Żona króla
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żona króla |
Pochodzenie | Biała cisza |
Wydawca | Nakładem Kurjera Wileńskiego |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Druk Józefa Zawadzkiego |
Miejsce wyd. | Wilno |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | The Wife of a King |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
ŻONA KRÓLA.
Dawno, bardzo dawno, w tych czasach, kiedy Północ była jeszcze bardzo młoda, życiowe i obywatelskie cnoty jej mieszkańców odznaczały się zdumiewającą nielicznością i prostotą. Gdy brzemię trosk gospodarskich stawało się nie do zniesienia, a dusza zaczynała protestować przeciw osamotnieniu i przygniatającemu smutkowi, poszukiwacz przygód na Północy, w braku czegoś lepszego, brał sobie żonę indjankę, zapłaciwszy za nią umówioną sumę. Dla kobiety było to wstępem do raju, ponieważ biali awanturnicy, jacy byli, to byli, ale obchodzili się z nią bądź co bądź o wiele lepiej, aniżeli jej współplemieńcy. Biali mężczyźni w owych czasach najzupełniej, oczywiście, tranzakcje te pochwalali; byli z nich zadowoleni i indjanie: sprzedawszy swe siostry i córki za bawełniane kołdry i stare fuzje i wymieniwszy swoje ciepłe futra na cienkie perkaliki i najgorszego gatunku wódkę, te dzieci natury szybko i nie bez przyjemności wymierały na galopujące suchoty, oraz inne nieuleczalne choroby, towarzyszące dobrodziejstwom wyższej kultury.
W owe czasy arkadyjskiej prostoty, Koll Hollbryte, podróżując kiedyś po kraju, nagle zachorował. Zdarzyło się to wówczas, gdy był na Dolnej rzece. W życiu sióstr św. Krzyża wypadek ten stał się miłem urozmaiceniem; ofiarowały mu przytułek i opiekę i dalejże go karmić i smarować lekarstwami, nie przypuszczając nawet, że łagodne dotknięcie białych ich rąk i czułe starania w daleko większym stopniu przywracają mu siły, aniżeli wymyślne klasztorne leki.
Koll’a Hollbryte’a jęły nawiedzać dziwne myśli, nie mające żadnego określonego objektu, dopóki wzrok jego nie spoczął na Magdalenie, młodej dziewczynie, służącej w misji. Nie zdradził się jednak i czekał cierpliwie. Na wiosnę siły zaczęły mu powracać, a gdy słońce wzeszło na swą złocistą drogę dokoła horyzontu, i w naturze radośnie zadrgało tętno życia, nie wytrzymał i odjechał, jakkolwiek niezupełnie jeszcze wyleczony.
Magdalena była sierotą. Białolicy ojciec jej pewnego ranka spotkał się z niedźwiedziem i nie ustąpił mu z drogi, skutkiem czego wkrótce przeniósł się do lepszego świata. Owdowiała matka, indjanka, została sama na świecie; zabrakło mężczyzny, któryby napełnił piwnicę jej zapasami na zimę; zrobiła więc niebezpieczną próbę: postanowiła oto przeżyć zimę o pięćdziesięciu funtach mąki i dwudziestu pięciu funtach wędzonej słoniny; ale próba ta, jak się okazało, miała dla niej najzgubniejsze skutki. Osierocone dziecko, Czukra, znalazło przytułek u sióstr w misji, a te dały mu chrześcijańskie imię Magdaleny.
Magdalena wszakże miała jeszcze jednego krewnego: był to stary hulaka, wuj, skutecznie wyniszczający wewnętrzne organa swego ciała nieumiarkowanem używaniem wódki białych twarzy. Pod tym względem usiłował dotrzymać kroku białolicym półbogom i tym sposobem z każdym dniem bardziej zbliżał się do grobu. Gdy zdarzało mu się, że był trzeźwy, zaczynał doznawać okrutnych boleści. Sumienia w nim nie było.
Do tego to starego włóczęgi udał się Koll Hollbryte, a podczas pertraktacji, jakie potem miały miejsce, zużyto niemniej słów, jak tytoniu. Nie obeszło się, naturalnie, bez hojnych obietnic ze strony Kolla. Skończyło zaś na tem, że stary bałwochwalca włożył do swego brzozowego czółna kilka funtów suszonego wieloryba i pojechał do misji Św. Krzyża.
Niewiadomo, jakie nadawał on tam obietnice i ile nałgał — siostry nie lubią robić plotek; faktem jest tylko, że, gdy stamtąd powracał, na szerokiej jego piersi błyszczał krzyż, a w łodzi siedziała siostrzenica jego, Magdalena. Tegoż wieczoru odbył się ślub i rozpoczął wspaniały potłacz[1] tak, że przez dwa następne dni osada nie wychodziła wcale na połów ryb. A nazajutrz zrana Magdalena otrząsnęła ze swoich mokassynów piasek Dolnej rzeki i udała się w łodzi męża na Górną rzekę, gdzie zamieszkali w miejscowości, zwanej Dolnym Krajem.
W ciągu następnych lat była dobrą żoną, dzielạc z mężem wszelkie trudy i chodząc koło jego gospodarstwa. Udało się jej naprowadzić go na drogę cnoty, tak, że nauczył się nawet robić oszczędności ze złotego piasku i pracować ze wszystkich sił. Koniec końców uśmiechnęło się do niego szczęście; został bogatym człowiekiem i zbudował sobie chatę w Sirkle-City. Bogactwo i wspaniałość jego były tak wielkie, że ludzie, odwiedzający jego dom, spoglądali nań oczyma, pełnemi zawiści.
