Przejdź do zawartości

Z pamiętnika siostry zakonnicy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Z pamiętnika siostry zakonnicy
Wydawca Wydawnictwo Bibliofilijne
Data wyd. 1922
Druk J. Kawaler
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
GABRJELA ŚNIEŻKO-ZAPOLSKA


Z PAMIĘTNIKA
SIOSTRY ZAKONNICY

POZNAŃ
NAKŁADEM WYDAWNICTWA BIBLJOFILIJNEGO
DRUKIEM J. KAWALERA W SZAMOTUŁACH.
1922




ODBITO CZCIONKAMI DRUKARNI NAKŁADOWEJ J. KAWALERA
W SZAMOTUŁACH-POZNAŃ TELEFON NR. 115





Prosisz mię Pani, abym skreśliła ci jakiś moment, jedną chwilę z moich wspomnień.
Cóż ci powiem, jakże wywiążę się z trudnego zadania, jakie na mnie włożyłaś?
Jeśli chcesz płakać i smucić się, zażądaj odemnie powieści, jeśli pragniesz się roześmiać, — powiedz mi to lepiej.
Wspomnienia moje wszystkie — to jedno pasmo bólów i nędz ludzkich, to jęk konającego, modlitwa wśród ciszy bezsennych nocy.
Powieści moje smutne jak łza sieroca.
Jeśli więc nie odwracasz ze wstrętem swej pięknej twarzy od cierpień i nieszczęść twych bliźnich, mogę cię ukołysać do snu mem opowiadaniem. Będzie to intermezzo w twych codziennych rozrywkach, — a choć słowa moje nie będą pendant do uroczego walca, którego tańczyłaś na balu w resursie... czytaj je, abyś wiedziała, ty dziecko szczęścia, że są dzieci niedoli i smutku na świecie.
Gdy w przeszłym roku zwiedzałaś nasz szpital, zawiodłam cię do oddziału obłąkanych.
Bałaś się bardzo tych biednych kobiet wynędzniałych, płaczących to śmiejących się naprzemiany, bałaś się tych oczów szeroko roztwartych, tych rąk kurczowo zaciśniętych, rwących odzież w nieprzytomnym szale.
Drżałaś wtedy i tuliłaś się do mnie jak dziecię.
Dziwiłaś się tylko, że na mój głos śmiechy ustawały, — łzy przestawały płynąć i te nieszczęśliwe istoty z łagodnym uśmiechem czepiały się rąk moich i powtarzały: „Siostra Marta! Dobra siostra Marta“.
Pytałaś mię wtedy, jakiemi czarami zdołałam zapanować nad tymi ludźmi bez duszy, nad temi ciałami, co bez własnej woli, — bez świadomości swego istnienia żyją i cierpią często za cudze winy.
Odpowiedziałam ci:
— „To między Bogiem i mną tajemnica“.
Mówiłam prawdę, — bo oto mnie samej jest tajemnicą, skąd ta miłość moja dla tych nieszczęśliwych, — gdzie źródła tego uczucia, które mi każe kochać ich i myśleć bezustannie o ich cierpieniach. — Bóg jeden wie tylko i zna to źródło łaski, — jam jego cicha służebnica, wypełniam tylko Jego świętą wolę.
Z ogólnej sali poszliśmy do ogrodu.
W ogrodzie była cisza, spokój, pełno woni i blasków słonecznych.
W zwierciadlanej powierzchni naszej małej sadzawki śmiał się do nas błękit nieba.
Na wzgórku otoczona zielonością bielała Najświętsza Panna i wyciągała ku nam swe marmurowe dłonie.
Obłąkanym chodzić do ogrodu nie wolno.
Odetchnęłaś swobodniej.
A przecie zasmuciłaś się raz jeszcze, — nad brzegiem wody ujrzałyśmy siedzącą na trawie bladą kobietę — mającą na sobie szary strój szpitalny.
Zapytałaś mię, czy to warjatka.
Nie odpowiedziałam ci na to, bo to była rzeczywista warjatka.
Lekarze mówili, że cierpi na czarną melancholję.
Mnie się zdawało co innego, — ale nie wyjawiałam swego zdania.
Mojem zadaniem spełniać przepisy lekarza, — o reszcie decydować mi nie wolno.

