Życie Henryka Brulard/Rozdział XLVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Życie Henryka Brulard
Wydawca Bibljoteka Boy’a
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Vie de Henri Brulard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XLVI

Wieczorem, zastanawiając się nad tem, nie mogłem się opamiętać ze zdumienia: Jakto! więc to tylko to? powiadałem sobie.
To zdziwienie nieco głupawe i ten wykrzyknik towarzyszyły mi całe życie. Sądzę, że to wynika z wyobraźni: robię to odkrycie tak, jak wiele innych w 1836, pisząc.
Nawias: — Często powiadam sobie, ale bez żalu: Ileż pięknych sposobności zmarnowałem! Byłbym bogaty, albo przynajmniej zamożny! Ale widzę w 1836, że moją największą przyjemnością jest marzyć; ale marzyć o czem? Często o rzeczach, które mnie nudzą. Wytrwałość potrzebna na to, aby zebrać 10.000 franków renty, jest mi niepodobieństwem. Co więcej, trzeba schlebiać, nie narazić się nikomu etc. To ostatnie jest mi prawie niepodobne.
I cóż! hrabia de Cauchain był porucznikiem albo podporucznikiem w 6-tym pułku dragonów równocześnie ze mną; uchodził za intryganta, spryciarza, nie tracącego okazji przypodobania się możnym, etc., nie robiącego ani kroku któryby nie miał swego celu, etc. Generał Cauchain, jego stryj, spacyfikował Wandeę, zdaje mi się, i nie zbywało mu na wpływach. Cauchain opuścił pułk dla karjery konsularnej, miał prawdopodobnie wszystkie przymioty których mi zbywa, i jest konsulem w Nicei, jak ja w Civita Vecchia. Oto co mmie powinno pocieszyć że nie jestem intrygantem, lub przynajmniej zręcznym, przezornym etc. Miałem rzadką przyjemność robienia całe życie wszystkiego mniejwięcej co mi się podobało, i szedłem tak samo daleko jak człowiek zimny, zręczny etc. Cauchain wyświadczył mi pewną grzeczność, kiedy przejeżdżałem przez Niceę w grudniu 1833. Może ma nademną tę przewagę, że ma majątek; ale prawdopodobnie odziedziczył go po stryju; pozatem wziął sobie na kark żonę starą babę. Nie zamieniłbym się z nim; to znaczy: nie chciałbym, aby moja dusza weszła w jego ciało.
Nie powinienem tedy skarżyć się na los. Miałem zły los od siedmiu do siedemnastu lat, ale od przejścia góry św. Bernarda (2.491 metrów nad oceanem), nie mam przyczyny skarżyć się na los; przeciwnie, mogę go sobie chwalić.
W 1804 pragnąłem stu ludwików i swobody; w 1836, pragnę namiętnie sześciu tysięcy franków i swobody. To, co ponadto, niewiele przyczyniłoby się do mego szczęścia. To nie znaczy, abym nie chciał uszczknąć 25.000 i swobody, aby mieć dobry powóz na elastycznych resorach, ale złodziejstwa stangreta dokuczyłyby mi może więcej, niż powóz sprawiłby mi przyjemności.
Szczęściem mojem jest nie mieć nic do administrowania; byłbym bardzo nieszczęśliwy, gdybym miał 100.000 dochodu w domach i w ziemi. Wyprzedałbym corychlej wszystko, lub bodaj trzy czwarte, ze stratą, aby kupić rentę. Szczęście, dla mnie, to nie musieć rozkazywać nikomu i nie słuchać niczyich rozkazów; sądzę tedy, iż dobrze zrobiłem, żem się nie ożenił z panną Rietti, albo z panną Djaną. — Koniec nawiasu.
Przypominam sobie, że doznałem niezmiernej przyjemności wjeżdżając do Etrouble i do Aoste. Jakto! przełęcz św. Bernarda, to tylko to? powtarzałem sobie bezustanku. Popełniłem nawet ten błąd, że powiedziałem to parę razy głośno: w końcu kapitan Burelviller zwymyślał mnie: mimo mej naiwności, wziął to za buffonadę. Bardzo często moje naiwności mają ten skutek.
Śmieszne lub bodaj przesadzone słowo wystarczało często, aby mi zepsuć najpiękniejsze rzeczy: naprzykład pod Wagram, obok armaty, kiedy trawa się zapałała z żaru, jakiś pułkownik, buffon, zresztą mój przyjaciel, rzekł: „To bitwa olbrzymów!“ Wrażenie wielkości pierzchło natychmiast na cały dzień.
