Przejdź do zawartości

Życie Henryka Brulard/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Życie Henryka Brulard
Wydawca Bibljoteka Boy’a
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Vie de Henri Brulard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIII
Pierwsza podróż do Echelles.

Trzeba mi pomówić o moim wuju, o tym sympatycznym człowieku, który wnosił radość w rodzinę, kiedy z Echelles (Sabaudja), gdzie był żonaty, przybywał do Grenobli.
Spisując moje życie w r. 1835, czynię w niem wiele odkryć; te odkrycia są dwojakiego rodzaju:
1-o, są to wielkie kawały fresków na murze, które, oddawna zapomniane, ukazują się nagle; ale, obok tych dobrze zachowanych kawałków są, jak to powiedziałem nieraz, wielkie przestrzenie, gdzie widać jedynie cegły. Tynk, na którym fresk był namalowany, odpadł i fresk przepadł na zawsze. Przy rachowanych kawałkach fresku niema daty; trzeba mi wychodzić obecnie, w r. 1835, na łowy na daty. Szczęściem niewiele znaczy anachronizm, pomyłka o rok lub dwa. Począwszy od mego przybycia do Paryża w 1799, życie moje splecione jest z wydarzeniami z gazety; tem samem wszystkie daty są pewne.
2-o. W r. 1835 odkrywam fizjognomję i motywy wydarzeń. Wuj mój (Roman Gagnon) przyjeżdżał w r. 1795 lub 1796 do Grenobli prawdopodobnie jedynie poto aby odwiedzić swoje dawne kochanki, aby wypocząć po Echelles, gdzie królował, ile że Echelles to jest mała dziura, zamieszkała wówczas jedynie przez chamów ubogaconych kontrabandą i uprawą roli, których jedyną przyjemnością było polowanie. Wykwint życia, kobietki ładne, wesołe, płoche i dobrze ubrane, wszystko to wuj mógł znaleźć jedynie w Grenobli.
Pojechałem raz do Echelles; był to dla mnie niby pobyt w niebie, wszystko zdało mi się czarujące. Huk Guiers, strumienia który przepływał o sto kroków pod oknami wuja, stał się dla mnie świętym odgłosem, z miejsca przenosił mnie do nieba.
Tu brakuje mi już słów: będę musiał pracować i przepisać te kawałki, tak jak to będę musiał zrobić później z moim pobytem w Medjolanie; gdzie znaleźć słowa, aby odmalować doskonałe szczęście kosztowane z nieprzerwaną rozkoszą przez duszę wrażliwą aż do unicestwienia, aż do szaleństwa?
Nie wiem, czy nie poniecham tej pracy. Nie mógłbym, sądzę, odmalować tego szczęścia uroczego, czystego, świeżego, boskiego, samem wyliczeniem przykrości i nudy, których było zupełnem przeciwieństwem. A to musi być bardzo smutny sposób malowania szczęścia.
Siedmiogodzinna jazda w lekkim kabrjolecie przez Voreppe, Placette i Saint-Laurent-du-Pont zawiodła mnie do Guiers, rzeki która dzieliła wówczas Francję od Sabaudji. Zatem wówczas Sabaudja nie była zdobyta przez generała Montesquiou, którego kitkę widzę jeszcze; zajęto ją około 1792, zdaje mi się. Mój boski pobyt w Echelles datuję tedy z roku 1790 albo 1791. Miałem siedem czy osiem lat.
Było to szczęście nagłe, zupełne, doskonałe, spowodowane i utrzymane zmianą dekoracji. Urozmaicona siedmiogodzinna podróż sprawiła, że znikli z mych oczu na zawsze Serafja, ojciec, lekcje, nauczyciel łaciny, smutny dom dziadka w Grenobli i jeszcze o ileż smutniejszy dom ojca przy ulicy des Vieux-Jesuites.