∗                    ∗
Kobieta siedziała na trawie i nucąc zrywała dokoła trawki i polne kwiaty, z których wiła mały wianek.

Nie słyszała naszych kroków, stałyśmy więc długo i przypatrzyłaś się jej do woli.
Pamiętasz zapewne tę twarz bladą, drobną dziecięcą niemal — te wielkie oczy czarne i smutne jak noc bezsenną, te włosy czarną kaskadą spadające na ramiona i okrywające smukłą postać jakby płaszcz królewski. — O! pamiętasz ją zapewne, — bo ja widzę ją codziennie w snach moich.
Przychodzi wśród ciszy nocnej, pochyla swą piękną głowę i mówi:
„Siostro Marto! Smutno! Bardzo mi smutno!“
O! było ci smutno na świecie, ty biedna kobieto, wiem o tem i bez skargi Twojej, ale jakże ci teraz?... Może jeszcze smutniej.
Pytałaś mię o jej przeszłości, chciałam ją opowiedzieć choć w krótkich słowach, ale dzwonek powołał mię do chorej i niemogłam zaspokoić twą ciekawość. Prosiłaś mię o skreślenie jednego wspomnienia: dobrze, niech to wspomnienie będzie zarazem odpowiedzią na twe zapytanie uczynione mi w ogrodzie na widok smutnej i bladej kobiety. Ona biedna nie rozgniewa się, gdy uchylę przed Tobą kartę jej życia.
Śpij spokojnie i cicho pod zimną mogiłą.
Biedna Ella!
Przywieźli nam ją w zimie zziębniętą i milczącą.
— „Córka mi zachorowała, nic nie je, nie gada, zróbcie co z nią, niech odżyje“.
Tak powiedział ojciec, biedny rzemieślnik, gdy stanął przed rządcą szpitala.
— „Przyszło to nieszczęście nagle, zawsze była wesoła i bardzo spokojna,.. teraz do niczego, — chowa się po kątach a gada od rzeczy“.
Dziewczyna stała opodal, owinięta w grubą wełnianą chustkę, — czarne włosy dawno nieczesane spadały w grubych pasmach na zmarszczone czoło.
Twarz miała czarne plamy z brudu i kurzu. — Usta nerwowo zaciśnięte drgały od czasu do czasu jakimś nieokreślonym, dziwnym uśmiechem.
— „Chciałem ją za mąż wydać,.. i miało być niedługo wesele, ale się tak znarowiła, że rady sobie z nią dać nie mogę“ — ciągnął dalej w formie bliższych objaśnień ojciec. — Czarne brwi dziewczyny ściągnęły się nagle, głuchy, przeciągły jęk wydarł się z jej piersi.
— „Ot widzicie, państwo, to tak zawsze kiedy o weselu wspomnę“ — tłumaczył ojciec — „a szkoda! Bo Jacenty Skórkowski i człek uczciwy, stateczny, zasobny a nawet familjant, familjant!“
I byłby tak opowiadał do nieskończoności, ale pan rządca wezwał go do załatwienia formalności, podania wieku, imienia...
Dowiedziałam się wtedy, że nowa pacjentka ma lat dwadzieścia, imię Graziella, — co mię zadziwiło niemało.
— „Graziella, — tak Graziella,“ — objaśnił ojciec — Dziwne to i pogańskie imię, ale niemogłem się sprzeciwiać jaśnie wielm. hrabinie, która dziecko do chrztu św. podawała a później je do siebie wzięła. — My ją w domu nazywamy Ella, choć i to, Boże odpuść, — nie po katolicku“.
Machnął ręką i spojrzał na córkę.
— „Urodziła się na swoją i moją biedę, co mi teraz po niej, — weźcie ją, panowie, może ją do rozumu przyprowadzicie“.
W tej samej chwili wszedł lekarz miejscowy. — Był to młody i bardzo piękny mężczyzna, — mówię to słowo piękny z całem przeświadczeniem, że nie popełniłam grzechu chwaląc urodę doktora. Patrzałam nieraz długo na tę twarz białą, gładką, okoloną promieniami jasnych włosów i dziwiłam się, dlaczego w tak pięknem ciele tak brzydka dusza siedlisko dla siebie obrała.
