Święty/Część III/Rozdział trzynasty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Święty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1933
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stella Landy-Feldhorn
Tytuł orygin. Saint’s Progress
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ TRZYNASTY.
1.

Leila była dzielna, ale mało cierpliwa. Miała teraz jedną myśl: uciec z Londynu; zajęła się więc odrazu porządkowaniem swoich spraw i staraniami o pozwolenie powrotu do południowej Afryki. Podniecenie, spowodowane zakupami i przygotowaniami do podróży, było dla niej możliwie najbardziej uśmierzającem lekarstwem. Przejazd przez morze połączony był w tym czasie z wielkiem niebezpieczeństwem i myśl o tem sprawiała jej przyjemność. — Jeżeli utonę — myślała, — tem lepiej; wolę szybki koniec, niż beznadziejne, powolne umieranie. — Ale kiedy miała pozwolenie w kieszeni i zamówioną kabinę, uświadomiła sobie z całą wyrazistością nieodwołalność swego kroku. Czy miała się z nim jeszcze raz zobaczyć? Jej okręt odjeżdżał za trzy dni, musiała się więc zdecydować. Wiedziała, że jeżeliby pod wpływem wyrzutów sumienia był czuły dla niej, nie wykona nigdy swego postanowienia i wtedy cała okropność zacznie się na nowo, póki ponownie nie będzie zmuszona do takiego samego kroku. Godzina za godziną mijała niewykorzystana; dopiero w przeddzień wyjazdu, tęsknota za nim i strach przed widzeniem się z nim stały się tak nieznośne, że załamała się. Późnym wieczorem — kiedy już wszystko, do najmniejszej drobnostki było przygotowane — wyszła z domu, wciąż jeszcze niezdecydowana. Pragnienie, by rozdrapać swą ranę, by dowiedzieć się, co się stało z Noel, skierowało ją do domu Edwarda. Prawie że nie zdając sobie z tego sprawy, włożyła najpiękniejszą suknię i spędziła całą godzinę przed lustrem. Gorączka, trawiąca raczej jej duszę, niż ciało, a nie ustępująca od owej nocy, zabarwiła jej policzki rumieńcem. Wyglądała szczególnie pięknie; w kwiaciarni na Baker Street kupiła gardenję i przypięła ją do sukni. Stanąwszy na starym placu, zdziwiła się na widok tabliczki z napisem „Do wynajęcia“, choć dom robił wrażenie zamieszkałego. Zadzwoniła. Wprowadzono ją do salonu. Była już dwa razy poprzednio w tym domu; niewiadomo czemu, może z powodu, iż sama czuła się tak nieszczęśliwa, stary, zniszczony nieco pokój zrobił na niej przejmujące wrażenie, jakgdyby był przybytkiem przeszłości: — Ciekawam, jaka była jego żona — pomyślała. W tej chwili ujrzała zawieszony na tle kawałka czarnego aksamitu zblakły szkic pastelowy, przedstawiający smukłą, młodą kobietę, pochyloną naprzód, z rękoma splecionemi na kolanach. Koloryt obrazu utrzymany był w tonach bladoniebieskich i odcieniach starej słoniowej kości i ożywiony gdzieniegdzie blado-różowemi przebłyskami. Oczy, pełne życia, przypominały nieco oczy Gracji. — Tak, — pomyślała, — musiał cię bardzo kochać. Trudno mu zapewne przyszło rozstać się z tobą. — Stała ciągle jeszcze przed portretem, kiedy Pierson wszedł.
— To urocza twarzyczka, Edwardzie. Przyszłam pożegnać się z tobą. Odjeżdżam jutro do południowej Afryki. — A kiedy dotknęła jego ręki, pomyślała: — Byłam chyba szalona myśląc, że mogłabym go kiedykolwiek rozkochać w sobie.
— Czy, — czy odchodzisz od niego?
Leila skinęła twierdząco głową.
— To bardzo dzielnie i pięknie.
— O, nie. Mus, to wielki pan — oto i wszystko. Nie rezygnuję dobrowolnie ze szczęścia. To do mnie całkiem niepodobne. Nie wiem, co się ze mną stanie, ale możesz być pewny, że nic lepszego ze mnie nie będzie. Rezygnuję, bo mi nic innego nie pozostaje, a ty wiesz dlaczego. Gdzie jest Nolli?
