Żacy krakowscy w roku 1549/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Żacy krakowscy w roku 1549
Podtytuł Prosta kronika
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
Wyjście.
Komu w drogę, temu czas.

Bardzo tedy rano, jak jeno świt, wstawają, wspólnie się z sobą umawiają i w drogę gotują, mówi kronikarz.
Pospólstwo i mieszczanie dla przypatrzenia się temu osobliwemu widokowi obudzili się równo z nimi, chcąc ich pożegnać także, opatrzyć i wyprowadzić oczyma, póki oko zajrzeć może.
Nastąpiły z obu stron ostatnie odwiedziny mieszczan przyjaźnych, pokrewnych, znajomych, do których gdy każdy z płaczem przychodził witał i żegnał; — pytano ich gdzieby szli, a nikt odpowiedzieć inaczej nie umiał tylko — pójdziem w świat, pójdziem gdzie nas oczy poprowadzą. Żal było patrząc na nich i widząc połowę między niemi dzieci słabych, małych, wynędzniałych, puszczających się tak na ręce losu, usiłował każdy przynajmniej kilku, bo wszystkich było niepodobna — namówić do pozostania w Krakowie. Ale napróżno — gdyż wspólną naradą i postanowieniem tak sobie myśl tę wbili, a żal przytomnych tyle im dodawał dumy, że niechcąc utracić nagle prawa do litości i zajęcia powszechnego, odpowiadali na namowy i przekonywania:
— Pójdziem w świat! pójdziem w świat!
Starano im się pokazać nędzę która ich czekała, powiadano im, że bez grosza, ubodzy i znużeni, może na drodze kawałka chleba nie dostaną. — Oni smutnie kiwając głową odpowiadali: — Znajdą się litościwi. — Bóg nas nie opuści!
Po długiem wybieraniu, gdy nałogiem i przywiązaniem do osób i miejsc ciągnieni, po kilkakroć je żegnając, oddzielić się i oderwać od nich na zawsze nie mogli, dali nareszcie starsi z nich znak wyruszenia i cała gromada posunęła się ulicami Krakowa ku Kleparzowi, nucąc pieśń uroczystą:
— Idźcie na cały świat!
Pieśń ta bez wątpienia w XVI. wieku znajomą być musiała, bo Orzechowski pisząc o niej, cytuje ją jako znajomą; lecz nam z żalem wyznać należy, że mimo szczerego starania, tego ciekawego zabytku nigdzieśmy między zapylonemi szpargałami przeszłych wieków znaleść nie mogli i za złe mamy naszemu kronikarzowi, że jej całej nie wypisał. Nie jeden z dzisiejszych czytelników, razem z nami, byłby zdania, że lepiej było umieścić w kronice tę piosenkę, niżeli dwie lub trzy długie mowy panów kasztelanów i wojewodów, którzy rozprawiali poważnie o pomyślności krajowej i formie rządu z ksiąg Cycerona i Rzeczypospolitej Platonowej, a sami stawali zawsze na przeszkodzie najlepszym zamysłom monarchów.
Dźwięki tej pieśni i gwar tłumu budziły tych którzy spali, a do okien i drzwi wzywały pobudzonych już, każdy cisnął się ich zobaczyć, rzucano im po drodze pieniądze, chleb i żywność, żegnano znajomych, a panie mieszczki z bram domów kiwając smutnie głową, poglądały za niemi długo, ocierając oczy fartuchem.
