Życie Henryka Brulard/Rozdział XLIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Życie Henryka Brulard
Wydawca Bibljoteka Boy’a
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Vie de Henri Brulard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XLIV

Umierałem ze strachu, ale ofiara była spełniona; największe niebezpieczeństwa nie byłyby mnie zatrzymały. Patrzałem na łopatki mego konia, a trzy stopy, które mnie dzieliły od ziemi, zdawały mi się przepaścią bez dna. Na domiar śmieszności, zdaje mi się, że miałem ostrogi.
Mój młody rączy konik galopował tedy przed siebie wśród tych wierzb, kiedy usłyszałem, że mnie ktoś woła. Był to służący kapitana Burelviller, chłopiec roztropny i sprytny, który, wciąż krzycząc na mnie abym ściągnął cugle i zbliżając się do mnie, zdołał wkońcu zatrzymać mego konia po dobrym kwadransie galopady we wszystkich kierunkach. Zdaje mi się, że, pośród niezliczonych strachów, miałem i ten strach aby mnie koń nie wciągnął w jezioro.
„Czego chcesz? rzekłem do służącego, skoro wreszcie zdołał uspokoić mego konia.
— Mój pan chce z panem mówić“.
Natychmiast pomyślałem o moich pistoletach; to z pewnością ktoś, kto mnie chce aresztować. Droga była pełna ludzi, ale przez całe moje życie widziałem tylko moją ideę a nie rzeczywistość (jak narowisty koń, powiedział mi, w siedemnaście lat później, hrabia de Tracy).
Nawróciłem dumnie do kapitana, który uprzejmie czekał na gościńcu.
„Czego pan sobie życzy?“ rzekłem gotując się do strzału.
Kapitan był to wysoki blondyn, w średnim wieku, chudy, z miną kpiarza i wygi, bynajmniej nie budzący zaufania, a raczej przeciwnie. Wytłumaczył mi, że, kiedy mijał bramę, pan X... powiedział mu:
„Jedzie tam młody człowiek, który udaje się do armji; siedzi pierwszy raz na koniu i nigdy go nie widziałem w armji. Niech pan spełni ten miłosierny uczynek, aby się nim zaopiekować przez pierwsze dni“.
Wciąż gotów się pogniewać i myśląc o moich pistoletach, patrzałem na prosty i nieskończenie długi rapir kapitana Burelviller, który, zdaje mi się, należał do cięższej kawalerji: mundur błękitny, guziki i epolety srebrne.
Zdaje mi się, że na domiar śmieszności miałem szablę; teraz nawet jestem tego pewny.
O ile mogę sądzić, spodobałem się temu panu Burelviller, który miał minę wielkiego ladaco; może go wypędzono z pułku i chciał się przyczepić do innego? Ale wszystko to są przypuszczenia, tak jak fizjognomja osób, które znałem w Grenobli przed 1800. Jak mógłbym o tem sądzić?
Pan Burelviller odpowiadał na moje pytania i uczył mnie jeździć konno. Odbywaliśmy etapy razem, chodziliśmy razem po bilety kwaterunkowe; trwało to aż do Casa d’Adda, Porta Nova w Medjolanie.
Byłem zupełnie pijany, oszalały ze szczęścia i radości. Tutaj zaczyna się epoka entuzjazmu i doskonałego szczęścia. Radość moja, moje zachwycenie spadły nieco aż wówczas, kiedy zostałem dragonem w 6-tym pułku, a i to była tylko krótka przerwa.
Nie myślałem wówczas że jestem na szczycie szczęścia, jakie istota ludzka może znaleźć na ziemi.
To jest wszelako prawda. I to w cztery miesiące po tem, jak byłem tak nieszczęśliwy w Paryżu, kiedy spostrzegłem (lub zdawało mi się że spostrzegłem) że Paryż nie jest sam przez się szczytem szczęścia.
Jak mógłbym oddać upojenie jakiego zaznałem w Rolle?
Trzeba będzie może odczytać i poprawić ten ustęp, wbrew memu zamiarowi, z obawy aby nie kłamać artystycznie, jak Jan Jakób Rousseau.
Ponieważ poświęcenie mego życia memu losowi było faktem dokonanym, byłem nadzwyczaj śmiały na koniu, ale równocześnie pytałem wciąż kapitana Burelviller: „Czy ja skręcę kark?“
Na szczęście, mój koń był szwajcarski, spokojny i rozsądny jak Szwajcar; gdyby był rzymski i podstępny, byłby mnie zabił sto razy.