Ale Północ zaczęła zwolna dojrzewać i pojawiły się rozrywki, właściwe cywilizowanym okolicom. Dotychczas Południe wysyłało tu tylko swych synów, teraz zaczęły się też ukazywać córki. Nie były to siostry ani żony poprzednich przybyszów, niemniej jednak potrafiły wbić w głowę mężczyznom nowe ideje i wogóle podnieść całą skalę życia w charakterystycznym dla siebie kierunku. Żony indjanki przestały bywać na wieczorach tanecznych i z chichotem skakać pośrodku koła w charakterystycznych amerykańskich pląsach. Zamknęły się we wrodzonym sobie stoicyzmie i siedząc w swych chatach, pokornie patrzyły, jak królują ich białolice siostry.
A potem z żyznego południa, z za gór ukazały się nowe zastępy — tym razem były to kobiety, które wkrótce zdobyły jeszcze większą władzę, aniżeli pierwsze. Słowo ich było prawem, a prawo ich było żalaznem prawem. Ze zmarszczonemi brwiami spoglądały na żony indjanki, a w obecności ich kobiety stawały się ciche i skromne. Niektórzy tchórze zaczęli się wobec nich wstydzić swoich związków z córkami tej ziemi i z gniewem spoglądać na swe ciemnoskóre dzieci. Zato inni zostali wierni żonom tuziemkom i byli z nich dumni. Gdy weszło w modę rozwodzenie się z indjankami, Koll Hollbryte odważnie sprzeciwił się ogólnemu prądowi, co nie przeszkadza, że zaczął jakoś szczególnie mocno odczuwać trudności położenia tych biedaczek, co przyszły tu ostatnie, nie mogły się z nikim porozumieć, a które mimo to rządziły okolicą.
Pewnego pięknego dnia okazało się, że Górny Kraj, położony daleko za strefą polarną, obfituje niezmiernie w złoto. Wiadomość tę przywieziono na psach nad brzeg Słonej Wody. Okręty, płynące przez Ocean Spokojny, przyniosły nowinę na Południe, stamtąd kable i miedziane druty rozniosły ją po całym świecie; wówczas Świat poraz pierwszy dowiedział się o Klondycke i o kraju, leżącym nad Joukonem.
Koll Hollbryte przeżył spokojnie kilka lat. Z Magdaleną obchodził się, jak przystało na dobrego męża, a ona obdarzyła go synem. Koniec końców jednak począł odczuwać jakieś niezadowolenie; ciągnęło go do ludzi jego plemienia i do tego życia, które było odeń tak daleko; ludzie niejednokrotnie odczuwają chęć zerwania ze zwykłemi warunkami życia i pożycia trochę innem życiem, swobodniejszem, weselszem. A przytem z góry rzeki nadchodziły zdumiewające wieści o nowem, bajecznem Eldorado, i cudnem mieście chat i namiotów, o niezmiernem powodzeniu nowych przybyszów, rozproszonych po całym kraju. Sirkle-City całkiem wymarło; całe życie przesunęło się w górę rzeki, gdzie powstało niesłychane, wspaniałe królestwo z bajki.
Koll Hollbryte ledwo się nie urwał, siedząc przed samym progiem tego życia; zapragnął mu się przyjrzeć. Dlatego też, na wiosnę, przemywszy swój piasek, zaniósł do sklepu Kompanii Oceanu Spokojnego dwieście funtów złotego piasku; wagę piasku sprawdzono na wielkich szalach kompanji, poczem wydano Hollbryte’owi czek na odpowiednią sumę do Dawson. Następnie powierzył swoje sprawy na czas swej nieobecności Tomowi Dicksonowi, ucałował Magdalenę, przyrzekłszy jej, że wróci w jesieni, zanim rzeki staną i siadł na statek, udający się w górę rzeki.
Magdalena czekała, czekała go przez całe dwa letnie, słoneczne miesiące. Karmiła psy, starannie pilnowała małego Kolla i tak zeszło krótkie lato; słońce rozpoczęło swoją długą drogę ku południowi. Magdalena modliła się wiele na wzór sióstr Św. Krzyża, aż wreszcie nastała jesień; Joukon pokrył się lodem i królowie z Sirkle-City zaczęli powracać na zimowe roboty, ale Kolla Hollbryte pomiędzy nimi nie było.
Tom Dickson jednak musiał zpewnością otrzymać od niego listy, ponieważ jego ludzie przywieźli jej na saniach zapas drzewa na całą zimę. I kompanja również musiała otrzymać od niego list, ponieważ jej ludzie zapełnili piwnicę Magdaleny wyborowymi prowiantami i oświadczyli, że ma u nich kredyt nieograniczony.
Zawsze i po wszystkie czasy mężczyzna był uważany za sprawcę wszystkich nieszczęść kobiety; w danym wypadku jednak mężczyźni trzymali język za zębami i tylko okropnie wymyślali na jednego z pośród siebie, który był nieobecny; kobiety tymczasem nie szły bynajmniej za ich przykładem; z tego to powodu Magdalena wkrótce dowiedziała się dziwnych rzeczy o przygodach Kolla Hollbryte, jak również o jakiejś tancerce, która bawiła się mężczyznami, jak dzieci bawią się mydlanemi bańkami.
Magdalena była indjanką, a przytem nie miała przyjaciółki, u której mogłaby zasięgnąć rady. Dlatego też zabrała się naprzód do modlitwy, a potem do obmyślania przeróżnych planów, a jako kobieta stanowcza, szybko wprowadzająca w czyn swoje postanowienia, tej samej jeszcze nocy zaprzęgła psy, mocno przywiązała na saniach małego Kolla i, nic nikomu nie mówiąc, odjechała.
Joukon jeszcze nie stanął, tylko tuż przy brzegach lód narastał z każdym dniem, wciąż mocniej i mocniej pętając rzekę. Kto nie podróżował po wązkim pasie nadbrzeżnego lodu, ten nie może nawet zrozumieć, co przeszła Magdalena podczas pierwszych stu mil drogi; ten nie zrozumie również, jakie przeszkody musiała pokonywać w ciągu dalszych dwustu mil, kiedy była zmuszona pierwsza torować sobie drogę poprzez góry kry, nagromadzonej na dopiero co zamarzniętej rzece. Ale Magdalena była indjanka, dlatego też przeszła całą tę drogę, aż pewnej pięknej nocy Malmut Kead usłyszał jakiś szmer u swych drzwi. Za chwilę już karmił zaprzęg zgłodniałych psów, układał do snu tęgiego malca, a potem dopiero zwrócił uwagę na leżącą bez duszy kobietę. I gdy ta opowiadała mu swoją historję, on tymczasem zdjął z nóg zaskorupiałe mokassyny i końcem noża poprzekłówał jej stopy, by przekonać się, jak głęboko były poodmrażane.
