Święty/Część IV/Rozdział drugi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Święty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1933
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stella Landy-Feldhorn
Tytuł orygin. Saint’s Progress
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DRUGI.

Służąca, która pewnej soboty w lipcu otworzyła drzwi Jimmy Fortowi, nie słyszała nigdy nazwiska Laird, była bowiem tylko jednem ogniwem w nieprzerwanej procesji służby, zmieniającej się ustawicznie w miejscowościach, narażonych na ataki powietrzne. Wprowadziła go do bawialni i powiedziała, że poszuka Miss Hallów. Czekał tam, przeglądając kartki ilustrowanego pisma. Podobizny arystokratycznych piękności, zagłodzonych Serbów, smukłonogich aktorek, nagrodzonych psów, tonących okrętów, członków królewskiej rodziny, pękających bomb i odprawiających nabożeństwa księży, przekonywały go wprawdzie o wszechstronności zainteresowań publiczności, nie uspokajały jednak bynajmniej jego nerwów. Co zrobi, jeżeli nie będą tu znali ich adresu? Czemuż ze strachu przed ostatecznem rozstrzygnięciem pozwolił, by upłynął cały miesiąc? Przy kominku siedziała staruszka i robiła pończoszkę; druty dzwoniły na wyścigi z bzykaniem wielkiej pszczoły, tłukącej się o szybę. — Może ona będzie wiedziała, — pomyślał; — wygląda jakby tu była od wieków. — Zbliżył się do niej i rzekł:
— Mogę panią zapewnić, że te skarpetki zostaną należycie ocenione na froncie.
Stara pani spojrzała na niego z nad okularów.
— To zabija czas, — rzekła.
— O, nie tylko; pomaga nam wygrać wojnę.
Wargi starej pani poruszyły się w kącikach; nie odpowiadała. — Głucha! — pomyślał.
— Czy nie mogłaby mi pani powiedzieć, czy pani zna moich przyjaciół, lekarza Laird’a, jego żonę i pannę Pierson?
Staruszka zachichotała cichutko.
— O, tak! Piękna panienka; samo życie. Siadywała tu ze mną. Prawdziwa przyjemność patrzeć na nią; miała takie olbrzymie oczy.
— Dokąd oni się przenieśli? Czy pani nie mogłaby mi powiedzieć?
— O, nie mam pojęcia.
Słowa te podziałały na Forta, jak zimny tusz. Chcial zawołać: — Niech pani przerwie na chwilę! Muszę wiedzieć! Cale moje życie zależy od tego! — Ale brząkanie drutów odpowiedziało: — A moje życie zależy od tego, by nie przerywać roboty.
— Siadywała tam; zupełnie cicho, zupełnie cichutko.
Fort spojrzał na ławkę pod oknem. A więc tam siadywała, zupełnie cicho.
— Cóż to za straszna wojna! — rzekła stara pani. — Czy pan był na froncie?
— Tak.
— Pomyśleć tylko o tych wszystkich młodych dziewczętach, które nigdy nie będą miały mężów! To doprawdy okropne.
— Tak, — rzekł Fort. — To okropne.
W tej chwili usłyszał głos ode drzwi:
— Czy pan pytał o doktora Lairda? Ich adres jest: East Bungalow, mały kawałek stąd na North Road. Każdy panu w8każe drogę.
Fort odetchnął z ulgą; spojrzał z wdzięcznością na staruszkę, która powiedziała o Noel, że wygląda, jak samo życie. — Dowidzenia pani.