Ale, wielki Boże! Kto to przeczyta! cóż za groch z kapustą! Czy zdołam wreszcie wrócić do mego opowiadania? Czy czytelnik wie teraz, czy jest w roku 1800, przy pierwszych krokach młodego warjata, czy też przy roztropnych rozważaniach człowieka pięćdziesięciotrzechletniego!
Zauważyłem, przed opuszczeniem mojej skały, że kanonada pod Bard robiła straszliwy hałas: to było wspaniałe, zbyt bliskie coprawda niebezpieczeństwa. Dusza, zamiast sycić się w całej czystości, była jeszcze nieco zajęta tem aby się trzymać w garści.
Ostrzegam, raz na zawsze, dzielnego człowieka, jedynego może który będzie miał odwagę mnie czytać, że wszystkie piękne refleksje tego rodzaju są z r. 1836. Byłbym niemi bardzo zdziwiony w 1800; może, mimo mego oczytania w Hewecjuszu i Szekspirze, nie byłbym ich zrozumiał.
Zostało mi jedno wspomnienie, wyraźne i bardzo poważne, owego szańca, który tak do nas walił z armat. Komendant tej forteczki, położonej opatrznościowo, jakby powiedzieli poczciwi pisarze z 1836, myślał że zatrzymuje generała Bonaparte.
Zdaje mi się, że wieczorna kwatera przypadła u jakiegoś proboszcza, już dość zmaltretowanego przez dwadzieścia pięć lub trzydzieści tysięcy ludzi, którzy przeciągnęli tamtędy przed kapitanem Borelviller i jego uczniem. Kapitan, egoista i zły, klął; zdaje mi się, że proboszcz obudził we mnie litość, odezwałem się do niego po łacinie, aby uśmierzyć jego strach. Był to ciężki grzech, była to w miniaturze zbrodnia tego hultaja Bourmont pod Waterloo. Szczęściem, kapitan nie słyszał.
Wdzięczny proboszcz nauczył mnie że donna znaczy kobieta, cattiva, zła, i że trzeba powiedzieć quante sono miglia di qua a Ivrea? kiedy chcę się dowiedzieć, ile jest mil stąd do Iwrei.
Był to początek mojej włoszczyzny.
Byłem tak uderzony mnogością martwych koni i innych szczątków armji, które widziałem między Bard a Iwreą, że nie zachowałem wyraźnego wspomnienia z tej drogi. Po raz pierwszy miałem to wrażenie, tak często powtarzające się później: znajdować się wśród kolumn armji Napoleona. Obecne wrażenie pochłaniało wszystko, absolutnie tak, jak wspomnienie pierwszego wieczoru kiedy Giul wzięła mnie za kochanka. Moje wspomnienie jest jedynie romansem sporządzonym z tej okazji.
Widzę jeszcze pierwszy obraz Iwrei, oglądanej z trzech ćwierci mili, nieco na prawo; na lewo, w oddali góry, może Monte-Rosa i góry Bielle, które miałem tak ubóstwiać później.
Trudność była nie w tem, aby uzyskać bilet kwaterunkowy od wystraszonych mieszkańców, ile w tem aby obronić tę kwaterę od band żołnierzy włóczących się dla rabunku. Coś mi majaczy szabla dobyta aby bronić bramy naszego domu, który konni strzelcy chcieli zdobyć aby tam biwakować.
Wieczorem doznałem wrażenia, którego nie zapomnę nigdy. Poszedłem do teatru, wbrew memu kapitanowi, który, widząc moje dzieciństwo i moją niezdarność w obchodzeniu się z szablą zbyt dla mnie ciężką, bał się zpewnością aby mnie gdzieś nie zamordowano na rogu ulicy. Nie miałem munduru, a to jest najgorsze co być może między oddziałami armji...
Bądź co bądź, wybrałem się do teatru: dawano Matrimonio segreto Cimarozy; aktorce, która grała Karolinę, brakowało zęba z przodu. Oto wszystko, co mi zostało z boskiego szczęścia.
Skłamałbym i pisałbym romans, gdybym próbował je rozbierać.
