Ziemia w malignie/„Boom“ w antropologii

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
„Boom“ w antropologii. — Parantela! — „Kopciuszek i Einstein“, bajka. — Ballada o totalnym kurniku i zbytecznym ojcu.

Pokolenia następne będą miały sporo kłopotów z naszą epoką w ogóle, a najwięcej chyba z jej pomyloną chronologią. Los sobie żongluje datami w sposób po prostu niedozwolony — ten sam rok ubiegły, w którym głupawe teorie durnego rasizmu pieniły się tak wesolutko na świecie, był — jak stwierdzają niektóre pisma w ostatnich zeszytach grudniowych — rokiem niezwykłych sukcesów poważnej prehistorii, zaznaczył się bardzo pięknie w dziejach nauki o pochodzeniu człowieka. Hossa antropologiczna, „boom year in fossil anthropology“ — pisze dowcipny tygodnik nowojorski.
Jakiś przypadkowy wybuch w kopalni południowo-afrykańskiej odsłonił ciekawą czaszkę dorosłego indywiduum z gatunku Australopithecus, w Anglii znaleziono niedawno czerep starszy od cennej czaszki „człowieka z Piltdown“. Najbardziej wydajne były jednak słynne już znaleziska w Chinach, pod Pekinem. Od dziesięciu lat pracują ekipy najzdolniejszych badaczy w pieczarze Czu-Ku-Tien, ale dopiero w tym roku Weidenreich (szkoła medyczna pekińska i instytut Rockefellera) odkrył piątą z kolei, najważniejszą, doskonale zachowaną czaszkę Sinanthropusa, najstarszego z odkopanych dotąd okazów. Materiału jest dosyć, możemy sobie naszkicować dość dokładnie własne drzewko genealogiczne.
Nasz daleki przodek z okresu lodowcowego, małpolud, był prawdopodobne kanibalem i czaszki pomordowanych ofiar znosił — „na deser“? — do domu, do jaskini, bo uczeni stwierdzają i dziś jeszcze, że czerepy pekińskie są najwidoczniej za czyjąś sprawą, umyślnie oddzielone od tułowia. Setki zębów, kręgów, sporo szczęk dołączono w miesiącach ostatnich do obszernych akt odwiecznego procesu, teoria ewolucji ma tu dziś dowodów niezbitych więcej, niż trzeba.
Uczeni nie mają już wątpliwości co do naszej najbliższej paranteli, wskazują dość wyraźnie i niedwuznacznie naszych przodków i niedawno zmarły świetny badacz, jeden z największych autorytetów w dziedzinie antropologii, sir Grafton Elliot Smith piętnował w licznych artykułach niesamowite, z palca wyssane, amatorskie brednie nordyckie, aryjskie, germańskie. Twierdził nawet, że babilońska „opowieść o potopie“ to — zwykła widać już i w epokach odległych — „pogoń za sensacją“.
Zresztą — jeżeli o tym mowa — najboleśniej godzą w ambicję ludzką wnikliwe studia d-ra Strausa, embriologa z Baltimore. Dr. Straus badał nie suche piszczele i czerepy, ale organy wewnętrzne różnych zwierząt „naczelnych“ i doszedł do ciekawego wniosku: orangutan jest bardziej od człowieka zaawansowany pod pewnym, dość ważnym, względem fizjologicznym, ma lepiej i subtelniej zbudowane płuca, gibon — jak na to wskazuje wyraźnie pozycja serca i niektórych arterii głównych — stanął również na wyższym niż my szczebelku ewolucji... Człowiek jako nieszczęsny, trochę cofnięty w rozwoju goryl! i to akurat w okresie butnych teoryjek z najbliższej „bawarii“ — referenci poważnych tygodników mają czasem więcej humoru od satyryków zawodowych.
Oni jedni także — „naukopisarze“ — znajdują dziś jeszcze tu i ówdzie temat do wzruszającej bajki ze szlachetnym morałem. W waszyngtońskich tygodniowych „wiadomościach naukowych“ znajdujemy fotografię pewnego żylastego, muskularnego pomywacza. Stoi w białym fartuchu pod zlewem, trzyma w rękach ścierkę i talerz — podpis: „R. W. Mandl zmywa talerze w restauracji i proponuje nowe, ciekawe doświadczenie dla sprawdzenia teorii Einsteina“. I — jak widać z rozsądnego artykułu, zamieszczonego obok tego zdjęcia, — dzieją się jeszcze doprawdy rzeczy dziwne na świecie. Teoria Einsteina twierdziła i twierdzi, że masy ciężkie muszą „wyginać“ promienie świetlne, które obok tych mas się przemykają. Słynne ekspedycje astronomiczne ten właśnie drobny efekt utrwalały nieraz na kliszach podczas zaćmienia słońca. Skoro tak jest, skoro ciało niebieskie działa na przechodzące światło jak soczewka lupy — astronomowie jeszcze jeden efekt mogą dostrzec w obserwatorium: jeżeli jedna gwiazda „zakrywa“ drugą jak to się dość często zdarza, to ta druga, tylna musi na chwilę rozbłysnąć mocniejszym światłem. Pomanewrujcie trochę lupą nad papierem, a sami się przekonacie. Tak sobie rozumował Rudi Mandl, emigrant z Czechosłowacji, pod zlewem. I wreszcie spisał to wszystko na papierze, zaniósł do biura Amerykańskiego Tow. Przyjaciół Nauk. Całe przy tym szczęście, że zabrał z sobą tłumacza, bo trudno było zrozumieć, co łamanym językiem mówi i o co mu właściwie chodzi. Dali mu wreszcie na bilet powrotny i wysłali go do Princeton. Einstein rozmawiał długo i życzliwie z zapalonym pomywaczem. Rezultatem tej rozmowy jest teraz dłuższy artykuł w „Science“ genialnego fizyka, sprawdził wyliczenia biednego kopciuszka — Mandla. Istotnie pewien ciekawy efekt soczewkowy — „amplifikowania“ światła jednej gwiazdy przez drugą — wymknął się jakoś uwadze teoretyków. Bardzo być może, że tego krótkotrwałego — jak wypada z wyliczeń — zjawiska zaobserwować się w ogóle nie uda, ale nie to jest chyba w tej opowieści najważniejsze. Człowiek w fartuchu, który zmywa statki w podrzędnej restauracji i jednocześnie zwraca uwagę einsteinistom (a imię ich Legion) na pewne ciekawe przeoczenia... Widać bywa czasem na tym padole smutnym, jak na ekranie „srebrnym“, kinowym!