— Dowidzenia. — Druty zadzwoniły, kąciki ust zadrżały. Fort wyszedł. Nie mógł znaleźć żadnego pojazdu i szedł dość długo piechotą. Dom był nieładny, zbudowany z żółtej cegły i wykończony czerwonem obramieniem. Stał mniejwięcej w trzech czwartych drogi, prowadzącej od głównej ulicy do wybrzeża w kamienistym ogródku i świecił w blaskach popołudniowego słońca jaskrawym połyskiem nowości. Fort otworzył furtkę, odmawiając w duchu jedną z tych modlitw, które tak łatwo wypływają z serc ludzi niewierzących, gdy czegoś pragną. W odpowiedzi usłyszał płacz dziecka i pomyślał z zachwytem: — Na Boga! Jest tu! — Przechodząc przez kamienisty ogródek, zauważył trawnik za domem i wózek dziecinny pod dębem i Noel — tak, Noel we własnej osobie! Starał się uspokoić bicie serca i poszedł naprzód. W lila czepeczku, chroniącym ją od słońca, pochylała się nad wózkiem. Kroczył cicho przez trawę i podszedł całkiem blisko, zanim go usłyszała. Nie przygotował sobie żadnych słów powitania, wyciągnął więc tylko rękę. Maleństwo, zaciekawione cieniem, padającym na wózek, przestało płakać. Noel uścisnęła dłoń Forta. W czepeczku, który krył jej włosy, robiła wrażenie bledszej i dojrzalszej, jakby źle znosiła upał. Nie miał wrażenia, żeby się ucieszyła jego widokiem.
— Jak się pan ma? Czy widział pan Grację? — Powinna być w domu.
— Nie przyszedłem do niej; przyszedłem do pani.
Noel zwróciła się do dziecka.
— To mój mały.
Fort stał przed wózkiem i patrzył na dziecko tego drugiego mężczyzny. W cieniu budki wózka, pośród falbanek leżało dziecko. Fortowi się zdawało, że miało główkę umieszczoną zbyt nisko. Podrapało sobie zadarty nosek i wypukłe czółko i patrzyło na matkę szeroko otwartemi, błękitnemi oczyma, które tonęły formalnie w tłustych policzkach.
— Ciekawym, o czem takie maleństwo myśli, — rzekł.
Noel włożyła palec w piąstkę dziecka.
— Myśli tylko wtedy, kiedy mu czegoś trzeba.
— To głębokie powiedzenie; ale przypatruje się pani mimo to z widocznem zainteresowaniem.
Noel uśmiechnęła się; w odpowiedzi pełne usteczka maleństwa rozchyliły się bardzo powoli ukazując bezzębne dziąsła.
— Jakie ono słodkie, — szepnęła.
— Ty także, — pomyślał. Och! żebym miał tylko odwagę ci to powiedzieć!
— Tatuś jest u nas, — rzekła nagle, nie podnosząc nań oczu. Odjeżdża pojutrze do Egiptu. Tatuś pana nie lubi.
Serce Forta zabiło niespokojnie. Czyżby mu to powiedziała, gdyby — gdyby nie była choć troszkę po jego stronie?
— Nie dziwi mnie to, — rzekł. — Jestem grzesznikiem, jak pani wie.
Noel spojrzała na niego. — Grzech! — rzekła i pochyliła się znowu nad dzieckiem. Słowa i ton, którym je wypowiedziała, pochylona nad swem — maleństwem, podsunęły mu myśl: — Gdyby nie to małe stworzonko, nie mógłbym mieć cienia nadziei!
— Pójdę się przywitać z ojcem pani. Czy jest w domu?
— Przypuszczam.
— Czy mogę przyjść jutro?
— Jutro niedziela. I ostatni dzień tatusia.
— Ach, naturalnie.
Nie miał odwagi obejrzeć się za siebie, by zobaczyć, czy odprowadza go spojrzeniem, ale pomyślał: — Z nadzieją, czy bez nadziei będę o nią walczył do ostatniej kropli krwi.
W mrocznym pokoju, chronionym przed wieczornem słońcem, Pierson siedział na kanapie, czytając gazetę. Widok tej postaci w mundurze wytrącił Forta nieco z równowagi; nie był przygotowany na tę zmianę. Szczupła twarz, teraz gładko ogolona, z głęboko osadzonemi oczyma i mocno zaciśniętemi wargami, zdawała się obecnie, mimo bronzowego munduru, jeszcze bardziej uduchowiona, niż dawniej. Poczuł nagle, że jego szanse są w istocie bardzo słabe. Zaczął więc z miejsca, bez wstępów:
— Przyszedłem, sir, by pana prosić o pozwolenie zaślubienia Noel, o ile zechce mnie przyjąć.
