgadnąć, co zaraz potem zaszło... lustra... drobiazgi... naczynia... portret Feliksa Faure’a, biust Rzeczypospolitej, fotografje Meline’a i pani Adam, — wszystko poleciało na podłogę... W domu zupełny pogrom... Na szczęście było tego niewiele...
I, wykręciwszy pirueta, dodał wesoło:
— Nie, na czterdzieści siedem tysięcy pięćset tanków!
Parcifal był o tyle zepsuty, że opowiadał mi to z dobrodusznym uśmiechem, gdyż w rzeczywistości to niezły chłopak, —To jeszcze nie wszystko, — ciągnął dalej, szukając w mych oczach wyrazu zachwytu. Te czterdzieści siedem tysięcy pięćset franków naprowadzał sędziów i żonę moją na ślad innych, leżących na mojem sumieniu łapówek...
I kiedy żona moja dowie się, że przez piętnaście lat pracy prawodawczej otrzymałem... tak mój drogi... otrzymałem dwieście dziewięćdziesiąt cztery tysiące franków... że Włochy, Turcja, Rosja, Anglja, Bułgarja, księstwo Monaco i t. d., i t. d., co miesiąc wydają mi znaczne sumy... i że z tych pieniędzy ani jeden centime... słowo honoru! ani jeden bukiecik za dwa sous... nie dostał się do jej rąk... nie będzie mi zbyt wesoło... Lecz pocóż ja przyniosę choć jeden centime do domu, gdzie prawie, że nie mieszkam... gdzie jem obiad nie więcej, jak dwa razy na tydzień... i nawet nie przyjmuję moich przyjaciół?... Powiedz, czyż to nie sprawiedliwe?...
— A cóż ty będziesz teraz robić?... zażądasz rozwodu.
— Nie mogę... ona nie chce... Ile bardzo komplikuje moją sytuację... Moja żona się złości... nienawidzi mnie... tak... lecz w głębi duszy zachwyca się mną... Nie, gdy jeszcze nie zachwycała się mną tak, jak teraz... Mówi sobie: jeżeli wziął łapówkę raz jeden, to otrzyma ją i drugi.. Będę uważać na niego i nie pozwolę mu wydać pieniądze na boku...
Złość jej, pogróżki, to poprostu jedna dekoraja... Skończywszy swą małą komedję, schowa dekoracje... i wyciągnie swą portmonetkę.
— Znaczy się, nic nie stracone...
— Przeciwnie, wszystko stracone... Zycie moje przepadło... Otrzymać czterdzieści siedem tysięcy franków i dzielić je z żoną... no, nie! na to ja się nie zgadzam... Wolę nic nie otrzymywać...
Nie wiedziałem, co mu powiedzieć, i nie widziałem wyjścia z takiej sytuacji.
— Zjedz śniadanie ze mną, — zaproponowałem, być może, wymyślimy co bądź przy deserze.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Parcifal, oddający się zapewne tymżeż samym wspomnieniom, opuścił gazetę na kolana i rzekł z głębokiem westchnieniem:
— Tak, pomimo to wszystko... to były dobre czasy...
Parcifal rzeczywiście dobry chłopak...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wyszliśmy razem i przez kwadrans spacerowaliśmy po ogrodzie kasyna. Naraz w jednej z alei zobaczyłem jakiegoś staruszka, rozmawiającego z ożywieniem z groomem z restauracji... Poznałem Jana-Juljusza-Józefa Sagoffen... i dostałem febrycznego drżenia...
— Chodźmy ztąd rzekłem do Parcifala... Chodź my prędko!...
— Co ci jest?... ze zdumieniem rzekł: czyż to Arton?...
— Chodźmy...
I szybko pociągnąłem go w drugą aleję, na końcu której znajdowało się wyjście w pole...
Nadzwyczajnie zaintrygowany, Parcifal chciał dowiedzieć się o przyczynie mego wzburzenia, której mu odmówiłem... Lecz zrozumiecie mnie, drogie czytelniczki, gdy dowiecie się, kto to taki był Jan-Juljusz-Józef Sagoffen... oto jego historja:

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dzięki temu, że poniosłem znaczne straty w interesach, na nieszczęście mniej pewnych, lecz zato jednako przyzwoitych, jak syndykaty Panamy, południowych dróg żelaznych, i in., musiałem jak się to mówi, „użyć wszystkich sposobów“ celem zdobycia pieniędzy. Zmniejszyłem swe wydatki, oddaliłem służbę, pozostawiając tylko lokaja i kucharkę, wskutek czego, zresztą, otrzymałem bardzo nieznaczną oszczędność, gdyż we dwoje zaczęli mnie okradać tak samo, jak i pięcioro wydalonej służby. Sprzedałem konie i powozy, kolekcję obrazów i fajansu perskiego, część mojej piwnicy, ach!... i trzy oranżerje z wspaniałemi rzadkiemi roślinami. Nareszcie zdecydowałem się wynająć malutki pawilon, cudny, malutki pawilon, specjalnie urządzony przezemnie dla tajemniczych wizyt kosztujących mnie bardzo drogo, a których musiałem się wyrzec. Dzięki swemu oddaleniu i komfortowemu umeblowaniu, pawilon ten w zupełności nadawał się dla letników płci obojga.
Ogłoszenie sprowadziło wiele dziwnych i bardzo niepięknych osób, którym gorliwie zachwalałem zalety wygody tego locum, otoczonego zewnątrz, lecz tylko zewnątrz, pięciolistnym bluszczem; co zaś dotyczy się wnętrza pawilonu, to tam nigdy nie było... o nie!... nigdy nie było żadnych liści. Lecz wszystkie te osobistości miały takie wymagania, — omal nie chcieli, żeby piwnice przenieść na strych i naodwrót?... że nie mogłem porozumieć się z niemi. I już straciłem nadzieję wynajęcia tego pawilonu, gdy naraz razu pewnego rano zjawił się jakiś malutki, czysto wygolony, bardzo prosty, bardzo grzeczny i już niemłody jegomość. Był ubrany w kostjum starego fasonu, lecz uszyty bez zarzutu, miał długą dewizkę do zegarka z dziwnemi brelokami i wyszłą już z mody perukę z zielonkawym odcieniem.
Ten malutki jegomość znalazł, że wszystko jest prześliczne... prześliczne!... i tak zachwycał się, że stanowczo nie wiedziałem, co mu odpowiadać...
W garderobie, ozdobionej nieprzyzwoitemi obrazami i lustrami, peruka jego zanurzała się, nawet zachwiała i on rzekł:
— Aha!... Aha!...
— To Fragonard, — objaśniłem go, nie wiedząc, jak zrozumieć jego wykrzyknik.
— Aha, aha!... powtórzył: Fragonard?... Rzeczywiście?... Prześlicznie.
I zobaczyłem, że jakoś dziwnie przymrużył swe malutkie oczki. Po krótkiem milczeniu i bardziej szczegółowem obejrzeniu obrazów, rzekł:
— Zdecydowane... Biorę ten cudny pawilon...
— Taki ukryty... — poufnie wesołym tonem dodałem. wskazując przez otwarte okno na otaczająca nas że wszystkich stron wysoką, gęstą, nieprzenikniona zasłonę z zieleni...
— Taki ukryty... zupełna prawda.
Na widok szanownego i prawdopodobnie „figlarnego“ zachwytu tego zgodnego lokatora, uważałem za obowiązek swój pod różnymi pretekstami skombinowanymi, i bez najmniejszego protestu z jego strony, powiększyć o kilkaset franków i bez tego potworną cenę, zamieszczoną w ogłoszeniach. Przypominam o tym nieznacznym fakcie tylko dla tego, żeby wskazać na interesującą grzeczność tego malutkiego jegomościa, który pozostał zachwycony mojem postępowaniem.
Powróciliśmy do domu, gdzie pospieszyłem sporządzić niewielki kontrakcik, i spytałem go się o nazwisko i zajęcie. W ten sposób dowiedziałem się, że to były notarjusz z Montrouge, Jan Juljusz Józef Lagoffen. Potem spytałem się czy jest żonaty, wdowiec lub kawaler. Zamiast odpowiedzi milcząc położył przedemną na stole paczkę banknotów, tak że mimowoli musiałem przerwać swe dopytywania i wydać mu pokwitowanie z otrzymanych pieniędzy...
— Widocznie jest żonaty, — pomyślałem: lecz nie chce przyznać się do tego z powodu... Fragonarda...
Znów spojrzałem na niego, zajrzawszy mu w oczy, w których może byłby wyraz łagodności, jeżeliby mogły one cośbądż wyrażać... Lecz one nic nie wyrażały, a były również pozbawione życia, jak i gąbczata, pomarszczona, szara skóra czoła i ooliczków.
Po wypiciu z grzeczności szklanki lemoniady pomarańczowej, Jan Juljusz Józef Lagoffen wyszedł, kłaniając się wielokrotnie i dziękując mi, i uprzedził, że przeprowadzi się jutro, — jeżeli to nie zrobi mi kłopotu, — i przytem poprosił o klucz od pawilonu.
Na drugi dzień nie sprowadził się; na trzeci również się nie zjawił. Upłynął tydzień, drugi, a on nie dawał o sobie żadnej wiadomości. Było to dziwne, lecz bądź co bądź zrozumiałe... Mógł zachorować. Lecz napisał by do mnie, jego niezwykła grzeczność była dla mnie w takim razie poręką. Być może, przyjaciółka, którą miał on przywieźć do tego malutkiego pawilonu, nie zechciała w ostatniej chwili jechać? To wydało mi się więcej prawdopodobnem, gdyż ani chwili nie wątpiłem, że Jan Juljusz Józef Lagoffen wynajął ten cudny pawilon dla jakiejbądź przyjaciółki; wrażenie wywarte na nim Fragonardem i niespokojny ruch peruki wyraźnie wskazywały na jego lubieżne zamiary. Zdecydowałem, że nie mam się co niepokoić o to, czy przyjedzie on, czy nie, gdyż mi zapłacono, i zapłacono bardzo szczodrze.
Razu pewnego poszedłem przewietrzyć pokoje malutkiego pawilonu, stojące zamkniętemi od czasu wizyty Jana Juljusza Józefa Lagoffena! Przeszedłem przedpokój, jadalnię, salon i na progu gabinetu krzyknąłem i cofnąłem się w przerażeniu.
Na poduszkach leżało nagie ciało, trup małej dziewczynki, z kurczowo wygiętemi członkami.
Chciałem zawołać o pomoc, zawezwać służbę, wszystkich, lecz gdy pierwszy strach przeminął, pomyślałem, że lepiej obejrzeć wszystko samemu, bez świadkôw. Nawet z ostrożności zamknąłem na klucz wejściowe drzwi do pawilonu.
Była to cudna dziewczynka, lat dwunastu. Na szyi jej pozostały ślady duszących ją palcy; na piersiach i na brzuchu były długie, głębokie drapania, zrobione paznogciami, lub co pewniejsze, ostremi, krającemi pazurami. Opuchła twarz poczerniała zupełnie. Jej ubogie, brudne sukienki i podarte spódniczki złożone były w porządku na krześle. Na marmurowym stoliku zobaczyłem talerz, resztki pasztetu, dwa jabłka zielone, na jednem z nich pozostały ślady zębów, i pustą butelkę po szampanie.
W innych, obejrzanych przezemnie kolejno pokojach wszystko było w porządku. Każde krzesło każdy sprzęt stały na swojem miejscu.
Wtedy zacząłem rozmyślać szybko, gorączkowo i bez związku:
— Uprzedzić policję?... Za nic... Przyjdą sędziowie, a cóż ja im powiem?... Wydam Jana Juljusza Józefa Lagoffen? Lecz ten człowiek bez wątpienia nazwał się zmyślonem nazwiskiem, i nawet nie mam potrzeby jechać do Montrouge na to, ażeby przekonać się, że nigdy tam nie mieszkał... Więc cóż?... Mnie nie uwierzą... pomyślą, że to podstęp... Nie dopuszczą nawet do myśli, że mogłem nie widzieć człowieka, który popełnił straszną zbrodnię o dwa kroki odemnie, w dziwnym, należącym do mnie domu... To drwiny ze sprawiedliwości... Pełni niedowierzania, zaczną dopytywać się mnie z punktu widzenia hygieny i ja wpadnę w pułapkę ich podstępnych, dwuznacznych zapytań... Zbiorą dane o trybie mego żyda... Fragonard mnie oskarży, Fragonard posłuży jako dowód mojej rozpusty.. Zechcą dowiedzieć się nazwiska tych wszystkich, które były tu, tych, które tu nie bywały... I służba, którą wydaliłem, piekarz, zdemaskowany przezemnie w oszukiwaniu z wagą, rzeźnik, któremu odesłałem zatrute mięso... i wielu innych, pod parawanem sędziego, okryją mnie blotem swej zemsty i nienawiści!... A pewnego pięknego dnia wezmą moje milczenie, moje niepewne odpowiedzi za przyznanie się, i zaaresztują mnie... Ach, nie!... nie trzeba sędziów... nie trzeba żandarmów... nie trzeba policji!... Nic nie trzeba... Nic, oprócz garści ziemi dla tego biednego, malutkiego trupa, troszkę mchu na mogile, i milczenie, milczenie, milczenie... o tem wszystkiemi...
Wziąłem brudne ubranie, podarte spódniczki i zawinąłem w nie, jak w całun, ciało malutkiej nieznajomej... Potem, przekonawszy się, że w pawilonie wszystko na moc zamknięte było, wyszedłem. Cały dzień błądziłem wokoło pawilonu, czekając na nadejście nocy.
Dnia tego we wsi było święto. Zwolniłem moją służbę i, pozostawszy sam jeden, zupełnie sam, zakopałem dzieweczkę w parku, pod cieniem buka...
Tak, tak!... Milczenie, milczenie, milczenie, i ziemi, ziemi, ziemi na to wszystko!...
W dwa miesiące potem spotkałem Jana Juljusza Józefa Lagoffena w parku Monceau. Miał taż samą gąbczatą skórę, wciąż toż samo spojrzenie bez życia, tąż samą blond perukę. Szedł za małą kwiaciarką, sprzedającą przechodniom kwiaty. Niedaleko odemnie stał stójkowy, spoglądający na jakąś niańkę... Leci głupia twarz jego przestraszyła mnie... Już przewidywałem nieuniknione komplikacje i pytania... dlaczego?... po co?...
— Niech robią, co chcą, — rzekłem sobie. — To się mnie nie tyczy...
I szybko poszedłem w drugą stronę, nie zwracając już więcej uwagi na stójkowego, Jana Juljusza Józefa Lagoffena i małą kwiaciarkę... którą, być może ktobądż inny pochowa w nocy w swoim parku...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Parcifal i ja milcząc doszliśmy do hotelu. Parcifai zapomniał o swoim strachu... i rozmyślał. Myślał prawdopodobnie o przeszłości, gdyż, żegnając się ze mną, uścisnął mi rękę i rzekł:
— Tak... tak... mój drogi... rzeczywiście to były dobre czasy.


