Święty/Część IV/Rozdział trzeci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Święty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1933
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stella Landy-Feldhorn
Tytuł orygin. Saint’s Progress
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ TRZECI.

Obie siostry wstały wcześnie tego ostatniego dnia i poszły z ojcem do komunji. Gracja powiedziała do Jerzego: — Dla mnie to wprawdzie teraz nie ma najmniejszego znaczenia, ale dla niego będzie to pięknem wspomnieniem po nas, tam w polu. Dlatego muszę iść. — A Jerzy odparł: — Masz zupełną słuszność, moja droga. Starajcie się przebywać z nim dziś jaknajwięcej i bądźcie dobre dla niego. Ja nie będę wam wchodził w drogę i wrócę wieczorem jak najpóźniej.
Uśmiech ojca, którym powitał córki, gdy spostrzegł, że na niego czekają, ugodził je w samo serce. Dzień był rozkoszny, wilgotna świeżość poranku wisiała jeszcze w powietrzu, kiedy wracali do domu na śniadanie. Obie córki wsunęły rękę pod ramię ojca. — Tak jak Mojżesz, czy może Aron? — pomyślała Noel niedorzecznie. Owładnęły nią wspomnienia. Te wszystkie dawne dni! Godziny spędzone w dziecinnym pokoju po herbacie, przypowiastki, które im czytał z wielkiej biblji, oprawnej w perłową masę, ze sztychami z Ziemi Świętej pełnemi palm, wzgórz, kóz i małych, wschodnich postaci i śmiesznych łodzi na falach Galilejskiego morza i wielbłądów — tyle wielbłądów. Książka leżała na jego kolanach, a one stały po obydwóch stronach krzesła, czekając z niecierpliwością, aż obróci następną kartkę i nowy obrazek się ukaże. Twarzyczkami wyczuwały szorstkie dotknięcie jego policzków i rozkoszowały się czarodziejskiem brzmieniem biblijnych imion. Gracja lubiła imiona Jozua, Daniel, Mordechaj i Piotr; Noel lubiła Absaloma, dla jego włosów i Hamana, gdyż imię to brzmiało ładnie, i Ruth za jej piękność, i Jana, ponieważ spoczywał na piersi Chrystusa. Obie nie lubiły Hioba i Dawida, a Eljasza i Elissy nienawidziły, gdyż nie mogły znieść imienia Eliza. I te późniejsze dni, kiedy siedziały z ojcem w bawialni przy kominku, piekąc kasztany tuż przed wieczornem nabożeństwem, opowiadając historje o duchach i usiłując namówić tatusia, by zjadł swą porcję. I godziny spędzone z nim przy fortepianie, kiedy każda z nich prosiła o swe ulubione hymny — Gracja o „Naprzód Żołnierze Boscy“, „Prowadź nas Łagodne Światło“, „Boże, Ucieczko Nasza“, a Noel o „Bliżej Mój Boże Do Ciebie“, „Modlitwę dla Rybaków na Morzu“, i o hymn, w którym powtarzały się słowa „zastępy Midjanitów“. A kolędy! Ach! a chórzyści! Jednego z nich kochała Noel głęboko — słowo „chórzysta“ było tak czarujące; a oprócz tego podobał jej się jego biały strój i nienatłuszczone włosy, miękkie i połyskliwe; nigdy nie przemówiła do niego — uwielbiała go zdaleka, jak gwiazdę. A tatuś był zawsze, zawsze łagodny; czasem zagniewany, ale zawsze łagodny; a one — czasem wcale nie były łagodne! Wplecione w to wszystko były wspomnienia o psach i kotach, które mieli, o papudze,„i guwernantkach, i czerwonych płaszczykach, i wikarych i przedstawieniach, „Piotrusiu Panie“ i „Alicji w Krainie Cudów“ — tatuś siedział między niemi, tak że można się było każdej chwili do niego przytulić. A później szkolne czasy, gra w hoclcey‘a, nagrody, powrót do domu na wakacje, rzucanie się ojcu na szyję i coroczne, cudowne, długie wyjazdy w dalekie okolice, łowienie ryb, kąpiele, spacery i przejażdżki; jazdy konne i wycieczki górskie — zawsze razem z nim. I koncerty, i przedstawienia szekspirowskie, i święta Bożego Narodzenia i Wielkanoc; i powrót do domu ulicami — wtedy jeszcze jasno oświetlonemi — obie uwieszone u jego ramion. Więc to był koniec! Obsługiwały go przy śniadaniu; przypatrywały mu się ukradkiem, jakby chciały utrwalić go sobie w pamięci. Gracja przyniosła swój aparat i sfotografowała go w rannem słońcu z Noel, bez Noel i z dzieckiem — mimo wszelkich zakazów fotografowania podczas wojny. Potem Noel zaproponowała: — Tatusiu, zabierzmy ze sobą obiad i pójdziemy na cały dzień we trójkę na skały; zapomnijmy, że istnieje wojna.
