Ziemia w malignie/Tysiąc dolarów za cząsteczkę białka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Tysiąc dolarów za cząsteczkę białka. — Chemia żyje! — Język Neuratha. — Czy gazety znikną?

Nagrody literackie trochę się już sprzykrzyły szerszemu ogółowi: za dużo ich jest, padają — jak ów deszczyk w piosence — „sobie równo“ i monotonnie. Niektórzy chcieliby nawet połączyć „Warszawską Liryczną“ albo „Powieściową dla przychówku“ z totalizatorem — o ile to się oczywiście nie sprzeciwia ustawie loteryjnej...
Zupełnie inny sens — namacalny — ma nagroda w dziedzinie nauki. Sędziowie znacznie lepiej się czują na pewniejszym, realnym gruncie, czytelnik z referatów obszernych i artykułów dowiaduje się przy okazji o pracy, która pisana szarą prozą — dla nas zginęłaby pewnie w powodzi przyczynków, a kiedyś — przed sądem potomnych — będzie broniła naszej epoki nieszczęsnej przed wyrokiem ostatecznym i druzgocącym...
Amerykańskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk (A. A. A. S.) przyznało w ostatnich tygodniach skromny tysiąc dolarów d-rowi W. M. Stanleyowi (instytut Rockefellera, Princeton) za badania nad „zarazą mozaikową“ u roślin i z kilku treściwych sprawozdań, felietonów po pismach przekonać się można naocznie, jakie tu wspaniale ziemie obiecane płyną miodem na dalekim horyzoncie. Prace Stanleya, to przy tym świetny triumf wypróbowanej klasycznej metody przyrodniczej. Biolog amerykański chciał się przekonać, co to takiego jest ów tajemniczy „virus“ — nieuchwytny zarazek „przesączalny“ — który tyle różnych groźnych epidemij wywołuje na świecie. Najbardziej dostępną chorobą „virusową“ jest pewna zaraza „mozaikowa“, niszcząca liście wielu roślin. Stanley zabrał się do studiów systematycznych nad tytoniem, pomidorami, szpinakiem „floksem“ (płomyk). Odcedzał, oddzielał centryfugą, izolował, cztery lata analizował chore rośliny i wreszcie znalazł dowód niezbity: „virus“, to nie mikrob, jak przypuszczali niektórzy, nie bakteria, nie okaz niewidzialny z gatunku „protozoów“ — to po prostu cząsteczka proteiny, białka, nie żyjątko, tylko wyraźnie spora molekuła o określonej budowie chemicznej.
Słyszeliśmy już dawniej w fizyce o „zmęczonych metalach“, ale to były tylko takie naiwne kwiatki stylistyczne. Tu — po raz pierwszy w dziejach nauki — stwierdzono, że „kawałek chemii“ rozmnaża się w żywym organizmie, namawia, nakłania stworzenie żywe do masowej produkcji innych drobin anormalnych, szerzy się, atakuje, przechodzi w „ciele gospodarza“ ciekawe mutacje, jak żywy zarazek, ma najwidoczniej cechy wspólne z tajemniczymi „genami“, o których jest mowa w dostojnej nauce o dziedziczności.
Dotknęliśmy istoty życia! — piszą referenci — kto wie, czy dzieło Stanleya nie będzie początkiem nowej epoki, jak wiekopomne odkrycia Pasteura, jesteśmy na tropie, zbliżamy się wreszcie do ostatecznego zwycięstwa, do zrozumienia, opanowania takich epidemij strasznych jak odra, encephalitis (śpiączka), paraliż dziecięcy, grypa, ospa, katar...
Ale nie chodzi tylko o medycynę, terapię, o korzyści doraźne, praktyczne. Co mnie w moich badaniach najbardziej zajmuje — mówił ładnie Stanley w krótkim autoreferacie na zjeździe — to właśnie to, że nie należą specjalnie ani do medycyny, ani do chemii, ani do fizyki, są na liniach granicznych tych wszystkich nauk.
„Kawałek chemii“, martwa molekuła... żyje! zaczyna się już szeptem spowiadać uczonym w laboratorium, mówi, jak to przed wiekami powstały zarodki życia na ziemi, zdradza największe tajemnice, tłumaczy, jak ewolucja jęła gorączkowo tworzyć i odrzucać wciąż nowe formy, organizmy, dziwy i dziwolągi — biolog Stanley rozwalił bezwiednie mocnym uderzeniem jeszcze jeden stary murek graniczny. Wdarł się siłą na to podwórko, na którym budujemy „światopoglądy“, wtargnął do cichego, zapomnianego zaułka, obudził — jak dawniej Einstein — ze snu twardego chrapiących filozofów.
Obowiązek, twardy obowiązek kronikarza każe mi zaznaczyć, że w ostatnich czasach nawet na ślepej ulicy filozofów panuje jakby ruch i ożywienie, głównie za sprawą znanego w tej chwili u nas dość szeroko Bertranda Russella, a trochę też za sprawą Filipa Franka, fizyka teoretycznego z Pragi. Obaj orientują się świetnie w naukach prawdziwych, badawczych i — nie ma obawy — potrafią odróżnić plewy słów od ziarna treści. Russell powiada wyraźnie (cytuję! i — dla pewności — proszę o podwójny cudzysłów) „„charakterystyczną cechą nowej filozofii jest to, że nie rości już pretensji do posiadania specjalnej metody... lub odrębnego gatunku wiedzy““. Zauważmy: nie ma metody i nie ma własnej treści, nie można jej na dobrą sprawę wykładać na katedrach i w seminariach, ale można dla niej jednak po głębszym zastanowieniu znaleźć pewien teren pracy pożytecznej.