Myślał zawsze, że Pierson ma twarz łagodną; w tej chwili jednak nie było nic łagodnego w jego rysach.
— A zatem pan wiedział, że tu jestem, kapitanie Fort?
— Widziałem Noel w ogrodzie. Nie mówiłem z nią o tem naturalnie ani słowa. Powiedziała mi jednak, że pan pojutrze wyjeżdża do Egiptu, więc nie będę miał innej sposobności.
— Przykro mi bardzo, że pan przyszedł. Nie moją rzeczą jest wydawać tu sąd, ale nie przypuszczam, by pan mógł uszczęśliwić Noel.
— Czy mogę zapytać dlaczego, sir?
— Kapitanie Fort; nie solidaryzuję się w tych sprawach z sądem świata; skoro pan się pyta, odpowiem panu szczerze. Moja kuzynka Leila ma do pana prawo. To jej powinien się pan oświadczyć.
— Oświadczyłem się jej; nie przyjęła mnie.
— Wiem. Nie odmówiłaby panu po raz drugi, gdyby pan pojechał za nią.
— Nie mogę wyjechać; a zresztą, odmówiłaby mi po raz drugi. Wie, że jej nie kocham i że jej nigdy nie kochałem.
— Nigdy?
— Nie.
— Czemu więc...
— Zapewne dlatego, że jestem mężczyzną i głupcem.
— Jeżeli to było tylko dlatego, „że pan jesteś mężczyzną“, jak to pan nazywa, to jasnem jest, że nie ma pan żadnych zasad ani wiary. A mimo to prosi mnie pan, bym panu dał Noel; moją biedną Noel, która potrzebuje nietylko opieki „mężczyzny“, ale prawego człowieka. Nie, kapitanie Fort, nie!
Fort zagryzł wargi.
— Nie jestem z pewnością prawym człowiekiem w pańskiem zrozumieniu tego słowa; ale kocham ją ogromnie i opiekowałbym się nią szczerze. Nie mam najsłabszego pojęcia, czy mnie zechce. Ma się rozumieć, że się tego wcale nie spodziewałem. Ostrzegam pana jednak, że mam zamiar spytać się jej i czekać na nią. Kocham ją tak bardzo, że nic innego mi nie pozostaje.
— Człowiek, który kocha prawdziwie, postępuje tak, jak tego wymaga dobro ukochanej istoty.
Fort spuścił głowę; miał wrażenie, jakby był znowu w szkole i stał przed swym wychowawcą.
— To prawda, — rzekł. — Nie będę też nigdy starał się wykorzystać jej położenia. Jeżeli nie będzie dla mnie miała teraz, czy później żadnego uczucia, nie będę jej się naprzykrzał, może pan być zupełnie pewny. Ale gdybym jej jakimś cudownym trafem nie był obojętny, to wiem, że potrafię ją uszczęśliwić, sir.
— Ona jest dzieckiem.
— Nie, ona nie jest już dzieckiem, — rzekł Fort uparcie.
Pierson dotknął wyłogów swej nowej sutanny.
— Kapitanie Fort, odjeżdżam od niej bardzo daleko i pozostawiam ją bez opieki. Ufam pańskiej rycerskości, że jej pan nie zapyta, póki nie wrócę.
Fort odrzucił głowę wtył.
— Nie, nie, nie mogę przyjąć takiego stanowiska. Pańskie przyzwolenie czy odmowa nie wpłyną na zmianę stanu rzeczy. Albo może mnie kochać, albo nie. Jeżeli może, będzie ze mną szczęśliwa. Jeżeli nie, to niema o czem mówić.
Pierson podszedł powoli do niego.
— W mojem pojęciu jesteś pan tak samo związany z Leilą, jak gdyby pan był jej mężem.
— Nie może pan żądać odemnie, żebym patrzył na tę sprawę z punktu widzenia księdza.
Wargi Piersona drżały.
— Pan to nazywa poglądem księdza — według mnie to jedynie zapatrywanie człowieka honoru.
Fort poczerwieniał.
