Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/375

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Piersonowi przebiegło przez myśl: — O Boże! Spraw, bym mu był pomocą!
— Idziesz do Boga, synu drogi!
Na twarzy chłopca zabłysł ironiczny, pytający uśmiech.
Straszliwie wzruszony Pierson ukląkł przy łóżku i zaczął się cicho, żarliwie modlić. Szept jego zlewał się z szelestem liści palmowych, podczas gdy pasmo słońca wędrowało coraz wyżej po ciele umierającego. Całe stoickie powątpiewanie, cała stoicka obojętność zawarta była w uśmiechu tego chłopca. Uśmiech ten trafił go, jak podświadome wyznanie; zdawał się taki wiedzący. Pierson ujął rękę chłopca, leżącą na kołdrze. Wargi umierającego poruszyły się, jakby w podzięce; wciągnął powietrze długim, słabym oddechem, jakby chcial wessać słoneczny promień; zamknął oczy. Pierson pochylił się nad jego ręką. Kiedy podniósł wzrok, chłopiec już nie żył. Ucałował jego czoło i wyszedł cicho z sali.
Słońce zaszło. Oddalił się od szpitala i wszedł na wzgórze, leżące po drugiej stronie drogi, na brzegu pustyni; stał tam zapatrzony w czerwoną poświatę zachodu. Słońce i chłopak — odeszli oboje razem na zachód w tę olbrzymią, rozżarzoną nicość.
Podczas gdy tak siedział, niewypowiedzianie samotny, usłyszał dochodzące z arabskiej wioski ostre i wyraźne nawoływanie muezzina do wieczornej modlitwy. Czemu ten uśmiech poruszył nim do głębi? Inne uśmiechy przedśmiertne, jak uśmiech tego wieczoru na wzgórzach pustynnych — przynosiły płomienisty spokój — zapowiedź nieba. Ale uśmiech tego chłopca mówił: — Szkoda twoich słów — nie możesz mi pomóc. Kto wie — kto wie? Nie mam nadziei, nie mam wiary; ale idę dzielnie w nieznane. Żegnaj! — Biedny chłopak! Stawił dzielnie czoło wszystkiemu i wyruszył w daleką drogę niepewny, ale