Mówiły kobiety, że zgubiona ta, dla której się piękne usta doktora w uśmiech przystroją, — ja o tem sądzić nie mogę, ale dla mnie był on tylko złym i nieszlachetnym człowiekiem, pełnym fałszu, obłudy i cynizmu. Jego nieuczciwa dusza mówiła do mnie z każdego uśmiechu, z każdego spojrzenia szafirowych oczów, z każdego ruchu jego wyniosłej postaci.
Gdy po śmierci starego i zacnego dr. Gunthera przyprowadzono nam młodego i nieznanego jeszcze zastępcę, jakiś dreszcz trwogi przeszedł po mojem ciele. Zdawało mi się, że razem z tym człowiekiem weszło w nasze mury nieszczęście, że ciemna chmura zawisła nad naszym szpitalem.
Do tej chwili nieszczęść wyraźnych nie było, — ale ileż to nocy bezsennych przepłakały biedne kobiety, do których uśmiechnął się piękny doktór, — na iluż to rozpalonych gorączką i miłością głowach musiałam trzymać moje chłodne dłonie i słowami pełnemi łagodności ostrzegać biedne serca przed grożącem niebezpieczeństwem! — Choć jestem siostrą miłosierdzia i noszę brzydką grubą sukienkę, ale kobietą pozostanę zawsze i wszędzie, — instynktem odgaduję cierpienia, które zawiedzione uczucie sprawia, nie doznawałam ich nigdy, ale tak, jak odczuwam ból rannego lub jęk chorego, któren kona trawiony gorączką — tak rozumiem tę hydrę stugłową, która Wam, kobietom ze świata, w serce się wpija a którą wy miłością zowiecie!
Gdy więc ujrzałam tę smutną i bladą twarz dziewczęcą, rozjaśniającą się pod uśmiechem doktora jakby za wpływem różdżki czarodziejskiej, zadrżałam nagle o to biedne dziewczę, które od pierwszej chwili uległo magnetycznemu wzrokowi tego człowieka.
— „Pójdę z Tobą!“ — wyrzekła dziewczyna podając mu rękę i wychodząc razem z nim z sali.
Ja szłam o kilka kroków za niemi i widziałam, jak doktór okiem znawcy oceniał już piękność i urok nowoprzybyłej. — Ona szła tuż przy nim spokojna z dziwnym wyrazem w oczach i wpatrzona w złote włosy mężczyzny z dziecięcym niemal zachwytem.
Przechodziliśmy długim ciemnym kurytarzem, prowadzącym do oddziału obłąkanych.
W niży na prawo stoi tam duży krzyż drewniany, a na nim Bóg-człowiek wyciąga swoje skrwawione ramiona.
U stropu migoce mała lampeczka zapalona moją ręką. — Ileż raz klęczałam na tej kamiennej posadzce prosząc Boga o ulgę w cierpieniach dla drugich. On najlepszy lekarz dla duszy i dla ciała.
Mijaliśmy właśnie krzyż. — Ella stanęła chwilę i przytomnym nieomal wzrokiem spojrzała na Chrystusa w cierniowej koronie.
— „Pan Jezus!“ — wyszeptała cicho.
Zbliżyłam się szybko ku niej.
— „Pomódl się, Ello!“ — rzekłam ujmując jej rękę.
— „Chodź za mną!“ — odezwał się w tej chwili głos doktora, któren, uszedłszy kilka kroków, stanął czekając na swą pacjentkę.
— „Pójdę z Tobą!“ — rzekła powoli i jakby we śnie postąpiła dalej nie obejrzawszy się nawet za Panem Jezusem.
— „Pójdę z Tobą“ — powtórzyła raz jeszcze, gdy złączywszy się z doktorem szła dalej ciemnym kurytarzem.
Ja zostałam przy krzyżu nagłym smutkiem zdjęta — chciałam za pomocą modlitwy i Boga obudzić choć na chwilę tę biedną duszę, której błysk dostrzegłam, — uśmiech pięknego doktora i dźwięczny głos jego zniszczył mój zamiar. Wobec jego potęgi uczułam się bezsilną. — Gdy umilkł odgłos kroków doktora i Elli w ciemnej głębi pustego kurytarza, zdawało mi się ciągle dostrzegać te dwie postacie idące obok siebie a w powietrzu dźwięczał jeszcze drżący głos Elli, mówiący „Pójdę z Tobą!“

∗                    ∗

Była ona zawsze spokojna i cicha — nie miałam z nią wiele kłopotu. Czasem tylko płakała długo i rzewnie a wtedy nie moje słowa koiły jej smutek.