Malmut Kead, mimo swą nadzwyczajną odwagę, posiadał tak czułą, nieledwie kobiecą duszę, iż mógłby oswoić najdzikszego nawet wilkołapa i skłonić człowieka o najbardziej kamiennem sercu do otwarcia przed nim swej duszy. I wcale się o to nie ubiegał; serca otwierały się przed nim tak jakoś, same przez się, jak roztwiera się kwiat w promieniach słońca. Bywały wypadki, że nawet ojciec Roubau spowiadał się przed nim, zwyczajni zaś śmiertelnicy, zarówno kobiety, jak mężczyźni co chwila stukali do jego drzwi, których też nigdy nie zamykano na zasuwę. Zdaniem Magdaleny, nie mógł on ani pobłądzić, ani też popełnić żadnego złego czynu. Znała go od czasu, gdy poraz pierwszy los swój związała z losami białolicych współplemieńców swego ojca, a w jej nawpół barbarzyńskim umyśle Kead stał się uosobieniem wielowiekowej mądrości swego plemienia; była pewna, że wzrok jego z największą łatwością przenika mroki tajemnicy przyszłości.
Tymczasem w okolicy zaczęły się przyjmować najrozmaitsze fałszywe poglądy. W Dawson zapanowały nowe formy życia, niepodobne wcale do poprzednich; z szybkiego dojrzewania Północy wypływało wiele złego. Malmut Kead jednak, jak i dawniej, zdawał sobie sprawę z postępowania Kolla Hollbryte’a i surowo je potępiał. Wiedział on, że lekkomyślnie wypowiedziane słowo sprowadza nieraz wielkie nieszczęścia; a równocześnie chciał dać dobrą nauczkę Kollowi i porządnie go zawstydzić. Dlatego też, wieczorem następnego dnia, Malmut Kead zaprosił na naradę młodego inżyniera górnika, Stanley’a Prins’a, oraz Jacka Harringtone’a, który był posiadaczem skrzypiec. Tejże samej nocy Battles, który wiele zawdzięczał Kead’owi, zaprzągł psy Kolla Hollbryte’a, wpakował małego Kolla Hollbryte’a na sanie i pojechał w kierunku rzeki Stuart.
— Tak! Raz — dwa — trzy; raz — dwa — trzy. Teraz w odwrotną stronę. Nie, nie, nie tak! Stójcie! Zacznij od początku, Jack! No, a teraz patrzcie, jak trzeba to robić.
Prins wykonał pas ze zręcznością urodzonego baletnika.
— No, dalej! Raz — dwa — trzy! Raz — dwa — trzy! W odwrotną stronę. Tak, teraz dobrze. Jeszcze raz. Tylko nie patrzcie pod nogi. Raz — dwa — trzy! Raz — dwa — trzy. Nie trzeba robić takich wielkich kroków; nie jesteście przecież na łyżwach. No, sprobójcie jeszcze raz. No, dobrze! Raz — dwa — trzy! Raz — dwa — trzy!
Prins i Magdalena, jak opętani, bez końca kręcili się w walcu. Stół i taburet odsunięto pod ścianę, żeby opróżnić środek pokoju. Malmut Kead siedział na ławie, która zastępowała mu łóżko, i, objąwszy rękami kolana, wsparłszy na nich brodę, z żywem zainteresowaniem przyglądał się młodym. Koło niego siedział Jack Harringtone i wygrywał na swoich skrzypcach, stosując tempo do tańczących.
Dziwny to był pomysł. A najbardziej może wzruszającym rysem jego była powaga, z jaką wszyscy uczestnicy traktowali swoje zadanie. Ani jednego zapewne atlety, przygotowującego się do walki, nie trenowano tak gorliwie, jak Magdalenę. Na szczęście Magdalena z łatwością poddawała się trenowaniu, ponieważ nie była zmuszona od najwcześniejszego dzieciństwa, jak to działo się z jej współplemieńcami, nosić ciężarów i podróżować pieszo za saniami. A pozatem, była proporcjonalnie zbudowana, giętka i miała w sobie wiele utajonej gracji, jakkolwiek dotychczas nikt z tych, co ją znali, tego nie dostrzegał. Zadanie trzech jej przyjaciół polegało na tem właśnie, by rozwinąć w niej wrodzoną zręczność i dać jej możność przejawienia się.
— Na nieszczęście, ją już kiedyś uczono tańczyć, ale nieprawidłowo, — rzekł Prins, do siedzących na ławie, posadziwszy zadyszaną uczenicę. — Chwyta co prawda bardzo szybko pas, ale poszłoby gładziej, gdyby przedtem wcale nie uczyła się tańczyć. Tylko, co to ma ona za szczególny ruch, — Prins poruszył głową i ramionami, naśladując ów charakterystyczny ruch, który Magdalena wykonywała od czasu do czasu przy chodzeniu.
— To jeszcze szczęście, że wychowywała się w misji, a nie u swoich, — odparł Kead. — Nosząc ciężary, indjanie przytrzymują je głową i ramieniem za pomocą specjalnego rzemienia. U niektórych indjanek jest to bardzo wyraźne; ale ona, zanim wyszła za mąż, nie nosiła ciężarów; a i potem zmuszona była robić to tylko zpoczątku. Tak, niemało napracowała się i nacierpiała u męża; wiesz, że i głodówkę w Fort Mayle przebyli razem?
— Ale jakże tu odzwyczaić ją od tej wady?