— Nad morzem z Jerzym i z Gracją.
Patrzył na nią w zdziwieniu; bolesny, a zakłopotany wyraz jego oczu rozgniewał ją.
— Widzę, że dom jest do wynajęcia. Ktoby przypuścił, że taki dzieciak wyważy z posad dwa przedpotopowe głazy, jak my? Nie przejmuj się tem Edwardzie, ale w naszych żyłach płynie ta sama krew. Każde z nas będzie walczyło do ostatka na swój sposób. Dokąd ty idziesz?
— Przypuszczam, że dostanę posadę kapelana polowego na wschodzie.
Przez jedną chwilę przebiegi Leili przez myśl szaleńczy pomysł:
— Czy mam się zaofiarować, że pójdę z nim, że pójdziemy razem jak dwa bezdomne psy?
— Coby się było stało, Edwardzie, gdybyś mi się był oświadczył wtedy przed laty w maju, kiedy byliśmy — odrobinkę zakochani? Dla którego z nas byłoby gorzej, dla ciebie, czy.dla mnie?
— Nie byłabyś mnie przyjęła, Leilo.
— Niewiadomo. Ale wtedy nie byłbyś nigdy stał się ani kapłanem, ani świętym.
— Nie używaj tego głupiego wyrazu. Gdybyś wiedziała...
— Wiem; widzę przecież, żeś się napół spalił żywcem; napół spalony, napół pogrzebany! No, masz za to swoją nagrodę, jakakolwiek ona jest, a ja mam swoją. Dowidzenia, Edwardzie! — Ujęła jego rękę. — Mógłbyś mi dać swoje błogosławieństwo; jest mi potrzebne.
Pierson położył rękę na jej ramieniu, pochylił się naprzód i pocałował ją w czoło.
Oczy Leili napełniły się łzami.
— Mój Boże, — rzekła, — smutny jest ten świat. — Ukryła drżenie warg opiętą w rękawiczkę dłonią i przeszła szybko mimo niego, kierując się ku drzwiom. Stamtąd obejrzała się. Stał całkiem spokojnie, ale wargi jego poruszały się. — Modli się za mnie! — pomyślała. — Jakież to zabawne!

2.

Ledwo wyszła na ulicę, już o nim zapomniała; paląca tęsknota za Fortem ogarnęła ją ze wzmożoną siłą, jak gdyby Pierson, ten symbol wieczystego wyrzeczenia, rozognił w niej umiłowanie życia i radości. Musi zobaczyć się z Jimmy‘m, koniecznie, choćby nawet miała czekać na niego, czy szukać go przez całą noc! Dochodziła siódma, skończył więc już pracę w Ministerstwie Wojny; mógł być w swoim klubie lub w domu. Udała się do jego mieszkania.
Mała uliczka koło Buckingham Gate, gdzie żaden żartowniś już od roku nie wypisał słowa „Pokój“, wyprażona była docna całodziennem gorącem słońcem. Salon fryzjerski pod jego mieszkaniem nie był jeszcze zamknięty, a prywatne drzwi wejściowe obok otwarte były naoścież. — Nie zadzwonię — pomyślała. — Pójdę prosto na górę. — Podczas, gdy wchodziła na drugie piętro, musiała się dwa razy zatrzymać, gdyż ból w okolicy serca zapierał jej oddech. Ból ten dokuczał jej teraz często, tak, jakby tęsknota dręcząca jej serce nadwyrężała je fizycznie. Na górze przed jego mieszkaniem zatrzymała się na chwilę na małej platformie klatki schodowej i oparła się o ścianę pokrytą czerwoną tapetą. Przez otwarte w głębi okno dochodziły niewyraźne dźwięki żołnierskiej piosenki, nuconej chórem: — Vive — la, vive — la, vive — la — Vive la compagnie — O Boże! — myślała. — Spraw, żeby był w domu, spraw żeby był dobry dla mnie. To ostatni raz. — Napół chora z niepokoju, otworzyła drzwi. Był w domu — leżał na wyplatanym szezlongu pod ścianą w najdalszym kącie pokoju z ramionami skrzyżowanemi w tyle głowy i z fajką w zębach; miał zamknięte oczy, nie poruszył się, ani nie otworzył ich, zapewne w przypuszczeniu, że weszła służąca. Cicho, jak