Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/324

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zobaczę go raz jeszcze. Wślizgnęła się za kotarę, w której była zaledwie mała szparka. Było tam tak ciemno, że nie mogła dojrzeć własnej ręki. Słyszała, jak się drzwi otwarły, słyszała jego powolne kroki po schodach. Zobaczyła jego stopy, kolana, całą postać, tylko rysów nie mogła dojrzeć wyraźnie. Minął ją, paląc papierosa. Zatkała usta ręką, by nie wyrzec słowa; zgnieciona gardenja dotknęła jej nozdrzy zimnym, wonnym aksamitem swych płatków. Poszedł, drzwi wejściowe zamknęły się. Ogarnęło ją dziwne, napół szalone pragnienie, by wrócić na górę, czekać aż wróci; rzucić mu się w ramiona, powiedzieć, że odjeżdża, prosić, by jej pozwolił zostać przy sobie. Ach! pozwoliłby! Spojrzałby na nią tym znękanym i pełnym litości wzrokiem, którego nie mogła znieść i powiedziałby: — Ależ naturalnie, Leilo, naturalnie. — Nie, na Boga, nie! — Pójdę spokojnie do domu, — szepnęła; — poprostu pójdę spokojnie do domu. Chodź, bądź dzielna; nie bądź głupia! Chodź! — Zeszła na dół na ulicę. Ujrzała go przy wejściu do parku o jakie pięćdziesiąt kroków przed sobą, posuwającego się mozolnie naprzód. Szła za nim, jakby była jego cieniem, wydłużonym na tak daleką odległość. Powoli, ciągle w tem samem oddaleniu szła za nim pod platanami wzdłuż ogrodzenia Parku, mijając St. James Pałace, na Pall Mail. Wszedł kilka schodków wgórę i zniknął w drzwiach swego klubu. A więc koniec: Spojrzała na budynek — olbrzymi grobowiec z granitu, cały ciemny. Wolna dorożka odjeżdżała właśnie z przed drzwi. Wsiadła: — Camelot Mansions, St. John‘s Wood. — Sztywno oparta o poduszki powozu, dyszała ciężko, zaciskała kurczowo ręce i myślała: — No, widziałam go raz jeszcze. Lepszy rydz, jak nic. O, Boże! Wszystko skończone — nic już nie pozostało — nic, nic! Vive — la, vive — la, vive — la Vive — la compagnie!