ROZDZIAŁ IX.

Godzina dziesiąta. Cyganie przestali rzępolić na marnych swych skrzypkach. Sala hotelowa powoli stawała się pustą. Wszyscy rozchodzą się do swoich numerów. Ach, biedne smokingi i biedne jasne toalety modniś z Tuluzy, Bordeaux lub Lipska! defilują zupełnie jak na pogrzebie. Po marnem trawieniu nastąpi ponura noc bez miłości. Ludzie będą spać ciężkim snem. W miejscowości tej sen ma duszący, ponury ciężar gór. Gdyż góra znajduje się wszędzie w waszym zamkniętym pokoju, za opuszczonemi firankami, w was samych i w snach waszych... Jakie nieszczęsne istoty urodzą się tej nocy z tych znudzonych i wałęsających się po świecie ludzi?...
Korytarze pełne są jeszcze dziwnych zapachów po których poznać można narodowość pochodzących tu kobiet. Windy podnoszą się i opuszczają, drzwi trzaskają i zamykają, podłogi trzeszczą, dzwonki elektryczne co chwila dzwonią. Nareszcie wszystko cichnie. I ściany olbrzymich koszar zaczynają mówić.
Moi sąsiedzi z prawej strony przyjechali dopiero wczoraj i jeszcze nie widziałem ich. Lecz ze śpiewnego ich akcentu odrazu można odgadnąć, że to mieszkańcy Genewy. Przyjechać z Genewy w Pireneje!... Nie ulega wątpliwości, że obydwoje — mąż i żona — są niepiękni, i że panuje między nimi wrogi stosunek. Głosy ich są już niemłode, lecz i nie bardzo stare. To bezdźwięczne głosy czterdziestopięcioletnich ludzi. Również są antypatyczne jak i wszystkie inne głosy. O, wiele w nich nienawiści!
Z początku nie słyszę, co oni mówią, gdyż zapadłą ciszę coraz przerywają jakieś niejasne dźwięki, zagłuszające głosy ścian. Do mnie dobiega tylko jakiś szelest, odgłos kroków, otwieranych i zamykanych kufrów, brzęk naczyń. Lecz oto słychać oddzielne słowa. To mówi żona. Jakby opowiadała jakąś historję i jakby była z czegoś niezadowoloną. Mówi... mówi... mówi...
Słucham uważnie.
I staje się dla mnie jasnem, że dama ta gniewa się na pokojówkę swoją. Sądząc z tego, co mogę pochwycić z jej opowiadania, tempo którego wciąż się zwiększa, stała się nieprawdopodobna, straszna rzecz: pokojówki tej damy nie było w domu, kiedy jej pani wróciła do siebie, ażeby przebrać się do obiadu, i nikt nie wiedział, gdzie ona się znajduje. Powróciła dopiero o w pół do ósmej!... I epitety: „ta dziewka“! „ta wstrętna dziewka“, „ta obrzydliwa łajdaczka“! wygłaszane były z takim wstrętem, jakby zupełnie mowa była nie o istocie ludzkiej, lecz o jakiemś bądź zwierzęciu lub jakiejś chorobie. I głos mówi, odpowiadając widocznie na jakieś zaprzeczenia, których ja nie słyszałem:
— Nie prawda... Mówiłam jej, żeby była w domu na szóstą. A żebym nawet zapomniała powiedzieć jej o tem, to czyż ona nie powinna tu być ciągle, w każdej porze dnia i nocy gotowa na moje rozkazy. Nie rozumiem, jak możesz ją bronić... To wstyd... Lecz, po pierwsze, ty...
Sąsiedzi moi, widocznie, zmienili miejsca, gdyż do mnie dobiegało tylko niewyraźne mruczenie.
Po chwili:
— Ma się rozumieć... ma się rozumieć... mówi głos mężczyzny z drugiego końca pokoju.
— Dla czego więc mi to mówisz?... odpowiada głos żony: Znaczy się, zdaniem twojem, sama nie wiem co robię!
Słyszę około ściany ciężkie kroki, które wkrótce oddalają się... i niezrozumiały głos mężczyzny, — inaczej, przeciągłe, monotonne mruczenia, w rodzaju: u — u — u u...
Na co żona odpowiada, przejmującym, przypominającym dźwięk rozdzieranego płótna, głosem:
— Nie, nie, dość... Nie chcę dłużej trzymać tego leniwca, tej wstrętnej dziewki. Wypędzę ją. Odjedzie jutro rano. Pomyśleć tylko, że musiałam sama... czy słyszysz, sama... zaszywać sobie podwiązki! To niemożliwe...
Głos męża znów oddala się i jednocześnie dobiega do mnie odgłos nakręcanego zegara.
— U-u-u-u...
— Co?... co mówisz?... Tyś, zdaje się zwarjował...
Choć przyłożyłem ucho do ściany, jednakże nie mogę dosłyszeć odpowiedzi... Lecz domyślam się, że głos broni pokojówkę:
— U-u-u-u-u...
— Nie, nie... i nie, — piszczy głos żony: Odjedzie jutro rano.
— U-u-u-u...
— Na drogę!... Dać jej na drogę?... Też jeszcze nowość?
— U-u-u-u-u...
— Niech robi co chce. Wydalam ją za bardzo ważne przestępstwo...
— U-u-u-u-u...
— Tyś zwarjował? Potrzebne mi są jej przeprosiny. Nie przyjmę żadnych przeprosin...
— U-u-u-u...
— Zobaczymy!...
— U-u-u-u-u-u...
— Odczep się odemnie!... Zamilczl... Kładź się spać!.„
Następuje milczenie... potem słychać szelest jedwabiu... brzęk szklanek... stuk przesuwanych na marmurowej tualecie przedmiotów.
Lecz po kilku minutach, na nowe u-u-u-u męża, żona odpowiada jeszcze bardziej ostro...
— To bezużyteczne... Trudno znaleźć kogoś gorszego od tej dziewki. Myślisz, że będzie ona dzień i noc dyżurować przy drzwiach, jeżeli jej pani zachoruje? A jakże!...
— U-u-u-u...
— Tak... ja ci mówię, że tak.
— U-u-u...
— Po pierwsze, to zdumiewające, że ty tak ją bronisz?... Dlaczego ją tak bronisz?
— U-u-u-u...
— Och, ty... z twemi namiętnościami!...
— U-u-u... u-u?...
— Tak, ty... dawno to podejrzewałam... No więc nie będzie się pan już dłużej zajmował swemi łajdactwami... przynajmniej u mnie...
— U-u-u...
— Daj mi spokój... Nie gadaj już... rozbieraj się...
— U-u...
— No! prędzej!...
Nowe milczenie. Lecz słychać, że mąż jest silnie wzburzony... Chodzi tam i z powrotem po pokoju mruczy...
Naraz głos żony wykrzykuje:
— Nie, dziękuję!... Tyś już cały tydzień nie mył nóg... Bardzo przyjemnie spać z takim człowiekiem!
-U-u-u...
— Nie, daj mi spokój!..?
— U-u-u...
— Daj mi spokój!...
Potem jeszcze kroki... stuk przesuwanych krzeseł, trzeszczenie łóżka... i milczenie... ponure milczenie.


ROZDZIAŁ X.

Dziś rano, po kąpieli, spotkałem Trisepsa w towarzystwie jakiegoś niezgrabnego i mizernego na oko jegomościa. Zbliżył się do mnie:
— Pozwól mi przedstawić sobie pana Juljusza Ruffo... jednego z moich pacjentów, który przyjechał tu wczoraj wieczorem z polecenia przyjaciela mego, doktora Guicharda. Pan Ruffo dopiero co powrócił z ciężkich robót, gdzie spędził siedem lat... dzięki omyłce... Tak, mój drogi...
Pan Ruffo wstydliwie się uśmiechnął.
— A ty... niewinny powinien zainteresować cię?... Przecież to twój dział...
Uścisnąłem rękę klijenta Trisepsa, i zamieniłem z nim kilka grzeczności...
Lecz zauważyłem, że pan Ruffo, pomimo swej wstydliwości, starał się przybrać bardzo ważną minę. Nawet jakby szczycił się tem, że był w katordze. Kilku chorych przeszło obok nas i pan Ruffo rzekł umyślnie podniesionym głosem, jakby szczycąc się tem:
— Tak jestem ofiarą omyłki sądowej. I spędziłem — spędziłem w katordze lat siedem! To wprost nieprawdopodobne.
Triseps zapytał mnie:
— Powracasz do hotelu?
— Tak...
— Pójdziemy zatem razem... Pan Ruffo opowie cl swoją historję... Zdumiewająca, mój drogi... Przepyszny temat do artykułu.
W hotelu kazałem podać portwein i sandwiche. Posiliwszy się cokolwiek, pan Ruffo zaczął tak:

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Razu pewnego rankiem, odbywając swą zwykłą ranną przechadzkę na drodze „Trzech Zarodków“, naraz ze zdumieniem zauważyłem na zboczu jej, o kilkaset metrów przedemną, grupę włościan, wśród których kręcił się żandarm i gestykulowali trzej jegomoście w czarnych surdutach i wysokich kapeluszach. Wszyscy zebrali się w koło, i wyciągnąwszy szyje, schyliwszy głowy, patrzeli na coś, czegom ja nie widział.
Jakieś stare, wynajęte lando, stało na drodze, obok grupy. To niezwykłe zbiegowisko zaintrygowało mnie, gdyż zwykle droga ta bywała bezludną i rzadko kiedy przejeżdżali nią furmani i cykliści. Podobała mi się z racji swego opuszczenia, jak również i z tego, że była wysadzona staremi wiązami, które korzystają z jedynego, nieprawdopodobnego prawa rosnąć wolno, i których administracja dróg komunikacji nie kaleczy. W miarę zbliżania mego wzburzenie w grupie wzrastało, i stangret landa zawiązał rozmowę z żandarmem.
— Na pewno, jakiś tam spór o granicę, — rzekłem sobie... — lub, być może, nieodbyty pojedynek?
Podszedłem do grupy, w tajemnicy spodziewając się potwierdzenia mojej ostatniej hipotezy.
Niedawno zamieszkałem we wsi „Trzech Zarodków“, i dzięki swej nieśmiałości, jak również i z zasady, unikałem ludzi, gdyż znajomość z nimi nie dawała mi nic, oprócz nieszczęścia. Z wyjątkiem tej codziennej, porannej przechadzki po samotnej drodze, siedziałem ciągle w domu, gdzie zajmowałem się czytaniem ulubionych książek, lub też kopałem zagonki swego malutkiego ogródka, bronionego wysokim murem od ciekawych spojrzeń sąsiadów. Nie tylko, że nie byłem popularny we wsi, lecz, prawdę mówiąc, znał mnie tylko jeden listonosz, z którym miałem ciągle stosunki. Wspominam o tem wszystkiem dla jego, ażeby oświetlić opowiadanie, a wcale nie dlatego, ażeby mówić o sobie i chwalić siebie...
Zatem, cicho i ostrożnie podszedłem do grupy tych dziwnych ludzi, i nie zauważony przez nikogo dostałem się do zbocza... Oczom moim przedstawił się straszny, niespodziewany widok. Na trawie leżał trup żebraka, ubranego w podarte łachmany; czaszka jego przedstawiała z siebie czerwoną kaszę i była tak spłaszczoną, że podobną była do tartynki z poziomek. Trawa wokoło trupa była zgnieciona, zdeptana; na zboczu drżały malutkie szcząteczki purpurowego mózgu...
— Boże mój... wykrzyknąłem...
Ażeby nie upaść, tak blizki byłem zemdlenia, — musiałem zebrać wszystkie siły swoje i schwytać za mundur żandarma. Jestem nieszczęśliwym człowiekiem, nie mogę widzieć krwi. Zaraz dostaję zawrotu głowy, w uszach uczuwam dzwonienie, osłabione nogi chwieją się, a przed oczami przeciągają mirjady czerwonych gwiazd i owadów z ognistymi różkami; po takim stanie następuje omdlenie. Kiedy byłem młody, dostatecznem było dla mnie pomyśleć o krwi, ażeby stracić zmysły. Sama tylko myśl o jakiej bądź strasznej chorobie lub ciężkiej operacji, wywoływała u mnie nagłe powstrzymywanie obiegu krwi, krótką śmierć z zupełną utratą zmysłów. I teraz jeszcze padam zemdlony, kiedy przypomnę sobie jakiegoś nieznanego ptaka, którego podali mi razu pewnego wieczorem.
Przed trupem, dzięki zrobionemu przezemnie wysiłkowi, nie straciłem zmysłów. Lecz strasznie zbladłem, skronie moje, ręce i nogi skostniały, na ciele wystąpił obfity pot. Chciałem odejść.
— Przepraszam, — rzekł jakiś człowiek w czarnym surducie, ordynarnie kładąc mi rękę na ramię: — Kto pan jest?
Wymieniłem nazwisko.
— Gdzie pan mieszka?...
— We wsi „Trzech Zarodków“.
— A poco pan tu przyszedł? Co panu tu potrzeba?
— Spacerowałem po drodze, jak robię to codziennie... i zobaczyłem na zboczu grupę ludzi... Chciałem się dowiedzieć... Lecz to zbyt przykry widok... Odchodzę...
Wskazał na trupa:
— Czy pan zna tego człowieka?
— Nie, — mruknąłem: skąd mogę go znam... Nikogo tu nie znam... Przyjechałem tu niedawno...
Człowiek w surducie zmierzył mnie groźnem spojrzeniem...
— Pan nie zna tego człowieka?... A tymczasem na widok jego pan naraz zbladł... i o mało co nie upadł? I pan znajduje to zupełnie naturalnem?
— Nie jestem winien... Nie mogę patrzeć na krew i trupy... Mdleję z powodu byle głupstwa... To zjawisko fizjologiczne...
Czarny człowiek uśmiechnął się złośliwie i rzekł:
— No, ma się rozumieć... nauka... Tegom się spodziewał, choć taki sposób obrony zbyt jest zużyty!... Sprawa jasna... Dowody są jawne...
I, zwracając się do żandarma, rzekł:
— Weźcie tego człowieka...
Napróżno próbowałem protestować, mówiąc:
— Lecz jestem uczciwym człowiekiem... Nigdy nikomu krzywdy nie zrobiłem... Mdleję z byle czego... z byle czego... jestem niewinny...
Zapewnień moich nie słuchano. Pan w surducie znów utkwił w trupie swój badawczy i mściwy wzrok, a żandarm przy pomocy pięści zmusił mnie do milczenia.
Tak moja sprawa była jasna. Poprowadzono ją bardzo szybko. Przez dwa miesiące śledztwa nie udało mi się wyjaśnić mojej bladości i wzburzenia na widok trupa. Wszystkie zeznania, które składałem, były w sprzeczności z najpewniejszemi teorjami kryminalistycznemi, i tylko potwierdzały zebrane w znacznej, ilości nie obalone niczem dowody mojej zbrodni. Prasa i psycholodzy prasy sądowej nazywali zapieranie się moje rzadkim objawem zatwardziałości. Mówili, że jestem podłym łotrem, zwykłym i wcale nie sympatycznym zabójcą. I codziennie domagali się mojej egzekucji.
Na posiedzeniu sądowem cała wieś „Trzech Zarodków“, złożyła niepomyślne dla mnie zeznania. Każdy mówił o mojem podejrzanem zachowaniu się, o mojem odludztwie, o moich tajemniczych, porannych spacerach, mających widocznie związek z przestępstwem, dokonanem przezemnie z tak wyrafinowanem zezwierzęceniem. Listonosz zapewniał, że otrzymywałem mnóstwo tajemniczych listów, książki w dziwnych okładkach i jakieś niezwykłe paczki. Sędziowie przysięgli i publiczność wytykać mi zaczęli, że znaleziono u mnie takie książki, jak: Zbrodnia i kara, Zbrodnia i szał... utwory Goncourt’a, Flauberta, Zoli, Tołstoja... Lecz wszystko to było głupstwo; wypadkowe drobiazgi, dołączane do głównego oskarżenia, do mojej bladości.
Bladość moja tak jawnie dowodziła przestępstwa, tak głośno mówiła o niem, że nawet mój adwokat nie chciał mnie bronić. W mowie swojej wspomniał o niepoczytalności, o szalonej namiętności, o mimowolnem zabójstwie. Oznajmił, że cierpię na wszelkie rodzaje obłędu, że jestem mistykiem, erotomanem, dyletantem literackim. W świetnem zakończeniu błagał przysięgłych, ażeby nie skazywali mnie na śmierć i ze łzami współczucia błagał o zamknięcie mnie w oddziale dla furjatów!
Wyrok śmierci, ogłoszony mi, został przyjęty burzliwym wybuchem oklasków... Lecz prezydent Rzeczypospolitej zamienił mi szafot katorgą bezterminową... I pozostawałbym tam dotychczas, gdyby prawdziwy zabójca, dręczony wyrzutami sumienia, nie przyznał się w roku zeszłym do swojej zbrodni.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pan Ruffo zamilkł i z zadowoleniem popatrzał w lustro... „Nieprawdaż, jakby mówiło to spojrzenie, jestem bardzo szlachetną ofiarą... Takie przygody trafiają się nie każdemu“. Potem szczegółowo opowiedział o siedmiu latach przecierpianych przez niego tortur.
Zrobiło mi się żal jego i ze współczuciem rzekłem mu:
— Ach! panie... Społeczeństwo, żyjące samemi błędami, jeżeli nie wymyślonemi przestępstwami, rozgniewałoby się nie na pana samego... Biedny Dreyfus przecierpiał również straszne tortury...
Przy wzmiance nazwiska Dreyfusa, oczy Ruffa zapłonęły dziką nienawiścią.
— O! Dreyfus... rzekł ostro: To inna sprawa...
— Dlaczego?
— Dla tego, że Dreyfus zdrajca, i wielka szkoda, że ten łotr dla dobra sprawiedliwości, religji i ojczyzny nie odsiedział do końca swej zbyt lekkiej kary!...
Triseps wybuchnął śmiechem.
— Oto widzisz, — krzyczał: com ci mówił!...
Pan Ruffo wstał, popatrzał na mnie wrogiem, prawie wyzywającem spojrzeniem... I odrzekł, wołając:
— Niech żyje armja!.. Śmierć żydom...


ROZDZIAŁ XI.

