Życie Henryka Brulard/Rozdział XLV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Życie Henryka Brulard
Wydawca Bibljoteka Boy’a
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Vie de Henri Brulard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XLV
Św. Bernard.

Z każdą chwilą było coraz gorzej. Pierwszy raz ujrzałem niebezpieczeństwo: niebezpieczeństwo to nie było wielkie, trzeba przyznać; ale dla młodej czternastoletniej dziewczyny, której nie zmoczył deszcz ani dziesięć razy w życiu!
Niebezpieczeństwo nie było tedy wielkie, ale było we mnie samym: okoliczności pomniejszały człowieka.
Nie będę się wstydził oddać sobie sprawiedliwości: byłem wciąż wesoły. Jeżeli marzyłem, to o okresach, jakiemi J. J. Rousseau mógłby opisać te góry posępne, okryte śniegiem, wznoszące się aż pod chmury wierzchołkami wciąż zamglonemi przez wielkie, szare, szybko biegnące obłoki.
Koń mój ciągle się potykał, kapitan klął i był ponury, jego roztropny służący, który stał się moim przyjacielem, był bardzo blady.
Byłem przesiąknięty wilgocią; bez ustanku zastępowały nam drogę a nawet zatrzymywały nas gromadki po piętnastu lub dwudziestu żołnierzy, którzy pięli się pod górę.
Zamiast uczuć heroicznej przyjaźni, które w nich przypuszczałem, po sześciu latach heroicznych marzeń opartych na charakterach Ferragusa i Rinalda, ujrzałem egoistów skwaszonych i złych. Często klęli na nas ze złości, że byliśmy na koniach a oni pieszo. Jeszcze trochę, a byliby mam skradli konie.
Ten widok natury ludzkiej był mi przykry, ale oddalałem go szybko, aby się napawać tą myślą: widzę tedy rzecz trudną!
Nie przypominam sobie tego wszystkiego, ale przypominam sobie lepiej późniejsze niebezpieczeństwa, naprzykład koniec roku 1812, marsz z Moskwy do Koenigsberg.
Wreszcie, po niezmiernej ilości zygzaków, które zdawały się przedłużać drogę w nieskończoność, między dwiema ostremi olbrzymiemi skałami ujrzałem po lewej niski domek, prawie pokryty przepływającą chmurą.
To było schronisko! Dano nam, jak całej armji, pół szklanki czerwonego wina, zimnego tak że zęby cierpły.
Pamiętam tylko wino; z, pewnością dodano kawał chleba i ser.
Zdaje mi się, żeśmy weszli do środka, lub też opisy wnętrza schroniska słyszane lub czytane, stworzyły obraz, który od trzydziestu sześciu lat zajął miejsce rzeczywistości.
Oto niebezpieczeństwo kłamstwa, które spostrzegłem od trzech miesięcy, odkąd myślę o tym prawdomównym dzienniku.
Wyobrażam sobie naprzykład doskonale zejście. Ale nie chcę taić, że, w pięć czy sześć lat później, widziałem rycinę, która mi się wydała bardzo podobna: i moje wspomnienie jest już tylko tą ryciną.
W tem leży niebezpieczeństwo kupowania rycin z pięknych obrazów, które się widzi w podróży. Niebawem rycina tworzy całe wspomnienie i niweczy wspomnienie rzeczywiste.
To mi się zdarzyło z Madonną Sykstyńską w Dreźnie. Piękna rycina Müllera zniweczyła ją dla mnie, podczas gdy doskonale sobie wyobrażam liche pastele Mengsa z tej samej galerji drezdeńskiej, których ryciny nie widziałem nigdzie.
Widzę dobrze nudę trzymania konia za uzdę: ścieżka biegła po skałach.
Licho było w tem, że cztery nogi mego konia schodziły się w prostej linji utworzonej przez spotkanie się dwóch skał, które tworzyły drogę: wówczas koń robił taką minę, jakby się chciał przewrócić; na prawo nie było to tak groźne, ale na lewo! Coby powiedział pan Daru, gdybym mu zaprzepaścił konia? A zresztą, wszystkie moje rzeczy były w olbrzymim tobole, może i znaczna część pieniędzy.
Kapitan klął na służącego, który mu okaleczył drugiego konia, walił trzciną po głowie własnego konia, był to człowiek bardzo gwałtowny. Mną nie zajmował się ani trochę.
Na domiar niedoli, przejeżdżała, zdaje mi się, armata; trzeba było kazać koniom przeskoczyć na prawą stronę drogi; ale na tę okoliczność nie przysięgałbym: jest na rycinie.
Przypominam sobie wybornie to długie okrężne schodzenie, dokoła tego djabelskiego zamarzniętego jeziora.
Wreszcie koło Etrouble, lub przed Etrouble, w pobliżu wioski nazwanej Saint... licho wie jak, natura zaczęła być mniej surowa.
Było to dla mnie rozkoszne wrażenie.
Rzekłem do kapitana Burelviller:
„Święty Bernard, to tylko to?“
Zdaje mi się, że się pogniewał; myślał że udaję (w gwarze, ktorąśmy się posługiwali, że puszczam blagę).
