Zemsta za zemstę/Tom czwarty/XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom czwarty
Część druga
Rozdział XXIX
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXIX.

— Jaka to wielka komedyantka, — pomyślał sędzia śledczy.
Potem głośno rzekł:
— Zatem, pani zaprzeczasz?
— Ze wszystkich sił mojej, duszy, z całej mocy mego oburzenia! — odparło dziewczę gwałtownie. — Przecież, panie, dla popełnienia zbrodni trzeba mieć powód jaki bądź nienawiść, chciwość, zemstę... Nie zabija się, dla przyjemności zabijania, czy nieprawda? A więc! jakiż byłby mój cel? Majątek mego ojca był moim majątkiem, i mogłam dochodami rozporządzać podług swojej woli... W domu używałam zupełnej swobody i władzy bezkontrolnej, wszak pan sam to przed chwilą powiedziałeś... Kochałam czule, a raczej uwielbiałam, którego dobroć nigdy mnie nie zawodziła i który moje przywiązanie z lichwą mi oddawał... Dla czegóż miałabym, się stać jednym z tych potworów, o których roczniki sądowe mówią ze zgrozą, i którzy są potwornemi fenomenami ludzkości? Mam przyjaciółkę, kobietę najzacniejszą, która daleko starsza odemnie, mogłaby prawie być moją matką... Wezwij ją pan... wybadaj... — Ona mnie kocha jak swoją córkę i zna mnie dobrze... Ona panu przy sięgnie, dowiedzie, że nie jestem winną i bronić będzie mojej sprawy z taką wymową, że pan podzielisz jej przekonanie.
Honoryna łkała.
Nagle pan Villeret zapytał:
— Czy pani wiesz że masz siostrę?
Zapytanie to wprawiło Honorynę w osłupienie.
Patrząc na urzędnika z miną obłąkaną, wyjąkała:
— Siostrę?... Nie rozumiem co pan chcesz powiedzieć... Moja matka jedno tylko miała dziecię... Dziecięciem tem ja jestem, a ojciec nie ożenił się powtórnie...
— Wiem, ale ojciec mógł przed panią ukrywać urodzenie nieprawej córki.
— Panie, znieważasz jego pamięć!
— Sprawiedliwość stara się objaśnić i nie znieważa nigdy... Odpowiadaj pani bez dysput. Czy pani nie wiesz o istnieniu drugiego dziecka, hrabiego de Terrys.
— Nie wiem i nie wierzę.
— Czy ojciec nigdy pani nie dał do zrozumienia, że majątek jego może być podzielony?
— Nigdy.
— Czy nie mogłabyś mi pani powiedzieć, co się stało z testamentem, którego napróżno szukano w papierach ojca.
— Jeszcze raz, mój panie, ojciec nie potrzebował robić testamentu, gdyż ja byłam jego jedyną spadkobierczynią.
— Ta siostra, której pani istnienia zaprzeczasz, otrzymała wychowanie na tej samej pensy i co i ty...
Honory nie zdawało się że marzy.
— Na tej samej pensyi co i ja!... — powtórzyła.
— Tak, nazywa się Renata... To dziecię, którego urodzenie okryte było tajemnicą, wychowywane było od dzieciństwa przez niejaką panią Urszulę i znało swego tajemniczego opiekuna tylko pod imieniem Roberta.
— Ależ, panie — rzekła wtedy panna de Terrys, pan mi opowiadasz historyę dziewczęcia, o której mi wspomina moja przyjaciółka z pensyi, Paulina Lambert, w jednym z listów, któreś pan kazał zabrać w pałacu...
— Tak, idzie tu o to samo dziewczę... Na kilka dni przed śmiercią ojca pani, zostało one odebrane z pensyi w Troyes przez panią Urszulę, osobistość bezwątpienia płatną, która od owego czasu znikła... Czy nagle ujawnione istnienie tej nieznanej siostry, mającej odebrać pani połowę spadku, nie wydaje ci się dostatecznym powodem do wytłumaczenia pierwszej zbrodni, a może i drugiej?...
Honoryna słuchała każdego wyrazu sędziego z wzrastającym przestrachem.
Ciałem jej wstrząsało konwulsyjne drżenie; — wzrok jej przybierał ten nieokreślony wyraz, napotykany w oczach szaleńców.
Nagle wydała krzyk rozdzierający, poniosła obie ręce ku sercu, jak gdyby dla powstrzymania jego bicia i tracąc równowagę, stoczyła się z krzesła na podłogę.
Sekretarz i dozorca poskoczyli ku niej i podnieśli ją.
— Ach! — pomyślał z radością pań Villeret, przekonany, źe nareszcie dotknął czułej struny — tym razem celnie trafiłem... Czuje że jest zgubioną...
— Co trzeba czynić? — zapytał dozorca.
— Zawołaj woźnego i wynieście obwinioną...
Rozkaz ten został po kilku minutach wykonany.
Sekretarz usiadł, kiwając głową z wyrazem znaczącym.
— Protokół nie jest podpisany, panie sędzio — rzekł.
— Jutro pan pójdziesz do Ś-go Łazarza... i przeczytasz go pan obwinionej, która go podpisze...
— Dobrze, panie sędzio.
— A! ta dziewczyna jest nie byle jakiej siły!... — mówił dalej sędzia pokoju.
— Być może że ona za sobą ma siłę prawdy... — rzekł szczerze sekretarz.
Pan Villeret spojrzał na swego podwładnego z glębokiem zdziwieniem.
— Miałżebyś ją za niewinną? — zawołał.
— Nie uważam ją za winną.
— Ależ to nierozsądek! Ponieważ jest obwinioną, to samo to zemdlenie dostatecznie dowodzi o trafności zadanego przezemnie ciosu... Zrozumiesz to, zastanowiwszy się trochę...
Jako podwładny, sekretarz nie chciał i nie śmiał sprzeczać się ze swoim zwierzchnikiem.
— Co pan teraz rozkaże? — rzekł.
— Odczytaj mi pan protokół...
Zaczęło się czytanie:
Pan Villeret robił notatki.
Wysłuchawszy do końca zapytał:
— Czy pani Bertin, o której obwiniona wspominała, mieści się w liczbie świadków?
— Tak panie, wdowa Bertin z ulicy Varennes...
— Panna de Terrys powołuje się na jej świadectwo... Przesłucham tę panią...
— Czy wysłać jej nakaz stawienia się na jutro rano?
— Nie. Będzie czas na przyszły tydzień. Muszę przejrzeć zeznania i namyślić się... Przejdź pan dzisiaj do chemika, chciałbym jaknajprędzej wiedzieć o jego wnioskach co do natury trucizny.
— Dobrze, panie sędzio.
Sędzia śledczy podpisawszy rozmaite papiery, wyszedł z gabinetu.