Doktór uśmiechnął się tylko, a łzy dziewczyny przestawały płynąć i wyciągała ku niemu ręce z ufnością dziecięcia.
Na jedną rzecz jednak nigdy zgodzić się nie chciała, tak, że dozwoliłam jej postępować w tym razie według własnej woli.
Miała niezmiernie gęste i długie włosy, — śliczne włosy czarne jak skrzydło krucze a miękkie jak jedwabie.
Nie dozwalała je zapleść, — rozpuszczała bogatą falą na ramiona i mówiła z dziecinną dumą „ładne włosy!“.
Miewała coraz częstsze chwile przytomności, wśród których brałam ją zwykle na przechadzkę do naszego ogródka.
Wiosna uśmiechała się w całym rozkwicie, w powietrzu było tyle woni, tyle świergotu ptasząt i szumu zieleniejących gałązek, że i w duszy Elli jaśniejsza zabłysła gwiazdeczka. Nie płakała już wcale, tylko po każdych odwiedzinach ojca chmura smutku osiadała na jej pięknem czole.
Z ojcem nie mówiła nic, patrzała tylko posępnie przed siebie i oddychała swobodniej, gdy stary odchodził.
Dziwny to był stosunek ojca z córką, — dziewczyna miała doń urazę jakąś — ból tajony, którego zapomnieć nie mogła czy nie chciała. — Za to, gdy doktór wchodził, Ella zrywała się i biegła ku niemu z radością.
On ujmował jej ręce, rozmawiał z nią poufale — podawał jej lekarstwa, które bez skrzywienia przyjmowała — patrzył z uśmiechem w jej czarne oczy i plątał rozpuszczone kędziory. — Ja, stojąc w kąciku, śledziłam z trwogą postępowanie doktora — przynajmniej do tej chwili nie zostawali nigdy sam na sam ze sobą. — Starałam się być zawsze przy nich, ale czułam, że długo mi się to udawać nie będzie.
Trzy miesiące bawiła Ella w naszym zakładzie i z każdym dniem było lepiej z jej biedną głową. — Nie mówiła nic prawie, ale nie mówiła od rzeczy — zajmowała się ręczną robótką, chodziła ze mną do ogrodu i czekała wizyty lekarza. —
Widząc ją zupełnie uzdrowioną, ośmieliłam się zwrócić na to uwagę lekarza.
— „Ella już zupełnie zdrowa“ — rzekłam pewnego dnia, podczas gdy obchodziliśmy sale. — „Zdaje się, że mogłaby bezpiecznie powrócić do ojca“. —
Doktór odwrócił szybko twarz w przeciwną stronę. —
— „Jest jeszcze chora..., bardzo chora...“ — odrzekł przerywanym głosem — „wracać do domu nie może; należy ją tylko przenieść do osobnego pokoju i zostawić zupełną swobodę.“ —
Nad wieczorem dnia tego zeszłyśmy wraz z Ellą do ogrodu. — Słońce zachodziło, rzucając na pożegnanie złotawe promienie, cisza była i spokój dokoła. — Przechodziłyśmy koło sadzawki.
Gładka zwierciadlana powierzchnia błyszczała jak szyba lustrzana wśród bujnej zieloności, otaczającej brzegi dokoła.
Ella zatrzymała się chwilkę i patrzyła na wodę.
— „Czy głęboka?“ — zapytała nagle.
— „Głęboka!“ — odpowiedziałam, „ale po co to pytanie, moje dziecię?“
— „Niewiem“ — odparła, „przyszło mi samo do głowy“.
Nagle zaszeleściły gałęzie i pośród krzaków wysunęła się smukła postać doktora.
— „Siostro Marto“ — wyrzekł śpiesznie, — „na gorączkowej sali jest konająca, nr. 34 — potrzebują ciebie, idź, ja sam Ellę odprowadzę do domu“.
Odeszłam szybko — bo u nas śmierć nie zwykła przychodzić, nie spotkawszy mnie u węzgłowia umierającego.
Stara to i dobra moja znajoma.