— Nie wiem. Możeby się jej pozbyła, gdyby prowadzić ją na przechadzki i pilnować, żeby tego nie robiła. Jakże myślisz, Magdaleno?
Magdalena skinęła potwierdzająco głową — jeżeli doradza tak Malmut Kead, to musi to być dobre i trzeba tak robić.
Odpoczęła już i podeszła do nich, żeby rozpocząć lekcję i nie tracić czasu na próżno. Harringtone obejrzał ją uważnie od stóp do głowy, jak się ogląda konie na targu; rezultat oględzin był tak korzystny, że nie mógł powstrzymać się od zapytania:
— A cóż właściwie dostał za was ten wasz miły wujaszek?
— Strzelbę, kołdrę i dwadzieścia butelek wódki. Ale strzelba była popsuta. — Ostatnie słowa powiedziała z pogardą, jakby jej było przykro, że jej dziewiczą wartość tak nizko oceniono.
Mówiła po angielsku wcale nieźle, charakterystycznemi wyrażeniami swego męża, ale wciąż jeszcze z silnym indyjskim akcentem, z jego dziwnemi gardłowemi dźwiękami. Instruktorowie jej zwrócili uwagę i na tę wadę, a pod tym względem również rezultat najzupełniej wynagrodził ich starania.
Wkrótce Prins wynalazł nową trudność.
— Ach, Kead, przecież my zupełnie źle ją uczymy! Czyż można tańczyć w mokassynach? Trzeba jej włożyć na nogi pantofelki, wtedy wszystko pójdzie, jak po maśle.
Magdalena, usłyszawszy to, podniosła nogę i z niedowierzaniem spojrzała na swoje okropne obuwie domowego wyrobu. Ileż to nocy przetańczyła ona w niem zeszłych zim zarówno w Sirkle-City, jak i w Fort-Mayle, i jakoś nic, a teraz... Ale dobrze, jeżeli Malmut Kead sam powie, że nie można tańczyć w mokassynach, to znaczy, że rzeczywiście nie można; on wie to najlepiej.
A Malmut Kead istotnie wiedział i już na oko brał miarę z jej nogi; potem włożył czapkę, wciągnął rękawice i poszedł do mistress Eppinhall. Mąż jej, master Epinhall, jako wysoki urzędnik rządowy, zajmował w osadzie specjalne, honorowe stanowisko. Pewnego razu, na balu u gubernatora, Malmut Kead zwrócił uwagę na maleńkie nóżki mistress Eppinhall, a teraz przyszło mu na myśl, że poza swoją urodą, jest ona jeszcze tak dobra i mądra, iż można ją bez ceremonii poprosić o wyświadczenie drobnej przysługi.
Gdy wrócił do domu, Magdalena wyszła na chwilę do drugiego pokoju. A kiedy znowuż się ukazała, Prins’a ogarnęło poprostu zdumienie.
— Ach, tam do diabła! — zawołał z zachwytem. — Ktoby to mógł przypuścić! Ty, ty, mała czarodziejko! Przecież nawet moja siostra...
— Pańska siostra jest angielką, a więc ma, naturalnie, angielską nogę, — odezwał się Malmut Kead. — A tymczasem plemię, z którego pochodzi Magdalena, odznacza się niezwykle małemi nogami. Mokassyny pozwoliły jej nodze normalnie się rozwinąć, i nie zdeformowały jej, tem więcej, że w dzieciństwie nie była zmuszona podróżować pieszo po śniegu.
Prins jednak, mimo wyjaśnienia, nie przestawał się zachwycać. Zachwycał się również Harringtone, ale widocznie, został dotknięty w swoich uczuciach handlowca, ponieważ, spoglądając na posągowo utoczone nóżki Magdaleny, wciąż mruczał pod wąsem: „jedna strzelba, jedna kołdra i dwadzieścia butelek wódki! No, no!“
Magdalena była żoną złotego króla, dla którego nie stanowiło najmniejszej różnicy kupić jej odrazu dwa tuziny drogich, modnych strojów, a jednak nogi jej nie zaznały dotychczas innego obuwia, jak miejscowe, z czerwonej, łosiowej skóry. To też zpoczątku z niejakiem zakłopotaniem popatrzyła na swoje nogi, obute w malusieńkie, białe, atłasowe pantofelki, potem jednak, ujrzawszy zachwyt w oczach mężczyzn, cała poczerwieniała z zadowolenia. Przez chwilę jakby oszołomiła ją świadomość swej piękności, ale potem z jeszcze większą pogardą mruknęła: „a strzelba była popsuta“.
Mimo to tresowanie trwało dalej. Malmut Kead codziennie odbywał z młodą kobietą długie przechadzki dla wydoskonalenia jej chodu i nadania mu szyku. Mało było prawdopodobnem, by ktoś mógł ją poznać, ponieważ Koll Hollbryte i jego dawni przyjaciele najzupełniej ginęli wśród tego mnóstwa nowych ludzi, którzy zapełniali okolicę. A przytem mróz, właściwy temu północnemu krajowi, porządnie szczypał, a delikatne damy z południa, chcąc zabezpieczyć swoje twarzyczki przed jego lodowatymi pocałunkami, były zmuszone nosić maski. Maski te i szerokie, bielistkowe płaszcze, tak zmieniały kobiety, że nawet rodzona matka nie poznałaby swojej córki.
