Święty/Część III/Rozdział dziewiąty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Święty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1933
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stella Landy-Feldhorn
Tytuł orygin. Saint’s Progress
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.

Zbudzona gwizdem lokomotywy rozglądała się wokół ze zdziwieniem. Głowa przechyliła jej się na bok podczas snu, tak, że szyja zesztywniała zupełnie; miała ból głowy i dreszcze. Spojrzała na zegarek; było po piątej. — Gdybym się choć mogła napić szklankę herbaty! — pomyślała. — W każdym razie nie zostanę tu dłużej! — Umyła się i natarła mocno szyję, tak że uczucie sztywności ustąpiło nieco; potem napiła się herbaty, pod wpływem której ożył w niej na nowo duch awanturniczy. Pociąg odjeżdżał dopiero za godzinę; miała więc dość czasu, by się przejść i rozgrzać spacerem; poszła więc w kierunku rzeki. W powietrzu wisiała ranna mgła, przesłaniając wszystko tajemniczością; wielu ludzi jednak zdążało już do swego zajęcia. Szła wzdłuż rzeki, patrząc na fale, wzbierające pod powłoką świetlistej mgły i na mewy krążące nad wodą i dodające jej tajemniczości. Poszła aż do Black-friars Bridge, potem zawróciła i spoczęła na ławce pod platanem, właśnie w chwili, kiedy słońce przebiło się przez mgłę. Siedziała tam już mała, blada kobiecina o chudej, żółtawej twarzy; siedziała tak nieruchomo i zdawała się tak nieświadoma swego otoczenia, że Noel zaczęła się zastanawiać, o czem ta kobieta może myśleć. Podczas gdy jej się tak przypatrywała, twarz obcej skurczyła się boleśnie i łzy poczęły spływać powoli, torując sobie mozolnie drogę po jej pofałdowanych policzkach. Noel zebrała się wreszcie na odwagę, przysunęła się bliżej i zapytała:
— Co się pani stało?
Kobieta była tak zaskoczona, że przestała płakać; małe, szare oczki spojrzały szeroko na Noel, cierpliwe oczki, osadzone nad bardzo płaskim nosem.
— Miałam dziecko. Umarło... a ojciec dziecka też padł we Francji... Chciałam się rzucić do wody, ale przestraszyłam się rzeki i teraz już nigdy nie potrafię skoczyć.
Słowa „teraz już nigdy nie potrafię skoczyć“ wzruszyły Noel straszliwie. Wyciągnęła nieznacznie rękę wzdłuż oparcia ławki i objęła niezmiernie chude ramię kobiety.
— Niech pani nie płacze!
— To było moje pierwsze dziecko. Mam trzydzieści osiem lat. Nigdy nie będę miała drugiego. Och, Boże! Czemuż nie rzuciłam się do wody?
Twarz jej skurczyła się znowu, wyciskając łzy, które spłynęły po policzkach. — Dobrze, że płacze, — pomyślała Noel; — niech tylko płacze tak długo, aż poczuje ulgę. — Głaskała ramię drobnej kobieciny, woniejące jakgdyby zapachem starych sukien.
— Ojciec mojego dziecka padł także we Francji, — rzekła wkońcu. Smutne, szare oczki spojrzały na nią z zaciekawieniem.
— Doprawdy? A ma pani jeszcze swoje dziecko?
— Tak, dzięki Bogu, tak.
— To mnie cieszy. Nie ma panienka pojęcia jak to boli. Wołałabym zawsze stokroć razy stracić męża, niż dziecko.
Słońce oświetlało teraz jeden policzek tej straszliwie cierpliwej twarzy; było coś dziwnie okrutnego w tej jasnej plamie światła.
— Czy mogłabym pani w czemkolwiek pomóc? — szepnęła Noel.
— Nie, dziękuje pani. Pójdę teraz do domu. Mieszkam niedaleko. Bóg zapłać.