Myśliciel nowoczesny mianowicie — takie jest mniej więcej zdanie teoretyka Franka — powinien pełnić umiejętnie służbę łączności, grupować fakty, zebrane przez przyrodników, nadawać słowom właściwe znaczenie, tworzyć wspólny powszechnie zrozumiały język. Frank opowiada trochę przydługą dykteryjkę o sumiennym rolniku, który chciałby sadzić kartofle racjonalnie, wyzyskać jakoś olbrzymi zapas stwierdzonych faktów, doświadczeń. Ile taki człowiek ksiąg przewertować musi: botanika, nauka o pogodzie, ekonomia, statystyka! Każda z tych nauk inaczej buduje teorie, prognozy, inny ma stopień ścisłości i współczynnik pewności, poczciwy kartoflarz musiałby chyba mieć instynkt niezawodny pracowitej pszczoły, żeby zawsze nektar odróżnić od deszczowej wody, żeby trafić na właściwy kwiatek i z właściwym pyłkiem wrócić do ula. W rezultacie — nasza wiedza, nasze doświadczenie wiekowe, to wielka kupa niedostępnego materiału, to antykwarnia bez katalogu... Trzeba stawiać drogowskazy, zawieszać plakaty, obmyślać zwięzłe „slogany“.
Dotychczas — dodajmy — robili to „na ochotnika“ ludzie z temperamentem dziennikarskim, publicyści, pisarze, felietoniści, my! Czytam np. zabawną i zajmującą książkę van Loona „Geografia w kalejdoskopie“ („The home of the mankind“). Oczywiście van Loon nie jest nudnym zawodowcem, rysuje własnym systemem uproszczone kolorowe mapki, nadaje kształty widome cyfrom. Ale umiał zebrać to i owo z geologii, wyciągnąć zręcznie treść istotną z prehistorii, seismologii czy oceanografii. Dowiadujemy się np., dlaczego taki skromny „półwysep“ jak Europa zrobił w dziejach aż tak wielką karierę: ma klimat umiarkowany, usposabiający do pracy umysłowej, ma długą linię brzegową, ma też rzeki, które od osi, linii centralnej spływają zgrabnie w obie strony ku morzom. Bardzo jesteśmy zależni od tych warunków naturalnych, bardziej, niż nam się zdaje!... Grecy wyśmiewali się zawsze w głośnych zabytkach literackich z Beocji i z jej mieszkańców, przekazali ich najdalszej potomności jako głuptaków, matołów i niedorajdów — mieszkaniec Beocji wcale nie był głupszy od innego Greka. W jego prowincji były mokradła, panowała pewnie nagminnie malaria, cóż dziwnego, że człowiek wycieńczony febrą bywał w pewnych okresach mniej żywy, obrotny i dowcipny od Ateńczyka.
My sobie znów opowiadamy ucieszne anegdoty o bajecznym sknerstwie Szkotów. Ale to byli górale, musieli szukać między skałami nędznego kawałka ziemi, pokrytej najgorszą trawą, najeźdźcy, Rzymianie, oddzielili się od nich tęgim murem i czterysta lat trzymali ich na fatalnej diecie — trudno się dziwić, że Szkot myśli o każdym pensie wytartym, o czarnej godzinie. Van Loon wie nawet, dlaczego Hiszpanie mają skłonność do gitary, do ustroju „klanowego“, do wojny domowej, a nie do „jodłowania“ np. Umie wyjaśnić, dlaczego Anglia opanowała morza i lądy, dlaczego za sprawą braci Wrightów i dzięki żegludze powietrznej „centrum cywilizacji“ najwidoczniej zaczyna się przesuwać, jedzie przez Atlantyk...
Najnowsza szkoła filozoficzna chce — jak się pilnemu czytelnikowi zdaje — odebrać koncesję van Loonowi i tow., chce sama wziąć interes w ręce, wydobywać miąższ z łupiny, przemawiać do tłumów, układać kolorowe mapki, tworzyć z faktów barwne mozaiki. Dr. Otto Neurath (nie minister, broń Boże, tylko przedstawiciel t. zw. „kierunku wiedeńskiego“) pracuje od lat nad oryginalnym „językiem obrazkowym“, który trochę przypomina hieroglify, a trochę powiastkę fantastyczną Conan Doyle’a o „tańczących figurkach“. Zamiast się długo rozwodzić nad przyczynami bezrobocia np. rysujemy po prostu dziewięciu czarnych górników, ładujących własnoręcznie łopatami węgiel do trzech wózków i piszemy: rok 1923, później malujemy czterech górników, taśmę, cztery wózki — rok 1928 i wszystko jest jasne. Można takimi symbolami, „izotypami“ pisać księgi, zrozumiałe dla wszystkich klas i narodów, można tworzyć czytelne encyklopedie, artykuły, podręczniki, felietony... Periculum in mora!
Może doprawdy nam — pismakom, gazeciarzom — grozi zagłada? Może nas filozofowie pozbawią chleba, wywłaszczą, wpiszą na listę bezrobotnych?!
Pewna nadzieja jeszcze nam świta... Czytam właśnie w tygodniku amerykańskim o dociekaniach estetycznych jakiegoś poważnego matematyka, teoretyka, profesora. Kwadrat — powiada ów przedstawiciel nie wiem już jakiej szkoły — jest estetyczniejszy od rombu. Piękno kwadratu = 1,50, urok rombu to 1,0, a zwykłego trójkąta tylko 0,63...
Dopóki tak sobie filozofują, nie są niebezpieczni.
Jakie to różne bywają Beocje na świecie, jak dużo jest stojącej wody i malarii, jaka kupa „greków“ bredzi w biały dzień...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.