Złoty robak/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Mieczysław Piotrowski
ZŁOTY ROBAK
CZYTELNIK • 1968



Obwolutę i okładkę projektował
ANDRZEJ HEIDRICH


Rysunek
MIECZYSŁAWA PIOTROWSKIEGO



„Czytelnik“, Warszawa 1968. Wydanie I.
Nakład 8280. Ark. wyd. 33,25; ark. druk. 39,25.
Papier druk. sat. 86 × 122, kl. IV, 70 g z Kluczy.
Oddano do składu 27 × 67. Podpisano do druku
5 VIII 68. Druk ukończono we wrześniu 68.
Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Zam. wyd. 908; druk. 689/67 L-016-1052 Cena zł 44.—
Printed in Poland








I



Prospekt

Malarz X. powiedział: „Zawsze od czegoś trzeba zacząć”. To jedno po nim zostało. Namalował dużo obrazów, przepadły na strychu, trudniej przepadają rzeźby, lecz są szpetniejsze po śmierci, powiedzenia mają szansę trwania w rodzinie, przechodząc z pokolenia na pokolenie, lecz oderwane od źródła tracą z czasem jasność, Wereszczyński zapamiętał powiedzenie malarza X. i powołując się na Heraklita podniósł je do rangi spojrzenia.
To głupstwo, twierdził, że jakieś tam światy tworzą się, gasną, rozpryskują, dają początek nowym, a nowe noszą już zaczątek kolejnej śmierci. Zimne to i nieludzkie głupstwo, jak życie wewnętrzne soków trawiennych. Cieplejsze głupstwo, gdy stwierdzić, że przebieg życia na ziemi wygląda tak, jakby w momencie końca miał się dopiero zacząć. Lecz jeszcze nie to.
Korzystne dopiero, gdyby spojrzeć wstecz. Nie dla efektu, lecz dla próby. Uruchomić bieg zdarzeń odwrotnie, od końca ku źródłu. Proszę pomyśleć, mówił, moralność, wszystkie nadzieje w marszu ku początkowi. Który już nie istnieje. Wszystkie słowa w odwrocie, w czymś jakby w eksplozji próżni, do wewnątrz. Dla próby proszę pomyśleć o jakimś pierwszym spotkaniu z lat odległych, pierwszej rozmowie, która wstrząsnęła i wydawała się początkiem ery.
Tok tego opowiadania — wyjąwszy prospekt, który jest spisem faktów — biegnie wstecz. Jest zakończeniem historii kilku ludzi. Opowiadanie zaczyna Paweł Małachowski, zamykając je równocześnie. Z tym, że Benedykt Wereszczyński był kiedyś uważany za moralnego sprawcę samobójstwa Filipa, ojca Pawła Małachowskiego. Byli tacy, którzy snuli domysły na temat jakiejś zemsty. Ale, jeżeli zemsta została dokonana w piętnaście lat później, sprawcą musiałby być ktoś o niezwykle silnym charakterze. Tymczasem wszystkim, tylko tą siłą Wereszczyński nie grzeszył. Jeszcze inni mówili o „przedziwnej” miłości do Filipa Małachowskiego, oczarowaniu, zawiści i chorobie zawiści, która doprowadziła do katastrofy. Posądzano też Wereszczyńskiego o jakąś niezwykłą, skomplikowaną perfidię i płynące stąd podstępne działanie. Lecz ci, którzy znali go bliżej, wiedzieli, że był w działaniu wprost nieporadny i odkryty. Mówiono, potem przestano, w końcu, gdy wszystko już dawno ucichło, najwięcej o tym fakcie mówił sam Wereszczyński, powracał, rozpamiętywał. Zapisano więc domysły na karb jego ogólnego nieudania.
Był całe życie nieszczęśliwy. Co więcej, bez amatorów na ten typ nieszczęścia. Nie wszystkie bowiem są pokupne, nawet u kobiet. Jego rodzaj był taki, który najcierpliwszych nawet z czasem zniecierpliwi.
W ostatnim rozdziale Wereszczyński ma lat dwadzieścia i zaczyna dopiero karierę. Dziś, na początku opowiadania, ma lat osiemdziesiąt dwa i jest w przededniu śmierci. Zakończenie jest więc początkiem wszystkiego, co już się stało.
Zarysy wspominanej czasem jego „Teorii i Anty-Teorii Zbrodni Naśladowania” podane są dość fragmentarycznie. Całość tego „dzieła życia” przekracza objętość książki i w pewnym znaczeniu granice normalnej wytrzymałości. Należałoby się również obawiać, że Teoria im dalej posunięta w cytatach, tym opaczniej byłaby dzisiaj rozumiana. Jej forma wynika przede wszystkim z osobistego nieszczęścia autora. Gdyby Wereszczyński był człowiekiem choć trochę szczęśliwszym, nie musiałby być aż tak zapobiegliwy w formułowaniu ubliżających myśli. Nie byłoby także i Teorii.
W prospekcie przedstawiony jest drobny wypadek sprzed lat sześćdziesięciu. Uległ mu właśnie Wereszczyński. Było to niewielkie zdarzenie uliczne, wulgarne, w obcym kraju.



