Święty/Część IV/Rozdział szósty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Święty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1933
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stella Landy-Feldhorn
Tytuł orygin. Saint’s Progress
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ SZÓSTY.

Kiedy słońce lata pali Egipt spiekotą, biały człowiek wyczekuje codzień z utęsknieniem wieczoru, którego różane opary zlewają się, opalizując, z ciemno brunatnem pasmem gór i lśniąc nad niemi, wsiąkają powoli w ciemniejący błękit nieba. Pierson stał pod małą grupą palm, składających się na szpitalny ogród, i przyglądał się tajemniczemu pięknu pustyni. Żadnego tonu nie brakło w pieśni wieczoru: w odległem skrzydle domu skrzeczący gramofon wygrywał jakiś modny szlagier; dwa aeroplany, szybując nad pustynią, niczem drapieżne ptaki, słały na ziemię odległy warkot swych śmigieł; z arabskiego miasteczka dolatywały metaliczne odgłosy; u studzien skrzypiały koła; a wiatr pustynny przelatywał co chwila z suchym szelestem przez liście palm. Ogródek leżał przy drodze, która biegła w dal na prawo i lewo, naznaczona basztami wartowniczemi z odległych stuleci. Przez ileż to tysięcy lat ludzkie życie szło tą drogą na Wschód i Zachód; od niepamiętnych czasów ludzie o cerze brunatnej pędzili swe wielbłądy przez ten szlak wśród pustyni, która ciągle na nowo wzbudzała jego podziw, tak cicha była, tak olbrzymia, tak opuszczona i co wieczór tak piękna! Miał czasem wrażenie, że mógłby tak stać i zachwycać się jej czarem przez całe życie, jakby jej okrutna, tajemnicza piękność była — pięknością Anglji. A jednak ilekroć na nią spojrzał, czuł w sercu bolesny skurcz tęsknoty za ojczyzną.
Jak dotąd, nowa praca nie zbliżyła go do serc ludzkich. Tak mu się przynajmniej zdawało. Zarówno w bazie pułku, jak i tu w szpitalu — gdzie został przydzielony tylko czasowo, czekał bowiem na nowe oddziały, z któremi miał się udać do Palestyny — spotykał się wszędzie z uprzejmością i z przyjaznem pobłażaniem; odnoszono się do niego tak, jak czasem uczniowie do dobrotliwego a rozmarzonego nauczyciela, lub businessmani do nieszkodliwych wynalazców-idealistów, którzy nawiedzają ich biura. Miał nawet wrażenie, że patrzą na niego chętnem okiem, tak samo, jak na amulety i chorągwie pułkowe; co się jednak tyczyło szczerego, serdecznego koleżeństwa — najwidoczniej ani nie pragnęli, ani nie oczekiwali od Piersona niczego podobnego, miał więc wrażenie, że byłoby natręctwem i bezczelnością narzucać się. Co więcej, nie wiedział już, jak się ma do tego zabrać. Czuł się bardzo samotny. — W obliczu śmierci, — myślał często, — wszystko będzie inaczej. Śmierć czyni nas braćmi. Wtedy będę się im mógł naprawdę na coś przydać.
Kiedy tak stał, zasłuchany w pieśń wieczoru i zapatrzony w stary szlak pustynny, przyniesiono mu list.

„East Bungalow.

