Życie Henryka Brulard/Rozdział XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Życie Henryka Brulard
Wydawca Bibljoteka Boy’a
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Vie de Henri Brulard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXII

Oblężenie Ljonu poruszyło całe Południe; byłem za Kellermanem i za republikanami, rodzina moja za emigrantami i za Précym.
Kuzyn Santerre, poczmistrz, którego krewniak czy bratanek bił się w Ljonie, zachodził do nas dwa razy dziennie; ponieważ było to w lecie, piliśmy ranną kawę z mlekiem w gabinecie przyrodniczym na tarasie.
Tam-to może doznałem najżywszych uniesień miłości ojczyzny i nienawiści do arystokratów (legitymistów z 1835) i do księży, jej wrogów.
Pan Senterre, urzędnik poczty listowej, przynosił nam stale sześć czy siedem dzienników ściąganych abonentom, którzy dostawali je dopiero w dwie godziny później wskutek naszej ciekawości. Dostawał swój naparstek wina i chleb i słuchał dzienników. Często miał nowiny z Ljonu.
Zachodziłem wieczorem sam na terasę, aby starać się posłyszeć armaty ljońskie. Widzę w Tabeli chronologicznej, jedynej książce którą mam w Rzymie, że Ljon wzięto 9 października 1793. Zatem w lecie 1793, w dziesiątym roku, chodziłem słuchać armat ljońskich; nie słyszałem ich nigdy. Patrzałem z zazdrością na górę Meaudre, z której było słychać. Nasz zacny kuzyn Romagnier (kuzyn, bo ożenił się z panną Blanchet, krewną żony mego dziadka) był z Meaudre, dokąd udawał się dwa razy na miesiąc odwiedzić swego ojca. Za powrotem przyprawiał mnie o bicie serca powiadając: „Słyszymy bardzo dobrze armaty ljońskie, zwłaszcza wieczór, o zachodzie słońca, kiedy jest wiatr północno-zachodni“.
Patrzałem z najżywszem pragnieniem w tę stronę, ale to było pragnienie, którego nie wolno było zdradzić. Należało pomieścić ten szczegół o wiele wcześniej, ale powtarzam, że, co się tyczy mego dzieciństwa, zachowałem jedynie bardzo wyraźne obrazy, bez daty i bez fizjognomji.
Spisuję je potrosze tak jak mi przychodzą.
Nie mam żadnej książki i nie chcę czytać żadnej książki; zaledwie pomagam sobie głupią Chronologią, która nosi nazwisko owego sprytnego i suchego człowieka, pana Lois Weymar. Tak samo zrobię z bitwą pod Marengo (1800), z kampanją a 1809, z kampanją moskiewską i 1813, gdzie byłem intendentem w Sagan na Śląsku; nie zamierzam bynajmniej pisać historji, ale poprostu notować moje wspomnienia, aby zrozumieć co za człowiekiem byłem: głupim czy inteligentnym, tchórzem czy odważnym, etc., etc. To jest odpowiedź na wielkie słowo: Gnoti seauton, znaj siebie samego.
W czasie tego lata 1793, oblężenie Tulonu przejmowało mnie wielce; rozumie się samo przez się, że rodzina moja pochwalała zdrajców którzy oddali miasto. Jednakże ciotka Elżbieta, ze swoją kastylską dumą, rzekła mi...[1]
Widziałem odmarsz generała Cartean czy Cartaud, który odbył paradę na placu Grenette. Widzę jeszcze jego nazwisko na furgonach defilujących wolno i z wielkim hałasem przez ulicę Montorge ciągnąc do Tulonu.
Czekało mnie wielkie wydarzenie, które mnie bardzo obeszło w danej chwili; ale było za późno, wszelkie węzły przyjaźni między ojcem a mną pękły, a wstręt mój do mieszczańskiej pospolitości i do Grenobli był już niezwyciężony.
Ciotka Serafja była oddawna chora. Wreszcie zaczęto mówić o niebezpieczeństwie; poczciwa Marion (Marja Thomasset), moja przyjaciółka, wyrzekła to wielkie słowo. Niebezpieczeństwo stało się groźne; zaczęli napływać księża.
Pewnego zimowego wieczora, zdaje mi się, około siódmej wieczór, byłem w kuchni, naprzeciwko szafy Marion. Ktoś wszedł i rzekł: „Skończyła“. Padłem na kolana, aby podziękować Bogu za to wielkie wyswobodzenie.
Jeżeli Paryżanie są tacy sami głupcy w 1880 jak w 1835, ten sposób przyjmowania śmierci siostry mojej matki zyska mi opinję barbarzyńcy, okrutnika, dzikusa.
Cobądź ktoś pomyśli, to jest prawda. Po pierwszym tygodniu mszy żałobnych i modłów, wszyscy w domu uczuli wielką ulgę. Zdaje mi się, ojciec nawet był bardzo rad, że jest oswobodzony od tej djabelskiej kochanki (o ile była jego kochanką) lub od tej djabelskiej przyjaciółki.
Jednym z jej ostatnich postępków było co następuje. Pewnego wieczora, kiedy czytałem przy komodzie ciotki Elżbiety Henrjadę czy Belizarjusza, których dziadek mi pożyczył, wykrzyknęła: „Jak można dawać podobne książki temu dziecku! Kto mu dał tę książkę?“
Mój kochany dziadek, na moją usilną prośbę, był tak dobry, że, mimo zimna, poszedł ze mną do swego gabinetu przylegającego do terasy, na drugim końcu domu, aby mi dać tę książkę, na którą miałem ochotę tego wieczora.
Cała rodzina siedziała rzędem przy ogniu. Na ten zuchwały okrzyk swojej córki, dziadek odpowiedział tylko, wzruszając ramionami: „Ona jest chora“.
Nie znam zupełnie daty tej śmierci; będę ją mógł znaleźć w urzędowych regestrach Grenobli.
Zdaje mi się, że wkrótce potem udałem się do Szkoły Centralnej: rzecz, której Serafja nie byłaby nigdy ścierpiała. Sądzę że to było koło 1797 i że byłem w Szkole Centralnej tylko trzy lata.




  1. Zdanie niedokończone.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.