Jakże to łatwo powiedzieć, a jak trudno wykonać, gdy z oddali dochodzi grzmot armat, zlewając się z brzęczeniem owadów. A jednak te szmery lata, te niezliczone głosy drobnych istot, delikatnych, jak pajęczyna a tak samo żywych, jak oni, tak samo przekonanych o ważności swego kruchego istnienia; niezliczone białe chmury, sunące wolno po niebie i wzniosła czystość zarysów kredowych skał — cała ta biel i zieleń i błękit ziemi i morza tchnęły głębokim spokojem, który owionął dusze tych trojga, przebywających tu sam na sam z Naturą, po raz ostatni — któż zgadnie na jak długo? Jakby na mocy cichego porozumienia rozmawiali jedynie o rzeczach, które zdarzyły się przed wojną, podczas gdy puch ostromleczów unosił się w powietrzu. Pierson siedział ze skrzyżowanemi nogami na trawie, bez czapki; nie przyzwyczaił się jeszcze do nowego sztywnego ubrania. Córki wyciągnęły się obok niego, każda po jednej stronie, przypatrując mu się napół krytycznie, napół z podziwem. Noel nie mogła znieść jego kołnierza.
— Gdybyś miał miękki kołnierz, wyglądałbyś ślicznie, tatusiu. Może tam na froncie pozwolą ci go zdjąć. Musi być strasznie gorąco w Egipcie. Och! Jakżebym chciała jechać z tobą! Chciałabym objechać cały świat. Może kiedyś!
Później czytał im na głos „Hippolitusa“ Eurypidesa W przekładzie Murray‘a. Od czasu do czasu dyskutował z Gracją nad jakimś ustępem. Ale Noel leżała cicho, zapatrzona w niebo. Ilekroć głos ojca milkł, słychać było śpiew skowronków i bardzo słaby i daleki pomruk armat.
Było już po szóstej, kiedy wstali, by wrócić i napić się herbaty przed wieczornem nabożeństwem. Godziny spędzone w prażącem słońcu osłabiły ich; przez cały wieczór byli małomówni i melancholijni. Noel wstała pierwsza i udała się do swej sypialni. Wyszła, nie pożegnawszy się na dobranoc, — wiedziała, że ojciec przyjdzie do jej sypialni w ten ostatni wieczór. Jerzy nie wrócił jeszcze do domu; Gracja pozostała sama z Piersonem w bawialni, gdzie pomimo dokładnie zaciągniętych rolet ćmy krążyły wokół jedynej lampy. Podeszła do niego i siadła przy nim na kanapie.
— Tatusiu, przyrzeknij mi, że się nie będziesz martwił o Nolli; będziemy na nią uważali.
— Tylko ona sama może na siebie uważać, Gracjo. A czy zechce? Czy wiesz, że kapitan Fort był tu wczoraj?
— Powiedziała mi.
— Czy ona żywi dla niego jakieś uczucie?
— Mam wrażanie, że nie zdaje sobie z tego sprawy. Nolli chodzi po świecie zatopiona w snach, a potem nagle robi coś niespodziewanego.
— Życzyłbym sobie, żeby nie miała z tym człowiekiem nic do czynienia.
