Śmierć. Studyum/14 marca
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Śmierć |
Podtytuł | Studyum |
Pochodzenie | Pisma Ignacego Dąbrowskiego, tom I |
Wydawca | Jan Fiszer |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Warszawska Drukarnia i Litografja |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
A jednak, dlaczego myśl ta prześladuje mię od wczoraj? dlaczego ani chwili spokoju już zaznać nie mogę?
Ta przewlekła choroba wysubtelniła wszystkie moje zmysły i wydelikatniła nerwy. Chwytam takie drobiazgowe szczegóły, na jakie dawniej nie zwracałem najmniejszej uwagi. Teraz każde wrażenie rośnie, potęguje się, ogarnia coraz większe obszary, aż wreszcie pochłania mię w zupełności. Następuje nieskończony szereg dociekań i tłómaczeń, póki z lada błahostki nie utworzy się idea prześladowcza.
Tak było i wczoraj. Piliśmy sobie najspokojniej herbatę, rozmawiając dosyć swobodnie. Stach, jak zwykle, siedział tuż przy mojem łóżku, przed stolikiem, przystawionym do poduszek. Całe światło lampy padało mu wprost na twarz, nie uszło zatem mej uwagi najmniejsze drgnięcie jego rysów. A ja lubię obserwować tę jego prostą i jasną twarz, na której każda myśl maluje się z wyrazistością rzeźby. Czytam w jego rysach, bo ta szczera do gruntu dusza niezdolną jest do żadnej obłudy, choćby płynącej z najszlachetniejszych pobudek. Czytałem tak i wczoraj, — no i doczytałem się.
Nie wiem, skąd mi przyszła fantazya, żeby on pił herbatę z mojej filiżanki. Nieszczęście chciało, żem mu jednocześnie w twarz patrzał. Dostrzegłem na niej jakieś zakłopotanie. To mnie zastanowiło. Zacząłem nastawać, prosić, przekonywać — wszystko na nic. Stach łagodnie ale stanowczo odmawiał. Dziwiło mię to coraz więcej. Lekki cień jakiegoś nieokreślonego podejrzenia przemknął mi przez głowę. Tem bardziej uparłem się. Stach mienił się cały, to bladł, to czerwieniał, musiał jednak w końcu ustąpić. Nazwał mię dziwadłem, upartym dyabelcem, dzieciakiem, którego wszystkie kaprysy on musi znosić, ale wreszcie zaczął pić łyżeczkę po łyżeczce. Widziałem cały wysiłek, jaki sobie zadawał, herbata po prostu nie szła mu do gardła, — a pił ciągle powoli, z kilkuminutowymi przestankami między jedną łyżeczką a drugą.
Zachcianka moja była spełnioną. Uspokoiłem się od razu. Znużony, opuściłem się na poduszki, odwracając się twarzą do ściany. Na przeciwległej ścianie zarysowywał się wyraźnie cień Stacha. Bezmyślnie utkwiłem wzrok w ten cień, apatycznie studyując wszystkie jego ruchy.
Tak przeszło z 10 minut.
Naraz cień jego głowy zarysował się zupełnym profilem w moją stronę. Patrzał na mnie. Studyowałem coraz uważniej. Znów jakieś przeczucie podejrzenia przemknęło mi przez głowę. A on patrzył długo, badawczo, jakby chcąc się przekonać, co robię. Potem ręka jego cichutko, bez najmniejszego szelestu, podniosła filiżankę z tą nieszczęsną herbatą. Cień, jak zwierciadło, odbijał wszystkie jego poruszenia. Profil ciągle był ku mnie zwrócony.
Znów przeszło sekund kilka.
Ten jego wzrok, na mnie skierowany, paraliżował mię i tchu pozbawiał. Nie mogłem już oderwać oczu od ściany.
Naraz prawa ręka cienia znów się poruszyła, zatrzymała ćwierć sekundy i... cała zawartość filiżanki znalazła się na tacce od samowara.
W jednej chwili siedziałem na łóżku.
Pomieszany, zestraszony wzrok Stacha był dostateczną illustracyą tego, co zaszło.
Myśli formalnie skakały mi po głowie: „Mam suchoty... tak, mam suchoty, a on się boi zarazić.“ Ta myśl w przeciągu sekundy opanowała mi umysł. Drżałem cały. Stach osłupiał do reszty.
— Co tobie?... co tobie?
— Nic. A gdzie moja herbata? A, prawda, wypiłeś. Prawda, prawda... przecież widziałem twój cień na ścianie. Jak ty zabawnie herbatę pijesz! Widziałem na ścianie... Podniosłeś tak komicznie rękę do góry, do ust, potem przechyliłeś głowę w tył, ot tak... ot tak... widzisz?... a potem chlust... i wszystko ci od razu wpadło do gardła. Zupełnie jakbyś gardło płukał... doprawdy... doprawdy...
Stach zgłupiał formalnie. Sam nie wiedział, czy mi wierzyć, czy nie. Alem ja tak obrazowo przedstawiał jego mniemane ruchy, tak się wykrzywiałem i gestykulowałem, że możnaby było nie wiem kogo w błąd wprowadzić. Jakaś dziwna żądza pastwienia się nad nim, dokuczenia, zemsty, owładnęła mię całkowicie. Chciałem go zamęczyć niepewnością. Zacząłem szybko, nerwowo mówić ciągle o jednem, ciągle o herbacie, co chwila zmieniając sens. Tom go zapewniał, żem widział filiżankę u jego ust, to znów skierowywałem oczy na tackę, po której pływała moja herbata.
Stach nie wiedział, co mówić, co robić. Raz się uśmiechał z moich gestów, próbując mi wierzyć, — to znów czerwieniał cały i mieszał się za lada słówkiem, przeze mnie umyślnie wtrącanem.
Nie żałowałem go nic, bom sam cierpiał strasznie.
Gadałem ciągle, jak maszyna, bez tchu niemal, instynktownie szukając w tem środka na usunięcie jakiegoś ciosu, który, czułem, tuż tuż zawisł nade mną.
Z niego nie spuszczałem oka. Pot mu na czoło występował.
On się męczył!... a ja? a ja?...
Wreszcie dość już miałem. Rzuciłem się na poduszki, sam do ostatka wyczerpany. Nie studyowałem już cienia, nie myślałem o herbacie i Stachu; nowa idea wdarła mi się w mózg i trzeba ją było przetrawiać.
Przetrawiałem ją cały wieczór, noc, dziś dzień cały, i jeszcze się z nią oswoić nie mogę.
Więc to tylko suchoty? tylko suchoty? i nic, nic więcej? No, proszę, jak mało!...
Ee... eh...