Życie neurastenika/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Życie neurastenika
Wydawca LUX
Data wyd. 1924
Druk Rekord
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les 21 jours d'un neurasthénique
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIV.

Dziś dzień pochmurny. Lecz rzeźko go znoszę, gdyż mówię i powtarzam sobie, że pozostaje mi do spędzenia tu tylko dwa dni. I oprócz tego przyszedł do mnie znakomity artysta, Wilhelm Barnes. Jego pretensjonalna marność, jego bezgraniczna pycha dostarczają mi zawsze wiele rozrywki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przygoda ta zdarzyła się Barnesowi... niech w następstwie wniesione to będzie do biografji jego... Pod wieczór pani Barnes poraź ostatni wyciągnęła się w konwulsjach, wydała chrapliwy okrzyk i umarła... I długo znakomity artysta patrzył obłąkanemi oczyma na blady, stygnący już trup, nie rozumiejąc i nie wierząc, że śmierć tak prędko porwała mu żonę. Umrzeć w przeciągu trzech dni!.. Ona, taka piękna, z tak cudnem ciałem, z tak regularnemi linjami Renesansowemi!.. Ona, pozująca z takiemi przecudnymi, akademickimi ruchami do cesarzowych, kurtyzan, nimf, męczennic... dzięki której otrzymał złoty medal za swoją „Śmierć Agrypiny“! W przeciągu trzech dni!.. Przed tygodniem leżała na stole dla modeli, pośród żółtego jedwabiu i jaskrawo-czerwonych poduszek... pozując do Kleopatry... tak do Kleopatry, za którą napewno zostałby członkiem Akademji!.. I Barnes przypomniał sobie toczone ręce w złotych obręczach, ciężar rozrzuconych włosów, czarującą pierś, cudną okrągłość boków, atłasowe nogi... Wszystko co w przeciągu trzech dni zgasło, przepadło, zniknęło!.. Straszne, nieprawdopodobne!..
— Matylda!.. moja malutka Matylda... jęczał nieszczęśliwy: pomów ze mną... Powiedz, że to nieprawda, żeś ty umarła. Ty pozujesz do Ofelji; do Julji, nieprawdaż?.. Lecz tyś nie umarła, ty żyjesz... ach, pomów ze mną...
Lecz poczuł na ustach swoich zimno martwych warg, i to zimno sparzyło go na podobieństwo rozpalonego żelaza. Wtedy upadł na łóżko, wsunął głowę pod prześcieradło, i zapłakał:
— Mój Boże!.. Mój Boże!.. Ona nie pozuje...
Nikomu nie pozwolił czuwać przy swojej żonie i nie kazał nikogo przyjmować. Sam jeden dokonał smutną tualetę; sam ubrał łóżko kwiatami, — wonnemi gałęziami białego bzu, białemi różami, wielkiemi, białemi liljami, purpurową kaliną. Matylda, leżąca w białej sukni na białych kwiatach, wydawała się śpiącą.
W zeszłym roku Barnes stracił swego jedynego syna, pełnego, różowego, pulchnego, czarującego chłopczyka, pozującego już do Amorów i Aniołków. A teraz zabrano mu żonę!... Odtąd nie miał już kogo kochać, i był tak samotny, tak samotny, że myśl o śmierci na chwilę go ucieszyła... Po co żyć?.. I dla kogo?.. I po co?.. Wszystko runęło... wszystko... aż do egoistycznych rozkoszy sztuki, do zachwycających mąk tworzenia; do tego boskiego zachwytu, tego prześlicznego szału, który z koloru skóry, z odcienia materji, z blasku słońca nad morzem, z dalekiej, ginącej w mgle przestrzeni, tworzy, tworzy, i zmuszą do drżenia poematy wiecznego marzenia... medale, obstalunki państwowe, ordery, nagrody... Na parę chwil przyszła mu myśl zamówienia podwójnej trumny, w której mógłby leżeć on obok swej drogiej żony... Jego droga żona... jego Kleopatra... jego Agrypina... jego Niobe... jego królowa Saba!.. Mój Boże!.. Mój Boże!.. I jego malutki Jerzyk, tak cudnie wychylający się z girlandki kwiatów, cały nagi, z różą w ustach, z kołczanem przewiązanym na krzyż... lub lecący z błękitnemi skrzydełkami!.. Mój Boże! mój Boże!..
Znużony zmęczeniem i wzburzeniem, usnął... Kiedy się obudził, słońce zalewało już pokój wesołem światłem. Barnes żałował, że uległ snowi i nawet zaczął robić sobie wyrzuty:
— Spałem! Podczas, gdy ona... Ach!.. przebacz, moja ukochana!.. Lecz ona naprawdę umarła... Co ze mną będzie... Nie mam nic więcej, nic... Malarstwo...
Zrobił gniewny, grożący gest.
— Malarstwo... Ach! tak, malarstwo!.. Ofiarowałem dla niego miłość żony mojej, syna mojego... Jeżelibym zamiast tego żeby być malarzem, był adwokatem, buchalterem, krawcem, kimbądż... to obie te drogie istoty, które straciłem, które zabiłem... tak, gdyż ja je zabiłem, — żyłyby jeszcze... Nie, nie, nie trzeba mi więcej malarstwa... Rozbiję swoją paletę... Blady, z zapuchłemi oczyma, Barnes popatrzał na żonę długiem i smutnem spojrzeniem.
— Łotr!.. łotr jestem!.. Nie umiałem, ule umiałem kochać ich... łkał.