Bawiłam na sali przeszło godzinę — chora konała długo i ciężko, nareszcie zasnęła na wieki z wyrazem na biednej, zmęczonej twarzy.
Przechodząc koło drzwi pokoju Elli zastukałam, chcąc zapytać, czy wzięła przepisane proszki. Głuche milczenie było odpowiedzią.
Zwolna uchyliłam drzwi.
Pokój był pusty.
Widocznie nie wróciła jeszcze z ogrodu — zbiegłam więc szybko po schodach, pragnąc ją odszukać i sprowadzić do domu.
Na dworze było już ciemno, dzień zniknął zupełnie, a natomiast czarny płaszcz nocy otulał powoli ginącą w zmroku ziemię.
Kwiaty chyliły śpiące główki — ptaszęta milczały, przytulone po gniazdach.
W szarym zmroku wieczornym dostrzegłam nagle na zakręcie alei stojącą Ellę, a przy niej doktora.
Dziewczyna opierała głowę na ramieniu męzczyzny i zdawała się płakać cicho.
On mówił jej coś do ucha — zapewne pocieszał ją, lub może prosił, bo ona nagle podniosła głowę i otarła łzy płynące po twarzy.
— „Dobrze! Uczynię to dla Ciebie“ — rzekła drżącym głosem, a raczej uczynię to dla siebie — bo widzę i czuję, że bez ciebie już mi nie żyć na świecie!“ —
On ujął ją w ramiona i usta ich złączyły się w długim pocałunku.
Ja stałam jak wryta — nie śmiejąc odetchnąć, poruszyć się, postąpić kroku.
Zdawało mi się, że razem z tym pocałunkiem spada na mnie jakieś okropne nieszczęście, że ciemna przepaść rozerwała się pod memi stopami. Oczy moje tylko mimowolnie wzniosły się do Nieba, a myśl zmieniła się w gorącą modlitwę. Pragnęłam błagać Boga o litość nad tą nieszczęśliwą, która, z jednego obłędu uleczona, wpadała w drugi jeszcze straszniejszy, bo na ten nie było i niema lekarstwa.
Odtąd postępowanie Elli stało się dziwną nieokreśloną zagadką. — Mówiła wiele, szybko, bezładnie plącząc zdania, śmiejąc się bez przyczyny. — Nagle milkła, jakby zmęczona nadmiernym wysiłkiem i uciekała do ogrodu. Tam siedziała całemi godzinami tak, jakeśmy ją zastały owego dnia, w którym Pani zwiedzałaś nasz zakład.
Dziwiłaś się, że w jej oczach nie mogłaś dostrzedz ani śladu bezprzytomnego szału, nic, coby cechowało istotę chorą na umyśle.
Ja sama czułam to i widziałam dobrze.
Doktór twierdził, że jest gorzej — to samo mówili i inni lekarze, którzy widzieli ją kilkakrotnie a zawsze śmiejącą się i nucącą dziwaczne piosenki.
Niedawano jej wszakże przepisanych lekarstw — p. doktór twierdził, że tylko spokój i czas najlepszemi są na ten rodzaj cierpień środkami.
Dozwalał jej wychodzić samej do ogrodu, a mnie zwykle wtedy przeznaczał ważne zatrudnienia przy innych chorych.
Kilka razy udało mi się wcześniej załatwić i zbiedz do ogrodu — dwa razy zastałam przy niej p. doktora.
Brałam dziewczynę za rękę i pod pozorem wieczornego chłodu odprowadzałam, do domu — doktór szedł za nami zły i zachmurzony.
Tak minęła wiosna i przeszło lato.
Ojciec Elli przychodził regularnie co tydzień.
Na wiadomość o pogorszonym stanie zdrowia córki, zafrasował się i rzekł ze smutkiem:
— „To proszę, Mateczki Dobrodziejki, nic dziwnego — ona miała zawsze fiksum. — Jaśnie wielm. hrabina, świeć Panie nad jej duszą, wyrządziła nam wielką krzywdę, biorąc ją dzieckiem do siebie... rozpieściła, rozgrymasiła, a potem umierając, zostawiła na bruku. — Musiałem wziąść do siebie, a tu dziewczyna przyzwyczajona do lokai i do zbytków ani rusz, nie mogła przyzwyczaić się do naszego prostego i biednego życia. — Płakała i płakała po kątach. Wziąłem się do niej ostro — myślałem, że tak najlepiej, — nic nie pomogło!