Bardziej melancholijna jest historia noworoczna z innego poważnego miesięcznika naukowego. Chodzi tu o „produkcję jaj“ systemem taśmowym, fabrycznym i ta metoda, stosowana zresztą i gdzie indziej, rozwija się szybko w Ameryce. W gwarnych miastach — w Chicago np. — stoją już domy wielopiętrowe, zaopatrzone w zabawne szyldy owalne i w odpowiednie „slogany“ zachęcające. Na pierwszy rzut oka fabryka wygląda jak wielookienny bazar, wielki dom handlowy, ale wewnątrz — w olbrzymich salach na wszystkich piętrach — oglądać można tylko żółte pisklęta albo dojrzałe, białe kwoki. Kurczaki „nigdy w piasku grzebać nie będą“, kury spędzą całe życie w klatkach izolowanych, na „podściółce“ z siatki drucianej. Taśmy się przesuwają automatycznie pod klatką i unoszą to, o czym się nie mówi, ryneczki z pożywieniem podjeżdżają pod celę w odpowiedniej chwili na pasach, jaja po równi pochyłej staczają się same do ruchomych zbiorników. Maszynerię obmyślili mądrze i dokładnie inżynierowie-elektrotechnicy, warsztat pracuje przy sztucznym świetle po 13 godzin na dobę bez przerwy, niektóre przedsiębiorstwa zatrudniają już po 25 tysięcy doborowych kur nośnych, inne budują „fabryki“ i „jajo-centrale“ na 120 tysięcy komór. Przez pewien czas fachowcy mieli pewne wątpliwości i może nawet wyrzuty sumienia: czy ptakom taka „produkcja taśmowa“ nie zaszkodzi? czy się nie zbuntują, nie wpadną w szał? Nie! kury otrzymują zacierki z odpowiednimi witaminami, wybrano po długich próbach okazy najodpowiedniejsze, najlepiej przystosowane... Autor artykułu w piśmie naukowym twierdzi nawet, że w takiej dużej fabryce o wiele łatwiej stwierdzić niż na zwykłym podwórku, pod gołym niebem, co prawdziwą twórczość pobudza, a co ją hamuje: wykryto podobno, że łagodne dźwięki muzyki pomagają wyraźnie przy znoszeniu jaj, zwiększają wydajność... wenę.
Dobrze, ale o czym myśli po całych dniach taka „zglajchszaltowana“ kwoka w drucianej klatce i jak się czuje na trzecim piętrze ponurego gmachu? Czy wita się gestem specjalnym i gdaknięcicm z sąsiadkami, czy im opowiada w pauzach duby smalone o „totalnym“ kurniku?
Niektóre z pomysłów ludzkich zwłaszcza w dziedzinie biologii — są doprawdy trochę okrutne. Głośny już w świecie dr. Gregory Pinkus (uniwersytet Harvarda) ma jak gdyby zamiar odebrać królikom wszelkie rozkosze erotyczne. Na jednym z ostatnich kongresów oznajmił krótko zebranym biologom, że już dziś królik-ojciec jest właściwie zupełnie zbyteczny w procesie rozrodczym. Można doskonale zapłodnić „ovum“ samicy w szklanej probówce laboratoryjnej, wystarcza tu zupełnie odrobina roztworu soli, a nawet odpowiednio podwyższona temperatura. Przeszczepione następnie jajeczko rozwija się we właściwym łonie w zupełnie normalny zarodek, embrion. Eksperymenty zdumiewające świetnego badacza otwierają na pewno nowe horyzonty przed nauką o życiu, jego zabieg niesamowity ma już nawet nazwę techniczną: „ektogeneza“... ale...
Ektogeneza ektogenezą, a królikom męskim dzieje się krzywda...
Co prawda — rozejrzawszy się nieco po dzisiejszym świecie, nie możemy się za bardzo rozczulać nad zbytecznym gryzoniem i odrutowaną na całe życie kwoką.
I ludziom też się nie lepiej powodzi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.