Ziemia w malignie/Kotary naokoło Londynu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Ziemia w malignie
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Kotary naokoło Londynu. — Anioł-stróż w pudle. — Ameryka organizuje piatiletkę. — Pomidor i Kasiopea i parasol.

Czytelnicy i sztab redakcyjny niektórych gazet londyńskich omawiają teraz szeroko najskuteczniejsze sposoby obrony wielkiego miasta przed straszliwą maszyną piekielną tych czasów — samolotem bombowym. Ktoś wpadł na pomyśl powieściowy, chce stolicę otoczyć wiszącymi zasłonami z drutów, przymocowanych do balonów na uwięzi, chce złe metalowe kruki i sępy uwikłać w tych sieciach i obcą eskadrę powstrzymać tak, jak liany dziewiczych lasów zatrzymują podróżników. Idea wywołała t. zw. ożywioną dyskusję, dotarła nawet aż do parlamentu, za to w różnych listach do redakcji poddano ją — może i słusznie — krytyce bardzo surowej.
Kotary druciane naokoło miast otwartych może się nie przyjmą, ale istnieje jeszcze spora gromada prawdziwych wynalazców, twórczość techniczna nie słabnie i chyba nie ma takiego „Frankensteina“, z którym uparty inżynier dzisiejszy nie dałby sobie wreszcie jakoś rady. Amerykanin A. Fitzgerald wymyślił — w celach raczej laboratoryjnych, mierniczych — przyrząd, który nazywa „petoskopem“. Ów aparat zaopatrzony jest, jak tyle innych dzisiaj, w elektryczne oko, w „fotocelę“, w komórkę, znaną dobrze kiniarzom, radiotom, amatorom telewizji.
Ale pudło Fitzgeralda ma jeszcze wewnątrz sprytnie umieszczone sztachety przed warstwą światłoczułą i zaczyna działać w ogóle dopiero wtedy kiedy coś się za tymi sztachetami porusza, kiedy coś miga w polu widzenia. Petoskop patrzy zupełnie obojętnie na jasny błękit, na zachmurzone niebo — budzi się nagle, wysyła prądy zmienne, dzwoni, kiedy w powietrzu jakiś obiekt przesuwa się wolniej albo prędzej. Niedawno umieszczono to podłużne pudło na jednym z lotnisk amerykańskich — aeroplan, nawet z wysokości tysiąca kilometrów nad ziemią, alarmuje czuły aparat, słychać natychmiast brzęczenie dzwonka.
Podczas wojny — mówił Fitzgerald rzeczoznawcom, zebranym w porcie lotniczym — petoskop może oczywiście reagować od razu rykiem syren w całym mieście na ruchy nadlatującej eskadry nieprzyjacielskiej.
Jak widać kuźnie dzisiejszego Wulkana produkują nie tylko metalowe zmory i straszydła — czasem z lampek, drucików budują również niezawodnego i automatycznego anioła-stróża...
Tragiczna powódź w Ameryce wykazała, jakie usługi oddać może radio w godzinie klęski przeraźliwej. Prawie milion ludzi trzeba było wywieźć nagle z zagrożonych miast w dorzeczu Ohio i Missisipi, trzeba było zorganizować pomoc, transport, schrony, dowóz żywności, wody do picia, lekarstw. Zasadzono wszystkich radioamatorów-krótkofalowców do pracy. Nawet stacje europejskie chwytały nocą urywki dramatycznych rozmów:
— Czy słyszycie w Louisville? Wysyłamy surowice i szczepionki samolotami — wskażcie kierunek, miejsce do lądowania.
— Inżynierowie w Fernback, Ohio, do kwatery w Indianie. Wysłać zaraz dwie łodzie motorowe...
— Boston wzywa Kentucky...
— Mówi Filadelfia...
Straty obliczają na kilkaset milionów dolarów, ale klęska może najgorsza, historyczna, to te nieprawdopodobne miliony ton urodzajnej ziemi, które woda spłukuje i niesie do morza. Prezydent Roosevelt przedstawił w tych dniach kongresowi olbrzymi plan robót publicznych: trzeba inną niż dotychczas zastosować strategię w walce z żywiołem, trzeba budować cementowe tamy i olbrzymie rezerwuary od razu w górze rzeki, trzeba w okresie roztopów powstrzymać fale nim dojdą do miast ludnych, nim się rozleją szeroko w dolinach. Sto milionów dolarów przewiduje ten nowy projekt na prace hydrotechniczne w basenie rzeki Ohio i Missisipi.
Jeżeli w bogatym, świetnie zagospodarowanym kraju, w przysłowiowych Stanach Zjednoczonych takie olbrzymie ofensywy inżynierskie są niezbędne — już, zaraz, natychmiast — to widać jeszcze rąk założyć nie możemy i różne bajki o szalejącej technice i gorączkowym „postępie“ (w cudzysłowie) nie mają chyba wielkiego sensu.
Wynalazcy zresztą nie dbają o plotki i polemiki po gazetach — majstrują, jak majstrowali dawniej. Dr. Hugo Benioff z Waszyngtonu zbudował przyrząd, który wygląda jak chora na słoniowaciznę słuchawka telefoniczna, ma olbrzymi magnes wagi kilkuset funtów i kolosalną płytkę z miękkiego żelaza i kiedy najlżejszy dreszczyk przebiega ziemię i zmienia raptownie dystans blachy od magnesu — prądy elektryczne płyną, zaznaczają się odchyleniami w czułych galwanometrach. Każda fala trzęsienia ziemi daje w przyrządzie efekt, zwiększony 200 tysięcy razy, aparat wyczuwa subtelnie i notuje katastrofy z odległości tysięcy kilometrów, nawet uderzenia wód morskich o brzegi albo silniejszych wichrów o góry odczytać można z drżących linij na wykresach.