„Najdroższy Tatusiu,
„Mam nadzieję, że list ten dojdzie Cię, zanim wyjedziesz do Palestyny. W ostatnim liście pisałeś, że to nastąpi dopiero z początkiem września, więc mam nadzieję, że go jeszcze otrzymasz. Muszę Ci donieść wielką nowinę, która, obawiam się, dotknie Cię i zmartwi; Nolli wyszła za Jimmy Fort‘a. Pobrali się tu dziś popołudniu i właśnie odjechali do miasta. Muszą sobie naturalnie znaleźć mieszkanie. Od czasu Twego wyjazdu Nolli była bardzo niespokojna, samotna i nieszczęśliwa; mam przeświadczenie, że wszystko stało się jaknajlepiej. Jest teraz zupełnie odmieniona i zakochana po uszy. Wszystko to bardzo do Nolli podobne. Twierdzi, że aż do ostatniej chwili nie wiedziała, czego chce. Ale teraz robi wrażenie, jakby nigdy w życiu nie pragnęła niczego innego. Tatusiu drogi, Nolli sama nigdyby sobie nie dała rady w życiu. Taka już jej natura, jestem więc pewna, że wszystko stało się jak najlepiej i Jerzy też jest tego zdania. Zapewne — to rozwiązanie odbiega daleko od ideału — nikt sobie czegoś podobnego dla niej nie życzył; ale Nolli zwichnęła sobie skrzydła, a Jimmy jest taki dobry i tak ją strasznie kocha, choć w to nie chciałeś uwierzyć i pewnie nawet teraz nie będziesz wierzył. Najważniejsze, że Nolli jest znowu szczęśliwa i bezpieczna. Nolli jest zdolna do głębokich uczuć, ale musi być uwiązana do mocnej kotwicy. Ostatnio dała się unosić bezwolnie fali życia i wcale niewiadomo, coby mogła uczynić, gdyby ją napad! jeden z jej nastrojów. Mam nadzieję, że się nie będziesz tem trapił. Nolli strasznie się o to boi. Wiem, że będzie to okropne dla Ciebie, teraz, kiedy jesteś daleko; staraj się jednak uwierzyć, że stało się dla niej jak najlepiej... Nie grozi jej już teraz żadne niebezpieczeństwo; a była bezsprzecznie w straszliwem położeniu. Przytem to się tak dobrze składa dla dziecka, a jemu się przecież też należą jakieś względy. Myślę, że trzeba brać rzeczy takiemi, jakiemi są, Tatusiu drogi. Było niepodobieństwem naprawić zwichnięte skrzydła Nolli. Gdyby miała usposobienie bojownika i gdyby walka dawała jej zadośćuczynienie, lub gdyby była z tych, co idą do klasztoru — ale Nolli nie jest ani jednem, ani drugiem. A zatem wszystko jest w porządku, Tatusiu. Nolli pisze do Ciebie osobno. Jestem pewna, że Leila nie życzyła sobie, by Jimmy Fort był nieszczęśliwy, tylko dlatego, że jej nie mógł kochać; w przeciwnym razie nie byłaby nigdy wyjeżdżała. Jerzy zasyła Ci serdeczne pozdrowienia; mamy się oboje bardzo dobrze. A Nolli wygląda ciągle jeszcze świetnie po robocie przy żniwach. Pozdrawiam Cię tysiąckrotnie, Tatusiu drogi. Czy moglibyśmy Ci tam coś posłać? Uważaj na siebie, Kochany, i nie martw się z powodu Nolli.

„Gracja“.

Ćwiartka papieru wypadła na ziemię. Podniósł ją z pomiędzy zasuszonych włókien palmowych liści.

„Najdroższy Tatusiu,
„Zrobiłam to przecież. Przebacz mi — jestem taka szczęśliwa“.
„Twoja Nolli“.