Tu już od kilku dni wytrwale mówią o markizie de Porpier. Nazwisko jego służy za dobrą reklamę administracji zakładu. Markiz wygrywa znaczne sumy pieniędzy w baccarat, w pockera, w tir au pigeons... Przy samochodzie jego zbierają się całe tłumy... Nareszcie, świetny tryb życia jego wywołuje prawdziwą sensację... Klara Fistoul zapewnia mnie, że markiz mieszka darmo w hotelu i otrzymuje wszystko z Kasyna...
— Takie znakomite nazwisko... Pomyśl tylko... — objaśniał: takie znaczne polityczne i społeczne stanowisko!... I, żebyś wiedział, jaki on miły!... Wcale nie dumny...
Mówią również, że przyjechał do X. na to, ażeby być bliżej Hiszpanji, gdzie powinien mieć częste i stanowcze widzenia z księciem... Orleańskim. Mówią nawet, że do X. wkrótce przyjedzie Artur Meyer, przyjaciel markiza, zarządzający jego interesami pieniężnymi i jego rozrywkami...
Oto co ja wiem o markizie de Porpier:
Pewnej niedzieli przyjechałem z przyjacielem do Noirfleur, małego, niezwykle malowniczego miasteczka normandzkiego, które w zupełności zachowało swój starożytny wygląd.
Tego dnia na placu ratuszowym zebrał się olbrzymi tłum ubranych świątecznie włościan. Z powodu wyborów tłum szumiał i burzył się więcej niż zwykle. Wybory, podniecające interesy i namiętności, na czas pewien ożywiły miasto. Ściany okryte były błękitnymi, żółtymi, czerwonymi, zielonymi afiszami, przed Którymi, z podniesionemi głowami i z rękoma, założonemi na plecach, milcząc, nieruchomo, stały gromady ludzi. Włościanki siedziały.
Przyjaciel mój wskazał mi jednego z kandydatów, wygłaszającego mowę i gestykulującego w największej, najbardziej ożywionej grupie. Był to markiz de Porpier, bogaty obywatel, znany w Normandji ze wspaniałego trybu życia, a w Paryżu imponował swym zaprzęgiem bez zarzutu. Członek Jockey-Clubu, amator koni, psów i kobiet, przekonany antysemita i wojowniczy rojalista, zdaniem gazet należał do najlepszych sfer towarzystwa paryzkiego.
Ze zdziwieniem zobaczyłem, że był w długiej, niebieskiej bluzie i w czapce ze skóry królika. Objaśniono mnie, że to był jego mundur wyborczy, zwalniający go od konieczności wyjawiania swych przekonań politycznych. Zresztą miał w zupełności minę dorobkiewicza. Maniery jego w zupełności odpowiadały temu kostjumowi; czerwona, ordynarna, lecz chytra i drwiąca twarz niczem nie odróżniała się od innych, i nie było w nim żadnych oznak tego, co reporterscy antropolodzy nazywają rasą...
Uważnie wpatrywałem się w niego...
Wątpię, czy ktobądź mógłby tak zręcznie obrabiać swoje interesy, tak korzystnie sprzedawać konie lub krowy, wypijać tyle litrów wina podczas targu, znać wszystkie sztuczki jarmarczne, tak jak on. Przechodząc koło niego słyszałem, jak ze śmiechem wołał:
— No, tak... tak... rząd — to krowa. Ręczę wam, że poprowadzimy go daleko... Ach, niech djabli wezmą!... dzieci moje...
Rzeczywiście, czuł się znakomicie w bluzie chłopskiej; był dobroduszny, cyniczny, śmiał się, oburzał... zawsze w porę, ściskał ręce, klepał po ramionach, po brzuchach, chodził tam i z powrotem po placu, żartował, częstował chłopów w kawiarni d’Esperance... I potrząsał w powietrzu ciężką laską normandzką, przywiązaną do jego prawej ręki mocnym, czarnym rzemieniem...
— Ach, niech djabli wezmą!...
Trzeba zauważyć, że markiz de Porpier był w Noirfleur jak w domu, uważał je za swój folwark i, dzięki swemu sprytowi, genialności dorobkiewicza i zręczności cieszył się w nim wielką popularnością. Tak podbił sobie wszystkich swą cyniczną szczerością, że nikt nie myślał nawet dziwić się ostrej zmianie, która odbywała się w kostjumie jego po upływie okresu wyborczego. Przeciwnie, wszyscy cieszyli się z tego i mówili:
— Pan markiz to zuch. I nie dumny!... Oto kto kocha rolnika!...
Podobnież nikt nie dziwił się temu, że korzystał z przywilejów i honorów znakomitych panów. Naprzykład, każdej niedzieli, przy końcu mszy, szwajcar stawał przy wejściu do małej kapliczki, „przeznaczonej dla zamku“, i kiedy markiz wychodził stamtąd w towarzystwie rodziny i lokajów, szwajcar w kapeluszu z piórami i w czerwonej, jedwabnej szarfie, poprzedzał go, towarzyszył aż do karety, roztrącając ludność, stukając po taflach posadzki swą buławą ze złotą gałką... i wołając:
— Droga... droga dla pana markiza!...
I wszyscy byli zadowoleni, — markiz, szwajcar, tłum...
Ach!... takich markizów trzeba szukać...
Razu pewnego na wyborach miał on zabawną przygodę.
W okręgu jego znajdował się pewien bardzo oddalony powiat, gdzie markiz nie cieszył się wielkim i rzeczywistym wpływem. Przeciwko niemu utworzyła się nawet silna opozycja, nie grożąca zresztą w nczem jego karjerze politycznej, lecz mimo to bardzo go niepokojąca... zwyciężył tą opozycję, uroczyście przyrzekając wystarać się u rządu pozwolenie na budowę w głównem mieście stacji kolejowej. Lata szły, a przyobiecana stacja nie budowała się... co, jednakże, nic a nic nie przeszkadzało ponownemu wyborowi markiza...
Widząc, że ich deputowany milczy, włościanie razu pewnego zjawili się do niego i z szacunkiem poinformowali się o swojej stacji, dodając, że przeciwnik jego również przyobiecał im wystarać się o konieczne pozwolenie...
— Stacja... zawołał markiz: jakto?... wy nie wiecie?... Lecz już wszystko zrobione, moi drodzy... w przyszłym tygodniu zaczną się roboty... Nie łatwo było poradzić sobie z rządem, który nic nie chce zrobić dla rolników...
Odrzekli, że to nieprawdopodobne, że nikt nie robił żadnych planów... ani jeden inżynier nie pokazał się w mieście... Lecz markiz nie namyślał się nawet nad odpowiedzią.
— Stacja... rozumiecie, moi drodzy... to nie robota... to głupstwo... Inżynierzy nie będą się tam fatygować z powodu takiego głupstwa... Mają oni swoje plany... kreślą je w biurach... Lecz mówię wam, że to postanowione... zaczną w przyszłym tygodniu...
Po upływie pięciu dni, o świcie przywieziono furę kamieni... potem furę piasku...
— Aha... to na naszą stację... orzekli włościanie: pan markiz mówił prawdę...
I wrzucili do urny swe zwykłe karty wyborcze...
W dwa dni po wyborach zjawił się furman, który władował na fury kamienie i piasek...
— Lecz to nasza stacja!... zawołali włościanie...
Furman zaciął konie i rzekł:
— Omylili się... to dla innego okręgu.
Na następnych wyborach wyborcy tego powiatu zaczęli natarczywiej niż zwykle domagać się swojej stacji... Markiz zrobił wspaniały gest...
— Stacja!... zawołał: kto mówi o stacji? Na co nam jakaś tam obskurna stacja?... Stacje nie odpowiadają już więcej współczesnym wymaganiom... Wam potrzebny jest dworzec... Chcecie mieć dworzec? Mówcie!.. Wielki... prześliczny... szklanny dworzec z zegarem elektrycznym... z bufetem... z czytelnią? Niech żyje Francja... I jeżeli potrzebne są wam odnogi kolejowe, to zawiadomcie o tem... Niech żyje Francja!..
Włościanie powiedzieli sobie:
— Wielki dworzec?... to, ma się rozumieć, daleko lepsze...
I znów wybrali markiza...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tego rana, o którem ja mówię, markiz, wychodząc z kawiarni d’Esperance w towarzystwie tłumu włościan, wycierających rękoma mokre od wina usta, spotkał się ze swoim konkurentem... Był to mizerny biedak, chudy i blady, z twarzą okrytą pryszczami, który powziął dziwną myśl wystąpienia przeciwko markizowi, jako kandydat socjalistów... Były nauczyciel, uwolniony przez George’a Leygha za to, że ośmielił się — zbyt wcześnie, biedak!.. — powiesić w klasie deklarację praw człowieka... był wybrany przez komitet rewolucyjny jako kandydat wszystkich reform, wszystkich protestów, wszystkich żądań. Bardzo rozumny, przekonany i oddany „idei“, on, na nieszczęście, nie posiadał prezentującej się powierzchowności, i wygląd jego nic a nic nie odpowiadał śmiałym doświadczeniom jego plakatów wyborczych. Z szacunku dla swoich wyborców włożył swój najlepszy strój... staromodny, znoszony surdut, bardzo pachnący naftaliną, lecz mimo to pocięty w wielu miejscach przez mole. Wysoki, porudziały kapelusz, ze świecącymi skrzydłami, z błyszczącą od tłuszczu wstążką, dopełniał mizernego jego stroju... Był sam... zupełnie sam... I czując wrogi nastrój otaczających go, skonfundowany, nieśmiało szukał oczyma swoich przyjaciół.
Markiz zaraz drwiąco wskazał go końcem swego normandzkieco kija...
— Popatrzcie no na tego eleganta?... zawołał z głośnym, nienawistnym śmiechem: i to się nazywa socjalista!.. O, nieszczęście!..
W tłumie towarzyszących mu włościan rozległ się powstrzymywany śmiech, potem szept...
— O! la! la! la!..
Markiz de Porpier w swych grubych, podkutych gwoździami trzewikach i wsuniętej na tył głowy czapce, miał bardzo pewną siebie minę... Wiatr nadymał bluzę jego, z pod kołnierza której widniały końce czerwonego fularu. Ciągnął dalej:
— I pokazuje się on tu... szczwanić się zbytkiem swoim... ubliżać ludowi ubraniem księcia!.. Popatrzcie no na niego!.. Ach, niech djabli wezmą!.. To hańba...
Dwieście wrogich, drwiących i pogardliwych spojrzeń utkwiło w biednym kandydacie... Zachęcony tem markiz zawołał jeszcze głośniej:
— Gdzie on ukradł ten surdut?... Kto dał mu len kapelusz?.. Niemcy wiedzą cośkolwiek o tem... Łobuz... nikczemny łobuz...
Szept wzmagał się, rósł... Jakiś furman wielkiego wzrostu, z obnażonemi rękoma, w długim, skórzanym fartuchu, zawołał:
— To zdrajca...
I kilka głosów zakrzyczało:
— Precz ze zdrajcami!..
Markiz ciągnął dalej, wskazując na swą niebieską bluzę, na czapkę ze skóry królika, na podkue gwoździami buty i na kij sękaty:
— Czyż prawdziwi przyjaciele ludu noszą surduty, jak cudzoziemcy... jak żydzi?.. Czyż ja jestem w surducie... i w rurze błyszczącej, jak słońce?... No, powiedzcie?
— Niech żyje pan markiz!
— Noszę bluzę chłopską... bluzę uczciwego włościanina francuzskiego... robotniczą bluzę... bluzę francuzkich oszczędności...
— Niech żyje pan markiz!...
— I nie uważam tego za hańbiące dla siebie. Nieprawdaż?..
— Niech żyje... niech żyje pan markiz...
— Wtedy gdy ten łotr... ten kosmopolita.. ten socjalista...
— Tak!.. tak!.. tak!..
— ...ośmiela się zjawiać tu... ubliżać ubóstwu ludu...
— Tak... tak... Prawda...
— ...uczciwego rolnika... który stanowi dumę Francji!.. Ach, niech djabli wezmą!..
— Precz ze zdrajcami!..
Nieszczęsny kandydat zatrzymał się, nie rozumiejąc, czem mógł wywołać taki wybuch oburzenia... Przedewszystkiem obejrzał swój surdut, jakby chcąc przekonać się, że w nim niema nic ubliżającego dla ludu. Potem próbował mówić protestować... Leci głos jego zagłuszony został głosami tłumu...
— Precz ze zdrajcami!...
— Wracaj do Niemiec!..
— Do Anglji...
— — Tak... tak... Precz ze zdrajcami!..
Widząc nad sobą podniesione pięście, uciekł, Ścigany sykaniem i gwizdaniem całego miasta.
Tryumfujący markiz powrócił do café d'Esperance i przy ogólnych, okrzykach zachwytu, zażądał nowych butelek, stukając laską po marmurowych stolikach i wołając:
— Rzeczywiście... niech djabli wezmą!.. Jakiś łotr kosmopolita... Potem podniósł swą szklankę:
— Za bluzę francuzką... moi przyjaciele .. Cześć bluzie francuskiej!..

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przygoda biednego kandydata socjalistów wzbudziła we mnie gorącą chęć poznania bliżej markiza de Porpier. Zacząłem rozpytywać się o niego i opowiedziano mi bardzo wiele śmiesznych faktów.
Mieszkańcy miejscowi opowiadali mi mnóstwo anegdot; markiz był niewyczerpany w wszelkiego rodzaju kawałach, gdzie żywioł komiczny łączył się z tragicznym. I czem bardziej nieludzkiemi byli te sztuczki, tem więcej go lubiano. Popularność rosła razem z jego nikczemnością, odznaczającą się czysto francuzką pomysłowiością i wesołością.
Markiz nadzwyczajnie cenił swoje lasy i polecał ochronę ich silnym, ordynarnym i okrutnym stróżom, z którymi nie było dobrze spotkać się w nocy. Wybierał ich przeważnie z byłych podoficerów lub katorżników, dla których życie ludzkie nie miało żadnej ceny. Dlatego obawiano się ich bardzo. Płacił im wysokie pensje, hojnie wynagradzał za każde ujęełe złodziei i po ojcowsku starał się o to, ażeby nigdy nie czuli braku wódki.
— Trzeba, — mówił on: trzymać ich zawsze w stanie lekkiego upojenia... Wtedy będą robić to, co do nich należy, i, na wypadek, nie będą się namyślać nad tem, ażeby zabić człowieka jak królika...
Wogóle nie ceremonjował się z kłosownikami. Zasady jego głosiły — łapać ich i postępować z nimi, jak z tchórzami, kunami, lisami, wilkami i innemi zwierzętami. Zresztą, po kilku podejrzanych dramatach i krwawych rozprawach, które umocniły tylko popularność markiza, kłusownicy już się nie odważali polować na jego ziemi... Wiedzieli, co ich czeka.
— Ma się rozumieć, — zgadzali się: zające, bażanty, sarny, króliki... należą przecież do p. markiza!... Pocóż to bydło je rusza?... Tem gorzej dla nich...
Bohaterskie czyny markiza de Porpier nie zawsze nosiły taki charakter złowieszczy. Zabawiał się również wesołymi żarcikami.
Corocznie, przed rozpoczęciem polowań, posyłał o świcie stróżów swoich do sąsiednich lasów gminnych, ażeby wypędzali stamtąd zwierzynę; wystraszone ptaki i zwierzęta spieszyły ukryć się w posiadłościach jego, gdzie dawano im spokój. A biedni myśliwcy z Noirfleur, po całodniowem łażeniu po lasach i polach, przeszukawszy każde wzgórze, każdą bruzdę, każdą bryłę, powracali wieczorem do domu zmęczeni, zniechęceni, wyczerpani. I wieszając na haku nabita dubeltówkę i pustą torbę, narzekali:
— Zły rok... zły... Niema nic... nic... nic...
Kiedy zaś nazajutrz skarżyli się na targu maekitowi na swoje niepowodzenie, tłomaczył on im poważnie:
— Cóż robić?.. Przy takim rządzie... i przy tej krowie Rzeczypospolitej — ja niczemu się nie dziwię...
Raz na rok markiz zapraszał znakomitych mieszczan Noirfleur, bardzo dumnych z tych zaprosin, na polowanie na królików... Lecz rano nakazywał on stróżom swoim obszukać wszystkie nory i zabrać wszystkich królików, których wypuszczano na drugi dzień. Wieczorem, przy obiedzie, markiz tłomaczył się przed swoimi rozczarowanymi gośćmi:
— Bardzo mi nieprzyjemnie... I nic zrozumieć! nie mogę.... Lecz królik to takie kapryśne stworzenie... Dziś kręci się u was pod nogami, a na drugi dzień szukaj... już go niema... To bardzo sprytna bestja...
I mieszczanie przy szampanie zapominali o swojem niepowodzeniu...
Markiz był również bez litości w stosunku co do połowu ryb, choć sam nigdy się nim nie zajmował; lecz chciał, ażeby wszyscy uznawali święte prawa władzy jego i własności. Był on posiadaczem trzech łąk, znajdujących się na drugim końcu miasta, w bok od Jego posiadłości. Niewielka, czysta rzeczka, zraszająca te łąki, słynęła ze swoich raków... Surowo zabronionem było podchodzić do niej i dla wiadomości ogólnej, z obydwóch stron postawione były słupy z odpowiednimi napisami. Razu pewnego w dzień markiz, powracając z pastwisk, gdzie oglądał tuczone woły, zobaczył na brzegu rzeki wuja Francharda, siedzącego pod wierzbą i zajętego połowem raków... Wuj Franchard, miły staruszek, opalony i siwy, stracił przed piętnastu laty lewą rękę przy pracy... Od czasu tego żył z jałmużny, zajmował się jakiemiśkolwiel łatwemi robotami i w wolnym czasie łapał raki... Lecz pomimo to wszystko żył w wielkiej biedzie...
Markiz podszedł do wuja Francharda i wesoło za wołał do niego:
— Witaj wuju Franchard... Jak się masz?..
— Źle, p. markizie... źle... — odpowiedział staruszek, zdejmując czapkę i kłaniając się...
— Co tam!.. odrzekł markiz: wy zawsze się skarżycie... A tymczasem jesteście prości i mocni, jak dąb...
Wuj Franchard pokiwał głową:
— Jak dąb... Niech pan tak nie myśli, panie markizie... Ach mój Boże!..
Markiz rozsunął nogi, obute w sztulpy z łosiowej skóry, podparł się lewą ręką pod bok i, ścinając trzciną trawę, zawołał przyjacielskim tonem:
— Łobuz z wuja Francharda!...
Potem dodał:
— Dobry połów?...
— Pan jest bardzo dobry, panie markizie... Niczego sobie... Dziś jestem zadowolony...
— Aha!... Tem lepiej, niech djabli wezmą... Znaczy się, że złapaliście wiele raków?...
— Ze dwie setki, p. markizie... a, być może i więcej...
— Niech djabli wezmą!... I ładnych?..
— Najlepszych, p. markizie...
— A wiele kosztują raki?...
— Raki... takie... p. markizie... kosztują pięć franków setka... To da dziesięć franków...
— Oho!., dobry dzień, wuju Franchard... Znaczy się, zjecie dobry obiad... co?...
— Ach, panie markizie... ja już dawno, dawno nie jadłem dobrego obiadu...
Markiz trącił staruszka końcem swej trzciny... i rzekł:
— Jeżeli raki wasze są tak dobre... to ja je wezmę...
— Do usług pańskich, panie markizie...
— Pokażcie mi je...
Tu zauważył na trawie, pod wierzbą, przewiązany trzciną worek płócienny... Wuj Franchard wziął ten worek, rozwiązał i otworzył go... I bronzowe, błyszczące raki zaczęły się ruszać, gnieździć na świeżych liściach pokrzywy... Markiz zawołał:
— Łobuz z wuja Francharda!... Jaki zręczny!... Raki te w rzeczywistości są prześliczne... Zdecydowane... biorę je...
Schwytał worek, szybko przewrócił go nad wodą, wstrząsnął lekko, i raki, jeden za drugim, para za parą, dziesiątek za dziesiątkiem, głośno upadły w wodę... Prąd porwał liście pokrzywy i uniósł je szybko...
— Łobuz z wuja Francharda!... powtórzył markiz, rzucając na trawę pusty worek.
Wuj Franchard osłupiał... Z gardła jego nie wyrwał się okrzyk... Milcząc patrzał na markiza... i dwie łzy... dwie ciężkie łzy wybiegły naraz z oczu jego i popłynęły po pomarszczonej twarzy.
Czy markiz zauważył te łzy?... Być może. Odchodząc, rzekł do starca nawpół z pogróżką, nawpól z żartem:
— Wiesz, wuju Franchard... jeżeli raz jeszcze złapię was przy połowie raków moich, to inaczej porozmawiamy z wami... Stary łobuz!... Do widzenia... Bądźcie zdrowi...
Tegoż jeszcze wieczoru anegdota ta stała się głośną w całem Noirfleur... Wszyscy śmieli się do rozpuku...
— Jakiż z pana markiza żartowniś!... Jaki to zuch!...