Myślę... hm! za mąż wydać — trafia się człek uczciwy, stateczny — naznaczam wesele, daję na zapowiedzie, a ta dostaje naprawdę fiksacji, tak, żem ją musiał do Was przywieść. — Piękna mi z dziecka na starość pociecha!“
Dla p. doktora miał stary wielki respekt i uszanowanie.
Mówił mu „jaśnie wielmożny konsyljarzu dobrodzieju“, i przepraszał za kłopot i trudy, jakie dla jego córki ponosi.
Ella stała zwykle na boku z spuszczoną głową nie odzywając się ani jednem słowem — tylko, gdy ojciec wyrażał swą wdzięczność dla doktora, lekki uśmiech ironji przemykał po jej twarzy.
Od chwili przybycia Elli — p. doktór niemal całe dnie spędzał w murach szpitala. — Wynajdował sobie rozmaite zatrudnienia i najczęściej przebywał w oddziałach obłąkanych. — Troszczył się o chorych bardzo, badał pulsa, doglądał jadła — słowem: na korytarzach było go pełno, aż do późnej nocy.
Powoli jednak zapał ten zaczął ustawać — już z początku lata przychodził tylko dwa razy dziennie, a przy końcu sierpnia zjawiał się rano dla odbycia zwykłej wizyty.
Czasem jeszcze schodził późnym wieczorem do ogrodu, ale przechadzki te były coraz rzadsze pomimo, że Ella przesiadywała bezustannie koło sadzawki.
I w niej zaszła znów zmiana.
Była teraz ponura, cicha, zamknięta w sobie. Płakała widocznie dużo i często, bo sine obwódki koło oczów i zapadnięte policzki nosiły niczem nie starte piętno jej łez i bólów tajonych. — Musiała cierpieć bardzo, choć kryła swoje cierpienia. Patrzyłam na nią uważnie, podczas wizyty doktora... bladła i czerwieniała na przemiany — usta drżały febrycznie, walczyła widocznie z wybuchem gwałtownej boleści, która jej piersi rozrywała.
On zdawał się chwilami zmieszany tem smutnem spojrzeniem, jakie biedna dziewczyna na niego rzucała, nie patrzył już w jej oczy, nie chwytał rąk jak dawniej, nie plątał włosów.
Był zimny, surowy i obojętny zupełnie.
Jednego wieczora zeszłam do ogrodu, wiedziałam, że znajdę Ellę samą, bo doktora nie było w obrębie szpitala.
Siedziała jak zawsze na trawie — ale nie rwała kwiatów, nie wiła wianków — patrzyła przygasłym wzrokiem przed siebie.
Na szelest moich kroków podniosła głowę i rzekła, nie odwracając się:
— „Przychodzisz nakoniec!... och! Jakże ja długo na ciebie czekałam“.
Mówiła te słowa głosem naturalnym bez tej egzaltowanej przesady, z jaką rozmawiała z innemi a nawet ze mną.
Widocznie wzięła mnie za doktora, którego się spodziewała i czekała długo, jak sama mówiła.
— „Czekałaś na mnie Ello?“ — zapytałam sama, nie wiedząc, jak dać poznać biednej dziewczynie jej pomyłkę.
Usłyszawszy mój głos, zerwała się szybko.
„Ach to ty, siostro Marto! — Nie on! Nie on!... Jęknęła“, chwytając się za głowę, „kiedyż on przyjdzie! — Och, kiedyż on nakoniec przyjdzie!“ Zachwiała się — zbliżyłam się szybko, padła mi w objęcia.
— „Siostro! Ja bardzo cierpię“ — zaczęła przerywanem głosem, „jam grzeszna i zła kobieta, ale pozwól mi biały Aniele, że przed Tobą serce me otworzę, bo czuję, że skonam chyba z tych cierpień, które przed światem taić muszę“.
— „Mów, biedne dziecko!“ — rzekłam siadając, a przyciągnąwszy ją do siebie, złożyłam na mej piersi tę biedną nieszczęśliwą głowę, którą miłość ziemska, światowa, takim bezmiernym smutkiem ku ziemi kłoniła.