Podniosła oczy, rzuciła Noel jeszcze jedno nawpół zdziwione spojrzenie i poszła wzdłuż wału rzeki. Kiedy kobieta zniknęła jej już z oczu, Noel wróciła na stację. Pociąg już zajechał, więc wsiadła. Miała trzech towarzyszy podróży, samych wojskowych; milczeli zdehumorowani, jak to zwykle bywa u mężczyzn, kiedy wstaną zbyt wcześnie. Jeden był wysoki, ciemny i mógł mieć około trzydziestu lat; drugi, niski, z krótko przystrzyżonemi, przerzedzonemi, siwemi włosami dobiegał zapewne pięćdziesiątki; trzeci, średniego wzrostu, miał już zapewne poza sobą sześćdziesiąty piąty rok życia; szereg barwnych wstążek orderowych zdobił jego mundur; miał łysą, wąską, kształtną głowę, szpakowate włosy, odczesane od skroni; szczupłe, opanowane rysy i opuszczone wąsy wskazywały na typ starej daty. Na niego właśnie patrzyła Noel. Kiedy wyglądał przez okno, albo siedział pogrążony w myślach, podobał się Noel bardzo; ale kiedy zwracał się do konduktora albo mówił z innymi, nie wydawał się Noel ani w połowie tak sympatyczny. Miała wrażenie, jakby ten jegomość miał dwie jaźnie, — jedną, której używał, gdy był sam, a drugą, w którą się przyodziewał co rano na spotkanie świata. Zaczęli rozmawiać na temat trybunału, w którym mieli zasiadać. Noel nie słuchała, ale od czasu do czasu dochodziło ją jakieś urywane słowo.
— Iluż mamy dziś? — zapytał głos starego jegomościa, a mały człowiek z krótko przystrzyżonemi włosami odparł:
— Stu czternastu.
Noel, której w pamięci stała jeszcze obszarpana, nieszczęsna kobieta, uczuła instynktowną niechęć do tego starannie odzianego, starego żołnierza o pociągłych, regularnych rysach, który może codzień trzymał w swej silnej, szczuplej ręce losy „stu czternastu“. Czy umiałby zrozumieć ich troski i potrzeby? Z pewnością nie! W tej chwili zauważyła, że patrzy na nią krytycznie swemi śmiałemi oczyma. Gdyby był znał jej tajemnicę, pomyślałby niezawodnie: — Kobieta z towarzystwa mogłaby tak postąpić? O, nie! To zupełnie, zupełnie niemożliwe! — Noel czuła się tak zawstydzona, że najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Zapewne jednak myślał tylko: — Za młoda na to, żeby podróżować bez opieki tak wczesnym rankiem. I w dodatku taka ładna! — Gdyby wiedział całą prawdę o niej — jakież zrobiłby oczy! Czemu jednak ten zupełnie obcy jej człowiek, ten stary, karny żołnierz wywołał w niej jednem przelotnem spojrzeniem i kształtem twarzy tak silne uczucie zawstydzenia, jakiego dotychczas jeszcze nie zaznała? Dziwiło ją to niezmiernie. Był bezsprzecznie konwencjonalnym starym człowiekiem o ciasnych poglądach, a jednak miał możność wywołania w niej uczucia zawstydzenia, gdyż zdawała sobie sprawę, że o n wierzył w swych Bogów i był im wierny; gdyż wiedziała, że o n wołałby śmierć, niż jakiekolwiek odchylenie od uświęconych zasad swego postępowania. Odwróciła się do okna zagryzając wargi — była zła i zrozpaczona. Nigdy, nigdy nie przyzwyczai się do swego położenia; szkoda było wszelkiego zachodu! Znowu zbudziła się w niej, jak wczoraj we śnie tęsknota, by ukryć głowę w swym płaszczu, wdychać zapach szorstkiego materjału, wtulić się weń, czuć się pod czyjąś opieką i zapomnieć. — Gdybym była na miejscu tej biednej, samotnej kobieciny, — pomyślała, — i gdybym wszystko na świecie straciła, skoczyłabym z pewnością do wody. To tylko szczęśliwy zbieg okoliczności, że żyję. Nie spojrzę więcej na tego starego pana, może mi wtedy będzie lżej.
Na stacji kupiła trochę czekolady; zaczęła ją teraz chrupać, patrząc uparcie na pola, pokryte stokrociami, pierwszemi jaskrami i pierwiosnkami. Trzej żołnierze rozmawiali teraz przezornie ściszonemi głosami. Słowa „kobiety“, „pod kontrolą“, „istna plaga“, doleciały ją i wywołały na jej policzkach piekące rumieńce. W jej obecnym przewrażliwionym nastroju, spowodowanym przejściami wczorajszego dnia, źle przespaną nocą i denerwującem spotkaniem z biedną kobieciną, wyobrażała sobie, że trzej żołnierze zaliczali tą także do rzędu tych „kobiet“. — Wysiądę na pierwszym przystanku. — pomyślała. Ale skoro pociąg się zatrzymał, wysiedli owi oficerowie. Poczuła, że śmiałe, omglone spojrzenie starego generała ocenia ją raz jeszcze badawczo i popatrzyła mu przez chwilę prosto w twarz. Dotknął czapki i rzekł: — Czy pani woli mieć okno zamknięte, czy spuszczone? — i zatrzymał się, by podnieść szybę do połowy. Jego subtelna grzeczność wywołała w niej tem silniejsze uczucie winy. Kiedy pociąg ruszył, znowu zaczęła chodzić tam i z powrotem po pustym przedziale; nie było wyjścia z sytuacji, w jakiej się znajdowała, tak samo jak nie było wyjścia z tego mknącego przed siebie, wyłożonego poduszkami przedziału. Nagle wydało jej się, że słyszy głos Forta, kiedy mówił: — Niech pani usiądzie, proszę — i uczuła znów ucisk jego palców wokół swej ręki. Och! jego obecność była jej miła i kojąca; on nigdyby nie robił jej wyrzutów ani aluzyj! A teraz go pewnie nigdy więcej w życiu nie zobaczy.