kot, Leila przeszła przez pokój i stanęła nad nim. Czekając aż się zbudzi z tego wyzywającego letargu, nasyciła się dowoli widokiem jego wąskiej kościstej twarzy, zdrowej, choć tak szczupłej. Zęby zaciśnięte na ustniku fajki nadawały jego rysom wyraz niezłomnej odporności, jak gdyby człowiek ten z głową wtył odrzuconą i skrępowanemi rękoma wyprężył się w obronie przed jakiemś stworzeniem, które przywarło doń i wspinało się po nim, by go powalić. Fajka paliła się, sącząc cienkie pasemko dymu; poruszał bezustannie chorą nogą, jakby mu dokuczała. Pozatem jednak był tak zupełnie, tak uparcie nieruchomy, jakby spal. Gęste jego włosy układały się w miękkie fale, nie było w nich ani jednej srebrnej nitki, zdrowe zęby, ściskające fajkę, lśniły bielą. Miał twarz młodą — o tyle młodszą od niej! Czemuż ją kochała, tę twarz mężczyzny, który nie mógł jej kochać? Przez chwilę wydawało się jej, że mogłaby chwycić poduszkę, która ześlizgnęła się z szezlonga i zadusić go tak, jak tu leżał, wzbraniając się, jak jej się zdawało, wrócić do przytomności. Miłość wzgardzona! Upokorzenie! Omal nie zawróciła, by wykraść się z pokoju. Wtem, przez drzwi, które zostawiła otwarte, wpadł dźwięk chóru: Vive — la, vive — la, vive — la, ve!“ i szarpnął nieznośnie jej nerwami. Zerwała ze swej piersi gardenję i cisnęła nią w jego wzniesioną ku górze twarz.
— Jimmy!
Fort zerwał się i spojrzał na nią zdumiony. Zrobił w swem zdziwieniu wprost komiczną minę; zaśmiała się krótkim, nerwowym śmiechem.
— Nie śniłeś o mnie, drogi Jimmy, to pewne. Po jakim to ogrodzie wędrowałeś?
— Leila! Ty! Jak... jak pysznie!
— Jak... jak pysznie! Chciałam cię zobaczyć, więc przyszłam. I zobaczyłam cię, jaki jesteś, kiedy nie jesteś przy mnie. Zapamiętam to sobie dobrze; przydało mi się — ogromnie mi się przydało.
— Nie słyszałem, jakeś weszła.
— Byłeś bardzo, bardzo daleko. Włóż moją gardenję do butonierki. Zaczekaj, wepnę ją. Czy odpocząłeś sobie gruntownie przez ten tydzień? Czy podoba ci się moja suknia? Jest nowa. Nie byłbyś jej nawet zauważył, prawda?
— Byłbym zauważył z pewnością. Jest prześliczna.
— Jimmy, zdaje mi się, że nic — nic na świecie nie Zachwieje nigdy twej rycerskości.
— Rycerskości? Nie jestem rycerski.
— Chciałabym zamknąć drzwi, czy masz co przeciw temu? — Podszedł jednak sam do drzwi, zamknął je i wrócił do niej. Leila podniosła ku niemu wzrok.
— Jimmy, jeśli kiedykolwiek kochałeś mnie choć troszkę, bądź dziś dobry dla mnie. I jeżeli coś powiem — jeśli będę zgorzkniała — nie bierz mi tego za złe; nie zwracaj na to uwagi. Przyrzeknij!
— Przyrzekam!
Zdjęła kapelusz i usiadła na szezlongu oparta o niego tak, że nie mogła widzieć jego rysów. Czuła jego rękę okalającą jej kibić i dała się unieść daleko falom złudy, coraz dalej, starając się zapomnieć, że istnieje rzeczywistość, do której trzeba będzie powrócić; jak mała dziewczynka bawiła się „na niby“. — On mnie kocha — on mnie kocha — on mnie kocha! — Och, żeby się tak zapomnieć na godzinę, na jedną tylko godzinę; wiedziała, że za tę cenę odda resztę przeznaczonego jej czasu, że odda go z całą radością. Przytuliła jego rękę mocno do serca, odchyliła głowę wtył i przysunęła ją do jego twarzy, zamknąwszy oczy, by go nie widzieć; zapach gardenji wpiętej w jego marynarkę przejął ją bólem, tak słodki był i mocny.