Widocznie spodobałem się panu Burelviller, starał się mnie wykształcić całkowicie. Był dla mnie, od Genewy do Medjolanu, tem, czem wyborny preceptor powinien być dla młodego księcia. Życie nasze było przyjemną rozmową, przeplataną wydarzeniami miłemi a nie wolnemi od pewnego niebezpieczeństwa; tem samem niepodobieństwo bodaj cienia nudy. Nie śmiałem mówić o moich chimerach ani paplać o literaturze przed tym wygą dwudziestoośmio lub trzydziestoletnim, który zdawał się przeciwieństwem wszelkiej egzaltacji.
Z chwilą gdy przybywaliśmy na etap, opuszczałem go, dawałem hojny napiwek służącemu aby mi opatrzył konia, mogłem tedy iść dumać w spokoju.
W Rolle, zdaje mi się, przybywszy wcześnie, pijany szczęściem, lekturą Nowej Heloizy i myślą że będę przejeżdżał przez Vevey, usłyszałem nagle majestatyczny głos dzwonu w kościele położonym o ćwierć mili powyżej Rolle lub Njonu; udałem się tam. Ujrzałem to piękne jezioro rozciągające się przed memi oczami, dźwięk dzwonu był czarującą muzyką, która, towarzysząc moim myślom, dawała im boską fizjognomję.
Tam, zdaje mi się, najbardziej zbliżyłem się do doskonałego szczęścia. Dla takiej chwili warto jest żyć.
W dalszym ciągu będę mówił o podobnych momentach, gdzie grunt, co się tyczy szczęścią, był może realny, ale czy wrażenie było równie żywe, upojenie równie doskonałe?
Co rzec o takiej chwili, aby nie kłamać, aby nie popaść w romans?
W Rolle czy w Njon, nie wiem czy tu czy tu (sprawdzić, bo łatwo jest widzieć ten kościół otoczony ośmioma czy dziesięcioma wielkiemi drzewami), ściśle w Rolle zaczął się szczęśliwy okres mego życia: mogło to być 8-go albo 10-go maja 1800.
Serce mi bije jeszcze, kiedy to piszę, po trzydziestu sześciu latach. Porzucam papier, błądzę po pokoju i wracam do pisania. Wolę raczej ominąć jakiś prawdziwy rys, niż popaść w okropną przywarę deklamowania, jak jest w zwyczaju.
W Lozannie, zdaje mi się, zyskałem uznanie pana Burelviller. Emerytowany kapitan szwajcarski, młody jeszcze, był urzędnikiem miejskim. Był to jakiś reak, zbiegły z Hiszpanji albo jakiego innego dworu. Wywiązując się z przykrego obowiązku rozdzielania biletów kwaterunkowych tym hyclom Francuzom, wdał się z nami w zwadę i posunął się aż do słów, mówiąc o honorze, jaki mieliśmy służyć Ojczyźnie: „Jeżeli to jest honor...“
Zapewne we wspomnieniu przesadzam to wyrażenie.
Położyłem rękę na szabli i chciałem ją wydobyć, co mi dowodzi że miałem szablę. Pan Burelviller zatrzymał mnie.
„Późno jest, miasto przepełnione, chodzi o to aby mieć kwaterę“, wytłumaczył mi później.
I opuściliśmy ławnika, ex-kapitana, wygarnąwszy mu słowa prawdy.
Nazajutrz, gdyśmy się znaleźli konno na drodze do Villeneuve, pan Burelviller zapytał mnie o moją biegłość w szermierce.
Zdumiony był, kiedy mu wyznałem moje zupełne nieuctwo. Kazał mi stanąć w pozycji, za pierwszym razem kiedy zatrzymaliśmy się pod kasztanami aby dać się odlać koniom.
„I co byłbyś zrobił, gdyby ten pies arystokrata wyszedł na plac?
— Byłbym walił“.
Z pewnością powiedziałem to tak jak myślałem.
Od tego czasu, kapitan Burelviller nabrał dla mnie szacunku i powiedział mi to.
Moja zupełna naiwność i wszelki brak kłamstwa musiały być bardzo oczywiste, skoro dały wartość temu, co w każdej innej sytuacji byłoby ordynarną buffonadą.
Dał mi parę lekcyj fechtunku na popasach wieczorem.
„Inaczej nadzieją cię jak...“
Zapomniałem porównania.
Martigny, zdaje mi się, u stóp Wielkiego św. Bernarda, zostawiło mi jedno wspomnienie: piękny generał Marmont, w mundurze radcy Stanu, błękitne wyłogi na niebieskiem. Jakim cudem taki mundur? Nie wiem, ale widzę go jeszcze.