— To już musi pan pozostawić mojemu sumieniu, sir, — rzekł uparcie. — Nie mogę i nie chcę panu opowiadać, jak się wszystko zaczęło. Byłem szaleńcem, ale starałem się postępować jaknajlepiej i wiem, że Leila nie uważa mnie za związanego z nią. W przeciwnym razie nie byłaby nigdy odjeżdżała. Gdy niema uczucia — a z mojej strony nie było nigdy prawdziwego uczucia — a gdy jednocześnie istnieje to rozpaczliwie pewne uczucie dla Noel, którego nigdy nie szukałem, które starałem się stłumić, od którego uciekałem...
— Rzeczywiście?
— Tak. Ciągnąć tamtą sprawę dalej było rzeczą wstrętną. Przypuszczałem, że pan to zrozumie, sir; a mimo to nie kończyłem jej. To Leila zrobiła koniec.
— Leila, według mnie, zachowała się szlachetnie.
— Leila jest nadzwyczajna; ale z tego jeszcze nie wynika, żebym ja był szubrawcem.
Pierson odwrócił się od okna, przez które mógł widzieć Noel.
— Ta myśl jest dla mnie odrażająca! — rzekł. — Czy nigdy nie będzie czystości w jej życiu?
— A czyż nigdy dla niej nie zacznie się życie? Gdyby szło wedle pańskiej woli, to napewno nie. Nie jestem gorszy od innych mężczyzn, a kocham ją więcej, niżby mógł ktokolwiek inny.
Przez długą minutę Pierson stal w milczeniu, aż w końcu rzekł:
— Niech mi pan wybaczy, jeżeli użyłem ostrych słów. Nie było to moim zamiarem. Kocham moje dziecko; nie pragnę niczego innego, jak tylko jej dobra. Ale przez całe życie wierzyłem święcie, że dla mężczyzny powinna istnieć tylko jedna kobieta w życiu — dla kobiety tylko jeden mężczyzna.
— A więc, sir, — wybuchnął Fort, — pan chciałby, żeby ona...
Pierson podniósł rękę, jakby się chciał osłonić przed ciosem; Fort, choć rozgniewany, zamilkł.
— Jesteśmy wszyscy z krwi i ciała — ciągnął chłodno dalej, — a pan zdaje się, myśli, że jest inaczej.
— Mamy także dusze, kapitanie Fort. — Głos Piersona stał się nagle tak łagodny, że gniew Forta ulotnił się.
— Mam dla pana głęboki szacunek, sir; ale miłość moja dla Noel jest silniejsza i nic na tym świecie nie powstrzyma mnie, skoro postanowiłem zaofiarować jej swe życie.
Uśmiech zadrżał na wargach Piersona.
— Jeżeli tak, to nie pozostaje mi nic innego, jak modlić się, by się panu nie powiodło.
Fort nie odparł ani słowa i wyszedł z pokoju.
Oddalał się powolnym krokiem od żółtego domu, z głową pochyloną, dotknięty, pełen gniewu, a jednak — z uczuciem ulgi. Teraz wiedział jasno, jak sprawa stoi, nie czuł się też bynajmniej zwyciężony. — Zarzuty Piersona nie trafiły go wcale. Jakkolwiek wytknięto mu niemoralność, czuł się sam przed sobą usprawiedliwiony, jak się to często zdarza u ludzi. Tylko jeden mały zakątek pamięci, niedostrzeżony i nieskrytykowany przez przeciwnika, dręczył go. Resztę mógł sobie wybaczyć; jedyna rzecz, której sobie nie wybaczał, to fakt, że znał Noel zanim jego stosunek z Leilą się zaczął; co więcej, że dał się porwać urokowi Leili w wieczór, spędzony w towarzystwie Noel. To napełniało go prawdziwym wstrętem do siebie. Przez całą powrotną drogę do stacji myślał ustawicznie: — Jakże mogłem? Zasługuję na to, żeby ją stracić. A jednak spróbuję; ale nie teraz jeszcze, nie teraz! — Pełen przygnębienia wsiadł do londyńskiego pociągu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Stella Landy-Feldhorn.