Wkońcu pociąg zajechał. Nie wiedziała, gdzie Jerzy mieszkał, będzie go więc musiała odszukać w szpitalu. Postanowiła pójść tam o wpół do dziesiątej; zjadła skromne śniadanie na stacji i udała się do miasta. Wybrzeże, pełne kredowych skal, leżało jak zaklęte w promieniach rannego słońca. Ulice natomiast były bardzo ożywione. Tu znać było doprawdy wojnę na każdym kroku. Noel mijała rozwalone domy. Małe dwukołowe wózki terkotały po bruku, wielkie wozy ciężarowe toczyły się szparko jezdnią. Hydroplany i aeroplany poruszały się wysoko w prześwietlonej mgle, niby wielkie ptaki, a wszędzie naokoło widać było ludzi w mundurach. Noel jednak pragnęła widoku morza. Skierowała się ku zachodowi, zmierzając do malej zatoki; siadła na kamieniu i rozpostarła ramiona, by skąpać twarz i piersi w słońcu. Przypływ osiągnął już prawie punkt najwyższego nasilenia; lśniąco-błękitne morze pokryte było drobnemi falami; leżało przed nią szerokie i wolne; jakże małe i krótkotrwałe wydawało się w porównaniu z niem wszystko, co ludzkie! Działało kojąco na Noel, jak przyjaciel, który pociesza. Morze było wprawdzie okrutne i groźne, umiało robić straszliwe rzeczy i straszliwe rzeczy działy się teraz na niem; a jednak jego rozległa płaszczyzna, jego nieustający śpiew i ożywcza woń były dla niej możliwie najlepszem lekarstwem. Z dziecinną radością rozcierała palcami piasek, pełen muszli; zdjęła buciki i pończochy i brodziła po płytkim brzegu, a potem usiadła i suszyła nogi w słońcu.
Kiedy opuszczała małą zatokę, miała wrażenie, jakby jej ktoś powiedział: — Twoje troski są bardzo małe. Masz tu słońce, powietrze i morze; ciesz się niemi. Tego ci nikt nie odbierze.
W szpitalu musiała czekać pół godziny w małym, nagim pokoju, zanim Jerzy wszedł.
— Nolli! Wspaniale. Mam godzinę wolną. Wyjdźmy z tego cmentarza. Mamy czas na porządny spacer po wzgórzach. Bardzo to ładnie, żeś przyjechała do mnie. Co słychać w domu?
Kiedy skończyła, uścisnął jej ramię.
— Wiedziałem, że to do niczego nie doprowadzi. Twój tatuś zapomina, że jest osobą oficjalną i że każdy żąda, by wszystko wokoło niego było uroczyście przyzwoite. Ale mimo, żeś sprawę załatwiła krótko i uciekła, złoży i tak swój urząd, Nolli.
— Ach, nie! — zawołała Noel.
Jerzy potrząsnął głową.
— Zobaczysz, że zgłosi rezygnację; nie ma ani odrobiny praktycznego zmysłu.
— W takim razie złamałam mu życie, zupełnie, jakbym — och, nie!
— Siądźmy tutaj; muszę być na jedenastą z powrotem.
Usiedli na ławce; przed nimi staczał się stromo zielony, urwisty brzeg ku morzu, które oczyściło się już zupełnie z mgieł i leżało przed nimi bardzo dalekie i bardzo błękitne.
— Pocóż miałby zgłaszać rezygnację, — zawołała Noel ponownie, — teraz, skoro odeszłam? Zmarnuje się bez swojej pracy.
Jerzy uśmiechnął się.
— Właśnie, że się odnajdzie. Będzie tam, gdzie powinien być, Nolli, tam, gdzie jest jego Kościół, a gdzie niema sług Kościoła — w powietrzu!
— Nie mów tak! — zawołała Noel gwałtownie.