ROZDZIAŁ XII.

Spotkałem wczoraj dwie dość interesujące osobistości: mera bretońskiego, Jana Le Tregarec i bywalca klubów paryskich Artura Lebon.
Pierw o merze:

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Będąc rybakiem w Concarneau, prędko zebrał sobie znaczny majątek i udał się na odpoczynek do Hernac, gdzie miał grunta i spokojny domek, stojący na wzgórzu; w tym kąciku, jedynym w całej miejscowości, — były gdzieniegdzie drzewa, kwiaty, przypominające sobą życie. Zarazki malarji nie dochodziły do tego szczęśliwego domu, a wiatry morskie przynosiły z sobą zdrowy zapach soli i odżywcze aromaty.
Mer był znakomitym człowiekiem: przynajmniej uważano go za takiego... Dbał bardzo o mieszkańsów Hernac’a. Idąc za przykładem rektora, który wybudował piękny, biały, murowany kościół, mer wznios wspaniały ratusz, w stylu Ludwika XIII, potem prześliczną szkołę w stylu Ludwika XVI, nie odwiedzaną zupełnie przez dzieci. I musiał przerwać budowę prze ślicznej fontanny w stylu Renaissance, z powodu braku środków i wody...
Gmina obciążona była długami... Ludzie uginali się pod brzemieniem dodatkowych, licznych podatków; lecz uważali mera za świętego, za bohatera i to dawało im pewną ulgę w cierpieniach. Cieszy się ze swoich dobrych czynów, i żył spokojnie, otoczony miłością swoich współobywateli.
Pozbawiony możności wznoszenia pomników dla szczęścia ludu, marzył o przeróżnych katastrofach, w których by mógł okazać całą swoją dobroć!...
— Żeby tak naraz we wsi ukazała się jakabądż epidemia?... mówił sobie:... O, jakbym ja zabiegał koło nich... Prawda, umierają... lecz umierają jeden za drugim, z monotonną regularnością. Jeżeliby naraz umarło razem dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści osób... Oto wtedy bym okazał swą działalność, swe zdolności organizatorskie, swą czułość dla tych biednych ludzi.
W takich chwilach czuł, że w piersi jego bije ręce Juljusza Simona.
Razu pewnego marzenia jego spełniły się: byłe to w 1885 r., kiedy cholera srożyła się w Marsylji i w Tulonie. Pewnego razu mer spacerował po bulwarze Hernaca, a myśl jego, przelatująca morza i lądy, przebywała w tych dwóch miastach. Wyobrażał sobie przepełnione szpitale, wymarłe ulice, przerażenie mieszkańców, cierpienia chorych, brak trumien, ognie, płonące na placach, i mówił sobie:
— Szczęśliwi są tamtejsi merzy!... Takie szczęście nie mnie jest przeznaczone... A co oni robią?... Nic... Tylko tracą głowę... To nie organizatorzy... Niech tu się zdarzy dobra epidemja, ja bym im pokazał... Mnie jeszcze nie znają... A o co ja proszę? O nic... Chcę być tylko użytecznym... Order Legji Honorowej w zupełności by mnie za to wynagrodził...
W tej chwili do zatoki weszła łódź z Quiberon i przybiła do przystani, gdzie stał mer, pogrążony w swych dobroczynnych rozmyślaniach... Naraz drgnął...
— O, mój Boże!... krzyknął.
W łodzi, na sieciach rybackich, leżał marynarz. Ręce i nogi jego konwulsyjnie były zaciśnięte, całe ciało wstrząsała czkawka, jęczał i wymyślał. Wzburzony mer zawołał na właściciela łodzi:
— Wszakżeż ten człowiek jest chory?!... Czy na cholerę?...
— Cholerę?... rzekł właściciel, wzruszając ramionami: Skąd znów... poprostu pijany jest, jak wśinia...
Marynarz w dalszym ciągu jęczał... Dostał kurczy... Podniósł się na rękach, otworzył usta i zaczął wymiotować...
— Prędzej... prędzej... na pomoc!... zawołał mer, to cholera... mówię wam, że to cholera... W Hernac jest cholera...
Podeszło do niego kilku ludzi... inni uciekli... Mer wydawał rozkazy:
— Kwasu karbolowego!... Do łaźni go!... Zapalić ognie na bulwarze...
I nie zwracając uwagi na protesty właściciela: „Ja panu mówię, że jest on pijany“, mer wskoczył do łodzi.
— Pomóżcie mi... pomóżcie... Nie obawiajcie się...
Marynarza podnieśli i wynieśli z łodzi. Potem trzech ludzi, z merem na czele, poniosło go do szpitala.
— Co się stało... Co się stało? dopytywały się kobiety na widok tej niezwykłej procesji...
A mer odpowiadał:
— Nic... Idźcie do siebie... Nic... Nie lękajcie się... To cholera...
Kobiety bladły przy tej nowinie i rozbiegały się po całej wsi, wołając w przerażeniu:
— Cholera!... cholera!... u nas jest cholera!...
Wśród ogólnej paniki, mer wydawał rozkazy.
— Uprzedzić rektora... Niech biją w dzwony... Polać ulice chlorem... Nie obawiajcie się... Zapalić ognie, jak w Marsylji...
W szpitalu mer sam pielęgnował marynarza... Rozebrał go, obmył, i zaczął dodawać otuchy pobladłym zakonnicom:
— Widzicie?... ja nie obawiam się.... Nie trzeba się bać... To nic... Ja jestem tu...
Położył chorego do wygrzanego łóżka, wytarł go szczotkami, położył na boki, na nogi, pod pachy i na brzuch gorące cegły.
Marynarz mruczał, wyrywał się, odpychał cegły, parzące mu skórę, jęczał i wymyślał.
— To konwulsje... konwulsje... Prędzej rumu... — rozkazał mer: nie obawiajcie się.
Rozsunął pacjentowi zęby i wprowadził mu do ust szyjkę butelki, napełnionej rumem... Pijak, jakby ucieszył się, na twarzy jego odbiło się zadowolenie.
— Widzicie?... zauważył mer: przychodzi do siebie... lepiej mu już... Rum to prześliczny środek! Uratujemy go... Pomóżcie mi...
Szybkim ruchem podniósł butelkę i odrazu wylał całą jej zawartość do gardła marynarza...
Naraz ten zadławił się. Spazmy zdławiły mu gardło. Rum z jakimś dziwnym chrapaniem i świstem wyleciał z ust i nosa tego.
— Pijżeź... łykaj, głupcze... — rzekł mer, nie odejmując butelki...
Lecz oczy marynarzowi kołem stanęły. Przestał szarpać się i wyciągnął się... Był już martwy, rum udusił go...
— Zbyt późno... — szepnął mer smutnym głosem.
— Wieczorem woźny z bębnem obszedł wszystkie ulice Hernacu, i co dwadzieścia kroków bił w bęben i czytał następujące obwieszczenie:

Do mieszkańców Hernaku.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Drodzy współobywatele!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
„Zjawiła się u nas cholera.