— Ależ dlaczego, tatusiu? Jerzy lubi go bardzo i ja także.
Wielka szara ćma trzepotała się o lampę. Pierson wstał, chwycił ją i zamknął w dłoni.
— Biedactwo! Jesteś, jak moja Nolli; delikatna, rozmarzona, nieświadoma celu i nieopatrzna.
Podszedł do firanek, wystawił rękę za okno i oswobodził ćmę.
— Tatusiu! — rzekła nagle Gracja. — Każde z nas musi sobie samo znaleźć drogę, choćby trzeba było opalić przy tem skrzydła. Czytałam niedawno „Pragmatyzm“ James‘a. Jerzy twierdzi, że jednego ważnego rozdziału brak — rozdziału o etyce, któryby wykazał, że nasze postępowanie jest dopiero wtedy złe, jeżeli skutki okażą się złe. Zdaje się, że na takie twierdzenie nie starczyło mu odwagi.
Na twarzy Piersona ukazał się uśmiech, pojawiający się zawsze, kiedy rozprawiał się z Jerzym, — uśmiech, który mówił: — Ach, Jerzy, to bardzo mądrze brzmi; ale ja wiem, że tak nie jest.
— Drogie dziecko — rzekł. — To najniebezpieczniejsza doktryna na świecie. Dziwię się Jerzemu.
— Nie mam wrażenia, żeby Jerzy był na złej drodze, tatusiu.
— Jerzy jest bardzo doświadczonym człowiekiem o zdecydowanym sądzie i silnym charakterze; ale pomyśl tylko, jak fatalny byłby taki pogląd dla Nolli, mojej biednej Nolli, w której najlżejszy podmuch roznieca gwałtowny ogień.
— A mimo to, — rzekła Gracja z uporem, — według mnie nikt nie może być prawdziwie dobrym i wartościowym człowiekiem, o ile nie wyrabia sobie własnego sądu i nie umie ryzykować na własną rękę.
Pierson podszedł blisko do córki; twarz jego drżała.
— Nie spierajmy się w ten ostatni wieczór; muszę pójść jeszcze na chwilkę do Nolli a potem do łóżka. Nie zobaczę się już jutro z wami; nie wstawajcie; łatwiej mi się tak rozstać. Mój pociąg odjeżdża o ósmej. Niech cię Bóg mą w opiece, Graci; pozdrów Jerzego. Wiem i zawsze wiedziałem, że jest prawdziwie dobrym człowiekiem, choć stale tak walczymy ze sobą. Dowidzenia, kochanie.
Wyszedł z policzkami mokremi od łez Gracji i stanął na chwilę na progu, by odzyskać panowanie nad sobą. Niekształtny cień domu padał na kamienisty ogród aksamitną czernią. Jakiś ptak nocny krążył w powietrzu; łopotanie jego skrzydeł wzruszyło go dziwnie. Ostatni to raz słyszał szeleszczący odgłos lotu angielskiego ptaka! Anglja! Coż za noc — i w taką noc się żegnać! — Ojczyzno moja! — pomyślał; — o piękna moja ojczyzno! — Na małym skrawku trawnika leżała srebrzysta rosa — ostatnia rosa, ostatnia woń angielskiej nocy. Z oddali zabrzmiał głos rogu. — Angljo! — modlił się, — Bóg z tobą! — W odpowiedzi usłyszał cichy głos z drugiej strony trawnika, coś, jakby pokasływanie starego człowieka, i brzęk i skrobanie łańcucha. Z cienia, rzucanego przez dom, wyłonił się jakiś łeb; brodaty i rogaty, jak głowa bożka Pana; zdawał się patrzeć na niego. Ujrzał niewyraźny, szary zarys kozy ogrodowej, usłyszał, jak szarpie się niespokojnie na kołku, do którego była przywiązana, jakby zaniepokojona wtargnięciem obcego przybysza w jej siedzibę.
