Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy mogłabym pani w czemkolwiek pomóc? — szepnęła Noel.
— Nie, dziękuje pani. Pójdę teraz do domu. Mieszkam niedaleko. Bóg zapłać.
Podniosła oczy, rzuciła Noel jeszcze jedno nawpół zdziwione spojrzenie i poszła wzdłuż wału rzeki. Kiedy kobieta zniknęła jej już z oczu, Noel wróciła na stację. Pociąg już zajechał, więc wsiadła. Miała trzech towarzyszy podróży, samych wojskowych; milczeli zdehumorowani, jak to zwykle bywa u mężczyzn, kiedy wstaną zbyt wcześnie. Jeden był wysoki, ciemny i mógł mieć około trzydziestu lat; drugi, niski, z krótko przystrzyżonemi, przerzedzonemi, siwemi włosami dobiegał zapewne pięćdziesiątki; trzeci, średniego wzrostu, miał już zapewne poza sobą sześćdziesiąty piąty rok życia; szereg barwnych wstążek orderowych zdobił jego mundur; miał łysą, wąską, kształtną głowę, szpakowate włosy, odczesane od skroni; szczupłe, opanowane rysy i opuszczone wąsy wskazywały na typ starej daty. Na niego właśnie patrzyła Noel. Kiedy wyglądał przez okno, albo siedział pogrążony w myślach, podobał się Noel bardzo; ale kiedy zwracał się do konduktora albo mówił z innymi, nie wydawał się Noel ani w połowie tak sympatyczny. Miała wrażenie, jakby ten jegomość miał dwie jaźnie, — jedną, której używał, gdy był sam, a drugą, w którą się przyodziewał co rano na spotkanie świata. Zaczęli rozmawiać na temat trybunału, w którym mieli zasiadać. Noel nie słuchała, ale od czasu do czasu dochodziło ją jakieś urywane słowo.
— Iluż mamy dziś? — zapytał głos starego jegomościa, a mały człowiek z krótko przystrzyżonemi włosami odparł:
— Stu czternastu.
Noel, której w pamięci stała jeszcze obszarpana, nieszczęsna kobieta, uczuła instynktowną niechęć do tego