— „Siostro Marto!“ — zaczęła cichem i drżącym głosem dziewczyna, ja dawno już nie jestem warjatką, a mimo to męczę się w tym strasznym domu, bo mię tu związało silne, serdeczne uczucie. — Niewiem jak się to stało, że pokochałam tego człowieka, niewiem sama, bo przyszło to na mnie jeszcze wtedy, gdy nie byłam zupełnie przytomną, gdy chwilami nie rozumiałam, gdzie jestem, co czynię, z kim mówię, słowem, gdy byłam jeszcze obłąkaną. — Czułam jednak już wtedy tę dziwną potęgę i ulegałam mu jak zwierzę przywiązane do swego pana. Całą siłą woli zbierałam rozproszone zmysły, aby zrozumieć każde jego słowo, wypełnić każdą jego wolę. — Drżałam na głos jego, — a w oczach grało mi tysiące blasków, gdy spotkały jego wejrzenie lub uśmiech czarowny. — Siostro Marto! Ty nie kochałaś nigdy po ziemsku, po naszemu — ty mnie zrozumieć nie możesz, ale to przynajmniej rozumiesz, że ten człowiek pokochał mnie wzajemnie i z całą świadomością, przywracając mi rozum, kradł mi serce moje...“
Umilkła nagle i przesunęła ręką po czole.
— „Nie chciałam wracać do ojca, wolałam tu pozostać wśród warjatów i posłuchałam rady tego człowieka. Udawałam warjatkę tak dobrze, że wszystkich zwodziłam; nawet i ciebie, moja dobra siostro. Daruj mi proszę tę winę, bo... ja go bardzo kochałam!“
— „Domyślałam się tego moje dziecko“ — rzekłam, przytulając ją do siebie, „nie zwierzałaś mi się jednak, nie chciałam się wdzierać w Twoje tajemnice“.
Ella podniosła głowę i spojrzała mi w twarz z wyrzutem
— „Jakto? domyślałaś się tego“ — zawołała gwałtownie, „dlaczego nie przerwałaś tej siatki pajęczej, którą koło mnie zasnuto?... Byłabyś mi oszczędziła tyle boleści! Tyle łez wylanych skrycie! Tyle jęków, tłumionych w nocy!... Teraz ja płacę łzami i tęsknotą te chwile rozkoszy, które mi ten człowiek stwarzał w pierwszych dniach naszej miłości! — Po całych dniach czekam na niego, a on już nie przychodzi! Znudził się mną. — A mnie teraz już nie żyć bez niego! Bo kocham go siostro! Kocham prawdziwie jak szalona.., jak nieprzytomna... i czuję, że znów mi głowa pęka, a myśli się plączą“.
Ujęłam jej ręce, były suche i rozpalone, głowa płonęła, dreszcz febryczny wstrząsał jej ciałem.
— „Ach, ileż ja dla niego wycierpiałam!“ — ciągnęła dalej, a łzy spadały po jej wychudłych policzkach, „ileż cierpiałam, przebywając wśród tych obłąkanych, spotykając ciągle te straszne twarze, słysząc nocami tę jęki i śmiechy piekielne! A ileż męki kosztowały mnie te słowa bez związku, te piosenki, które nucić musiałam, te błędne spojrzenia, któremi oszukiwałam was poczciwe i zacne istoty. Chwilami zdawało mi się, iże naprawdę znów stracam rozum, że dusza wraca znów w tę ciemną, pustą krainę, gdzie błądziła wśród chaosu i strasznego odmętu. — Natomiast dostawałam w nagrodę kilka pieszczot lub słów, niby gorących, na które wyczekiwałam dniami całemi, o których marzyłam w gorączkowych snach moich..... Dziś już niemam nawet tej pociechy — widzę i czuję to, że ten człowiek stroni i ucieka odemnie, miłość a raczej przelotna fantazja minęła bezpowrotnie, został natomiast straszny szkielet rzeczywistości! Och! siostro! siostro! Jakżem ja nieszczęśliwa!
Szum gałązek, poruszanych przewiewem wiatru, był całą odpowiedzią na smutną skargę dziewczyny.
Przez moją głowę przesunął się cały rój myśli.
A więc to jest ta miłość, dla której kobiety łamią sobie życie i szczęście swego istnienia!
Cierpienie, ból, smutek i łez gorących tyle!... Dzięki ci Boże, żeś mnie ustrzegł od takiej miłości.