Pustynia lśniła, liście palm szemrały, a Pierson stał i starał się opanować uczucie, wywołane temi dwoma listami. Nie był zagniewany — nie był nawet urażony, ani zmartwiony — czuł się tylko tak straszliwie, tak bezgranicznie samotny, że nie wiedział poprostu, jak to zniesie. Miał wrażenie jakby ostatnie ogniwo, wiążące go z życiem, prysło. — Moje córki są szczęśliwe, — pomyślał. — Cóż więc szkodzi, jeżeli mnie jest źle na święcie? Jeżeli moja wiara i moje przekonania są dla nich niczem, to dlaczegóżby się miały do nich stosować? Nie wolno mi się czuć samotnym i nie będę. Powinienem czuć przy sobie obecność Boga, powinienem czuć Jego rękę w mojej. Jeżeli tego nie umiem — to na cóż się mogę przydać tym biednym chłopcom w szpitalu, na cóż, na Boga?
Stary tubylec przejechał koło niego na osiołku, wygrywając sudańską piosenkę na drewnianej, arabskiej fujarce. Pierson powrócił do szpitala nucąc tę melodję. Siostra miłosierdzia przystąpiła do niego.
— Ten biedny chłopiec na końcu sali A dogorywa, sir; przypuszczam, że chętnieby pana zobaczył.
Pierson wszedł na salę A; minął podwójny rząd łóżek i skierował się ku wschodniemu oknu, gdzie stało łóżko, osłonięte dwoma parawanami. Druga pielęgniarka, która siedziała przy łóżku, wstała natychmiast.
— Jest zupełnie przytomny, — szepnęła; — jeszcze trochę mówi. Jest taki kochany. — Łza stoczyła się po jej policzku; zniknęła za parawanem.
Pierson spojrzał na chłopca; mógł mieć może dwadzieścia lat, ale niegolony puszek na jego policzkach był miękki i prawie całkiem bezbarwny. Oczy miał zamknięte. Oddychał równo i zdawał się nie cierpieć; a mimo to miał wygląd człowieka, który odchodzi; jakiś wyraz rezygnacji już jakby grobowej. Okno, opatrzone siatką na moskity, otwarte było naoścież; mały promyk słońca padał skośnie w nogach łóżka i skradał się powoli ku górze poprzez kołdrę i ciało chłopca, malejąc coraz bardziej. Przy szarej bieli ścian, łóżka i twarzy chłopca to jedno bladożółte pasemko światła i jedna czerwononiebieska plama małej chorągiewki na ścianie odbijały jaskrawo. W tej chłodnej, wieczornej godzinie sala za parawanem była prawie pusta i żadne niemal odgłosy nie mąciły ciszy; tylko zza okna dolatywał od czasu do czasu szelest suchych palmowych liści. Pierson czekał w milczeniu, patrząc na gasnące słońce. Jeżeli chłopak umrze w tym śnie, będzie to dowodem łaski Bożej. Ale w tej właśnie chwili ujrzał, że otwiera oczy, jedne z tych jasno szarych źrenic, które mają czarną oprawę. Wargi chłopca poruszyły się; Pierson nachylił się nad nim.
— Idę na zachód, sir, — szept jego brzmiał cicho i niewyraźnie, wargi drżały; twarz skrzywiła się przez chwilę, jak u dziecka, i wypogodziła się znowu.
Piersonowi przebiegło przez myśl: — O Boże! Spraw, bym mu był pomocą!
— Idziesz do Boga, synu drogi!
Na twarzy chłopca zabłysł ironiczny, pytający uśmiech.
Straszliwie wzruszony Pierson ukląkł przy łóżku i zaczął się cicho, żarliwie modlić. Szept jego zlewał się z szelestem liści palmowych, podczas gdy pasmo słońca wędrowało coraz wyżej po ciele umierającego. Całe stoickie powątpiewanie, cała stoicka obojętność zawarta była w uśmiechu tego chłopca. Uśmiech ten trafił go, jak podświadome wyznanie; zdawał się taki wiedzący. Pierson ujął rękę chłopca, leżącą na kołdrze. Wargi umierającego poruszyły się, jakby w podzięce; wciągnął powietrze długim, słabym oddechem, jakby chcial wessać słoneczny promień; zamknął oczy. Pierson pochylił się nad jego ręką. Kiedy podniósł wzrok, chłopiec już nie żył. Ucałował jego czoło i wyszedł cicho z sali.
Słońce zaszło. Oddalił się od szpitala i wszedł na wzgórze, leżące po drugiej stronie drogi, na brzegu pustyni; stał tam zapatrzony w czerwoną poświatę zachodu. Słońce i chłopak — odeszli oboje razem na zachód w tę olbrzymią, rozżarzoną nicość.
Podczas gdy tak siedział, niewypowiedzianie samotny, usłyszał dochodzące z arabskiej wioski ostre i wyraźne nawoływanie muezzina do wieczornej modlitwy. Czemu ten uśmiech poruszył nim do głębi? Inne uśmiechy przedśmiertne, jak uśmiech tego wieczoru na wzgórzach pustynnych — przynosiły płomienisty spokój — zapowiedź nieba. Ale uśmiech tego chłopca mówił: — Szkoda twoich słów — nie możesz mi pomóc. Kto wie — kto wie? Nie mam nadziei, nie mam wiary; ale idę dzielnie w nieznane. Żegnaj! — Biedny chłopak! Stawił dzielnie czoło wszystkiemu i wyruszył w daleką drogę niepewny, ale bez strachu! A może to właśnie było najwyższą prawdą, może wiara była mniej doniosłą rzeczą? Jednak w tej samej chwili odrzucił z przerażeniem tę niepojętą myśl. — W wierze wzrosłem, i w wierze umrę! — pomyślał. — Z pomocą Bożą! — A lekki powiew wiatru, marszcząc piasek pustyni, rzucał drobnemi ziarnkami o jego wyciągnięte ponad ciepłą ziemią dłonie...

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Stella Landy-Feldhorn.