Życie Henryka Brulard/Rozdział XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Życie Henryka Brulard
Wydawca Bibljoteka Boy’a
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Vie de Henri Brulard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXI

Kiedy prosiłem ojca o jakieś należące mi się pieniądze, naprzykład dlatego że mi je przyrzekł, mruczał, gniewał się, i zamiast przyrzeczonych sześciu franków, dawał mi trzy. To mnie oburzało: jakto! nie dotrzymać obietnicy?
Hiszpańskie sentymenty zaszczepione mi przez ciotkę Elżbietę, unosiły mnie w chmury, myślałem tylko o honorze, o heroizmie. Nie miałem najmniejszego sprytu, najmniejszego talentu do krętactwa, ani cienia słodkiej obłudy (jezuityzmu).
Brak ten oparł się doświadczeniu, rozumowaniu, niesmakowi że tyle razy, przez moją hiszpańskość, dałem się złapać w pułapkę.
I dziś jeszcze brak mi tej zręczności: codziennie, przez moją hiszpańskość daje się oszukać o jednego lub dwa paole przy kupnie najdrobniejszej rzeczy. Wyrzut, o jaki mnie to przyprawia w godzinę później, jest powodem że nawykłem mało kupować. Odmawiam sobie przez rok drobnostki, która kosztowałaby dwanaście franków, przez tę pewność że mnie oszukają, co mnie zirytuje, a ta irytacja przeważa przyjemność posiadania owej drobnostki.
Piszę to stojąco na małem biureczku à la Tronchin, zrobionem przez stolarza, który nigdy nie widział niczego podobnego: od roku odmawiałem go sobie, z obawy że mnie oszukają. Wreszcie użyłem tego sposobu, że nie rozmawiałem ze stolarzem wracając z kawiarni o jedenastej rano, wówczas bowiem czuję się bardziej podniecony (ściśle tak jak w r. 1803, kiedy pijałem kawę z rumem przy ulicy Saint-Honoré), ale w momentach znużenia; dzięki temu moje biurko à la Tronchin kosztowało mnie tylko półpięta talara.
Ten mój charakter sprawiał, że moje konferencje pieniężne — rzecz tak drażliwa między pięćdziesięcioletnim ojcem a piętnastoletnim synem — kończyły się zazwyczaj z mojej strony atakiem głębokiej wzgardy i skoncentrowanego oburzenia.
Czasami, nie przez wyrachowanie ale przypadkowo, mówiłem z zapałem do ojca o rzeczy którą chciałem kupić; bezwiednie gorączkowałem go (udzielałem mu nieco mojej gorączki) i wówczas bez trudu, nawet z przyjemnością, dawał mi wszystko czego potrzebowałem. Raz, w dzień jarmarku na placu Grenette, w epoce gdy ojciec się ukrywał, zwierzyłem mu się z pragnieniem posiadania owych wielkich ruchomych liter wybitych w blasze mosiężnej wielkości kart do gry; dał mi kilka asygnat po piętnaście su, za powrotem okazało się że wszystko wydałem.
„Wydajesz wciąż wszystkie pieniądze, które ci daję“.
Ponieważ dał mi te asygnaty z całym wdziękiem, do jakiego ten tak pozbawiony wdzięku człowiek był zdolny, wymówka zdała mi się słuszna. Gdyby moi wychowawcy umieli mną powodować, byliby ze mnie zrobili dudka takiego jakich tylu widuję na prowincji. Oburzenie, jakie odczuwałem w dzieciństwie (i to w najwyższym stopniu) dzięki mojej hiszpańskości dało mi, naprzekór im, charakter który posiadam. Ale jaki jest ten charakter? — trudnohy mi było odpowiedzieć. Może ujrzę prawdę w sześćdziesiątym piątym roku życia, jeśli go doczekam.
Żebrak, który zwróci się do mnie w stylu tragicznym, jak w Rzymie, albo w stylu komicznym, jak we Francji, oburza mnie: 1-o nie cierpię aby zakłócano moje dumania; 2-o nie wierzę ani słowa w to co mówi.
Wczoraj, kiedym przechodził ulicą, kobieta z ludu, czterdziestoletnia ale dość przystojna, mówiła do człowieka, który szedł obok niej: Bisogna camprar (trzeba przecież żyć). Te słowa wolne od komedji, wzruszyły mnie do łez. Nie daję nigdy nic biednym, którzy mnie proszą; sądzę, że to nie przez skąpstwo. Kiedy gruby strażnik sanitarny (11 grudnia) w Civita Vecchia wspomniał mi o biednym Portugalczyku w szpitalu, dałem mu natychmiast sześć czy osiem paolów. Kiedy się wzdragał z przyjęciem, bojąc się narazić swemu szefowi (gruboskórny chłop z Finevista, nazwiskiem Manelli), pomyślałem, że godniejsze konsula będzie dać mu całego talara, i tak też uczyniłem; tak więc sześć paolów ze szczerej ludzkości, a cztery z przyczyny haftowanego fraka.
A propos rozmowy finansowej ojca z synem: margrabia Torrigiani z Florencji, za młodu gruby gracz i mocno posądzany o to że wygrywa w sposób niezupełnie dozwolony), widząc że jego trzej synowie przegrywają czasami po dziesięć czy piętnaście ludwików, chcąc im oszczędzić przykrości proszenia go o pieniądze, wręczył trzy tysiące franków staremu wiernemu odźwiernemu z rozkazem dawania pieniędzy synom kiedy przegrają i zgłoszenia się doń po nowy zapas, kiedy te trzy tysiące się wyczerpią.