Taniec na betonowym mostku

Czasem urodzi się taki łagodny chłopczyk, niezdrowy, blady, wodnisty i o wyglądzie zewnętrznym, który ludzie zdrowi delikatnie nazywają nieszczególnym. Chłopczyk patrzy na ludzi z nieokreślonym lękiem, ludzie patrzą na niego z mdłym niepokojem. Lecz są i tacy, w których niepokój ten przemienia się od razu w tajemny odruch, aby do reszty podciąć te wątłe skrzydełka. Niezdrową tę tkliwość podbija on sam jeszcze swą nieustającą troską o istnienie. Krzyżują się w jego obecności podejrzane spojrzenia, czasem ktoś policzy mu ilość zjedzonych kromek chleba i wtedy na jego bladych wargach ukazuje się uśmiech zażenowania.
O tym „skrzydełku” Benedykt wiedział od dawna i o tej „tkliwości”. Był krępy, niewielkiego wzrostu, miał dużą głowę, zbyt dużą, wśród dużych jeszcze nadnaturalnych rozmiarów, i wielkie, blade, papierowe, podwiędłe uszy. Wiedział, że jeśli źródło światła będzie miał za sobą, w małżowinie ukaże się niejasny różowy obłoczek. Po raz pierwszy powiedziała mu o tym pewna ośmioletnia dziewczynka. W rok później dowiedział się, że umarła. Nie przywiązał do tego faktu ani cienia złej myśli, nie pomyślał o zemście losu nad złośliwą istotą. Dwie jego siostry bliźniaczki wcześniej umarły na gruźlicę. W odpowiedzi postanowił zostać poetą. Trzymał to w tajemnicy, i to miał być rodzaj zemsty nad losem.
Rodzice pochodzili z zaboru rosyjskiego, z pogranicznego miasteczka, położonego w trawie. Wśród bagien rozlanych w bezkresnej ciszy. Codziennie pod wieczór horyzontem przejeżdżał jeździec i trwał tak godzinę na niebie jak zjawisko atmosferyczne. Nic się tu nie działo. Pustymi ulicami latały motyle, i wszystko, gwoździe także, wyrabiano z drewna. Lasy podchodziły pod okna, okna bez szyb zabite były deskami, za oknem dzień i noc rżnął deski tartak. W niedzielę było tak cicho, że o zmierzchu można było uwierzyć w rosyjskiego Boga ze szklanką samogonu i ogórkiem w ręce.
Pijany ojciec mówił: kochać ludzi i brać, co się należy. Na górze jest zapisane.
Rok przesiedział w więzieniu. Matka popadła w zamroczenie graniczące z chorobą umysłową. Mówiono, że z powodu anielskiej cierpliwości.
Gdy ojciec wyszedł z więzienia, postanowił wziąć się do pracy. Stracił rękę w tartaku, wkrótce, bezręki, po pijanemu utonął w przerębli i ciała, co było wtedy najważniejsze, nie odnaleziono.
W rok później, nie odzyskując zdrowych zmysłów, umarła matka. Benedykt został sam, miał lat dziesięć.