Lecz powoli oczy jego traciły wyraz smutku, i w spojrzeniu odbiło się to skupienie wszystkich sil wzrokowych, jakie pojawia się u malarza, gdy widzi ciekawy model. I zawołał:
— Jaki ton!.. Ach, Boże! jaki ton!..
Potem, powoli nakreśliwszy palcem koło, ogarniające czoło, policzek i część poduszki, zaczął mówić do siebie:
— Piękność tego... a? Nie, lecz oryginalność tego!.. delikatność, wytworność, nowość tego?.. Tak!.. nie ulega wątpliwości... to Manes!..
Dotykał nosa, nozdrza którego przedstawiały dwie plamki liljowe.
— Ton tego?.. Nie do osiągnięcia!..
Wskazywał na cień pod podbródkiem, przezroczystą, delikatną, różowo-błękitną cień:
— A to?.. Ach, niech djabli wezmą!.. Jakie to delikatne!.. Obłok!..
Palec jego podnosił się do czoła, do włosów, do poduszki.
— A stosunek tego... i tego!.. A tego?.. Nie, to zdumiewające!..
Przeciągnął rękoma po sukni, po prześcieradle, zasypanem kwiatami...
— A białość tego?.. To wspaniałe!.. Jakie to współczesne!.. I jaki zachwyt wywoła w Salonie!..
Jeden kwiatek upadł z prześcieradła na dywan. Barnes podniósł go, położył na miejscu, rozrzucił po prześcieradle pozostałe kwiaty... Potem, odsunąwszy się, zmrużył oczy, wymierzał obydwoma rękami rozmiary obrazu, i rzekł:
— Płótno 120 centimetrów... To będzie wspaniałe... wspaniale...
Wibijał takt nogą: kiwał głową na prawo i na lewo i śpiewał:
— Wspaniałe, wspaniale...
Ustawiwszy w pokoju stalugi, gorliwie zabrał się do pracy. Cały dzień obok nieruchomego, zieleniejącego już ciała, słychać było szelest pędzla i od czasu do czasu, monotonny, bez związku, śpiew Barnesa, który zwykle przy pracy śpiewał...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na drygi dzień o świcie znów zabrał się do pracy, spiesząc się wykończyć ją, przeklinając podbródek Matyldy, którego „nie mógł schwycić“.
— No, z czegóż zrobiony jest ten przeklęty podbródek?... Wczoraj był liljowy, dziś pomarańczowy... teraz jeszcze zielony.. Ach! biedna moja Matyldo... ty już nie pozujesz tak jak przedtem!... Biedaczko... lewa strona twej twarzy nie rusza się... i kontury zastygają... Niech djabli wezmą!... jak to nieprzyjemnie... Takie rzeczy... trzeba meldować na jednem posiedzeniu... tak!.. oto to niezłe!.. Ach!., nie mam kadmium...
Zaczął szukać w skrzynce, śpiewając z wściekłością...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wchodzący lokaj oderwał Barnesa od pracy.
— No, co takiego?.. Przecież zabroniłem ci niepokoić mnie.
Lokaj odrzekł poważnie:
— Panie, tam przyszli w sprawie pogrzebu.
Barnes wybuchnął:
— Pogrzebu?.. Jakiego pogrzebu...
— Lecz pan wie...
— Ach! tak, prawda... Poślij ich do djabła...
— Lecz, proszę pana, — odrzekł lokaj... to dla pani.
— No, więc cóż... dla pani... Nie skończyłem... Potrzeba mi jeszcze dwóch godzin... Zajmij ich... daj, im się napić... pokaz pracownię... lub nie... słuchaj...
Zawołał lokaja i wesoło, z łobuzerskim grymasem dawnej cyganerji, rozkazał:
— Powiesz im, że omylili się i że to na sąsiedniej ulicy...
I znów zabrał się do malowania.
Wieczorem, po powrocie z pogrzebu, Barnes zamknął się w pokoju. Oparłszy głowę na rękach i zmarszczywszy czoło, długo nieruchomo siedział przed płótnem, — jedyną pamiątką po jego drogiej Matyldzie. Po godzinie, kiedy zaczęło się ściemniać, wstał:
— Ach!., widzę wszystko, co mi pozostaje do zrobienia, — westchnął: to nie to...
I popatrzywszy na puste łóżko, gdzie więdły gdzieniegdzie zapomniane kwiaty, z żalem dodał:
— Potrzebuję modelu!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Od czasu tego Wilhelm Barnes został smutnym. Zwierza mi swoje smutki.
— Nie mogę już więcej pracować, — mówi do mnie: i jeżeliby w pracowni mojej nie było starych płócien, to nie wiem, jakbym żył... Pamiętasz moją „Wieczerzę u Nerona“?.. Tak... No, więc przed przyjazdem sprzedałem ją do kościoła Sacre-Coeur na Monmartre, jako „Ucztę w Kanie“! Cóż robić?.. Sztuka ginie!.. Ach, moja biedna Matylda, dobrze zrobiła, że umarła.
Próbuję pocieszać go:
— Ty skarżysz się? Lecz tyś, jak i dawniej, znakomity artysta, Wilhelm Barnes... I przyjęto cię do Instytutu!..
— Znakomity?.. jeszczeby też! Ma się rozumieć, jestem znakomity... Znakomity więcej, niż kiedykolwiek... Tylko, jeżeli które bądź z płócien moich wypadkowo sprzedaje się w Hotelu Druot... to oceniają je na siedmnaście franków... w ramie... Mówię ci, że sztuka zginęła... zginęła... zginęła!...
I odchodzi odemnie z tem smutnem proroctwem...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: anonimowy.