„Porwała już wiele ofiar.
„Bądźcie spokojni. Wasz mer nie opuści was. Bezustannie będzie on siedzieć w ratuszu, gotowy do wszelkich wypadków, z mocnem postanowieniem ocalenia was przed tym biczem. Liczcie na mnie.
„Niech żyje Le Hernac!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Lecz ulice były już puste, i mieszkańcy drżeli ze strachu w swych zamkniętych lepiankach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Oto p. Artur Lebon, bywalec klubów paryskich.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Razu pewnego w nocy, spałem głębokim snem, gdy naraz rozbudził mnie silny stuk; w sąsiednim pokoju coś upadło. Jednocześnie zegar wybił czwartą i kotka moja żałośnie zamiauczała. Zerwałem się z łóżka szybko, bez żadnych ostrożności, z męstwem, objaśnić się dającem wyjątkowo mojemi przekonaniami konserwatywnemi, otworzyłem drzwi i weszłem do pokoju. Był oświetlony i jakiś elegancki jegomość we fraku, z orderem w butonierce, ładował kosztowności do ładnego, żółtego, skórzanego sakwojażu. Nie należał on do mnie, lecz kosztowności były moje, dlatego też zdecydowałem się zaprotestować przeciwko tak dziwnej, niezbyt dla mnie korzystnej operacji. Choć widziałem tego jegomościa poraz pierwszy, jednakże twarz jego wydała mi się znajomą; takie przyzwoite, wygolone twarze spotyka się na bulwarach, w teatrach, w restauracjach nocnych, i przy spojrzeniu na nie można z pewnością powiedzieć: „Oto bywalec klubowy“. Muszę przyznać, że zdziwiłem się trochę, zobaczywszy u siebie o godz. 4 rano jegomościa, którego nie zapraszałem. Lecz ta wizyta nocna nic mnie nie przestraszyła i nie rozgniewała. Byłem przyjemnie zdumiony elegancją i szczerą twarzą nieznajomego, gdyż spodziewałem się spotkać ordynarnego złodzieja, przed którym musiałbym się bronić, a ja nie lubię uciekać się do gwałtu.
Na widok mój, wytworny nieznajomy przerwał swe zajęcie, i z ironicznym uśmiechem rzekł do mnie:
— Przepraszam bardzo, żem tak niegrzecznie rozbudził pana. Lecz to w części nie moja wina. Ma pan bardzo delikatne meble, wpadające przy najlżejszem dotknięciu w omdlenie...
Dopiero teraz zauważyłem, że w pokoju panował straszny nieład: szuflady wysunięte i opustoszone, doniczki rozbite, małe biurko w stylu empire, gdzie chowam pieniądze i klejnoty rodzinne, przewrócone na dywan... Słowem zupełny pogrom... I podczas gdy kontestowałem to wszystko, wczesny gość ciągnął dalej swym wdzięcznym głosem:
— O, te meble współczesne!... Jakież one delikatne!... Mnie się zdaje, że one, podobnie, jak i cały świat, cierpią na chorobę wieku — neurastenję...
Dyskretnie i miło roześmiał się, i w śmiechu tym, nic a nic mnie nie obrażającym, wypowiedział się dobrze wychowany człowiek. Postanowiłem wtrącić się.
— Z kim mam zaszczyt mówić?... rzekłem, bardziej już spokojnym wzrokiem patrząc na manewry nocnego gościa, podczas gdy przeciąg rozwiewał mi poły mojej koszuli.
— Mój Boże!... odrzekł ten gentleman dystyngowanym tonem: nazwisko moje napewno bardzo pana zdumieje... Czy nie lepiej odłożyć do odpowiedniej chwili tę nader pożądaną dla mnie znajomość, której, przyznam się, dziś wcale nie szukałem. Pragnąłbym bardzo, za pozwoleniem pańskiem, zachować dziś najściślejsze incognito...
— Dobrze... Lecz wszystko to nie objaśnia mi...
— Mojej obecności u pana o tak wczesnej porze i wśród takiego nieporządku?
— To właśnie... I byłbym bardzo wdzięczny...
— Ma się rozumieć! powtórzył elegancki znajomy: Ciekawość pańska jest w zupełności prawną, i powinienem ją zaspokoić... Lecz przepraszam! Jeżeli pan chce porozmawiać ze mną, czyż nie lepiej włożyć szlafrok?... Tu chłodno i pan łatwo dostać może tę przeklętą influenzę...
— Ma pan w zupełności rację... W takim razie pozwoli mi pan odejść na chwilę...
— Proszę, panie, bardzo proszę...
Poszedłem do garderoby, narzuciłem na siebie naprędce szlafrok, i powróciłem do nieznajomego, usiłującego przywrócić porządek w rozgromionym przez niego pokoju.
— Niech pan się nie fatyguje, panie... Lokal mój jutro wszystko sprzątnie...
Poprosiłem go, ażeby usiadł, usiadłem san i, zapaliwszy cygaro, rzekłem zachęcającym tonem:
— Słucham pana...
Mój rozmówca mógłby milczeć przez czas pewien, ażeby zebrać myśli, jak robią zwykle wszyscy bohaterzy romansów. Lecz on uniknął tej banalności i zaczął odrazu:
— Panie, jestem złodziejem... zawodowym złodziejem... Pan, napewno, domyślił się tego?
— Ma pan rację...
— Przynosi to zaszczyt pańskiej przenikliwości... Zatem, jestem złodziejem... Wybrałem takie stanowisko socjalne dopiero potem, gdy przekonałem się, że w naszych smutnych czasach, jest ono bądź cobądź najbardziej szczerem, najuczciwszem, najporządniejszem ze wszystkich stanowisk... Złodziejstwo, panie, — mówię, złodziejstwo, również, jakbym powiedział literatura, malarstwo, medycyna, — uważane było za hańbiący fach, dlatego, że dotychczas obierali go sobie tylko wstrętni włóczędzy, niewykształceni, niewytworni ludzie... Chcę przywrócić złodziejstwu ten blask, na jaki ma ono prawo, i uczynić z niego liberalne, szanowane zajęcie. Nie zadawalając się słowami, spójrzmy na życie. Złodziejstwo, jedyne zajęcie człowieka. Wybieramy sobie zajęcia, — jakie by one nie były, niech pan to zauważy, — tylko dlatego, że pozwalają nam one kraść, — więcej lub mniej, — lecz bądź co bądź kraść cośbądź u kogo bądź... Pan jest zbyt domyślny, zbyt dobrze wie, co kryje się po za naszemi cnotami i za naszym honorem. Dlatego też nie mam potrzeby potwierdzać wszystkiego wyżej rzeczonego przekonywującymi przykładami i wyliczeniami.
Słowa te tak pogłaskały moje, — zresztą już dowiedzione, — pretensje do znajomości psychologji i nauk socjalnych, że stanowczo i z powagą wykrzyknąłem: „Ma się rozumieć“. Zachęcony tem elegancki złodziej ciągnął z więcej poufałymi gestami:
— Będę mówić tylko o tem, co dotyczy się mnie... i będę zwięzły. Zacząłem karjerę swą od handlu... Lecz brudne obowiązki, jakie musiałem wykonywać, łajdactwa, nizkie oszukaństwa na miarze i na wadze... wkrótce przejęły wstrętem moją wrodzoną delikatność, moją szczerą, uczciwą naturę... Rzuciłem handel i zająłem się operacjami pieniężnemi.
Lecz wkrótce sprzykrzyły mi się one... Uch!... ja nie mogłem stwarzać instytucji nieistniejących, puszczać w obrót fałszywe papiery i fałszywe metale, wynajdywać fałszywe kopalnie rudy, fałszywe przesmyki, fałszywe kopalnie węgla... Było wstrętnem dla mnie oszukiwać moich klijentów, wymaniać od nich pieniądze przy pomocy wiele obiecujących prospektów i prawnych kombinacji i wzbogacać się na conto ich powolnej postępowej ruiny... Wtedy zabrałem się do dziennikarstwa. Lecz po miesiącu przekonałem się, te dziennikarstwo nie może wyżywić człowieka, jeżeli tylko nie zajmuje się on trudnym i skombinowanym szantażem... I oprócz tego, codziennie musiałem się spotykać z różnemi podejrzanemi osobistościami. Po prostu nie mogę przywyknąć do myśli, że gazety wydawane są przez zbankrutowanych kupców lub shańbionych finansistów, którzy, dzięki temu, unikają więzienia lub katorgi. Nie mówiąc już o tem, że wykształconemu człowiekowi trudno jest być niewolnikiem ordynarnych, ciemnych, przeważnie ledwie umiejących czytać głupców, umiejących tylko podpisywać się na hańbiących kwitach... Wtedy popróbowałem zająć się polityką...
Przy tych słowach nie mogłem powstrzymać się od głośnego śmiechu...
— To właśnie, — zgodził się ze mną czarujący gentleman... Nie będziemy się rozwodzić nad tem... Potem chciałem zostać człowiekiem światowym... prawdziwie światowym człowiekiem... Jestem przystojny, umiem się podobać... mam rozum... żelazne zdrowie... wiele gustu... Mógłbym być przyjętym w Epatan, w klubie ulicy Royal, mieć zaproszenia na wieczory p. de Montesquieu... Lecz byłem zbyt drobiazgowy... Oszukiwać w grze; zatrzymywać konia na wyścigach... utrzymywać młode kokotki, być na utrzymaniu u starych... sprzedawać im swoje nazwisko, swoje związki światowe wątpliwemu bankierowi, handlarzowi-reklamiście, fabrykantowi samochodów... lichwiarzowi lub pięknej kobiecie?... O, nie!... Słowem, spróbowałem wszystkie przyzwoite profesje i szlachetne drogi karjery, dostępne w życiu społecznem lub prywatnem takiemu czynnemu, rozumnemu i delikatnemu młodemu człowiekowi, jak ja... Stało się dla mnie jasnem, że złodziejstwo, — jakby je nie nazwano, — jest jedynym celem i jedynym motorem każdej działalności, lecz tylko jest spaczone, uczynione tajnem, a przez to, znacznie więcej niebezpiecznem! Wtedy powiedziałem sobie co następuje: „Jeżeli człowiek nie może uniknąć tego fatalnego prawa złodziejstwa, to byłoby daleko uczciwiej zajmować się niem jawnie, nie ukrywając swego wrodzonego dążenia do zagarnięcia cudzej własności pod napuszonemi przeprosinami, oszukańczemi zaletami i szumnymi tytułami, które już więcej nikogo nie oszukają... I zacząłem codziennie kraść; każdej nocy dostaję się do bogatych mieszkań i wybieram z cudzych kas tyle, ile mi jest koniecznie potrzebnem dla podtrzymania mej ludzkiej egzystencji...
W innym czasie, żyję tak, jak i wszyscy... Jestem członkiem dość wytwornego, szlachetnego klubu; mam prześliczne stosunki... Minister tylko co obdarzył mnie orderem... I po pomyślnem złodziejstwie bywam wspaniałomyślny i hojny... Słowem, otwarcie, jawnie, robię to wszystko, co wszyscy robią potajemmnie... Sumienie moje nic mi nie wyrzuca, gdyż ze wszystkich ludzi, jakich ja znałem, jeden ja tylko pogodziłem czyny swoje ze swojemi przekonaniami i przystosowałem naturę swoją do tajemniczego znaczenia życia...
Świece gasły, świt wdzierał się przez szczeliny okiennic. Zaproponowałem eleganckiemu nieznajomemu, ażeby zechciał zjeść ze mną śniadanie, lecz odmówił, gdyż był we fraku i nie chciał obrazić mnie takiem niezachowaniem formy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Artur Lebon przecudny kompan... zachwycam się rozumem jego i gracją... Na nieszczęście, znajduje się w X. tylko przejazdem... i będzie tu nie dłużej nać tydzień. Lecz obiecuje powrócić...
— Jestem bardzo zajęty... Nie mam czasu... mówi on do mnie.
Zapytałem, czy zajmuje się on tu swojem rzemiosłem...
— Nie, — odpowiedział: Tu odpoczywam... Tu... żyję z dochodów.


ROZDZIAŁ XIII.

Wczoraj jedliśmy obiad u Trisepsa: wydawał obiad na cześć przyjaciela swego i protektora, doktora Trepana. Wszystkich zaproszonych było dziesięć osób, wszystko bogaci, szczęśliwi ludzie. Podczas obiadu i po nim, ma się rozumieć, rozmawialiśmy tylko o biedzie. Bogaci uczuwają jakąś sadystyczną radość, gdy najedzą się i napiją, płacząc nad ubogiemi... Smaczne, korzenne potrawy, rzadkie wina, wspaniałe owoce, kwiaty i srebro podniecają w nas jakieś socjalne instynkta... Spór, który zaczął się od filozofji, powoli przeszedł na anegdoty... Każdy opowiedział swoją historję...
Jeden z zaproszonych, — znany literat, — tęgi, czerwony człowiek z uszami fauna, zaczął:

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ulica Clichy o godz. 1 w nocy. Pada deszcz. Ślizkie błoto ulicy utrudnia chód. Ulica prawie że pusta... Rzadcy przechodnie chowają twarze w podniesione kołnierze swych paltotów; od czasu do czasu wlecze się fiakier pusty, lub wiozący kogoś, nie wiadomo gdzie; po trotuarze, błyszczącym w świetle księżyca, chodzą gdzieniegdzie kobiety...
— Panoczku... panoczku, chodź pan do mnie...
Wykrzykniki plątają się z ordynarnemi wymysłami i pogróżkami... Następuje milczenie... ktoś ucieka i znów wraca... Wszystko to rusza się, kręci, niknie, przychodzi i napada na podobieństwo stada kruków, które zbiegły się na padlinę...
Sklepy sprzedawców wina jeszcze są otwarte i oświetlone ich okna odcinają się żółtemi plamami w cieniu śpiących domów. Zapach alkoholu i piżma — zbrodni i prostytucji, — unosi się w powietrzu.
— Panoczku... panoczku, chodź pan do mnie...
Za mną już od kilku minut idzie jakaś kobieta, której nie widzę, lecz słyszę jej kroki i monotonny, błagalny szept:
— Panoczku... panoczku... chodź pan do mnie...
Zatrzymuję się pod latarnią. Kobieta również zatrzymuje się, lecz chowa się w cieniu. Mimo to mogę się jej przyjrzeć. Nie jest piękna, o, nie! i nie może skusić do grzechu... Gdyż z grzechem łączy się zawsze pojęcie o wesołości i jedwabiu, o perfumach i szalonych oczach, o farbowanych włosach i wykąpanem, podmalowanem, wystrojonem ciele. Ta nieszczęśliwa nie ma nic podobnego. Przedwcześnie postarzała z nędzy, głodu i pijaństwa, zeszpecona ciężką pracą swego tragicznego rzemiosła, zmuszona pod grozą śmierci być powolną każdemu pożądaniu, ograbiana przez sutenera i policjanta, ma bardzo marną minę. Ubrana w lekką, czarną, wełnianą bluzkę i zabłoconą spódnicę, na głowie ma olbrzymi kapelusz ze zwieszającem po deszczu piórem; ręce jej, — brzydkie, wykoszlawione, zaczerwienione od zimna ręce w starych mitynkach, — złożone są na brzuchu. W innym czasie i w innych okolicznościach wziąłbym ją za służącę bez miejsca. Prawdopodobnie wie ona o swojej brzydocie, gdyż mięsza się pod mojem spojrzeniem, i, chowając się w cień, powtarza nieśmiałym, drżącym głosem, jakby żebrząc o jałmużnę:
— Panoczku... panoczku... chodź do mnie... Zrobię wszystko, co tylko zechcesz... Panie... panie...
Że zaś ja nie odpowiadam, nie ze wstrętu lub pogardy, lecz dlatego, że w tej chwili ze współczuciem patrzę na koralowy naszyjnik, czerwoną nitką okalający jej szyję, to ona dodaje błagalnym szeptem...
— Jeżeli pan zechce... Mam dziewczynkę... Ma trzynaście lat... bardzo jest miła... I zna mężczyzn, jak kobieta... Panoczku... proszę pana... Chodź do mnie... Panoczku... panoczku!...
Pytam ją:
— Gdzie mieszkasz?
Szybko wskazuje mi przeciwległą ulicę, widniejącą w ciemności jak przepaść i odpowiada:
— Bardzo blizko... oto tam... o dwa kroki stąd... Pan będzie zadowolony...
Przechodzi ulicę biegiem, ażeby nie dać mi czasu do rozmyślenia się, nie dać ostygnąć mej żądzy... Idę za nią... Ach biedaczka!... Odwraca się za każdym krokiem, ażeby przekonać się, czym nie uciekł i skacze przez kałuże, olbrzymie, okrągłe, jak potworna żaba... Ludzie, wychodzący z jakiegoś szynku, rzucili jej obelgę... Nikniemy w ciemnej ulicy... Ona idzie naprzód, ja podążam za nią...
— To tu... — mówi kobieta: Widzisz, nie skłamałam ci...
Otwiera przymknięte drzwi. W głębi wązkiego korytarza kopci maleńka lampka naftowa, i drżące jej światło kołysze się na ścianach. Wchodzimy... Następuję na coś miękkiego i chwytam ręką za cos lepkiego...
— Poczekaj trochę, gołąbku... Schody są trochę niepewne...
Odzyskała już pewność siebie. Rozumie, że nie powinna się już więcej uniżać, że, prawdopodobnie, nie jest zbyt brzydką, gdyż ja jestem tu, zwyciężyła, przyprowadziła mężczyznę, którego trzeba zatrzymać czułemi słowami, pobudzić do hojności obietnicami miłości... Miłości!... Jam już więcej nie „panoczek“, którego tylko co błagała; jam — „gołąbek“, niespodziany zysk, ten, kto da jej możność najedzenia się następnego dnia lub upić się, ażeby oszukać głód.
Zapala świeczkę i, wskazując mi drogę, prowadzi stromemi schodami. Nieszczęśliwa z trudnością wchodzi po nich; chrapie, oddycha ciężko, i wolną ręką podtrzymuje brzuch, który przeszkadza jej przy chodzeniu.
— Nie gniewaj się, gołąbku... To na trzeciem piętrze...
Balustrada ślizka, ze ścian cieknie, drewniane stopnie trzeszczą pod nogami i trzeba powstrzymywać oddech, ażeby nie czuć trudnego do zniesienia zapachu, przyniesionego przez ludzi błota, nieczystości, przesiąkłych wilgocią na platformach; za drzwiami słychać głosy, które śmieją się, krzyczą, proszą, targują się, grożą, żądają, pijane, zdławione głosy... O, te głosy! Dźwięk tych głosów w tym strasznym, nocnym przybytku nędzy i... rozkoszy!..
Nareszcie, przyszliśmy. Klucz szczęknął w zamku, drzwi skrzypnęły, i weszliśmy do malutkiego pokoju, gdzie stał jeden połamany, poszarpany, zielonym rypsem kryty fotel i coś w rodzaju łóżka potowego, na którem spała jakaś staruszka; obudzona gwarem, zerwała się i utkwiła we mnie dziwnie nieruchomy wzrok, swych okrągłych, żółtych oczu... Naprzeciwko okna, na przeciągniętym sznurze, suszyła się bielizna.
— Przecież kazałam to sprzątnąć, rzekła kobieta do staruszki, która mrucząc, zdejmować zaczęła bieliznę i układać ją na fotelu.
Jeszcze drzwi, i pokój!.. Jesteśmy sami. Pytam:
— Kto jest ta stara?...
— To ta, która daje mi dziewczynkę gołąbku...
— Matka jej?...
— O, nie!.. Nie wiem skąd ją wzięła. Jest u mnie od wczoraj... Biedna kobieta!!... Też jest bardzo nieszczęśliwa... Syn jej w więzieniu... To mój kochanek... okradł zegarmistrza przy ulicy Blanche, wiesz, tego zegarmistrza?.. Córki jej są w domu publicznym... i nic jej nie dają... Musi przecież również żyć!.. Jak ci się zdaje?.. Tylko przyprowadza dziewczynkę tu... gdyż u niej... ach, żebyś ty widział?.. To taka nędza, taka nędza!...
Pokój ledwie umeblowany i sprawia przygnębiające wrażenie... Okna bez firanek, w piecu niema ognia. Gdzieniegdzie obicia odkleiły się wskutek wilgoci i wisiały, jak kawałki wyschłej skóry... W pokoju zimno... Kobieta tłomaczy się...
— Nie mam teraz ani drzewa... ani węgla... Zima zapadła tak szybko!.. Przytem w zeszłym miesiącu przychodziła tu policja... Zabrali mnie... I wypuścili dopiero przed dwoma dniami...
I dodaje:
— Żebym była dała im dwadzieścia franków, pozostawiliby mnie w spokoju... O, wielbłądy!.. Nie, rzeczywiście!.. niektórzy żądają „szczęścia“... inni chcą pieniędzy. Odemnie zawsze żądają pieniędzy... To należałoby zabronić.
W głębi pokoju stało wielkie łóżko z dwoma poduszkami... Obok — drugie, malutkie łóżeczko, na którem widniała blada, chuda twarzyczka, okolona wzburzonemi jasnemi włosami.
— To dziewczynka, gołąbku.. Nie krępuj się... Obudzę ją... Zobaczysz, jak jest ona zepsuta i zręczna... Wiem, że będziesz zadowolony...
— Nie... nie... daj jej spokój...
— Ach, wiesz... ona przecież oddaje się nie wszystkim, tylko hojnym panom...
— Nie... nie budź jej...
— Jak chcesz, gołąbku.
Nie odczuwa tego, że proponuje mi przestępstwo i odmowa moja zdumiewa ją... Obserwowałem ją kiedy zamierzała obudzić dziewczynkę. Ręka jej nawet nie drgnęła, serce się nie ścisnęło, nie zbladła... Zapytałem jej:
— A jeżeli policja znajdzie u ciebie tą dziewczynkę?... Przecież będziesz musiała odpowiadać przed sądem, siedzieć w więzieniu...
Kobieta robi nieokreślony ruch ręką i mówi:
— Ach, wszystko jedno...
Lecz na widok mojej poważnej, smutnej twarzy, ta pewność znów opuściła ją. Nie śmiała spojrzeć na siebie w lustro; nie śmiała pokazać mi się nawet przy migotliwem świetle świecy... A woda kapie jej z kapelusza jak z mokrego dachu... Postawiła lichtarz na kominku, podeszła do wielkiego łóżka i zaczyna się rozbierać...
— Nie, mówię do niej: nie trzeba... Tyś mi również nie potrzebna...
I kładę jej w rękę dwie złote monety, które ona obraca na wszystkie strony, waży i rozgląda milcząc, z głupią miną.
Ja również milczę. Cóż mam powiedzieć jej?.. Zacząć głosić pokutę, piękność cnoty?.. Słowa, słowa, słowa!.. Ona niewinna... Taką zrobiło ją społeczeństwo, nienasycony apetyt którego wymaga codziennie swojej porcji dusz ludzkich...
Mówić jej o nienawiści, o oburzeniu!.. Po co?.. Znów słowa. Nędza zbyt jest tchórzliwą... Dlatego lepiej milczeć!.. Zresztą przyszedłem tu nie po to, ażeby gadać, jak socjalista. Tu nie miejsce dla górnolotnych słów, które do niczego nie prowadzą i tylko wyraźniej dowodzą całą niekonsekwencję naszych postępków i naszych frazesów. Przyszedłem tu na to, ażeby zobaczyć, i zobaczyłem... pozostaje mi tylko odejść... Do widzenia!...
Dziewczynka wciąż jeszcze śpi, otoczona aureolą swych jasnych włosów. Na twarzyczce jej już widoczne są ślady rozpusty. Staruszka chodzi po sąsiednim pokoju, i słyszę jak podłoga skrzypi pod jej nogami. Kobieta schowała swe złote monety pod poduszkę i szeptem mówi do mnie:
— Stara będzie zła, żeś nie wziął dziewczynki... Daj jej cobądź, gdyż inaczej odbierze mi wszystko, co dostałam od ciebie... To bardzo zła staruszka... Poczekaj, wezmę świeczkę... Schody są tak niepewne!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Drugi opowiedział...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pewnego rana przyszedł do mnie bardzo biednie ubrany człowiek, lat około pięćdziesięciu, o wyglądzie chorobliwym, mówiący słowa bez związku. Po wyjaśnieniach, które przeraziły służbę i nie były przez nią zrozumiane, chciał widzieć się ze mną... Służba nie rozumie tajemniczości, nie lubi biednych ludzi i obawia się chorych, surowych twarzy... Powiedziano mu, że niema mnie w domu... że powrócę bardzo późno... a... być może... nie wrócę wcale... Człowiek ten jakby się zmartwił, lecz nie nalegał i milcząc odszedł...
Po pół godzinie powrócił... Wyraz twarzy jego się zmienił... Była spokojna, prawie że uradowana... Uśmiechnął się łaskawie do służby... i rzekł nadzwyczaj wesoło:
— Oddajcie mu te cztery arkusze, które napisałem na dole, u portjera... Oddajcie mu je, gdy tylko wróci... Nie zapominajcie... to bardzo ważne...
Potem cicho, prawie że tajemniczo, dodał:
— Rzecz idzie o szczęście ludzkości. Widzicie, jak to konieczne... Lecz, pst!.. Nie mówcie o tem kucharce... Kucharki śmieją się ze szczęścia ludzkości...
Jednocześnie wręczył, po jednemu, te cztery arkusze, pokryte dużem, przeciągiem pismem, to bardzo pewnem, to drżącem... bez żadnej poprawki... Gdzieniegdzie atrament był jeszcze świeży...
— Pst!.. rzekł znów: Liczę na was...
I bez żadnych innych komentarzy, zbiegł szybko ze schodów.
Gość wyjął z kieszeni swego smokingu mały zwitek papieru i rozwinął go.
— Jeżeli między nami są ludzie ze smakiem, ludzie cnotliwi i farsiarze, to proszę ich nie słuchać... Oto ten list:
I przeczytał:

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Szanowny Panie!..
Ach! dobrze wiem, dlaczego mnie pan nie rozumie... dlaczego nie kocha... dlaczego nigdy nie pokocha, i wszyscy, wielu was tylko jest bez żadnego współczucia, pozwalacie mi ginąć na szafocie lub zdychać w katordze...
Wy wszyscy, panowie, zdrowi jesteście i silni... macie mocną skórę, jasne oczy, długie ręce... i brzuchy... O! tak, brzuchy... Lecz to nic nie znaczy... Ja mam również brzuch...
Wyście, panowie, się urodzili... i wychowali w cudnych miejscowościach, gdzie wszędzie rośnie pokarm, gdzie nawet rośnie tylko sam pokarm... I z silnemi muskularni, z żyłami, napełnionemi krwią gorącą, z płucami, pełnemi czystego powietrza, przybyliście do Paryża, jako upostaciowanie prześlicznego ideału, od którego tak przyjemnie załata woń świeżych łąk, aromat źródeł, spokój i cisza lasów... obory i siano... o! siano!.. Do Paryża... tak, do Paryża, ażeby zawojować Paryż, który, pozwoli pan sobie to powiedzieć, tak mało jest wam znany.
Paryżanin, ach! Drogo bym za to zapłacił (nic nie mam) żeby nim nigdy nie być... Być może nie byłbym tak smutny... być może, cierpiałbym trochę mniej, miałbym trochę więcej włosów na głowie... I, być może, jeżelibym nie urodził się w Paryżu, urodziłbym się gdzie bądź, jak i wy wszyscy!.. Jeżelibym tylko nie urodził się nigdzie, co byłoby dla mnie wielkiem szczęściem...
Że zaś jestem dzieckiem Paryża... wyszedłem z marnych nizin jego... i pochodzę z ras zwyrodniałych... Ojcem moim było przestępstwo, nędza —matką... Przyjaciele dzieciństwa mego nazywali się Bibi Saper. Strączek, Titi i Wykpij się — Śmierć!.. Niektórzy z tych biedaków umarli w katordze, drudzy zginęli na szafocie... I ja czuję, że, być może, i mnie taka śmierć czeka!.. Do jedenastego roku życia nie widziałem pól... strumieni... pięknego lasu... Widziałem tylko noże... złe oczy... czerwone ręce... marne ręce!.. czerwone od zbrodni... blade ręce!.. marne ręce!.. blade od złodziejstw... Cóż mogły one jeszcze robić?..
W oczach moich, w chwilach gniewu, głodu i... miłości odbijają się te noże dzieciństwa mego, przypominające mi gilotynę... I moje ręce... ach!.. moje ręce... wszystko widziały... i dlatego, że widziały tyle strasznych, smutnych lub przykrych rzeczy... nie mogą już więcej pracować...
Pracowałem w paryskich fabrykach i warsztatach... dźwigałem ciężary i malowałem słupy... dusiłem się w dymie... spuszczałem do studni... i nie jadłem dosyta, i nie byłem kochany przez swoich towarzyszy... Praca robi okrutnym... i zmusza do nienawiści względem drugich...
Później, w trzydzieści lat potem, dostałem się do domu z innemi porządkami... Był to dom burżuazyjny... Był tam jeden właściciel... zamiast dwunastu... Tam trzeba było słuchać... Poddałem się... zapanowałem nad swemi nerwami... dobre dni dokonały reszty... Że zaś było to na wsi, to spacerowałem po lasach i polach... i rozmawiałem ze strumykami... z kwiatami, rosnącymi na zboczach i łąkach... Postarzały wskutek nędzy, zmęczony pracą, marzyłem jak szesnastoletni wyrostek...
Wróciłem potem do Paryża... Włóczyłem się po ulicach, po szynkach... po norach... i, nareszcie znalazłem sobie przyjaciół... To byli dobrzy, uczciwi ludzie, w połowie pijacy, prawdziwi pijacy... nawpół sutenerzy, prawdziwi sutenerzy... smutni i weseli... dobroduszni i okrutni... których kochałem^ gdyż, przynajmniej, mieli oni serce...
Tak, lecz to nie życie...
Wszystko rozumieć i wlec od rana do wieczora nędzę swą od szynkarza do więzienia — nie znaczy to żyć...
I oto co chcę teraz zrobić: jeżeli tylko nie znienawidzą mnie do tego stopnia, że wsadzą mnie do domu obłąkanych... Chcę, nareszcie, zostać niebezpieczeństwem społecznem...
I dla czerni paryskiej, dla kochanych przezemnie włościan, pójdę... tak... pójdę do wszystkich deputowanych, do wszystkich wyborców, choćby ich było sto miljonów, i spytam się ich, czy nie skończyli oni znęcać się nad nami?
Dla czerni paryskiej i dla kochanych przezemnie włościan, pójdę... tak... pójdę do Loubeta; zmuszę go, ażeby poszedł ze mną w dzień wypłaty do wszystkich szynków ulicy La Roquette, ulicy de Charonne, przedmieścia św. Antoniego... I poprowadzę go do wszystkich urzędów, gdzie przybite są ogłoszenia z zapotrzebowaniem pracy, i do wszystkich nor, gdzie nędzarze kiwają swemi biednemi głowami...
Dla czerni paryskiej i dla ukochanych przezemnie włościan, pójdę... tak... pójdę... zaprosić króla belgijskiego, księcia Walji, i wszystkich królów, wszystkich bogaczy, wszystkich szczęśliwców, by udali się ze mną do wszystkich domów publicznych Montmartre i do więzień... żeby zawstydzili się bogactw swoich i szczęścia... żeby nauczyli się kochać upadłe dziewczęta, sutenerów, wszystkich uczciwych ludzi, których oni prześladują prawami, agentami policyjnymi, szafotami, wtedy, kiedy powinni budować dla nich pałace, wznosić im posągi...
I udam się do Rzymu, ażeby powiedzieć Papieżowi, że czerń paryska i kochani przezemnie włościanie nie chcą już więcej jego kościoła, jego księży i modlitw... I powiem królom, cesarzom, Rzeczypospolitej, że nastał kres ich wojskom, ich zabójstwom... wszystkiej tej krwi, wszystkim tym łzom, któremi oni, bez żadnego powodu, zatapiają wszechświat...
I wsadzę nóż mój we wszystkie te brzuchy i obmacam czerwonemi rękoma wszystkie te twarze.
I w ten sposób wypełniona zostanie rola moja niebezpieczeństwa społecznego...
Spodziewam się wkrótce zobaczyć was w takim dniu, kiedy nie będziecie zajęci interesami, kiedy wcześnie wrócicie do siebie i nie będziecie nigdzie się spieszyć...
Nie cierpię ludzi, którzy się spieszą...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Złożywszy list, opowiadający schował go do kieszeni... Zapadło milczenie i ja poczułem, jak chłód przebiegł mi do plecach.


