Przejdź do zawartości

Zemsta za zemstę/Tom piąty/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom piąty
Część trzecia
Rozdział X
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

X.

— Czy go pan wynajmiesz na rok? — zapytał restaurator.
— I owszem — odpowiedział Leopold.
— Więc w takim razie tysiąc ośmset franków, z meblami i bielizną.
— Cena mi się podoba... Pójdźmy obejrzeć...
— Uprzedzam pana, że w obecnej porze nie wyda się panu wesołym...
— Spodziewam się, ale mi to wszystko jedno... Abym miał tylko spokój, więcej mi nic nie potrzeba.
— No, to biorę klucze i w drogę.
Były więzień dokończył swego grogu, zapalił cygaro i poszedł za Baudrym.
— To na ulicy Przylądek... — rzekł ten ostatni — pod Nr. 37.
— Szczegóły te dla mnie nic nie znaczą... nie znam tutejszej miejscowości.
Prędzej niż w dwadzieścia minut doszli do wspomnianej ulicy i stanęli przed wspomnionym numerem.
— A mocne! — mówił dalej przewodnik, wskazując na ciężkie drzwi od ogrodu. — Złodziei nie ma się co obawiać... Zresztą nie ma ich tu w naszych stronach... Mury są dosyć wysokie, a dzwonek robi piekielny hałas.
To mówiąc Baudry pochwycił za łańcuszek i poruszył dzwonek, którego odgłos metaliczny o mało nie ogłuszył Leopolda.
— Do kroćset! — zawołał ze śmiechem. — To musi być słychać zdaleka.
Restaurator otworzył drzwi.
— Oglądano go przedwczoraj — rzekł — byłem uprzedzony i kazałem odmieść śnieg z głównej alei.
W istocie śnieg pokrywający całą okolicę, odrzucony był na prawo i na lewo, pozostawiając wązką ścieżkę swobodną.
Na końcu alei znajdowało się pięć schodów, prowadzącyeh do głównego wejścia, osłoniętych daszkiem.
Weszli.
Meble były skromne, lecz bardzo, przyzwoite.
Okiennice obite blachą, zdawały się wyzywać złodziei.
Kręcone schody prowadziły z sieni do kuchnią z przedsionka, do którego wychodziły drzwi do salonu i pokoju stołowego.
Leopold zeszedł po schodach.
Zewnętrzna okiennica opatrzona w otwory zamykała nieduże okienko oświetlające kuchnię.
Śnieg nagromadzony pod murem, prawie całkowicie zakrywał tę okiennicę.
Spojrzawszy przelotnie, powrócił na górę i pobieżnie obejrzał dół i pierwsze piętro.
— I jakże? — zapytał Baudry — podoba się panu?
— Bardzo! Odkąd go można zając?...
— Jak tylko pan kontrakt podpiszesz.
— Czy mogę go podpisać zaraz, u pana?
— Niepodobna. — Właściciel mieszka w Varenness-Saint-Maur... Udam się do niego jutro rano; i zakomunikuję mu panskie imię i nazwisko.... on sporządzi i podpisze kontrakty, z których jeden będzie panu wręczony, a drugi pan podpiszesz.
— Bardzo dobrze!
— Czy pan wie, że trzeba zapłacić za sześć miesięcy z góry... Taki jest zwyczaj, a zresztą unika się ściągania informacyj...
— Mogę panu zaraz wręczyć pieniądze za pokwitowaniem.
— Nie trzeba... Powróć pan po jutrze; ukończymy interes i oddam panu klucze...
— Zgoda...
Opóźnienie to było przykrem dla Leopolda, ale nie było sposobu go uniknąć.
Wrócono do restauracyi nad rzekę.
Baudry otworzył księgę, wziął pióro i rzekł:
— Chciej mi pan podyktować swoje imię i nazwisko...
Izydor August Tradin...
— Stan pański?
— Matematyk...
— Obecne mieszkanie?
— Ulica du Dôme Nr. 16.
— Dobrze, proszę pana.
— Oto zadatek... — rzekł Leopold kładąc luidora na stole.
Baudry z widocznem zadowoleniem schował sztukę złota, podziękował i zaproponował przyszłemu lokatorowi z ulicy Przylądka szklankę malagi....
Trącono się i Leopold zabierał się do odjazdu.
— Wracasz pan do Paryża? — zapytał restaurator.