Poszedł na górę na półpiętro, gdzie obok dziecinnego pokoju mieścił się mały, wąski pokoik Noel. Żaden głos nie odpowiedział na jego pukanie. Było ciemno, ale mógł ją zobaczyć przy oknie, wychyloną daleko, z brodą opartą na dłoniach.
— Nolli!
Odparła nie odwracając głowy:
— Co za noc, tatusiu. Chodź i popatrz! Chciałabym puścić kozę wolno, ale zjadłaby wszystko w ogródku. Ale to przecież jej noc, nieprawdaż? Powinna gonić i skakać. Wstyd doprawdy uwiązywać zwierzęta. Czy nigdy nie czułeś w sercu tęsknoty za dziką swobodą, tatusiu?
— Zdaje mi się, że zawsze, Nolli; zbyt wielką może. Bardzo trudno przyszło mi ją opanować.
Noel wsunęła mu rękę pod ramię:
— Chodźmy, tatusiu; odwiążmy kozę i skaczmy z nią razem po wzgórzach. Gdybyśmy tylko mieli fujarkę! Czy słyszałeś róg? Róg i koza!
Pierson przycisnął jej rękę do swego boku.
— Nolli, bądź dobra podczas mojej nieobecności. Wiesz, czego sobie nie życzę. Mówiłem ci o tem w moim liście. — Spojrzał na jej policzek i nie miał odwagi mówić więcej. Na twarzy jej pojawił się znów ten „opętany“ wyraz.
— Czy ty nie czujesz, — rzekła nagle, — że w taką noc wszystko, wszystko wkoło — gwiazdy żyją, tatusiu, i księżyc ma swe własne, wielkie życie i cienie, i ćmy, i ptaki, i kozy, i drzewa i kwiaty — wszyscy jesteśmy — wolni! O, tatusiu, pocóż trwa wojna? Czemu ludzie są tacy skrępowani i nieszczęśliwi? Nie mów mi: Bóg tak chce, nie mów!
Pierson nie mógł odpowiedzieć, gdyż przyszła mu na myśl pieśń grecka, którą tego dnia popołudniu czytał na głos.

O przyjdź upojna, wonna wiosno,
Orzeźw mnie wodą twych strumieni!
Na miękkiej łące, wśród zieleni
I kwiatów, w kole smukłych drzew,
Spocznę przy brzegu fali.
W góry przemożny gna mnie zew
Hen ponad sosny, ponad las,
Gdzie cicho pędzą smukłe psy,
Węsząc zwierzyny krew,
Gdzie jeleń zmyka oszalały,

Hej, gdybyż za nim pognać w pęd
Polotem chybkich nóg,
I śmignąć za nim ostrzem strzały,
I cisnąć za nim dzidy pręt.
Och, gdybym mógł!

Wszystko, co mu w życiu pozostało obce, przygoda i awantura, wszystkie uczucia, które w sobie stłumił; chyży Pan, którego się zaparł; cierpkie owoce, prażące słońca, ciemne jeziora i nieziemskie światło księżyca, wszystko, co nie pochodziło od Boga — wszystko to wyczarował rytm starej pieśni i wyraz twarzy dziewczyny. Zakrył oczy ręką.
Noel pociągnęła go za rękaw.
— Piękno jest cudownie żywe, — szepnęła, — jest, jak czarujący człowiek; chciałoby się je ucałować.
Pierson czuł, że ma spieczone wargi.
— Istnieje piękno poza tem wszystkiem, — rzekł z uporem.
— Gdzie?
— Świętość, obowiązek, wiara. O, Nolli, kochanie! — Ale ręka Noel zacisnęła się wokół jego ramienia.
— Czy mam ci powiedzieć, cobym chciała uczynić? — szepnęła. — Chciałabym wziąć Boga za rękę i pokazać Mu różne rzeczy. Jestem pewna, że wielu z nich nie widzi.
Dreszcz wstrząsnął Piersonem, dziwny, nagły dreszcz, jaki przejmuje nas, gdy w znajomym głosie usłyszymy obcą nutę, gdy poczujemy nieznany, ostry zapach, lub zobaczymy coś niezwykłego.