3.

Kiedy w kapeluszu stanęła gotowa do wyjścia, ściemniało się już. Zbudziła się ze snu, nie bawiła się już dłużej „na niby“. Stała w półmroku z kamiennym uśmiechem na ustach, spoglądając poprzez rzęsy ukradkiem na znękany wyraz jego rysów.
— Biedny Jimmy! — rzekła; — Nie będę cię dłużej wstrzymywała od kolacji. Nie, nie odprowadzaj mnie. Pójdę sama; i nie rób, na miłość Boską, światła.
Położyła rękę na klapie jego surduta.
— Ten kwiat zbronzowiał już na brzegach. Wyrzuć go; nie mogę znieść zwiędłych kwiatów. I ty także. Kup sobie jutro świeży.
Wyciągnęła kwiat z butonierki, zmięła go w ręce i podniosła ku niemu usta.
— No, pocałuj mnie raz jeszcze; nic ci się nie stanie.
Przez chwilę wargi jej przylgnęły do jego warg z całą mocą. Potem oderwała się od niego. Poszukała po omacku klamki i otworzyła drzwi, zamknęła mu je przed nosem i zeszła powoli po schodach, słaniając się trochę. Wodziła jedną, opiętą w rękawiczkę ręką wzdłuż ściany, jakby szukała podpory. Na ostatniem półpiętrze zatrzymała się koło kotary, oddzielającej klatkę schodową od ubikacyj bocznych, i zaczęła nadsłuchiwać. Żadnego odgłosu. — Jeżeli ukryję się za tą firanką — pomyślała, — zobaczę go raz jeszcze. Wślizgnęła się za kotarę, w której była zaledwie mała szparka. Było tam tak ciemno, że nie mogła dojrzeć własnej ręki. Słyszała, jak się drzwi otwarły, słyszała jego powolne kroki po schodach. Zobaczyła jego stopy, kolana, całą postać, tylko rysów nie mogła dojrzeć wyraźnie. Minął ją, paląc papierosa. Zatkała usta ręką, by nie wyrzec słowa; zgnieciona gardenja dotknęła jej nozdrzy zimnym, wonnym aksamitem swych płatków. Poszedł, drzwi wejściowe zamknęły się. Ogarnęło ją dziwne, napół szalone pragnienie, by wrócić na górę, czekać aż wróci; rzucić mu się w ramiona, powiedzieć, że odjeżdża, prosić, by jej pozwolił zostać przy sobie. Ach! pozwoliłby! Spojrzałby na nią tym znękanym i pełnym litości wzrokiem, którego nie mogła znieść i powiedziałby: — Ależ naturalnie, Leilo, naturalnie. — Nie, na Boga, nie! — Pójdę spokojnie do domu, — szepnęła; — poprostu pójdę spokojnie do domu. Chodź, bądź dzielna; nie bądź głupia! Chodź! — Zeszła na dół na ulicę. Ujrzała go przy wejściu do parku o jakie pięćdziesiąt kroków przed sobą, posuwającego się mozolnie naprzód. Szła za nim, jakby była jego cieniem, wydłużonym na tak daleką odległość. Powoli, ciągle w tem samem oddaleniu szła za nim pod platanami wzdłuż ogrodzenia Parku, mijając St. James Pałace, na Pall Mail. Wszedł kilka schodków wgórę i zniknął w drzwiach swego klubu. A więc koniec: Spojrzała na budynek — olbrzymi grobowiec z granitu, cały ciemny. Wolna dorożka odjeżdżała właśnie z przed drzwi. Wsiadła: — Camelot Mansions, St. John‘s Wood. — Sztywno oparta o poduszki powozu, dyszała ciężko, zaciskała kurczowo ręce i myślała: — No, widziałam go raz jeszcze. Lepszy rydz, jak nic. O, Boże! Wszystko skończone — nic już nie pozostało — nic, nic! Vive — la, vive — la, vive — la Vive — la compagnie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Stella Landy-Feldhorn.