∗             ∗

Widzieliśmy, że Paskal Lantier spiesznie się udał do piwiarni Drehera.
Leopold niecierpliwy i niespokojny oczekiwał na niego.
Ujrzawszy że wchodził zadyszany, ze zmienioną twarzą, ponurem spojrzeniem, pojął, że w pałacu sprawiedliwości zaszło coś niezwyczajnego.
Paskal podszedł do stryjecznego brata.
— Mam ci coś powiedzieć... — rzekł do niego.
— Więc słucham.
— O! nie tutaj!...
— Masz powóz?
— Nie.
— Biegnij prędko, postaraj się o niego. Ja zapłacę i przyjdę do ciebie.
Przedsiębiorca opuścił piwiarnię i zawołał na próżną dorożkę, przejeżdżającą przed teatrem, wracając na stacyę przy wybrzeżu.
Były więzień prawie natychmiast wyszedł i połączył się ze swoim krewnym.
— Gdzie jechać? — zapytał woźnica.
Wspólnicy nie mieli oznaczonego celu.
Im szło tylko o to, aby mogli swobodnie porozmawiać, nie będąc podsłuchiwanemu.
— Jedz ulicą Rivoli i ulicą Ś-go Antoniego aż do Bastylii — odpowiedział Leopold; potem pojedziesz bulwarem Beaumarchais...
— Na godziny?
— Rozumie się!...
Woźnica spojrzał na zegarek i potrząsnął lejcami po nad grzbietem szkapy, która się puściła małym truchcikiem.
— No i cóż się tam dzieje? — zapytał zbieg z więzienia w Troyes. — Patrząc na twoją twarz pomięszaną, boję się, czyś nie zrobił jakiego głupstwa...
— Przeciwnie, dałem dowód zimnej krwi i największej siły woli, bom się ani zdradził, ani zmięszał... a jednak, przysięgam ci, że było czego stracić głowę...
— A! do djabla... o cóż więc szło?
— O sprawę hrabiego de Terrys.
— Widzisz, żem trafnie odgadł...
— Tak, aleś się nie domyślił, że będzie mowa także i o naszej kuzynce...
— O jakiej kuzynce?
— Do kroćset, o nieprawej córce! O Renacie i o pani Urszuli...
— Co ty bajesz? — szepnął Leopold, którego fizyognomia się zachmurzyła: — nic a nic nie rozumiem i nie cierpię zagadek...
— Wytłómaczę się... słuchaj...
Wtedy powoli, poważnie, Paskal powtórzył badanie, któremu uległ, dając czas swemu krewnemu rozważyć udzielane przez siebie odpowiedzi i zdać sobie sprawę z ich znaczenia.
Zdaje nam się niepotrzebnem zapewniać, że Leopold, największą uwagę przykładał do tego opowiadania.
Nieokreślona obawa ogarnęła go, gdy Paskal mówił o Renacie i o Urszuli, utrzymując, że sędzia pokoju uważał dziewczę za dziecko hrabiego, a dozorczynię jako najemnicę, będącą pod jego rozkazami.
— Co to znaczy? — szepnął. — Jakiż dziwny i złowrogi wypadek wmięszał Renatę w tę sprawę?
— Zadawałem sobie to samo pytanie i nie mogłem znaleźć odpowiedzi...
— Ten głupiec sędzia, ma Renatę za córkę hrabiego?
— Tak jest.
— Ależ to szaleństwo!
— Wiem, ale tak jest w istocie.
— Dokąd nas zaprowadzi ta djabelska gmatwanina?
— Może do naszej zguby... — rzekł Lantier głuchym głosem.
— E! — odparł Leopold wzruszając ramionami. — Zawsze jesteśmy panami położenia, ale Renata staje się coraz niebezpieczniejszą, ponieważ policya zaczyna jej szukać, czego dotychczas nie robiła... — Zatem potrzeba spiesznie z nią kończyć...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.