To jest samo w sobie bardzo przyzwoicie, zresztą to postępowanie wzruszyło synów, którzy się pohamowali. Ten margrabia, oficer Legji honorowej, jest ojcem pani Pozzi, której piękne oczy natchnęły mnie takim podziwem w roku 1817. Anegdota o karciarstwie jej ojca byłaby mi zrobiła straszliwą przykrość w roku 1817 z przyczyny przeklętej hiszpańskości mego charakteru, na którą skarżyłem się dopiero, co. Ta hiszpańskość nie pozwala mi mieć talentu komedjowego:
1-o odwracam moje spojrzenia i pamięć od wszystkiego co niskie;
2-o sympatyzuję, jak w dziesiątym roku życia kiedy czytałem Arjosta, ze wszystkiem co jest opowieścią o miłości, o lasach (lasy i ich majestatyczna cisza), o szlachetności.
Najpospolitsza opowieść hiszpańska, jeśli oddycha szlachetnością, sprowadza mi łzy do oczu, podczas gdy odwracam oczy od molierowskiego Chryzala a jeszcze hardziej od złośliwości Zadiga, Kandyda, biednego Djabła i większości dzieł Woltera.
Ta hiszpańskość, przekazana mi przez ciotkę Elżbietę, sprawia iż, nawet w moim wieku, uchodzę za dziecko bez doświadczenia, za warjata coraz bardziej niezdolnego do wszelkiej poważniejszej sprawy, jak powiedział mój kuzyn Colomb, szczery mieszczuch.
Rozmowa prawdziwego mieszczucha o ludziach i o życiu, będąca jedynie zbiorem tych szpetnych szczegółów, wtrąca mnie w głęboki spleen, kiedy, dla jakichś względów, zmuszony jestem słuchać jej nieco dłużej.
Oto tajemnica mego wstrętu do Grenobli około r. 1816, którego wówczas nie umiałem wytłumaczyć.
Nie mogę sobie wytłumaczyć jeszcze dziś, w pięćdziesiątym drugim roku, melancholji w jaką mnie wtrąca niedziela. Do tego stopnia, że mogę być wesół i zadowolony — zrobiwszy dwieście kroków na ulicy, spostrzegam, że sklepy są zamknięte: A, to niedziela, powiadam, sobie.
Natychmiast cały szczęśliwy nastrój pryska.
Czy to jest zawiść zbudzona zadowolonemi minami robotników i wystrojonych mieszczuchów?...
Daremnie sobie powiadam; „Ależ ja tracę w ten sposób pięćdziesiąt dwie niedziele na rok i może dziesięć świąt“; to jest silniejsze odemnie, mogę znaleść lekarstwo jedynie w zawziętej pracy.
Wada ta, — mój wstręt do Chryzala[1] — przedłużyła mi może młodość. Byłoby to więc szczęśliwe nieszczęście, jak to że miałem mało kobiet (kobiet jak Bianca Milai, którą spudłowałem w Paryżu, pewnego ranka, około r. 1829, jedynie dlatego, że niespostrzegłem się na jej „psychologicznym momencie“, — miała tego dnia czarną aksamitną suknię, było to na ulicy du Helder albo Mont-Blanc.
Ponieważ prawie nie miałem kobiet tego typu (prawdziwych mieszczanek), nie jestem ani trochę zblazowany w pięćdziesiątym roku. Chcę rzec: zblazowany moralnie, bo fizycznie oczywiście zużyłem się porządnie, do tego stopnia, że mogę obejść się wybornie dwa albo trzy tygodnie bez kobiet; taki post dolega mi jedynie w pierwszym tygodniu.
Większość moich pozornych szaleństw, (zwłaszcza to głupstwo że nie umiem chwycić za włosy sposobności (która jest łysa, jak powiada Don Jafet z Armenji), wszystkie moje frycowe przy sprawunkach etc., etc., pochodzą z hiszpańskości udzielonej mi przez ciotkę Elżbietę (dla której miałem zawsze najgłębszy szacunek, szacunek tak głęboki że nie pozwalał na rozwinięcie się czułości dla niej) i także, zdaje mi się, z lektury Arjosta, którego czytałem tak młodo i z taką rozkoszą. Dziś bohaterowie Arjosta przedstawiają mi się jako masztalerze, których jedyną wartością jest ich siła, o co się kłócę z pięknoduchami, którzy wolą Arjosta od Tassa, gdy w moich oczach, Tasso, kiedy szczęśliwie zapomni naśladować Wergilego lub Homera, jest najbardziej wzruszającym z poetów).
W niespełna godzinę napisałem tych dwanaście stronic, zatrzymując się od czasu do czasu i siląc się nie pisać rzeczy mglistych, które byłbym zmuszony wykreślić.
Jakim cudem mogłem pisać bardzo fizycznie, drogi Colomb? — Mój przyjaciel Colomb, który czyni mi ten zarzut w swoim wczorajszym liście, a także w poprzednich, poszedłby na męki za swoje słowo i za mnie. (Urodził się w Ljonie około 1785, ojciec jego, bardzo zacny ex-kupiec, osiadł w Grenobli około 1788. Roman Colomb ma 20 czy 25 tysięcy franków dochodu i trzy córki przy ulicy Godot-de-Mauroy w Paryżu).




  1. Molier, Uczone białogłowy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.