Nauka postępowała niezmiernie szybko. Zpoczątku, co prawda, było trochę ciężko, ale od chwili, gdy Magdalena włożyła białe, atłasowe pantofelki, wszystko już poszło doskonale; w owej chwili rzekłbyś, odnalazła ona siebie samą; w uzupełnieniu do wrodzonej dumy, budziła się w niej rasowa próżność ojca. Dotychczas uważała się za obcą, niższego gatunku kobietę, kupioną przez swego pana dla zadowolenia jego chwilowego kaprysu. Mąż wydawał się nieledwie bogiem, który podniósł ją do siebie, nie dzięki jej istotnym zaletom, lecz jedynie z własnej swej woli. Nigdy też, nawet wtedy, gdy urodziła mu syna, nie zapomniała, że nie należy do jego plemienia. I tak samo, jak on był dla niej bogiem, kobiety jego rasy wydawały się jej boginiami. Dostrzegała różnicę pomiędzy niemi i sobą, nigdy wszakże nie czyniła porównań. Być może, że poznanie prawdy wywołuje wogóle lekceważenie; jakkolwiek bądź jednak, Magdalena przestała wreszcie uwielbiać owe białolice boginie. Zrozumiała, co one są warte. Umysł był nierozwinięty, ale w tym kierunku dopomagała jej kobieca przenikliwość. Tego wieczoru, gdy poraz pierwszy włożyła pantofle, doskonale zdała sobie sprawę z jawnego, śmiałego zachwytu swoich trzech przyjaciół i wtedy to porównanie samo się narzuciło. Zapewne, chodziło wtedy tylko o nogę, porównanie jednak na tem zatrzymać się nie mogło. Zaczęła przyglądać się sobie z ich punktu widzenia — i skończyło się na tem, że pojęcie o boskości białych jej sióstr w proch się rozsypało. Przecież, koniec końców, były one również tylko kobietami, czemużby więc nie miała znaleźć się w ich kole? Zwolna zrozumiała, jakie są słabe jej punkty, a to zrozumienie swej słabości uczyniło ją silną. Stała się tak pilną i gorliwą, że trenerzy w swych rozmowach o niej, trwających nieraz do późnej nocy, nie mogli dość się nadziwić wiecznej zagadce duszy kobiecej.
A tymczasem nadchodził dzień Dziękczynienia[2]. Bettles od czasu do czasu przysyłał wiadomości z Stuart-River o zdrowiu małego Kolla. Wkrótce już mieli wrócić.
Zdarzało się niekiedy, że ktoś ze znajomych, słysząc skoczną muzykę i miarowe tupotanie nóg, wchodził do domu i znajdował tylko Harringtone’a, grającego na skrzypcach, oraz dwóch jego przyjaciół, którzy wybijali takt i sprzeczali się o jakieś trudniejsze pas. Magdalena w takich razach umykała w głąb chaty i nikt z obcych nigdy jej nie widział. Pewnego wieczoru zabłądził do nich w ten sam sposób Koll Hollbryte. Tego dnia ze Stuart-River nadeszły wyjątkowo dobre nowiny, to też Magdalena była znakomicie usposobiona: przeszła samą siebie nietylko w zręczności przy chodzeniu i wytworności manier, ale nawet w czysto kobiecej zaletności. Pomiędzy nią, a jej przyjaciółmi wywiązała się ożywiona walka na słowa, ona zaś broniła się wspaniale; potem, zachęcona powodzeniem, sama zaczęła nader mile żartować i draźnić ich, a nawet poprostu flirtować. A oni mimowoli, instynktownie uchylali głowę, nie przed jej pięknością, nie przed rozumem i dowcipem, lecz przed czemś nieokreślonem, co jest w kobiecie i przed czem korzy się mężczyzna, nie potrafiąc nawet tego nazwać. Gdy więc płynęła z Prins’em w ostatnich toures’ach walca, który miał zakończyć wieczór, cały pokój rozbrzmiewał szczerą, głośną wesołością. Harringtone rzępolił z całych sił, a Malmut Kead tak się rozochocił, że porwał miotłę i biegając z nią po pokoju, zaczął wywijać najdziksze skoki, ale już bez żadnego altruistycznego celu.
Nagle, w najweselszej chwili, drzwi zadrżały pod czyjemś uderzeniem, obecni zaś natychmiast spostrzegli, że podnosi się zasuwa. Ale nieraz już przeżywali takie niespodziane najścia. Magdalena w mig wpadła w otwarte drzwi sąsiedniego pokoju, miotła poleciała pod ławkę, a gdy Koll Holbryte z Ludwikiem Saffti’em wsunęli głowy do pokoju, Malmut Kead i Prins już trzymali się w obięciach i uganiali po pokoju w jakimś djabelskim tańcu.
W zasadzie indjankom obcy jest zwyczaj mdlenia przy lada sposobności, w tej chwili wszakże Magdalena była dość blizka utraty przytomności. Godzinę przeszło przesiedziała w kącie, w kucki, przysłuchując się basowym głosom mężczyzn, które rozlegały się coraz to głośniej, nakształt grzmotów. Każda intonacja w głosie męża, każde jego słowo, znajdowały oddźwięk w jej duszy, rzekłbyś, znane od dzieciństwa melodie, budzące jej serce z odrętwienia. Kolana poprostu uginały się pod nią tak, że wreszcie musiała położyć się pod drzwiami, straciwszy nieledwie przytomność. Całe szczęście, że gdy odchodził, nie mogła już dosłyszeć jego słów.
— Kiedyż myślisz wrócić do Sirkle-City? — zapytał go Malmut Kead.
— Jeszcze o tem nie myślałem, — odparł. — Wątpię zresztą, czy wogóle wrócę przed wiosną.
— A jakże tam Magdalena?
Na to pytanie Koll Hollbryte poczerwieniał, jak burak, i spuścił oczy. Malmut Kead mógłby za to nabrać dlań pogardy, gdyby tak dobrze nie znał ludzi. Więc tylko z goryczą zaczął mówić o żonach i córkach, które tu przyszły i nietylko przepędziły żony indjanki, ale w dodatku podsunęły mężczyznom nieczyste myśli i nauczyły ich wstydzić się swoich związków z tuziemkami.
— Ale, kiedy ja myślę, że jej tam jest dobrze, — rzekł pośpiesznie na swe usprawiedliwienie król z Sirkle-City. — Wiecie przecież, że tam wszystkiemi mojemi sprawami zajmuje się Tom Dickson i z pewnością postarał się, żeby jej na niczem nie zbywało.