Serafja, drogi ojciec, wszystko co było tak straszne i potężne w Grenobli, znikło w Echelles. Ciotka moja, Kamilla Poncet, żona wujaszka Gagnon, słuszna i piękna osoba, była uosobieniem dobroci i wesołości. Rok albo dwa przed tą podróżą, opodal mostu w Claix, widziałem przez chwilę jej białe ciało na dwa palce nad kolanem, kiedy wysiadała z naszej bryczki. Kiedy myślałem o niej, była dla mnie przedmiotem najwyższych pożądań. Żyje jeszcze, nie widziałem jej od trzydziestu albo trzydziestu trzech lat, była zawsze idealnie dobra. Kiedy była młoda, była bardzo uczuciowa. Podobna jest bardzo do tych uroczych kobiet z Chambéry (gdzie bywała często, mieszka o pięć mil) tak dobrze odmalowanych przez J. J. Rousseau (Wyznania); miała siostrę, osobę cudownie delikatnej piękności, o najczystszej cerze, z którą, zdaje mi się, wujaszek romansował trochę. Nie przysiągłbym, czy nie zaszczycał również swojemi względami Franusi, pokojówki do wszystkiego, najlepszej i najweselszej dziewczyny pod słońcem, mimo że nie ładnej.
Wszystko w tej podróży było urokiem i szczęściem, o którem mógłbym napisać dwadzieścia stronic wykrzykników.
Trudność i głęboki żal że źle odmaluję i zepsuję w ten sposób to niebiańskie wspomnienie, w którem przedmiot o tyle przerasta opowiadającego, sprawia że odczuwam przykrość zamiast przyjemności pisania. Może wcale nie opiszę w dalszym ciągu przejścia przez górę św. Bernarda z zapasową armją (16 do 18 maja 1800) i pobytu w Medjolanie w Casa Castelbarco albo w Casa Bovara.
Ostatecznie, aby nie pominąć zupełnie podróży do Echelles, zapiszę parę wspomnień, które muszą dać pojęcia bardzo nieścisłe o zdarzeniach z któremi się wiążą. Miałem osiem lat, kiedy mi się objawiła ta wizja nieba.
Przychodzi mi na myśl, że może całe nieszczęście mego straszliwego życia w Grenobli od 1790 do 1799 było szczęściem, skoro spowodowało szczęście — najwyższe, nieporównane — pobytu w Echelles i pobytu w Medjolanie za czasów Marengo.
Przybywszy do Echelles, czułem się przyjacielem całego świata, wszyscy uśmiechali się do mnie, uważali mnie za niezwykłe dziecko. Dziadek mój, człowiek obyty w świecie, powiedział mi: „Jesteś brzydki, ale nigdy nikt nie będzie ci pamiętał twojej brzydoty“.
Dowiedziałem się dziesięć lat temu, że jedna z kobiet, która mnie najlepiej lub bodaj najdłużej kochała, Wiktoryna Bigillon, mówiła o mnie w ten sam sposób po dwudziestopięcioletniej rozłące.
W Echelles znalazłem serdeczną przyjaciółkę we Franusi, jak ją nazywano. Miałem cześć dla piękności cioci Kamilli, nie śmiałem prawie do niej mówić, pożerałem ją oczyma. Zaprowadzono mnie do pp. Bonne albo de Bonne, bo mieli wielkie pretensje do szlachectwa, nie wiem nawet czy się nie podawali za krewnych państwa Lesdiguières.
Odnalazłem, w kilka lat potem, najwierniejszy portret tych zacnych ludzi w Wyznaniach Russa, w rozdziale o Chambery.
Starszy Bonne gospodarował w Berlandet, o dziesięć minut od Echelles; wydał tam wspaniały podwieczorek z mlekiem i ciastkami, gdzie jeździłem na ośle prowadzonym przez młodego Grubillon. Był to najlepszy człowiek pod słońcem. Brat jego, pan Błażej, rejent, był skończony ciemięgą. Dworowano sobie cały dzień z pana Błażeja, który śmiał się wraz z innymi. Krewniak ich, Bonne-Savardin, kupiec z Marsylji, był bardzo elegancki; ale chluba rodziny, fircyk na którego wszyscy patrzyli z szacunkiem, był w służbie królewskiej w Turynie, widziałem go tylko przelotnie.