Zdobyliśmy nowy — chyba najwrażliwszy — przyrząd alarmowy, seismograf, detektor. Katastrofom geologicznym zapobiec jeszcze nie umiemy, ale możemy przynajmniej pochwycić wlot pierwsze sygnały ostrzegawcze.
Od czasu kiedy urząd amerykański wydaje patenty na rośliny, sprytni i pomysłowi ludzie zabrali się z większym zapałem do wyczynów botanicznych.
Są już podobno nasturcje o 60 płatkach zamiast zwykłych pięciu, są niebywałe jakieś grzyby i orzechy, jeden z dziennikarzy opisuje pomidor zupełnie niepodobny do ojca, dziada, ani do nikogo z rodziny — 150 nowych odmian kwiatów i owoców opatentowano dotychczas. Związek tej botaniki twórczej z techniką jest bliższy, niżby się zdawać mogło, bo nowe okazy powstają niekiedy pod wpływem bombardowania komórek i zarodków promieniami Roentgena, które coś tam zmieniają w „chromosomach“ tajemniczych. Można dziś w ogóle zostać hreczkosiejem w murach najludniejszego miasta, można sadzić w grudniu i zbierać w marcu, można być rolnikiem bez ziemi, hodować jarzyny na trocinach, kartofle w wannach i rynienkach. Czy i te nowe sposoby zdobycia chleba, żywności nazwiemy także „wybrykiem obłąkanej cywilizacji“?
Największy, najbardziej zdumiewający „postęp“ — to powinno chyba dać śledziennikom temat do poważniejszych rozmyślań — zaznacza się od lat kilkunastu w dziedzinie, która z natury rzeczy najdalej leży od naszych spraw przyziemnych, materialnych i powikłanych — w astronomii. Na początku tego wieku — opowiada współpracownik jednego z lepszych tygodników zagranicznych w zajmującym referacie — wszechświat był drobną, „domową aferą“. Gwiazdy ciągnęły się aż do krańców Drogi Mlecznej, kula kosmosu miała około 6 tysięcy lat świetlnych w średnicy, zagadkowe mgławice leżały spokojnie gdzieś pośrodku, nasz układ galaktyczny jak duży, pakowny balon mieścił w sobie wszystkie słońca, ciała niebieskie, świetliste welony i inne obiekty ciekawe. Przed ćwierćwiekiem mniej więcej zabrali się energicznie do roboty Amerykanie, najpierw świetny Shapley, później znakomity Edwin Hubble. Odkryto nowe sposoby mierzenia przeraźliwych odległości, stwierdzono, że niektóre z mgławic leżą wyraźnie daleko za Drogą Mleczną, że są skupiskami gwiazd, odrębnymi kosmosami, że istnieją „galaktyki“ oddalone od naszej o lat świetlnych dziewięćset tysięcy (mgławica w Andromedzie). Niezmordowany Hubble ogląda niebo przez największą, najdoskonalszą źrenicę świata — teleskop na Mount Wilson — i przyznać mu trzeba — doskonale umie patrzeć. Wymierzył dalekie kosmosy, nie są o wiele mniejsze od naszego, mają np. 40 tys. lat świetlnych, mierząc w poprzek od bieguna do bieguna. Dzielny astronom amerykański naliczył przez lat kilkanaście i przestudiował ze 44 tysiące takich galaktyk, wszechświatów „zagranicznych“, najdalszy z nich zaznacza się słabo na najczulszych kliszach, dzieli go od nas dystans niepojęty, niewyobrażalny: 500 milionów lat świetlnych. Z drobnej „afery lokalnej“ powstała bardzo wielka sprawa, zaczęliśmy od skromnego rynsztoka, dojechaliśmy do nieogarnionego oceanu — i to właśnie w tej naszej zwariowanej, zdyszanej, zaślepionej, zmaterializowanej epoce nieszczęśliwej.
Astronomia takiego już nabrała rozmachu w tych czasach, że sypie faktami co miesiąc i mogłaby zapełnić sensacjami niejeden numer spory gazety codziennej. Czytelnik zna z widzenia wielkie W Kasiopei na niebie. Środkowy szpic tej litery zajmuje gwiazda drugiej wielkości, gorętsza od naszego słońca i zwana gammą w katalogach. Od kilku miesięcy owa Gamma — jak stwierdzono — filuje, świeci mocniej, daje jaskrawsze linie w spektroskopie... Astronomowie wiedzą, co to znaczy — Gamma Kasiopei powiększy pewnie liczne grono gwiazd nowych, lada chwila ciskać pocznie w przestrzeń płomienne obwoluty gazów rozpalonych, rozżarzy się, strzeli światłem, jak niedawno Nowa w Herkulesie...
Dobrze, ale tamte dawniejsze pękające słońca zaczynały skromnie, ubogo, były przed wybuchem gwiazdeczkami 14 wielkości. Co się stanie tym razem? Eksplozja jednej z gwiazd najjaśniejszych!? Niektórzy fachowcy twierdzą, że promieniowanie ultrafioletowe będzie bardzo silne, i że będziemy musieli nosić wszyscy — parasole z ołowiana podszewką...
Czasem człowiek zamyka zmęczone lekturą oczy i ma wrażenie, że epoka Verne’a i Wellsa jeszcze trwa na świecie...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.