W jednej chwili moje dwa wielkie czyny: 1-o żem przebył św. Bernarda, 2-o żem był w ogniu, znikły. Wszystko to zdało mi się grube i płaskie. Odczuwałem coś takiego jak ów zachwyt wobec kościoła nad Rolle, ale o wiele czystszy i żywszy. Pedantyzm Julji d’Etange zawadzał mi w Russie, gdy wszystko było boskie u Cimarosy.
W pauzach przyjemności mówiłem sobie: I oto wdepłem w to ordynarne rzemiosło, zamiast poświęcić życie muzyce!!
Odpowiedź brzmiała, bez cienia zgryźliwości: Trzeba żyć, zobaczę świat, zostanę dzielnym żołnierzem, a po roku lub dwóch wrócę do muzyki, do mojej jedynej miłości. Powtarzałem sobie te napuszone frazesy.
Życie moje odnowiło się, całe moje paryskie rozczarowanie pogrzebane na zawsze! Ujrzałem wyraźnie gdzie jest szczęście. Zdaje mi się dziś, że moje wielkie nieszczęście musiało tkwić w tem: nie znalazłem szczęścia w Paryżu, gdzie wierzyłem w nie tak długo, gdzież tedy jest? Czyżby było w naszych górach? W takim razie, rodzina moja miałaby rację i lepiej uczyniłbym wracając tam.
Wieczór w Ivrei zniweczył na zawsze Delfinat w mojej pamięci. Gdyby nie piękne góry, które oglądałem rano, może Berland, Saint-Ange i Taillefer nie byłyby pobite na zawsze.
Żyć we Włoszech i słyszeć tę muzykę stało się podstawą wszelkiego mego rozumowania.
Nazajutrz rano, idąc przy naszych koniach z kapitanem, który miał sześć stóp wzrostu, miałem to dzieciństwo aby mówić o mojem szczęściu; odpowiedział mi grubemi żartami na temat łatwości aktorek. To słowo było mi drogie i święte przez pannę Kably; co więcej, tego rana byłem zakochany w Karolinie (z Matrimonio). Zdaje mi się, że przyszło między nami do poważnej sprzeczki, zastanawiałem się nawet czy go nie wyzwać.
Nie rozumiem zupełnie mojego szaleństwa: to tak, jak moje wyzwanie kochanego Joinville (obecnie baron Joinville, intendent wojskowy w Paryżu), nie umiałem utrzymać szabli poziomo.
Skorośmy się pojednali z kapitanem, zajęła nas, zdaje mi się, bitwa nad Ticino, w którą zdaje się byliśmy wmięszani, ale bez niebezpieczeństwa. Nie powiem więcej, z obawy aby nie pisać romansu; tę bitwę czy utarczkę opowiedział mi w głównym zarysie, w kilka miesięcy później, pan Guyardet, major 6-go albo 9-go pułku szwoleżerów. Historja pana Guyardet, opowiadana, zdaje mi się, Joinvillowi w mojej obecności, uzupełnia moje wspomnienia, i boję się, że biorę wrażenie tego opowiadania za wspomnienie.
Nie przypominam sobie nawet, czy bitwa nad Ticino liczyła się w mojem wrażeniu za drugi widok ognia, w każdym razie mógł to być jedynie ogień armatni; może baliśmy się że nas wezmą na szable, skoro znajdziemy się, z garstką kawalerji, zagarnięci przez nieprzyjaciół. Widzę jasno tylko dym armat albo strzelaniny. Wszystko jest mętne.
Wyjąwszy szczęścia najbardziej żywego i szalonego, nie mam w istocie nic do powiedzenia od Iwrei do Medjolanu. Krajobraz zachwycał mnie. Nie wydał mi się ucieleśnieniem piękna, ale kiedy, za Ticino, aż do Medjolanu, obfitość drzew oraz bujność wegetacji (nawet łodygi kukurydzy, zdaje mi się) zasłaniały mi widok na sto kroków po prawej i lewej, uważałem że to jest piękno.
Taki był dla mnie Medjolan, i to przez dwadzieścia lat (od 1800 do 1820). Zaledwie ten ubóstwiany obraz zaczyna się oddzielać od piękna. Rozsądek powiada mi: Ależ prawdziwe piękno to Neapol i Pauzylippe, naprzykład; to okolice Drezna, zwalone mury Lipska, Elba pod Altoną, jezioro genewskie, etc. To mój rozum mi powiada, ale serce czuje tylko Medjolan i przepych pól które go otaczają.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.