ROZDZIAŁ XIV.

Dziś dzień pochmurny. Lecz rzeźko go znoszę, gdyż mówię i powtarzam sobie, że pozostaje mi do spędzenia tu tylko dwa dni. I oprócz tego przyszedł do mnie znakomity artysta, Wilhelm Barnes. Jego pretensjonalna marność, jego bezgraniczna pycha dostarczają mi zawsze wiele rozrywki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przygoda ta zdarzyła się Barnesowi... niech w następstwie wniesione to będzie do biografji jego... Pod wieczór pani Barnes poraź ostatni wyciągnęła się w konwulsjach, wydała chrapliwy okrzyk i umarła... I długo znakomity artysta patrzył obłąkanemi oczyma na blady, stygnący już trup, nie rozumiejąc i nie wierząc, że śmierć tak prędko porwała mu żonę. Umrzeć w przeciągu trzech dni!.. Ona, taka piękna, z tak cudnem ciałem, z tak regularnemi linjami Renesansowemi!.. Ona, pozująca z takiemi przecudnymi, akademickimi ruchami do cesarzowych, kurtyzan, nimf, męczennic... dzięki której otrzymał złoty medal za swoją „Śmierć Agrypiny“! W przeciągu trzech dni!.. Przed tygodniem leżała na stole dla modeli, pośród żółtego jedwabiu i jaskrawo-czerwonych poduszek... pozując do Kleopatry... tak do Kleopatry, za którą napewno zostałby członkiem Akademji!.. I Barnes przypomniał sobie toczone ręce w złotych obręczach, ciężar rozrzuconych włosów, czarującą pierś, cudną okrągłość boków, atłasowe nogi... Wszystko co w przeciągu trzech dni zgasło, przepadło, zniknęło!.. Straszne, nieprawdopodobne!..
— Matylda!.. moja malutka Matylda... jęczał nieszczęśliwy: pomów ze mną... Powiedz, że to nieprawda, żeś ty umarła. Ty pozujesz do Ofelji; do Julji, nieprawdaż?.. Lecz tyś nie umarła, ty żyjesz... ach, pomów ze mną...
Lecz poczuł na ustach swoich zimno martwych warg, i to zimno sparzyło go na podobieństwo rozpalonego żelaza. Wtedy upadł na łóżko, wsunął głowę pod prześcieradło, i zapłakał:
— Mój Boże!.. Mój Boże!.. Ona nie pozuje...
Nikomu nie pozwolił czuwać przy swojej żonie i nie kazał nikogo przyjmować. Sam jeden dokonał smutną tualetę; sam ubrał łóżko kwiatami, — wonnemi gałęziami białego bzu, białemi różami, wielkiemi, białemi liljami, purpurową kaliną. Matylda, leżąca w białej sukni na białych kwiatach, wydawała się śpiącą.
W zeszłym roku Barnes stracił swego jedynego syna, pełnego, różowego, pulchnego, czarującego chłopczyka, pozującego już do Amorów i Aniołków. A teraz zabrano mu żonę!... Odtąd nie miał już kogo kochać, i był tak samotny, tak samotny, że myśl o śmierci na chwilę go ucieszyła... Po co żyć?.. I dla kogo?.. I po co?.. Wszystko runęło... wszystko... aż do egoistycznych rozkoszy sztuki, do zachwycających mąk tworzenia; do tego boskiego zachwytu, tego prześlicznego szału, który z koloru skóry, z odcienia materji, z blasku słońca nad morzem, z dalekiej, ginącej w mgle przestrzeni, tworzy, tworzy, i zmuszą do drżenia poematy wiecznego marzenia... medale, obstalunki państwowe, ordery, nagrody... Na parę chwil przyszła mu myśl zamówienia podwójnej trumny, w której mógłby leżeć on obok swej drogiej żony... Jego droga żona... jego Kleopatra... jego Agrypina... jego Niobe... jego królowa Saba!.. Mój Boże!.. Mój Boże!.. I jego malutki Jerzyk, tak cudnie wychylający się z girlandki kwiatów, cały nagi, z różą w ustach, z kołczanem przewiązanym na krzyż... lub lecący z błękitnemi skrzydełkami!.. Mój Boże! mój Boże!..
Znużony zmęczeniem i wzburzeniem, usnął... Kiedy się obudził, słońce zalewało już pokój wesołem światłem. Barnes żałował, że uległ snowi i nawet zaczął robić sobie wyrzuty:
— Spałem! Podczas, gdy ona... Ach!.. przebacz, moja ukochana!.. Lecz ona naprawdę umarła... Co ze mną będzie... Nie mam nic więcej, nic... Malarstwo...
Zrobił gniewny, grożący gest.
— Malarstwo... Ach! tak, malarstwo!.. Ofiarowałem dla niego miłość żony mojej, syna mojego... Jeżelibym zamiast tego żeby być malarzem, był adwokatem, buchalterem, krawcem, kimbądż... to obie te drogie istoty, które straciłem, które zabiłem... tak, gdyż ja je zabiłem, — żyłyby jeszcze... Nie, nie, nie trzeba mi więcej malarstwa... Rozbiję swoją paletę... Blady, z zapuchłemi oczyma, Barnes popatrzał na żonę długiem i smutnem spojrzeniem.
— Łotr!.. łotr jestem!.. Nie umiałem, ule umiałem kochać ich... łkał.
Lecz powoli oczy jego traciły wyraz smutku, i w spojrzeniu odbiło się to skupienie wszystkich sil wzrokowych, jakie pojawia się u malarza, gdy widzi ciekawy model. I zawołał:
— Jaki ton!.. Ach, Boże! jaki ton!..
Potem, powoli nakreśliwszy palcem koło, ogarniające czoło, policzek i część poduszki, zaczął mówić do siebie:
— Piękność tego... a? Nie, lecz oryginalność tego!.. delikatność, wytworność, nowość tego?.. Tak!.. nie ulega wątpliwości... to Manes!..
Dotykał nosa, nozdrza którego przedstawiały dwie plamki liljowe.
— Ton tego?.. Nie do osiągnięcia!..
Wskazywał na cień pod podbródkiem, przezroczystą, delikatną, różowo-błękitną cień:
— A to?.. Ach, niech djabli wezmą!.. Jakie to delikatne!.. Obłok!..
Palec jego podnosił się do czoła, do włosów, do poduszki.
— A stosunek tego... i tego!.. A tego?.. Nie, to zdumiewające!..
Przeciągnął rękoma po sukni, po prześcieradle, zasypanem kwiatami...
— A białość tego?.. To wspaniałe!.. Jakie to współczesne!.. I jaki zachwyt wywoła w Salonie!..
Jeden kwiatek upadł z prześcieradła na dywan. Barnes podniósł go, położył na miejscu, rozrzucił po prześcieradle pozostałe kwiaty... Potem, odsunąwszy się, zmrużył oczy, wymierzał obydwoma rękami rozmiary obrazu, i rzekł:
— Płótno 120 centimetrów... To będzie wspaniałe... wspaniale...
Wibijał takt nogą: kiwał głową na prawo i na lewo i śpiewał:
— Wspaniałe, wspaniale...
Ustawiwszy w pokoju stalugi, gorliwie zabrał się do pracy. Cały dzień obok nieruchomego, zieleniejącego już ciała, słychać było szelest pędzla i od czasu do czasu, monotonny, bez związku, śpiew Barnesa, który zwykle przy pracy śpiewał...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na drygi dzień o świcie znów zabrał się do pracy, spiesząc się wykończyć ją, przeklinając podbródek Matyldy, którego „nie mógł schwycić“.
— No, z czegóż zrobiony jest ten przeklęty podbródek?... Wczoraj był liljowy, dziś pomarańczowy... teraz jeszcze zielony.. Ach! biedna moja Matyldo... ty już nie pozujesz tak jak przedtem!... Biedaczko... lewa strona twej twarzy nie rusza się... i kontury zastygają... Niech djabli wezmą!... jak to nieprzyjemnie... Takie rzeczy... trzeba meldować na jednem posiedzeniu... tak!.. oto to niezłe!.. Ach!., nie mam kadmium...
Zaczął szukać w skrzynce, śpiewając z wściekłością...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wchodzący lokaj oderwał Barnesa od pracy.
— No, co takiego?.. Przecież zabroniłem ci niepokoić mnie.
Lokaj odrzekł poważnie:
— Panie, tam przyszli w sprawie pogrzebu.
Barnes wybuchnął:
— Pogrzebu?.. Jakiego pogrzebu...
— Lecz pan wie...
— Ach! tak, prawda... Poślij ich do djabła...
— Lecz, proszę pana, — odrzekł lokaj... to dla pani.
— No, więc cóż... dla pani... Nie skończyłem... Potrzeba mi jeszcze dwóch godzin... Zajmij ich... daj, im się napić... pokaz pracownię... lub nie... słuchaj...
Zawołał lokaja i wesoło, z łobuzerskim grymasem dawnej cyganerji, rozkazał:
— Powiesz im, że omylili się i że to na sąsiedniej ulicy...
I znów zabrał się do malowania.
Wieczorem, po powrocie z pogrzebu, Barnes zamknął się w pokoju. Oparłszy głowę na rękach i zmarszczywszy czoło, długo nieruchomo siedział przed płótnem, — jedyną pamiątką po jego drogiej Matyldzie. Po godzinie, kiedy zaczęło się ściemniać, wstał:
— Ach!., widzę wszystko, co mi pozostaje do zrobienia, — westchnął: to nie to...
I popatrzywszy na puste łóżko, gdzie więdły gdzieniegdzie zapomniane kwiaty, z żalem dodał:
— Potrzebuję modelu!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od czasu tego Wilhelm Barnes został smutnym. Zwierza mi swoje smutki.
— Nie mogę już więcej pracować, — mówi do mnie: i jeżeliby w pracowni mojej nie było starych płócien, to nie wiem, jakbym żył... Pamiętasz moją „Wieczerzę u Nerona“?.. Tak... No, więc przed przyjazdem sprzedałem ją do kościoła Sacre-Coeur na Monmartre, jako „Ucztę w Kanie“! Cóż robić?.. Sztuka ginie!.. Ach, moja biedna Matylda, dobrze zrobiła, że umarła.
Próbuję pocieszać go:
— Ty skarżysz się? Lecz tyś, jak i dawniej, znakomity artysta, Wilhelm Barnes... I przyjęto cię do Instytutu!..
— Znakomity?.. jeszczeby też! Ma się rozumieć, jestem znakomity... Znakomity więcej, niż kiedykolwiek... Tylko, jeżeli które bądź z płócien moich wypadkowo sprzedaje się w Hotelu Druot... to oceniają je na siedmnaście franków... w ramie... Mówię ci, że sztuka zginęła... zginęła... zginęła!...
I odchodzi odemnie z tem smutnem proroctwem...

ROZDZIAŁ XV.

Zamówiłem przewodnika, który ma odprowadzić mnie do ludzi, do żyda, do świata... Jutro o świcie, wyjadę stąd...

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: anonimowy.