Przypominam go sobie jedynie z portretu, który pani Kamilla Gagnon ma teraz w swoim pokoju w Grenobli (pokój nieboszczyka dziadka: portret, strojny czerwonym krzyżem, z którego cała rodzina jest dumna, wisi między kominkiem a alkierzem).
Była w Echelles duża i piękna dziewczyna, zbiegła z Ljonu. (Zatem terror zaczął się w Ljonie: to mogłoby mi dostarczyć ścisłej daty. Ta rozkoszna podróż przypadła przed zdobyciem Sabaudii przez generała Montesquiou, jak powiadał wówczas, i po ucieczce rojalistów z Ljonu).
Panna Cochet była pod opieką matki, ale w towarzystwie swego amanta, przystojnego młodzieńca, pana M..., bruneta z miną dość smętną. Zdaje mi się, że dopiero co przybyli z Ljonu. Później, panna Cochet wyszła za przystojnego dudka, mego krewniaka (pan Doyat z la Terasse) i miała syna w szkole Politechnicznej. Zdaje się, że była potrosze kochanką mego ojca. Była duża, dobra, dość ładna i, wówczas kiedy ją znałem w Echelles, bardzo wesoła. Była urocza na podwieczorku w Berlandet. Ale panna Poncet, siostra Kamilli (dziś wdowa po panu Blanchet) miała urodę wytworniejszą; mówiła bardzo mało.
Matka ciotki Kamilli i panny Poncet, pani Poncet, siostra panów Bonne i pani Giraud, teściowa mego wuja, była to najlepsza kobieta pod słońcem. Dom jej, gdzie mieszkałem, to była generalna kwatera wesołości.
Ten rozkoszny dom miał galerję drewnianą i ogród od strony rzeki Guiers. Przez ogród szła ukośnie tama na Guiers.
Na drugim podwieczorku w Berlandet zbuntowałem się z zazdrości: panienka, w której się kochałem, robiła słodkie oczy do mego rywala mającego dwadzieścia lub dwadzieścia pięć lat. Ale kto był przedmiotem mojej miłości? Może to sobie przypomnę, jak wiele rzeczy przypomina mi się wśród pisania. Miejsce tej sceny widzę tak wyraźnie, jakgdybym je opuścił przed tygodniem, ale bez żadnej fizjognomji.
Pamiętam, że po tym wybuchu zazdrości ciskałem kamienie w stronę dam. Wielki Corbeau, oficer na urlopie, wziął mnie i posadził na jabłoni czy na morwie, między dwiema gałęziami, z których bałem się zejść. Zeskoczyłem, uderzyłem się i uciekłem.
Zwichnąłem sobie trochę nogę, i uciekałem kulejąc; kochany Corbeau gonił za mną i zaniósł mnie na ramionach aż do Echelles.
Grał on potrosze rolę patito; powiadał mi, że kochał się w pannie Kamilli Poncet, mojej ciotce, która przełożyła nadeń świetnego Romana Gagnon, młodego adwokata z Grenobli, wracającego z emigracji z Turynu.
Spotkałem na chwilę w czasie tej podróży pannę Teresinę Maistre, siostrę hrabiego de Maistre, autora Podróży dokoła mego pokoju. Dziś jest to już tylko reak, bardzo uprzejmy, wzięty za łeb przez żonę Rosjankę i zajmujący się jeszcze malarstwem. Talent i wesołość znikły, została tylko dobroć.
Co mam powiedzieć o podróży do Groty? Słyszę jeszcze kropie spadające cicho z wielkich skał na drogę. Zrobiliśmy parę kroków w głąb groty z paniami: panna Poncet zlękła się, panna Gochet okazała więcej odwagi.
Co mam rzec o polowaniu w lesie Berland na lewym brzegu Guiers, w pobliżu mostu? Raz po raz ślizgałem się pod olbrzymiemi bukami. Amant panny Cochet był także z nami. Wuj dał memu ojcu ogromnego czarnego psa, zwanego Berland. Po roku lub dwóch, ta pamiątka tak rozkosznego dla mnie miejsca zdechła na jakąś chorobę, widzę go jeszcze.
