Życie Henryka Brulard/Rozdział XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Życie Henryka Brulard
Wydawca Bibljoteka Boy’a
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Vie de Henri Brulard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXIII
Szkoła Centralna.

W wiele lat potem, około 1817, dowiedziałem się od pana de Tracy, że to on w znacznej części był autorem znakomitej ustawy o Szkołach Centralnych.
Dziadek mój był bardzo godnym przewodniczącym komitetu mającego przedstawiać zarządowi departamentu nazwiska profesorów i zorganizować szkołę. Dziadek mój ubóstwiał naukę i oświatę; od czterdziestu lat był na czele wszystkiego co uczyniono w duchu oświatowym i liberalnym w Grenobli.
Serafja połajała go ostro za to że przyjął te funkcje członka komitetu organizacyjnego; ale założyciel bibljoteki publicznej winien był swemu stanowisku to aby być głową Szkoły Centralnej.
Mój nauczyciel Durand, który dawał mi w domu lekcje, był profesorem łaciny: jak nie chodzić na jego wykłady do Szkoły Centralnej? Gdyby Serafja żyła, byłaby znalazła jakąś rację, ale w obecnym stanie rzeczy, ojciec ograniczył się do paru głębokich i poważnych słów o niebezpieczeństwie złych znajomości. Nie posiadałem się radości; uroczyste otwarcie szkoły odbyło się w salach bibljotecznych, gdzie dziadek wygłosił przemówienie.
Profesorami byli: pan Durand, do łaciny; Gattel, gramatyka ogólna i nawet, zdaje mi się, logika; Dubois-Fontanelle, autor tragedji Erycja albo Westalka i redaktor przez dwadzieścia dwa lat Gazety dwu mostów. — literatura; Trousset, młody lekarz, — chemja; Jay, wielki pyskacz wysoki bez mała na sześć stóp, bez cienia talentu ale umiejący budzić zapał w dzieciach — rysunek; niebawem miał trzystu uczniów; Chalvet (Piotr Wincenty) młody i goły libertyn, prawdziwy autor bez żadnego talentu — historja; zarazem miał odbierać wpisowe, które przejadał częściowo z trzema siostrami, wielkiemi ladacznicami, które go obdarzyły syf....em, z czego umarł niedługo potem; wreszcie Dupuy, kołtun najbardziej emfatyczny i najbardziej ojcowski jakiego kiedykolwiek widziałem, profesor matematyki — bez cienia talentu. Był to zaledwie geometra, i zrobiono go profesorem w mieście, które miało Grosa! Ale dziadek nie miał pojęcia o matematyce i nie cierpiał jej, zresztą emfaza ojca Dupuy (jak go nazywaliśmy; on nam mówił: „moje dzieci“) w sam raz nadawała się aby mu zdobyć powszechny szacunek Grenobli. Ten człowiek tak jałowy powtarzał wszakże wielkie słowo: Moje dziecko, studjuj logikę Condillaca, to podstawa wszystkiego.
Nie możnaby lepiej rzec dzisiaj, zastępując wszakże nazwisko Condillac nazwiskiem Tracy.
Najlepsze jest to, że, jak przypuszczam, pan Dupuy nie rozumiał ani jednego słowa z tej logiki Condillaca którą nam doradzał, był to bardzo szczupły tomik w małym formacie. Ale uprzedzam wypadki, to moja wada: odczytując to, trzeba będzie może wykreślić wszystkie zdania, które obrażają chronologię.
Jedyny człowiek zupełnie na miejscu to był ksiądz Gattel, księżyk zalotny, schludny, zawsze w towarzystwie kobiet, prawdziwy labuś z XVII wieku; ale był bardzo poważny na swojej lekcji i znał, jak sądzę, wszystko, co wówczas wiedziano o głównych właściwościach odruchów a także o związkach i analogjach jakich trzymały się ludy tworząc swoje języki.
Ksiądz Gattel sporządził bardzo dobry słownik, w którym ośmielił się zaznaczyć wymowę, i którym się zawsze posługiwałem. Wreszcie był to człowiek, który umiał pracować codzień pięć do sześciu godzin, co jest rzadkie na prowincji, gdzie ludzie umieją się tylko wałkonić cały dzień.