— Drogie dziecko, cóż ty za rzeczy mówisz!
— Ależ On ich z pewnością nie widział i czas najwyższy, by je zobaczył. Zakradlibyśmy się cichutko i zajrzelibyśmy wszędzie ukradkiem i zobaczyłby raz wszystko, czego nie może widzieć w Swych kościołach. Tatusiu! Ach, tatusiu! Nie mogę tego dłużej znieść! Pomyśleć, że w taką noc zabija się ludzi; zabija się ich i zabija i nigdy już nie będą mogli patrzeć na ten świat nigdy, nigdy, nigdy! — Osunęła się na ziemię i zakryła twarz dłońmi.
— Nie mogę! Nie mogę! Ach! Żebyż już raz był koniec temu okrucieństwu! I na co to wszystko, na co te gwiazdy i kwiaty, jeżeli Pan Bóg nie troszczy się więcej o świat?
Pierson stał pochylony nad nią w głębokiem wzruszeniu i głaskał jej główkę. Potem pomogła mu rutyna, zaczerpnięta przy niezliczonych łożach konających.
— Nolli! Życie to chwila tylko. Wszyscy musimy umrzeć.
— Ale ci chłopcy, tacy młodzi! — Przytuliła się do jego kolan i podniosła ku niemu wzrok. — Tatusiu, ja nie chcę, żebyś odszedł; przyrzeknij mi, że wrócisz!
Dziecinność tych słów przywróciła mu panowanie nad sobą.
— Pewnie, że wrócę, moje słodkie kochanie. Wstań, Nolli! Słońce zdenerwowało cię zanadto.
Noel wstała i położyła ręce na ramionach ojca.
— Przebacz mi, tatusiu, wszystko zło, które popełniłam i wszystko zło, które jeszcze popełnię, szczególnie to mi wybacz, tatusiu!
Pierson uśmiechnął się.
— Zawsze ci przebaczę, Nolli; ale nie będzie, nie wolno, aby jeszcze było jakieś zło w twojem życiu. Modlę się do Boga, by cię miał w Swojej opiece i uczynił cię taką, jaką była twoja matka.
— Mama nie miała w sobie nigdy djabła, tak jak ty i ja.
Zamilkł ze zdziwienia. Skąd ten dzieciak wiedział o djabłe, o nieokiełznanych uczuciach, które zwalczał w sobie rok po roku, aż z biegiem lat osłabły w nim!
Ciągnęła dalej szeptem:
— Ja nie czuję nienawiści do mojego djabła. Czemubym miała go nienawidzieć — przecież on jest częścią mojej istoty. Co dzień o zachodzie słońca będę myślała o tobie, tatusiu; a ty uczyń to samo. To mnie uchroni od złego. Nie pójdę jutro na stację. Płakałabym tylko. I nie powiem ci teraz dowidzenia. To przynosi nieszczęście.
Zarzuciła mu ramiona na szyję; napół uduszony tym namiętnym uściskiem ucałował jej policzki i włosy. Kiedy się wkońcu oderwali od siebie, stanął i spoglądał przez chwilę na jej zalaną księżycowym blaskiem twarzyczkę.
— Nie było nigdy na świecie bardziej kochającego serca, niż twoje, Nolli! — rzekł spokojnie. — Pamiętaj o moim liście. Dobranoc, kochanie! — Potem, obawiając się, że jeszcze chwila, a straci panowanie nad sobą, wyszedł szybko z pokoju...
Kiedy Jerzy Laird powracał pól godziny później do domu, usłyszał ciche wołanie:
— Jerzy, Jerzy!
Spojrzał wgórę; ujrzał białą, niewyraźną plamę w oknie i ledwo dostrzegalne rysy Noel.
— Jerzy, odwiąż kozę. Tylko na dzisiejszą noc. Zrób to dla mnie!
Było coś w głosie Noel i w geście jej wyciągniętego ramienia, co dziwnie wzruszyło Jerzego, choć, jak twierdził Pierson, nie było muzyki w jego duszy. Odwiązał kozę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Stella Landy-Feldhorn.