Byłem wesoły i rześki jak młody źrebak; wydawałem się sobie Calderonem w czasie jego kampanji włoskiej, czułem się niby amator wrażeń, przydzielony do armji aby widzieć, ale przeznaczony do pisania komedyj jak Molier. Jeżeli później objąłem jakieś stanowisko, to dlatego aby żyć, nie będąc dość bogaty aby włóczyć się po świecie na swój koszt. Chciałem poprostu widzieć wielkie rzeczy. Z większą tedy jeszcze radością niż zwykle oglądałem Marmonta, młodego i pięknego faworyta Pierwszego Konsula.
Ponieważ Szwajcarzy, w których domach mieszkaliśmy w Lozannie, w Villeneuve, w Sion, skreślili nam okropny obraz Wielkiego św. Bernarda, byłem weselszy niż zwykle. Nie weselszy: to złe słowo, raczej szczęśliwszy. Przyjemność moja była tak żywa, tak ostra, że aż przechodziła w zadumę.
Byłem, nie zdając sobie z tego sprawy, nadzwyczaj czuły na piękny krajobraz. Ponieważ mój ojciec i Serafja chwalili bardzo piękności natury w tonie zwykłej swojej hipokryzji, sądziłem że nie cierpię natury. Gdyby mi ktoś mówił o pięknościach Szwajcarji, byłby mnie przyprawił o mdłości; opuszczałem frazesy tego rodzaju w Wyznaniach i w Heloizie Russa, lub raczej, aby rzec ściślej, przebiegałem je szybko. Ale te tak piękne obrazy wzruszały mnie mimo mej woli.
Musiałem czuć niezmierną przyjemność wspinając się na św. Bernarda, ale, dalibóg, gdyby nie ostrożności kapitana Burelviller, — ostrożności, które często wydawały mi się przesadne, prawie śmieszne — byłbym zginął może od pierwszego kroku.
Niech sobie czytelnik raczy przypomnieć moje pocieszne wychowanie. Aby mnie uchronić od wszelkiego niebezpieczeństwa, ojciec i Serafja nie pozwolili mi jeździć konno, ani, o ile tylko mogli, chodzić na polowanie. Co najwyżej chodziłem na przechadzkę ze strzelbą, ale nigdy prawdziwego polowania, gdzie człowiek poznaje głód, deszcz, bezmiar zmęczenia.
Go więcej, natura dała mi delikatne nerwy i skórę wrażliwą jak u kobiety. Nie mogłem, w kilka miesięcy później, trzymać szabli przez dwie godziny, żeby nie mieć na ręce pełno pęcherzy. Na św. Bernardzie byłem pod względem fizycznym niby czternastoletnia panienka; miałem siedemnaście lat i trzy miesiące, ale nigdy rozpieszczony syn magnacki nie otrzymał miększego wychowania.
Odwaga wojskowa, w oczach mojej rodziny, to była cnota Jakobinów; ceniło się tylko odwagę z przed Rewolucji, która zyskała krzyż św. Ludwika głowie bogatszej linji (kapitan Beyle z Sassenage).
Wyjąwszy stronę moralną, czerpaną przezemnie w książkach zakazanych przez Serafję, przybyłem tedy na św. Bernarda jako zupełna zmokła kura. Co byłoby się ze mną stało bez spotkania z panem Burelviller, gdybym wędrował sam? Miałem pieniądze i nawet nie przyszło mi do głowy wziąć służącego. Omamiony rozkosznemi marzeniami, opartemi ma Arjoście i na Nowej Heloizie, puszczałem mimo uszu wszystkie rozsądne uwagi: wydawały mi się mieszczańskie, płaskie, wstrętne.
Stąd mój wstręt, nawet w 1836, do faktów komicznych, w których brodzi z konieczności człowiek z pospólstwa. Budzą we mnie odrazę, która dochodzi do ohydy.
Dzika sytuacja dla następcy Moliera!
Wszystkie roztropne przestrogi hotelarzy szwajcarskich spłynęły tedy po mnie.
Na pewnej wysokości zimno stało się ostre, otoczyła nas wnikliwa mgła, śnieg okrywał drogę oddawna. Ta droga — mała ścieżka między dwoma murkami z kamieni — była, na ośm do dziesięciu cali, pełna topniejącego śniegu, a pod nim usuwających się kamyków (takich jak w Claix, nieregularnych wielościanów o nieco stępiałych kantach).
Od czasu do czasu, wierzchowiec mój wspinał się na widok zdechłego konia; niebawem, co o wiele gorsze, już się nie wspinał. W gruncie to była szkapa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.