Zdaje mi się, że widzę w moich wspomnieniach, że mnie potraktował od rekruckiego ucha, co mi się wydało zniewagą.
W Etrouble, gdzie nocowaliśmy, czy też w Saint... szczęście moje było bez granic, ale zaczynałem rozumieć, że jedynie w momentach dobrego humoru kapitana mogę sobie pozwalać na uwagi.
Powiedziałem sobie: jestem we Włoszech, to znaczy w kraju Zulietty, którą Rousseau spotkał w Wenecji; w Piemoncie, kraju pani Bazile[1].
Rozumiałem dobrze, że te pojęcia były tem bardziej kontrabandą dla kapitana, który, zdaje mi się, potraktował raz Russa jako pisarczyka i łobuza.
Musiałbym układać romans i starać się wyobrazić sobie, co musi czuć chłopak siedemnastoletni, wymknąwszy się z klasztoru, oszalały ze szczęścia, gdybym chciał oddać moje uczucia od Etrouble do fortu Bard.
Zapomniałem powiedzieć, że wywiozłem z Paryża moje dziewictwo; dopiero w Medjolanie miałem się pozbyć tego skarbu. Co zabawne, to że nie przypominam sobie dokładnie z kim.
Siła nieśmiałości i wrażenia zabiły absolutnie pamięć.
Tak wędrując, kapitan dawał mi lekcję jazdy konnej; aby zaś przyspieszyć marsz, walił trzciną przez głowę swego konia, który się bardzo narowił. Mój koń, to była miękka i roztropna szkapa; podniecałem go ostrogą. Na szczęście, był bardzo silny.
Moja szalona wyobraźnia, nie śmiejąc zwierzać swych tajemnic kapitanowi, podsuwała mi bodaj to, aby go wyciągnąć ma kwestje jazdy konnej. Nie robiłem z tem sobie ceremomji.
„A kiedy koń się cofa i zbliża się, o tak, do głębokiego rowu, co trzeba robić?
— Co u licha! Ledwie umiesz siedzieć na koniu, a już pytasz o rzeczy, z któremi biedzą się najlepsi jeźdźcy!“
Z pewnością jakaś tęga klątwa musiała towarzyszyć tej odpowiedzi, skorom ją tak dobrze zapamiętał.
Musiałem go djabelnie nudzić. Roztropny służący kapitana przestrzegł mnie, że jego pan daje swoim koniom przynajmniej połowę otręb, które mi kazał kupować dla mojego. Ten roztropny służący objawił gotowość przejścia do mojej służby; byłby mnie wodził za nos, podczas gdy straszliwy Burelviller maltretował go.
Ta piękna przemowa nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Uważałem z pewnością, że jestem winien nieskończoną wdzięczność kapitanowi.
Zresztą, byłem tak szczęśliwy że oglądam piękne widoki i tryumfalny łuk kwietniowy, iż miałem tylko jedno pragnienie: aby to życie trwało ciągle.
Sądziliśmy, że armja jest o czterdzieści mil przed nami.
Naraz zastaliśmy ją wstrzymaną przez fort Bard.
Widzę się biwakującego o pół mili od fortu, na lewo od gościńca.
Nazajutrz miałem dwadzieścia dwa ukłucia komarów na twarzy i jedno oko zupełnie zamknięte.
Tutaj opowiadanie spływa się ze wspomnieniem.
Zdaje mi się, żeśmy się zatrzymali dwa albo trzy dni pod Bard.
Bałem się mocy z powodu ukąszeń tych straszliwych komarów; miałem czas wyleczyć się do połowy.
Czy Pierwszy Konsul był z nami?
Czy to wówczas, jak mi się zdaje, gdyśmy byli na tej równince, pod fortem, pułkownik Dufour chciał go zdobyć siłą? I dwaj saperzy próbowali przeciąć łańcuchy zwodzonego mostu? Czy widziałem, jak koła armat obwiązywano słomą, czy też to jest echo opowiadania, które znajduję w głowie?
Przerażająca kanonada w tych tak wysokich skałach, w tej dolinie tak ciasnej, sprawiała mi szalone emocje.
Wreszcie, kapitan rzekł: „Weźmiemy się górami na lewo, tam jest droga“.
Dowiedziałem się później, że ta góra nazywa się Albaredo.
Po pół mili usłyszałem tę przestrogę biegnącą z ust do ust: Trzymaj cugle tylko dwoma palcami prawej ręki, aby, jeśli koń spadnie w przepaść, nie pociągnął cię.
— Tam do licha! więc jest niebezpieczeństwo!“ powiedziałem sobie.
Zatrzymaliśmy się na małej platformie.
„Aha, celują do nas! rzekł kapitan.
— Czy jesteśmy na odległość strzału? spytałem.
— Aha, już się smarkacz boi!“ odparł wściekły. Było przy tem siedem czy osiem osób.
Te słowa były niby pianiem kura dla świętego Piotra. Widzę się znowu: zbliżam się do brzegu platformy, aby być bardziej narażony; kiedy kapitan ruszył, ociągałem się kilka minut, aby okazać moją odwagę.
Oto jak ujrzałem ogień po raz pierwszy.
Był to rodzaj dziewictwa, które ciążyło mi nie mniej niż tamto.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.
  1. Wyznania Russa.