— „Pełne było miasto naczekania i płaczu, powiada nasz kronikarz, uczciwi nawet mieszczanie, białogłowy i ludzie przystojni po przyjaźni i zachowaniu uboższym na drogę dawali, których z tłómoczkami, torbami i owemi garczkami, z któremi pożywienia żebrali, pełno idących po drogach, napatrzyć się było (można).“
„Dawniejsi się zbywają, mówi tenże dalej, że nic żałośniejszego za ludzkiej pamięci nie trafiło się w Polsce. Ucichły szkoły, w żalu zostały kollegia, umilkły kościoły i świątnice i wszystkie miasta strony trapiły się na ich odejście. I jeden bowiem może z tego mnóstwa nie pozostał, coby albo w kościele kapłanowi do mszy posłużył, albo w akademii i szkołach pod nauczycielem czego słuchał.“
Trzeba przyznać, że w istocie pusto się musiało wydać miastu, kiedy tego ranka nie ujrzało po ulicach swoich snującego się gwarnie wesoło tłumu młodzieży. W owym wieku, który się mógł jeszcze szczątkiem dawnej pochlubić prostoty, żal być musiał każdemu jak własnych, tych dzieci puszczonych po świecie bez obrony i pomocy, żal być musiał profesorom kiedy ujrzeli puste ławy przed sobą, im co tak nałogowie przywiązują się do uczniów — żal być musiał księdzu kiedy wyszedł ze mszą do ludu i stary dziad posługiwał mu do niej kulejąc zamiast dwóch rześkich chłopaków i licznego tłumu, któren dawniej za nim śpiewał. Przeniósłszy się na miejsce i położenie tych osób, nie będziem się dziwować, że kronikarz tak żałośliwie nad tym dniem ubolewa.
Z Krakowa wyszli wszyscy ze świtem i udali się na Kleparz. Tu zastanowił ich kościół św. Florjana otwarty jak zawsze dla mszy ranną porą bywa; a gdy kilku z nich wszedłszy do niego ujrzeli księdza przed ołtarz na primarją wychodzącego, zaproponowali reszcie swoich aby się w drogę Bogu uroczyście polecić — i wszyscy wsypali się do kościoła.
Gorliwe tam modły być musiały, bo nigdy się szczerzej nie modlim do nieba, jak kiedy prosim go o co; nawet w dziękczynieniach mniej jest zapału i szczerości. Z wielką tedy gorącością wysłuchawszy mszy świętej, prześpiewali znajomą pieśń:
Duch święty napełnił okrąg ziemi, — od której cały się kościół rozlegał. Potem jakby jedną myślą poruszeni, ze łzami, których sami nie wiedzieli przyczyny, padli wszyscy krzyżem na ziemię i wykrzyknęli razem:
Skrusz panie potęgę nieprzyjaciół kościoła twego.
Chwilę tam jeszcze pobywszy, a widząc że się czerwone i mgliste jesienne słońce ku górze podnosi, wyszli płacząc tem boleśniej, że już znajomych stracili z oczu, że nikt z niemi łez nie dzielił i postrzegli pierwszy raz że są sami, sami jedni, na świecie!
A przed sobą widzieli pola i góry puste i ludzi, którzy przechodzili mimo nie troszcząc się o nich, widzieli zwierzęta i ptaki przelatujące koło nich, niepatrząc nawet na nich, na nich co tak usilnie żebrali litości u każdego stworzenia.
Potem spojrzeli na wieże Krakowa, dachy jego domów, krzyże jego kościołów i wspomnieli wzdychając, że kiedyś spoczywali pod temi dachami, modlili się w tych kościołach, nie przewidując przyszłego swego losu.
Stały patrząc na miasto biedne dzieci, a każdy z osobna byłby wszystko oddał, gdyby mógł z niebezpiecznej rozpoczętej pielgrzymki wrócić do dawnej nędzy i życia, do spokojnych sal szkolnych, do kościołów gdzie śpiewali, lub spór wiedli o służbę do mszy. O! jak chcieli wracać a jednak nie mogli, bo każdy myślał o powrocie i każdy ciągnął swego towarzysza dalej a dalej do podróży. Pierwszy krok był zrobiony, wstyd powracać było.