Malmut Kead wstrzymał jego objaśnienia, położywszy mu rękę na ramieniu. Obaj wyszli przed dom. Na niebie wspaniała zorza północna rozlewała tysiączne przecudne barwy; w dole leżała uśpiona osada. Gdzieś, w oddali rozlegało się samotne wycie psa. Król chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Kead ścisnął go za rękę, więc zamilkł. Głosy stawały się liczniejsze. Psy jeden za drugim zaczęły wyć, aż wreszcie noc zapełniła się posępnemi dźwiękami niezwykłego chóru. Kto poraz pierwszy usłyszał tę dziką pieśń, ten zaczyna pojmować najważniejszą, wielką tajemnicę Północy; kto słyszał ją często, temu brzmi ona, jak uroczyste, pogrzebowe podzwonne nad zmarłemi marzeniami. Ta pieśń, to skarga udręczonych dusz, w której ześrodkowała się cała puścizna Północy — męczarnie niezliczonych pokoleń; słychać w niej jakąś wielką przestrogę i jakby „wieczny odpoczynek“, poświęcony wygnańcom z cywilizowanego świata.
Kiedy dźwięki zamierały już w samotnych, przerywanych jękach, Koll Hollbryte nagle zadrżał. Kead czytał w jego myślach, jak w otwartej książce, i przypomniał mu przeszłość, dni cierpienia, głodu, choroby; w dni te zawsze znajdowała się koło niego cierpliwa, cicha, pokorna Magdalena, dzieląc z nim trudy i niebezpieczeństwa bez żalu, bez skarg. W myśli Hollbryte’a odżyły surowe, jaskrawe, smutne obrazy przeszłości, a dłoń tej przeszłości potrąciła najtajniejsze struny jego duszy. Był to odpowiedni moment psychologoiczny; Malmut Kead zaledwie mógł się powstrzymać od otworzenia przed nim wszystkich swoich kart i wygrania walki w ten sposób, ale pomyślał, że lepiej będzie poczekać i dać mu porządną nauczkę. W chwile potem uścisnęli sobie ręce i śnieg zaskrzypiał pod mokassynami wspinającego się pod górę króla.
Teraz Magdalena nie była już ani trochę podobna do owego rozbawionego stworzenia, które zaledwie przed godziną tak wesoło się śmiało i którego zarumienione policzki i płonące oczy o mało nie wytraciły z kolei poważnych profesorów. Siedziała w tej chwili, osłabła do cna, wyczerpana i zgnębiona na tem miejscu, gdzie przyprowadzili i posadzili ją Prins i Harringtone. Malmut Kead spochmurniał. To niema najmniejszego sensu. Przy spotkaniu z mężem będzie musiała zachować spokój i zimną krew, musi nauczyć się panować nad sobą, postępować tak, jak postępują białe kobiety; w przeciwnym bowiem razie zwycięstwo nie będzie zwycięstwem. Mówił z nią surowo, nie łagodząc wyrażeń, nic nie ukrywając; odkrył przed nią wszystkie słabostki mężczyzn, ona zaś doskonale pojęła, jacy mężczyźni są, koniec końców, naiwni i dlaczego słowo kobiety jest dla nich prawem.
Na kilka dni przed Świętem Dziękczynienia, Malmut Kead udał się powtórnie do mistress Eppinhall. Ta z największą chęcią przejrzała wszystkie swoje stroje, a potem poszła razem z Kead’em do bławatnego odziału przy sklepie Kompanji, bawiła tam bardzo długo, aż wreszcie zaszła do chaty Kead’a, żeby się zapoznać z Magdaleną. Poczem w domku zaczęły się dziać takie rzeczy, jakich tam nigdy jeszcze nie widziano: krajało się, przymierzało, szyło, wykonywano inne jeszcze, niesłychanie skomplikowane machinacje tak, że spiskowcy płci męskiej co chwila musieli wychodzić z domu i szukać sobie przytułku, gdzie im się podobało. W tych wypadkach najchętniej znikali pod gościnnym dachem „Opery“, miejscowej restauracji i café-chantanu. Tam tak często oddzielali się od reszty publiczności i wznosili takie konspiracyjne toasty, iż stali goście zadecydowali, że musieli pewnie znaleźć jakąś nieprawdopodobnie bogatą żyłę złota; faktem jest, że kilku nowicjuszów, a nawet jeden stary górnik, przygotowali sobie ogromne zapasy żywności i mieli je ciągle na pogotowiu, by przy pierwszej wyraźniejszej wskazówce wyruszyć w drogę i objąć ziemię w posiadanie.
Mistress Eppinhall była kobietą bardzo zręczną i doświadczoną, to też, gdy wieczorem, w dniu Święta, oddała Magdalenę w ręce przyjaciół, ci nieledwie się jej przestraszyli. Prins narzucił na nią hudsonowską kołdrę, przyczem złożył jej głęboki ukłon, który wszakże był raczej szczery, aniżeli żartobliwy. Kiedy zaś Malmut Kead wziął ją pod rękę i poprowadził, na żaden sposób nie mógł odnaleźć w sobie swego dawnego, mentorskiego tonu. Harringtone powlókł się za nimi — biedaczysko wciąż jeszcze wymrukiwał pod nosem sumy, zapłacone za rzeczy Magdaleny i przez całą drogę nie mógł jakoś zdecydować się na powiedzenie choćby jednego słowa. Stanąwszy przed bocznemi drzwiami „Opery“ zdjęli z Magdaleny kołdrę i rozesłali ją na śniegu. Magdalena zsunęła z nóg mokassyny i włożyła atłasowe pantofelki. Przed drzwiami młoda kobieta stanęła, jakby wahając się, ale oni otworzyli gwałtownie drzwi na oścież, wepchnęli ją do sali, a sami szybko obiegli dokoła budynku i wkroczyli przez główne wejście do sali.