W lasach Berland pomieściłbym sceny Arjosta.
Lasy Berland i urwiska, które ograniczają je od gościńca Saint-Laurent-du-Pont, stały się dla mnie czemś świętem i drogiem. Tam pomieściłem wszystkie czary Ismeny z Jerozolimy wyzwolonej. Za powrotem do Grenobli, dziadek pozwolił mi czytać przekład Jerozolimy, mimo wszelkich uwag i protestów Serafji.
Ojciec mój, najmniej wytworny, największy wyga, krętacz, słowem najbardziej delfinacki z ludzi, nie mógł nie być zazdrosny o urok, wesołość, fizyczny i moralny wykwint mego wuja.
Obwiniał go że haftuje (kłamie); pragnąc być tak miły jak wujaszek w czasie tej podróży do Echelles, chciałem haftować, aby być do niego podobny.
Wymyśliłem niewiem już jaką historję na temat moich lekcyj. Jakiś tom ukryty przezemme pod łóżkiem, iżby nauczyciel łaciny (czy to był Joubert czy Durand?) nie naznaczył mi (paznogciem) lekcyj do wyuczenia w Echelles.
Wuj odkrył bez trudu kłamstwo ośmio lub dziewięcioletniego dzieciaka, nie miałem tej przytomności umysłu, aby powiedzieć: „Chciałem być taki przyjemny jak wujaszek!“ Ponieważ go kochałem, rozczuliłem się i nauczka sprawiła na mnie głębokie wrażenie. Upominając mnie tak rozsądnie i sprawiedliwie, wszystko byłoby można zrobić ze mną. Drżę na tę myśl: gdyby Serafja była tak miła i dowcipna jak jej brat, byłaby ze mnie zrobiła Jezuitę.
(Jestem dziś cały przesiąknięty wzgardą. Co za nikczemność, co za podłość wśród generałów Cesarstwa! Oto prawdziwa wada geniusza w rodzaju Napoleona: wynieść do najwyższych godności człowieka dlatego że jest dzielny i umie poprowadzić do ataku. Co za otchłań podłości i tchórzostwa moralnego ci Parowie, którzy świeżo skazali podoficera Samto na dożywotnie więzienie pod słońcem Pondichery, za przewinę zasługującą ledwie na pół roku więzienia! I sześciu biednych młodych ludzi wycierpiało już dwadzieścia miesięcy (18 grudzień 1835)!
Z chwilą gdy dostanę Historję Rewolucji Thiersa, muszę sobie wypisać na marginesie tomu o roku 1793 nazwiska wszystkich generałów-Parów, którzy skazali Thomasa, aby nimi odpowiednio gardzić, czytając piękne czyny, które ich wsławiły około 1793. Większość tych nikczemników ma dziś po pięćdziesiąt pięć albo siedemdziesiąt lat. Mój przyjaciel Felix Faure jest plugawym nikczemnikiem bez pięknych uczynków. A pan d’Houdetot! A Dijon! Powiedziałbym jak Juljan: Kanalja! Kanalja! Kanalja!).
Daruj mi ten przydługi nawias, czytelniku z r. 1880! Wszystko, o czem mówię, będzie zapomniane w tej epoce. Szlachetne oburzenie, którem drga moje serce, broni mi napisać więcej bez śmieszności. Jeżeli w r. 1880 będzie Francja miała znośny rząd, wszystkie wstrząśnienia, zwroty, niepokoje, przez jakie przejdzie aby to osiągnąć, będą zapomniane. Historja wypisze przy imieniu Ludwika Filipa tylko jedno słowo: największy hultaj na tronie.
Pan de Corbeau, zostawszy moim przyjacielem od czasu jak mnie przyniósł na grzbiecie z Berlandet do Echelles, brał mnie na łowienie pstrągów w Guiers. Miał wędkę piętnaście albo dwadzieścia stóp długą. Kiedy raz podniósł ją żywo, nitka przeleciała ponad drzewo i pstrąg ważący trzy ćwierci funta ukazał się nam na dwadzieścia stóp nad ziemią na szczycie drzewa ogołoconego z liści. Co za radość dla mnie!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.