— Nie, nie, ja wcale nie dowcipkuję. Niema na ziemi miejsca dla świętych, wyposażonych autorytetem. Potrzeba nam świętego symbolu, nawet, gdybyśmy nie wierzyli, ale żaden śmiertelnik nie czuje potrzeby człowieka, który chce być świętym i miewać wizje, a jednocześnie chodzić po naszym świecie i w praktycznem życiu kierować losami ludzi. Świątobliwy przykład — owszem; ale nie świątobliwe rządy. Byłaś dla niego wyswobodzeniem, Nolli.
— Ale tatuś kocha swój Kościół.
Jerzy zmarszczył brwi.
— Zapewne, przyjdzie mu to niełatwo. Każdy człowiek ma słabość do miejsca, gdzie przez tak długi czas był przełożonym; a zresztą Kościół ma pewien urok — monotonny szmer modlitw, zapach kadzideł, półmrok; jest w tem wszystkiem piękno, działa jak miły narkotyk. Ale przecież nikt mu nie zabroni używać nadal narkotyku. Musi jedynie zaprzestać upajać nim innych. Nie martw się, Nolli. Zdaje mi się, że zajęcie to nie odpowiadało mu nigdy, trzeba być do tego trochę bardziej gruboskórnym, niż on.
— A ci wszyscy ludzie, którym pomaga?
— Niema powodu, dla którego miałby przestać pomagać ludziom, prawda?
— Ale jakże będzie tam żył dalej bez... Matka umarła tam, wiesz przecie!
Jerzy mruknął:
— Sny, Nolli, same sny wkoło niego; sny o przeszłości i przyszłości, o tem czem ludzie są i czemby przy jego pomocy być mogli. Za każdym razem, kiedy się widzimy, walczymy ze sobą na słowa, wiesz przecie, — a jednak lubię go. Ale lubiłbym go dwa razy więcej i nie miałbym ani w połowie takiej chęci do sprzeczki, gdyby zarzucił swe autorytatywne nawyknienia. Wierzę, że wtedy miałby jakiś istotny wpływ na mnie; jest w nim coś pięknego, zdaję sobie z tego jasno sprawę.
— Tak — szepnęła Noel z zapałem.
— Jest w nim dziwna dwoistość — zastanawiał się Jerzy. — Nie nadaje się do wieku, w którym żyje; stoi pod względem wartości wewnętrznych o niezliczoną ilość szczebli wyżej, niż przeciętne duchowieństwo, a pod względem praktycznym nieskończenie niżej od nich. A jednak zdaje mi się, że ma rację. Kościół powinien być straconą placówką, Nolli; wtedy moglibyśmy weń wierzyć. Zamiast tego jest pewnego rodzaju interesem, którego nikt nie może brać zbyt poważnie. Widzisz, Nolli: kościół, jako potęga duchowa, nie może prosperować w obecnym wieku — nie ma nadziei na przyszłość. Wyrzekł się więc swego dawnego władztwa dusz na rzecz korzyści materjałnych i socjalnych. Twój ojciec jest symbolem tego, czem Kościół nie jest. Ale co będzie z tobą, moja droga? Mam jeden wolny pokój u siebie, oprócz mnie jest w mieszkaniu tylko jedna stara pani, która bez przerwy robi pończochy. Jeżeli Gracja dostanie przeniesienie, wynajmiemy dom i będziesz mogła sprowadzić dziecko. Można ci przysłać twoje rzeczy z Paddington, jak tylko napiszesz; tymczasem możesz nosić te kilka sukien, które tu Gracja ma.
— Będę musiała zatelefonować do tatusia.
— Już to sam załatwię. Przyjdź do mego mieszkania o pół do drugiej, to ci już wszystko urządzę. Tymczasem najlepiej zostań tu.
Kiedy odszedł, poszła trochę dalej i położyła się w niskiej trawie, przez którą miejscami przezierała kredowa skała. Słyszała odległe dudnienie, które ziemia przenosiła coraz dalej. Były to dalekie odgłosy dział z Flandrji. — Ciekawam, czy i tam dzień jest tak piękny, — pomyślała. — Jakie to okropne nie widzieć zieleni, ani motyli, ani kwiatów, ani nawet nieba — jeno tumany kurzu i granaty. Och! Czyż to się nigdy, nigdy nie skończy? — Ogarnęła ją namiętna miłość do ziemi, do tej ciepłej, zarosłej trawą ziemi, na której leżała, przytulona tak blisko, że czuła ją każdym calem swego ciała. Miękkie źdźbła trawy dotykały jej nosa i warg. Słodkie a bolesne uczucie dręczyło ją, pragnęła, by ziemia zamknęła ją w ramionach w odpowiedzi na jej uścisk. Żyła i pragnęła miłości. Nie śmierci, nie samotności, nie śmierci! A tam daleko, gdzie armaty dudniły, miljony mężczyzn myślały pewnie to samo.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Stella Landy-Feldhorn.