Więc jedni dla dodania sobie serca zaczęli nucić wesołe pieśni studenckie — one im dawny pokój i życie przypominały, inni opowiadali baśnie, z któremi razem szło wspomnienie że się ich w Krakowie nauczyli. — W tej chwili jedyną ich myślą był ten Kraków — a jednak szli, szli coraz dalej niewiedząc gdzie idą, szli oglądając się za siebie i lękając się coraz, aby gdy się obejrzą, nie przestali widzieć już tych wież, tych dachów, aby im mgła nie zasłoniła, góry nie porwały z oczu Krakowa. Potem pomyślał każdy, kto miał jaki kąt i krewnych, aby pójść do nich i zaczęli się tłumami umawiać, gdzie iść w którą stronę mają. — Nie rozdzielali się jednak w pierwszej chwili żalu, gdyby jedni drugich jeszcze utracili, jakżeby to znieść mogli? Szli więc razem. Szli coraz dalej przez góry, przez lasy gdzie ich niosły oczy, szli w świat, prawdziwie w świat, bo nie wiedzieli dokąd szli i na jak długo.
Wiele lat minie, nim drugi raz świat ujrzy wędrówkę podobną, wędrówkę zapłakanych dzieci, bez żywności i grosza, bez celu, w której nikt nie pyta o drogę, o miejsce, idą i idą. Tak przynajmniej szły dzieci dzień pierwszy i drugi.
Niewiele uszli do południa, a już nogi nie przywykłe do dłuższej wędrówki, jak z ulicy na ulicę, ustały, już słabsi i mniejsi niemogąc zdążyć, płacząc w tyle zostawać się poczynali.
Wszyscy na pierwszy odpoczynek po wyjściu zatrzymać się musieli. Tu co kto miał wydobył zapasów, i usiadłszy na ziemi rozprawując o swym losie, dzielić się i częstować nawzajem poczęli. Nie patrzali na dalej, przywykli do nędzy, póki w swych torbach widzieli chleba kawałek, marzyli że im niczego nie zabraknie.
Kiedy ustało dokuczające znużenie i głód, każdy nic nie mówiąc obejrzał się w około, po okolicznych pagórkach i zaroślach, po wydmach piasku, po rozchodzących się w około drogach i westchnął niewidząc celu podróży, u której był samego początku.
W dalszej drodze ku wieczorowi spotykali wieśniaków wracających z Krakowa. Niektórzy z nich słabszych zgodzili się podwieść trochę, inni ubolewając nad niemi przejeżdżali mimo. Każdy patrząc na nich, przypomniał sobie, że oni wracali do domu, do swoich, a ów musiał iść, jeszcze iść i często niemając kąta, rodziny, szukać jej musiał. — Szczęśliwym nazywali tego, kto się spodziewał że go ktoś gdzieś przyjmie, przywita i utuli.
Wieczorem stanęli około wioski małej i rozłożyli się noclegować w stodołach wieśniaczych i żydowskiej gospodzie. — We śnie zdawało im się nawet że nogi utrudzone ruchem dnia całego, szły i poruszały się jeszcze.
Nad rankiem pobudziwszy się ze snu, posiłkiem pokrzepieni, wyruszyli znowu dalej.
Dzień był piękny, słońce z za mgły świeciło, szli jedni mówiąc modlitwy poranne, inni pieśni nabożne śpiewając, inni rozprawiając o swoich nadziejach, inni nareszcie z niedbałością wiekowi swemu właściwą śmiejąc się i żartując.
Napróżno niektórzy jeszcze zawracali głowy, aby Kraków zobaczyć, dawno już widać nie było ani jego wież i bram czarnych, ani krzyżów kościelnych, ani dachów gościnnych pod któremi spoczywali, oczy ich nawet, obiegając w około górami obmurowany widnokrąg, nie wiedziały w której stronie szukać myślami ulubionego miasta.
Tak szli, gdy przed południem tumany kurzu ukazały się szybko za niemi posuwające na drodze. Zdawało się nawet, że wśród nich powiewały czasem białe chustki i wiatr donosił do ucha wędrowców jakieś krzyki. Droga rozdzielała się na trzy strony, patrzali, nie pojechali ani w prawo, ani w lewo, lecz ciągle ku nim, coraz bliżej i machali na nich białemi chustkami i krzyczeli.
Ten i ów obejrzał się, zaczęto szeptać, zastanawiać się, domyślać, niektórzy nawet zatrzymali się.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.