∗                    ∗
— „Siostro Marto, przyszedł ojciec Elli. — Proszę zejść z nią do sali — i powiedzieć, że może zabrać córkę — jest już zupełnie zdrową, zabiera nam niepotrzebnie miejsce“.

Temi słowami przywitał mię doktór, gdy szłam rano koło łazienki.
— „Może p. doktór sam zechce mu to oznajmić — prawda, że Ella ma się lepiej, ale dziś przepędziła noc niespokojnie — zrywa się — lęka i skarży na ból głowy“ — odpowiedziałam, nie patrząc w twarz temu nędznikowi.
— „Niemam czasu“ — wyrzekł spiesznie — „co do Elli, nic jej nie będzie, może się przeziębiła, i nie należało jej pozwalać chodzić późnym wieczorem do ogrodu“. I skinąwszy ręką, odszedł szybko w przeciwną stronę.
Zeszedłszy razem z Ellą do rozmównicy“, zastaliśmy tam ojca z tajemniczym a radosnym wyrazem na twarzy.
Przywitał się z nami i nie zauważył nawet bladości córki i wielkiego smutku, wypiętnowanego na tej drobnej twarzyczce.
Zapytał natomiast o doktora.
— „Chciałbym złożyć serdeczne życzenia jaśnie wielmożnemu konsyljarzowi dobrodziejowi i gratulować mu tak świetnego związku. — Tyle mu winien jestem, to też codziennie modliłem się do Boga, aby zesłał mu wiele, wiele szczęścia. Bóg mię wysłuchał, bo oto p. doktór żeni się z panną Prazesówną“...
Spojrzałam na Ellę, przestraszyłam się wyrazu jej twarzy.
Stała spokojna, na pozór martwa jak głaz, tylko w oczach zaświeciły dwie iskry i płonęły groźnie, złowrogo.
— „Żeni się poczciwe panisko, żeni“ — ciągnął dalej stary, „sam słyszałem wczoraj pierwsze zapowiedzie“... Głuchy straszny krzyk przerwał jego słowa.
To Ella krzyknęła, chwytając się obiema rękami za głowę.
Postała chwilkę jeszcze a potem, nie oglądając się ani na mnie, ani na ojca, wybiegła ze sali.
Pospieszyłam za nią.
Biegła przez ten sam kurytarz, gdzie od stóp Chrystusa odwołał ją głos doktora i gdzie z taką ufnością wyrzekła: „pójdę z Tobą!“
„Ello“ — wołałam — „wstrzymaj się! Chódź do mnie!“ — Odwróciła głowę.
„On mnie woła“ — odrzekła urywanym głosem, „jest w ogrodzie,... śpieszę się,.. on się żeni!“
Niebyło wątpliwości — nieszczęśliwa pod wpływem strasznej dla niej wieści powtórnie zmysły straciła.
Z kurytarza było wyjście do sieni a w niej drzwi prowadzące do ogrodu. Drzwi te nie były zamykane nigdy, bo obłąkani bez dozoru nigdy nie chodzili po tej części gmachu.
Drzwiami temi wybiegła teraz Ella i pędziła w prostym kierunku ku sadzawce.
Ja biegłam za nią, ile mi sił starczyło, ale chora, jestem znużona bezsennością... cóż dziwnego, że kiedy ona była już przy brzegu, ja byłam oddalona od niej jeszcze o kilkadziesiąt kroków.
Przeczuwałam co nastąpi, i przeczucie moje nie zawiodło mię wcale.
Ella dobiegłszy do brzegu, stanęła chwilkę, jakby wahając się — poczem podniosła ręce w górę, wskoczyła w wodę.
Fale rozwarły się szybko i przyjęły chętnie ciało biednej dziewczyny.
Zaczęłam wołać o pomoc, ale za nim ludzie przerażeni nadbiegli, było już niestety zapóźno!
Wyjęto ją z wody bladą, zimną, smutną!
Jej długie czarne włosy wlekły się po piasku, gdy niesiono to nieszczęśliwe ciało w stronę szpitala.
U drzwi stał doktór i tym razem nie uśmiechnął się jakoś.
Oto moja powieść.
Smutna, wszak prawda? — Ale cóż zrobić, — innej powiedzieć nie umiem, bo żyję w świecie, który nie śmieje się, — lecz cierpi i płacze.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.