Dudki paryskie śmieją się z tych wzorów zdrowej i naturalnej wymowy. Jestto tchórzostwo i nieuctwo. Boją się, że się ośmieszą znacząc wymowę miasta Anvers, słowa cours, vers. Nie wiedzą, że w Grenobli naprzykład mówi się: cour-ce ver-ce, Anver-ce, Calai-se. Jeżeli się tak mówi w Grenobli, mieście inteligentnem i stykającem się jeszcze z okolicami Północy, które w sprawach języka zwyciężyły Południe, cóż będzie w Tuluzie, w Beziers, Pézenas, Digne? W tych miejscowościach powinno się afiszami ogłaszać wymowę francuską na bramach kościołów.
Minister spraw wewnętrznych, który chciałby pełnić swoje obowiązki zamiast intrygować na dworze i w Izbach, jak pan Guizot, powinienby zażądać kredytu dwóch miljonów rocznie, aby podciągnąć do poziomu oświaty innych Francuzów ludność zamieszkującą fatalny trójkąt między Bordeaux, Bayonne i Valence. Wierzą tam ludzie w czary, nie umieją czytać i mówić po francusku. Mogą wydać przypadkowo człowieka niepospolitego, jak Lannes, Soult, ale taki generał...[1] odznacza się niewiarygodną ciemnotą. Sądzę że z przyczyny klimatu i miłości i energji jaką rodzi w człowieku, trójkąt ten powinienby wydać najtęższych ludzi we Francji.
Korsyka nasuwa mi tę myśl. Przy swoich 180.000 mieszkańcach, wyspa ta dała Rewolucji ośmiu lub dziesięciu tęgich ludzi, a departament Północy, ze swemi 900.000 mieszkańcami ledwie jednego. A i to jeszcze nie znam nazwiska tego jednego.
Rozumie się samo przez się, że księża są wszechpotężni w tym nieszczęsnym trójkącie. Cywilizacja istnieje między Lille a Rennes, a ustaje w okolicach Orleanu i Tours. Na południe od Grenobli biegnie jej błyszcząca granica.
Zamianować profesorów Szkoły Centralnej to była rzecz nie kosztowna i łatwa do wykonania, ale trzeba było uskutecznić wielkie reperacje w budynkach. Mimo wojny, wszystkiego dokonywano w tych czasach pełnych energji. Dziadek wciąż żądał funduszów od zarządu departamentu.
Kursa rozpoczęły się na wiosnę, zdaje mi się, w salach tymczasowych.
Sala pana Durand miała rozkoszny widok: wreszcie, po miesiącu, widok ten przemówił do mnie. Było to w piękny letni dzień, łagodny wietrzyk poruszał trawą na stokach przy bramie Bonne, pod naszemi oczami, o sześćdziesiąt lub osiemdziesiąt stóp pod mami.
Rodzina chwaliła mi wciąż, na swój sposób, piękność pól, zieloności, kwiatów, etc., jaskrów, etc.
Te płaskie frazesy obudziły we mnie wstręt do kwiatów i grządek, który trwa jeszcze.
Szczęściem, wspaniały widok, który odkryłem sam z okna klasy, sąsiadującej z salą łaciny, gdzie chodziłem marzyć samotnie, przemógł głęboki wstręt, spowodowany frazesami ojca oraz księży, jego przyjaciół.
Z podobnej racji, w wiele lat później, obfite i pretensjonalne perjody pp. Chateaubriand i Salvandy sprawiły, żem napisał Czerwone i Czarne stylem zbyt siekanym. Wielkie głupstwo, bo za dwadzieścia lat któż będzie pamiętał o obłudnych bajdurzeniach tych panów? A ja kupuję bilet na loterję, której wielki los wyraża się w tem: być czytanym w r. 1935.