— Tak jest... Wsiądę do pociągu w Saint-Maur.
— Więc przewiozę pana czółnem; oszczędzi to panu kawał drogi.
W dziesięć minut później, zbieg z Troyes znajdował się na dworcu w Saint-Maur-les-Fosses..
O szóstej wracał do Paryża.
Właśnie o tej samej godzinie Paskal Lantier wychodził z dworca w Troyes.
Było już zbyt późno, aby iść do gabinetu prokuratora rzeczypospolitej.
Przedsiębiorca kazał się zaprowadzić do „Hotelu Prefektury“ wziął pokój, zjadł obiad w sali ogólnej, wieczór przepędził w teatrze, powrócił, zasnął i marzył we śnie, że zabierał; miliony Roberta Vallerand.
Pozwólmy mu spać i marzyć i wracajmy do Paryża.
Za kilka minut miała wybić dziewiąta.
Leopold przechadzał się wolnym krokiem przed zamkniętym sklepem pani Laurier.
Od kwandransa czekał na chodniku na pannę Zenejdę i według swego rachunku miał jeszcze czekać dziesięć minut.
W skutek tego uzbroił się w cierpliwość.
Nagło wykręcił się i wyszedł na środek ulicy, aby nie zostać ujrzanym.
Nędznik spostrzegł córkę Małgorzaty wychodzącą z domu w towarzystwie młodej kobiety.
Tą młodą kobietą była Zirza, którą stosownie do umowy z Pawłem Lantier i Juliuszem Verdier, przyszła po Renatę.
Przyjaciółki szły szybkim krokiem i wkrótce znikły w tłumie przechodniów.
Leopold powrócił na swoje stanowisko.
Jeszcze upłynęło kilka minut, poczem na progu sieni ukazało się popychadło.
Wcześnie dojrzała łotrzyca wyjęła z uszu kolczyki, włożyła je do pudełeczka i wsunęła je w kieszeń od sukni.
To uczyniwszy, puściła się drobnym krokiem, nie zauważywszy Leopolda.
Ten ostatni szedł za nią zblizka; lecz aby się do niej zbliżyć, czekał dopóki nie minie placu Bastylii i nie wejdzie na przedmieście Ś-go Antoniego.
Zenejda przyszła przed sklep znanego nam jubilera.
Rozłożone klejnoty więcej jak kiedy bądź, wywierały na nią wpływ nieprzezwyciężony.
Stanęła z szeroko otwartemi oczyma.
Leopold podstąpił ku niej.
— Czy panna Zenejda znajduje coś za szybą, co by się jej podobało?... — zapytał ze śmiechem.
Dziewczyna obróciła się, poznała go, uśmiechnęła się i zawołała:
— Patrzcie! to pan!...
— Jak mnie panienka widzi i mam wielką ochotę sprawić jej przyjemność ofiarowaniem jakiego klejnociku...
— Jesteś pan bardzo uprzejmy, ale niech to będzie na drugi raz.-.Ja nie jestem ambitna.... Patrzałam z przyzwyczajenia... Zmykam co tchu... Mama mi przykazała wcześnie powracać...
— No! panno Zenejdo, chodźmy.
Dziewczyna mrugnęła okiem.
— Ba! — rzekła. — Czy się pan chcesz czego dowiedzieć.
— Może...
— Więc będziesz mnie pan wypytywał?
— Jeżeli panna zechce odpowiadać.
— Czemużby nie? Pan jesteś grzeczny dla mnie, ja dla pana będę grzeczną...
— A więc, zamiast klejnotu, przyjmij to... Będzie na kupno sukienki...
I Leopold włożył w rękę dziewczyny dwa luidory.
— O! panie... — szepnęła Zenejda zarumieniona z radości... — Co mama powie?
— Ani słowa, gdyż będziesz umiała tak zręcznie skłamać, że ją to omami...
— Mój panie, jabym nie potrafiła kłamać...
— A jednak nic łatwiejszego. Spróbujesz i przyzwyczaisz się... To łatwo idzie...
— Dobrze... spróbuję... Cóż pan chcesz wiedzieć?
— Czy koronki z Bruksselli nadeszły, albo czy prędko nadejdą...
— Spodziewamy się ich dopiero w piątek lub w sobotę...
— Tak późno!
— Tak panie... Kupcowa dziś otrzymała depeszę... Natychmiast kazała o tem zawiadomić panią Bertin...
Leopold zadrżał.
— Kogóż do niej posyłała?... — zapytał żywo.
— Posłańca z listem.
Zbieg z Troyes odetchnął.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.