— Gdzież jest Freda? — dopytywali się miejscowi, gdy tymczasem nowicjusze starali się dowiedzieć, kto to jest Freda... Imię to mieli wszyscy na ustach, rozbrzmiewało ono po całej sali balowej. Szpakowaci mężczyźni, z których wielu wciąż jeszcze, co prawda, pracowało w szachtach na dniówkę, ale pyszniło się ze swego stanowiska „tutejszych“, na naiwne pytania nowicjuszów odpowiadali albo wymownem łgarstwem (specjalnie na to przecież byli stworzeni, by igrać z prawdą), albo też spoglądali z oburzeniem na taką ignorację nie do darowania. Znajdowało się tu ze czterdziestu przeszło królów z górnego i dolnego Joukonu; wszyscy zabawiali się grą w hazard, stawki zaś stanowił złoty piasek z ich państw; wagowemu, którego zadaniem było odważać mocno nabite woreczki ze złotem, trzeba było dać do pomocy dwóch ludzi; kilku doświadczonych graczy, znających wszelkie prawidła gry i zakładów, jak swoje pięć palców, układali listy niezliczonych stawek na tę, lub inną faworytę.
Któraż z nich jest Fredą? Ileż to już razy zdawało się, że grecka tancerka została nareszcie poznana, ale za każdym razem kończyło się tylko na panice wśród graczy i przypływała nowa fala stawek tych, co zarażali się hazardem. Malmut Kead, którego przyjście wywołało wśród obecnych ogłuszający chór powitań — a na całej sali nie było nikogo, ktoby go nie znał — również żywo zainteresował się grą. Kead miał niezmiernie bystre spojrzenie i delikatny słuch, to też nigdy uwagi jego nie uchodził najdrobniejszy nawet szczegół; jakiś charakterystyczny sposób chodzenia, jakiś specjalny ton głosu; w danym wypadku wybór jego padł na pewną śliczną maseczkę, kryjącą się pod pseudonimem „Zorzy północnej“. Jednak grecka tancerka została nieprzenikniona nawet dla jego badawczego spojrzenia.
Większość stawek postawiono na „Norweską Księżniczkę“, — była to najpiękniejsza, najbogatsza maska, mogła się zatem pod nią ukrywać jedynie Freda Malluff.
Nagle, podczas kadryla, rozległ się szmer zadowolonej ciekawości. Nareszcie ją poznano. Na poprzednich balach, w jednej z figur, Freda wykonywała pewne, jej tylko znane pas, którego nie umiał nikt z obecnych na sali. Kiedy doszło do tej figury, „Norweska książniczka“ wykonała owe pas, wraz z jego charakterystycznem przegięciem. Wówczas zagrzmiał taki chór tryumfujących głosów, które wołały: „aha, a mówiłem!“, że aż zadrżały belki pod sufitem. Ale cóż to?! — okazało się, że „Zorza północna” i jeszcze jedna maska, pod pseudonimem „Duch bieguna“ wykonały to samo pas i równie dobrze! A gdy w dodatku, w chwilę potem, dwie jednakowo ubrane maski — „Psy słońca“ i „Król-Mrozu“ zaczęły zkolei robić to samo, wagowemu, który odważał złoto na stawki, trzeba było dodać jeszcze dwóch pomocników.
Bettles przybył wprost z drogi, gdy już bawiono się na dobre. Stanowił on jakby uosobienie mrozu. Gdy rozgrzał się w tańcu, zlodowaciałe jego brwi zamieniły się w dwa wodospady, a wąsy były jakby usiane djamencikami, w których światło przelewało się wszystkiemi barwami tęczy; tańczący co chwilę ślizgali się po bryłkach lodu, odrywających się od jego mokassynów i wełnianych pończoch. Bal na północy niema w sobie nic a nic odświętnego; ludzie przychodzą tu wprost od pracy, albo z drogi, i jeżeli nawet mieli kiedykolwiek jakie pretensje, to zatracili je zupełnie. Konwenanse do pewnego stopnia zachowywane są w wyższych sferach urzędowych, ale tutaj kastowość nie grała żadnej roli. I milionerzy, i najemnicy, i poganiacze psów i konni policjanci, bez różnicy chwytali się za ręce w „grand rond“ i z jednakowym zapałem wirowali, wykonywując najdziwniejsze skoki. Wszyscy odznaczali się pierwotnością, bezpośredniością w zabawie, byli krzykliwi i nieociosani, ale bynajmniej nie ordynarni; przeciwnie, czuło się w nich nawet jakąś swego rodzaju rycerskość, coprawda, nieszlifowaną, ale równie szczerą, jak i najsubtelniejsza uprzejmość.
W pogoni za grecką tancerką, Koll Hollbryte postarał się znaleźć w tem samem kółku, co „Norweska Księżniczka“, na którą uporczywie wskazywała powszechna opinja. Jednak, przetańczywszy z nią kilka tour’ów, gotów był postawić swoje miljony nietylko na to, że nie była to Freda, ale i na to, że ramię jego nie poraz pierwszy jej kibić obejmowało. Gdzie to było i kiedy, nie mógł sobie na żaden sposób przypomnieć, ale że kobietę tę znał, nie ulegało wątpliwości, a świadomość ta tak go intrygowała i niepokoiła, że postanowił bądź co bądź dowiedzieć się, kto to jest. Malmut Kead mógł mu zpewnością w tem dopomódz, ponieważ kilkakrotnie już zapraszał „Norweską księżniczkę“, a tańcząc z nią coś jej bardzo żywo szeptał do ucha. Ale najwięcej asystował „Norweskiej księżniczce“ Harringtone. W pewnej chwili odprowadził na stronę Kolla Hollbryte’a i zwierzył się przed nim z najdzikszych przypuszczeń co do osobistości tajemniczej maski, dodając równocześnie, że zwycięstwo jego nie ulega najmniejszej wątpliwości. Pewność ta rozwściekliła króla z Sirkl-City, albowiem mężczyzna nie jest z natury stworzeniem monoganicznem, on zaś, w pogoni za nową przygodą, zdążył już zapomnieć nietylko o Magdalenie, lecz i o Fredzie.
