Strona:John Galsworthy - Święty.pdf/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

był przełożonym; a zresztą Kościół ma pewien urok — monotonny szmer modlitw, zapach kadzideł, półmrok; jest w tem wszystkiem piękno, działa jak miły narkotyk. Ale przecież nikt mu nie zabroni używać nadal narkotyku. Musi jedynie zaprzestać upajać nim innych. Nie martw się, Nolli. Zdaje mi się, że zajęcie to nie odpowiadało mu nigdy, trzeba być do tego trochę bardziej gruboskórnym, niż on.
— A ci wszyscy ludzie, którym pomaga?
— Niema powodu, dla którego miałby przestać pomagać ludziom, prawda?
— Ale jakże będzie tam żył dalej bez... Matka umarła tam, wiesz przecie!
Jerzy mruknął:
— Sny, Nolli, same sny wkoło niego; sny o przeszłości i przyszłości, o tem czem ludzie są i czemby przy jego pomocy być mogli. Za każdym razem, kiedy się widzimy, walczymy ze sobą na słowa, wiesz przecie, — a jednak lubię go. Ale lubiłbym go dwa razy więcej i nie miałbym ani w połowie takiej chęci do sprzeczki, gdyby zarzucił swe autorytatywne nawyknienia. Wierzę, że wtedy miałby jakiś istotny wpływ na mnie; jest w nim coś pięknego, zdaję sobie z tego jasno sprawę.
— Tak — szepnęła Noel z zapałem.
— Jest w nim dziwna dwoistość — zastanawiał się Jerzy. — Nie nadaje się do wieku, w którym żyje; stoi pod względem wartości wewnętrznych o niezliczoną ilość szczebli wyżej, niż przeciętne duchowieństwo, a pod względem praktycznym nieskończenie niżej od nich. A jednak zdaje mi się, że ma rację. Kościół powinien być straconą placówką, Nolli; wtedy moglibyśmy weń wierzyć. Zamiast tego jest pewnego rodzaju interesem, którego nikt nie może brać zbyt poważnie. Widzisz, Nolli: kościół, jako potęga duchowa, nie może prosperować w obecnym wieku — nie ma nadziei