Ten sam stan duszy kazał mi zamykać oczy ma krajobrazy uwielbiane przez ciotkę Serafję. Byłem w r. 1794 taki, jak lud medjolański jest w 1835: znienawidzone władze niemieckie chcą mu zaszczepić miłość do Schillera, którego piękna dusza, tak różna od płaskiego Goethego, byłaby bardzo przykro dotknięta, widząc takich apostołów jego sławy.
Było dla mnie czemś bardzo niezwykłem znaleźć się, w roku 1794 czy 95, w wieku jedenastu czy dwunastu lat, w szkole, gdzie miałem dziesięciu czy dwunastu kolegów.
Rzeczywistość wydała mi się o wiele niżej szalonych obrazów mej wyobraźni. Koledzy ci nie byli dość weseli, dość szaleni, a mieli manjery bardzo plugawe.
Zdaje mi się, że pan Durand, nadęty zaszczytem profesury w Szkole Centralnej, ale zawsze poczciwina, zasadził mnie do tłumaczenia Salustjusza, de Bello Jugurtino. Wolność wydała pierwsze swoje owoce; skoro mnie opuścił gniew, odzyskałem zdrowy rozsądek i bardzo zasmakowałem w Salustjuszu.
Całe kolegjum było pełne robotników, liczne sale na naszem trzeciem piętrze były otwarte; chodziłem tam dumać samotnie.
Wszystko mnie dziwiło w tej tak upragnionej wolności, którą osiągnąłem wreszcie. Uroki, jakie w niej znajdowałem, nie były te, o których marzyłem: nie znalazłem owych towarzyszy tak wesołych, tak miłych, tak szlachetnych; zamiast nich znalazłem poprostu bardzo samolubnych urwisów.
To rozczarowanie spotykało mnie prawie przez całe życie. Jedynie upojenia ambicji były od nich wolne, kiedy w 1810 zostałem audytorem, a w dwa tygodnie później inspektorem ruchomości. Byłem przez trzy miesiące pijany z radości, że już nie jestem komisarzem wojennym, narażonym na zawiść i dokuczliwości tych tak gruboskórnych bohaterów, którzy byli wyrobnikami Cesarza pod Jeną i pod Wagram. Potomność nie dowie się nigdy o chamstwie i głupocie tych ludzi, poza polem bitwy. A nawet na polu bitwy, co za ostrożność! To byli ludzie tacy jak admirał Nelson, bohater Neapolu (patrz Caletta i to co mi opowiedział pan di Fiore), jak Nelson, myślący wciąż o tem, ile każda rana przyniesie im dotacyj i orderów. Co za plugawe bydlęta w porównaniu do wspaniałej cnoty takiego generała Michaud, lub pułkownika Mathis! Nie, potomność nie dowie się nigdy, co to za płascy jezuici byli ci bohaterowie z biuletynów Napoleona, i jak się śmiałem, dostając w Wiedniu, w Dreźnie, w Berlinie, w Moskwie, Monitora, którego prawie nikt nie dostawał w armji, aby nie można było kpić z komunikatów. Biuletyny to były machiny wojenne, roboty polowe, a nie dokumenty historyczne.
Szczęściem dla biednej prawdy, bezmierna nikczemność tych bohaterów — parów Francji i sędziów w roku 1835 — uświadomi potomność co do ich heroizmu w r. 1809. Robię wyjątek tylko dla miłego Lassale i dla Exelmansa, który później... Ale wówczas nie składał wizyty marszałkowi Bournon, ministrowi wojny. Moncey też nie byłby dopuścił się pewnych nikczemności, ale Suchet... Zapomniałem wielkiego Gouvion-Saint-Cyr, zanim wiek uczynił go na wpół idjotą, a ten idjotyzm sięga roku 1814. Po tej epoce został jedynie talent do pisania. A w stanie cywilnym, pod Napoleonem, co za płaskie kanalje tacy de B... oblegający pana Daru w Saint-Cloud, w listopadzie, od siódmej rano; taki hrabia d’Argout, nikczemny pochlebca generała Sebastiani!
Ale, mój Boże, gdzie ja jestem? W klasie łaciny, w gmachu kolegjum.




  1. Nazwisko in blanco.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.