Wkrótce rozeszła się pogłoska, że „Norweska księżniczka“ nie jest Fredą Malluff. Zainteresowanie wzrosło bardziej jeszcze. Bo też istotnie, tkwiła tu nowa zagadka. Chociaż nie mogli poznać Fredy, to jednak ją znali; a tymczasem okazało się, że znaleźli kogoś nowego, ale kogo — nie wiedzieli. Nawet kobiety nie mogły się domyśleć, kto jest tą „Norweską księżniczką“, chociaż na palcach mogłyby policzyć wszystkie dobrze tańczące panie w osadzie. Wielu przypuszczało, że jest to jakaś dama ze sfer rządowych, która pozwoliła sobie na tę niezwykłą eskapadę. Niektórzy twierdzili, że zpewnością umknie w chwili zdejmowania masek. Byli również tacy, co naprawo i nalewo rozpowiadali, że jest to współpracowniczka pewnego wielkiego dziennika, która specjalnie przyjechała tu ze Stanów, by ich opisać i że płacą jej podobno po dziewiećdziesiąt dolarów za szpaltę druku. A tymczasem ludzie przy wagach pracowali bez wytchnienia.
O pierwszej w nocy wszyscy zgromadzili się w sali i wśród powszechnego śmiechu i najszczerszej, dziecięcej wesołości przystąpiono do zdejmowania masek, co wywołało głośne „ochy“ i „achy“. Wspaniałą „Zorzą Północną“ była, jak się okazało zdrowa, gruba murzynka, praczka, zarabiająca opieraniem obecnych około pięciuset dolarów miesięcznie. Gdy „Psy słońca“ uniosły nieco swych masek, wyjrzały z pod nich wąsy, po których poznano dwóch królów z Eldorado. Wśród jednej z najbardziej intrygujących grup, gdzie masek jeszcze nie zdejmowano, znajdował się Koll Hollbryte wraz ze swą damą — „Duchem Bieguna“; naprzeciw nich stał Jack Harringtone z „Norweską Księżniczką“. Reszta była już bez masek, a greckiej tancerki dotychczas nie można było znaleźć. Wszystkie oczy skierowały się przeto na tę grupę. Wreszcie Koll Hollbryte, pobudzony niecierpliwemi okrzykami obecnych, uniósł maskę, zakrywającą twarz jego damy, a z pod maski wyjrzała śliczna twarzyczka i błyszczące oczy Fredy. Podniósł się krzyk nie do opisania, ale natychmiast ucichł — wszyscy byli do ostatecznych granic rozciekawieni, kto może być tajemniczą „Norweską Księżniczką“. Twarz jej zakrywała jeszcze maska, którą napróżno usiłował zdjąć Jack Harringtone. Widzowie wspięli się na palce i powyciągali szyje. Wreszcie Harringtone’owi udało się przezwyciężyć opór swej damy, gwałtem zerwał z niej maskę i... znowuż podniósł się straszliwy ryk — oszukano ich, okazało się bowiem, że przez cały wieczór obtańcowywali tuziemkę, wydziedziczoną.
Ci jednak, co poznali Magdalenę, a było takich niemało, natychmiast umilkli; zapanowała głęboka cisza. Koll Hollbryte wielkimi krokami podszedł do Magdaleny i gniewnym tonem jął coś do niej mówić w rodzinnem jej narzeczu. Ona jednak wcale się nie zmieszała i, jakby nie dostrzegając, że wszystkie oczy są w nią utkwione, odpowiedziała po angielsku. Nie okazała ani strachu, ani gniewu, a Malmut Kead ledwo mógł się powstrzymać od śmiechu, patrząc na jej chłodny, wielkoświatowy spokój. Król uczuł, że jest śmieszny, że został pobity: jego żona, prosta indjanka, przerosła go.
— Chodźmy stąd, — rzekł w końcu. — Chodźmy do domu.
— Bardzo żałuję, ale nie mogę, — odparła. — Przyjęłam zaproszenie mister Harringtone’a na wspólną kolację. A prócz tego, jestem zaangażowana do wszystkich tańców.
W tej chwili Harringtone podał jej rękę i odprowadził ją na bok. Odchodząc, odwrócił się bez wahania plecami do Kolla Hollbryte’a, ale w tej samej chwili przewidujący Kead stanął pomiędzy nimi. Król z Sirkl-City był poprostu oszołomiony. Ręka jego dwukrotnie spoczęła na pasie, za który miał zatknięte rewolwery, Kead zaś dwukrotnie już, już miał się na niego rzucić; jednak odchodząca para dostała się szczęśliwie do jadalni, gdzie były przygotowane ostrygi w konserwach po pięć dolarów porcja. Tłum widzów, odetchnąwszy z widoczną ulgą, podzielił się na pary i wszyscy przeszli do jadalni. Freda nachmurzyła się, ale poszła z Kollem Hollbryte’em; tylko, że miała ona bardzo złośliwy języczek i dobre serce, więc nie pozwoliła mu nacieszyć się ostrygami. Co do niego mówiła — to właściwie jest bez znaczenia, ale twarz jego przy jej słowach już to okrywała się bladością, już to stawała się purpurową, tak, że niejednokrotnie sam się w duchu przeklinał.
W jadalni był gwar i hałas nie do opisania, ale gdy Koll Hollbryte wstał i podszedł do stołu, przy którym siedziała jego żona, wszystko nagle ucichło. Od chwili, jak pozdejmowano maski, przez wagę przeszła przerażająca poprostu ilość złotego piasku — zakładano się teraz o to, jakie będzie zakończenie całej tej historii. Wszyscy czekali z zapartym oddechem. Błękitne oczy Harringtone’a ani drgnęły, ale na kolanach, pod stołem, trzymał na pogotowiu ogromny „Smitd at Wasson“. Magdalena podniosła oczy i z największym spokojem spojrzała na męża.
— Czy pozwolicie mi... prosić was do następnego walca, — odezwał się król.
Żona króla rzuciła okiem na swój karnet i twierdząco skinęła głową.