Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/370

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ SZÓSTY.

Kiedy słońce lata pali Egipt spiekotą, biały człowiek wyczekuje codzień z utęsknieniem wieczoru, którego różane opary zlewają się, opalizując, z ciemno brunatnem pasmem gór i lśniąc nad niemi, wsiąkają powoli w ciemniejący błękit nieba. Pierson stał pod małą grupą palm, składających się na szpitalny ogród, i przyglądał się tajemniczemu pięknu pustyni. Żadnego tonu nie brakło w pieśni wieczoru: w odległem skrzydle domu skrzeczący gramofon wygrywał jakiś modny szlagier; dwa aeroplany, szybując nad pustynią, niczem drapieżne ptaki, słały na ziemię odległy warkot swych śmigieł; z arabskiego miasteczka dolatywały metaliczne odgłosy; u studzien skrzypiały koła; a wiatr pustynny przelatywał co chwila z suchym szelestem przez liście palm. Ogródek leżał przy drodze, która biegła w dal na prawo i lewo, naznaczona basztami wartowniczemi z odległych stuleci. Przez ileż to tysięcy lat ludzkie życie szło tą drogą na Wschód i Zachód; od niepamiętnych czasów ludzie o cerze brunatnej pędzili swe wielbłądy przez ten szlak wśród pustyni, która ciągle na nowo wzbudzała jego podziw, tak cicha była, tak olbrzymia, tak opuszczona i co wieczór tak piękna! Miał czasem wrażenie, że mógłby tak stać i zachwycać się jej czarem przez całe życie, jakby jej okrutna, tajemnicza piękność była — pięknością Anglji. A jednak ilekroć na nią