Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY.

Przed przyjściem Leili, Fort leżał blisko godzinę śpiąc, nawpół na jawie. Śnił mu się dziwny i cudownie wzruszający sen. W niepewnem świetle ni to nocy ni to poranku widział długą szarą linję — całą długość francuskiego frontu. Tyraljera sunęła naprzód krótkiemi skokami, następnie po chwilowej pauzie cofała się nieco, by znów przeć dalej naprzód, bez przerwy, bez ustanku; przy każdem posunięciu wszystkie głosy, a między niemi i jego własny krzyczały: — Hurra! Anglicy! Hurra! Anglicy! — Porywał go za sobą tłum tych niewyraźnych postaci, poruszających się w szarem świetle, pulsowanie i wrzawa, cudowna rytmiczność nieustających posunięć, równie niepowstrzymana, jak pęd wzbierającej fali; przepełniało go nawskroś wspaniałe, fascynujące uczucie; życie było niczem, śmierć niczem. — Hurra! Anglicy! — W tym swoim śnie czuł, że on i ojczyzna — to jedno, czuł się cząstką każdego z tych długich atakujących szeregów, prących naprzód w krótkich urywanych podrzutach, dalej i dalej. Z samego środka tego upojnego snu wyrwał go hałas uliczny, zamknął jednak znowu oczy w płonnej nadziei, że będzie śnił dalej do końca. Ale sen nie wrócił; zapalił więc fajkę i leżał dalej, rozmyślając nad płomiennym, fantastycznym realizmem sennego widziadła. Śmierć była niczem, byleby tylko ojczyzna żyła i odniosła zwy-