W dniu pogrzebu zjawił się przyjaciel ojca, pijany. Współczując zwierzył Benedyktowi tragiczną, jak rzekł, tajemnicę. Według jego słów matka Benedykta była z pochodzenia Żydówką. Patrzył głupim wzrokiem. Miał zagrać na skrzypcach, ale zrezygnował. W słowach jego zabrzmiała struna. To wszystko: struna. Latały mu ręce, był zapijaczony ostatecznie, chciał wyrazić coś, co by oprzytomniło i zaważyło na chłopcu, a jego samego podniosło na duchu. Ściskał pod paltem pudło skrzypiec pozbawionych futerału. „Cześć jej pamięci. Tak oto — powiedział w prostocie ducha — ziemia sprzątnęła wszystko, co na niej wyrosło. Mówię to szczerze — bełkotał — bo jestem człowiekiem zwykłym i szczerym. A to, co ci powiedziałem — uścisnął dłoń Benedyktowi — zachowaj w tajemnicy aż do grobu.” Przygotowano stypę. Padał deszcz, wokół grobu krzątały się senne baby, zawinięte po oczy w szare i czarne chusty.
Benedykt powiedział przepraszam i oddalił się na bok. Myślano, że za potrzebą. Las był blisko, poszedł w stronę lasu. Ktoś go zawołał, nie zawrócił, szedł coraz dalej, słyszał nawołujące głosy, zaczął uciekać. Znał ścieżkę prowadzącą do zielonej granicy, poprzez którą zygzakiem przelatywały motyle.
Zbłądził, zastała go noc, przespał się w budzie z sianem dla jeleni, o świcie wstał, odnalazł graniczny strumień i przeszedł na drugą stronę do Prus Wschodnich. Nad rowem zerwał kwiatek powoju i schował do kieszeni na pamiątkę.
Postanowił udawać niemowę i wypróbować tego sposobu przy najbliższej okazji. Dotarł do wsi, którą z początku wziął za wielkie miasto.
Na mostku stała dziewczyna w błękitnej sukni, błękitnych wstążkach i w białych pończochach. Wybór padł na nią. Obok dziewczyny stał dziwny pojazd. Miał dwa cienkie koła, połączone ze sobą romboidalną ramą, z cienkiej niebieskiej rury, i malutkim zębatym kółkiem, które zdawało się być centrum tego zegarkowego mechanizmu. U góry przymocowane było pomniejszone siodło końskie, chude jak grzbiet charta. Z przodu końce rur wyginały się w krowie rogi. Pojazd oparty był o białą balustradę mostku. Dziewczyna przykucnęła i utkwiła oczy w metalowej pajęczynie drutu, który zasnuwał wnętrze kółek.
Tak jak sobie umyślił, wyregulował twarz i nadał jej pusty wyraz głuchoniemego idioty. Podszedł zupełnie blisko, pochylił głowę równolegle do twarzy dziewczyny. Spojrzała; wtedy wykonał niemy gest, który miał oznaczać naiwne zdumienie i bezgraniczny podziw. Wcale się nie zdziwiła, zrozumiała od razu, że jest niemową, być może kretynem. Uśmiechnął się, roześmiała się, wstała z klęczek, ale widocznie, gdy popatrzyła, nie spodobał się jej, bo roziskrzyła się gwałtownie jak zwierzę podejrzane ze zbyt bliskiej odległości. Wzięła go palcami za uszy i odwróciła mu głowę wstecz, żeby sobie poszedł. Aby wyrazić to jaśniej, uderzyła go dłonią w plecy, a gdy obrażony warknął, wymierzyła mu kopniaka, lecz wcale nie mocno, jak gdyby z przyjaźni, chociaż obejrzała się, czy nikt nie widzi. Nie zdążył uciec, wtedy chwyciła za ręce, przyciągnęła do siebie i nagradzając krzywdę zaczęła tańczyć na mostku. Coraz szybciej, z coraz większym jak gdyby oddaniem tańcowi. Który od początku budził podejrzenia i przybierał na zapamiętaniu. Benedyktowi zdawało się, że głowa jego jak główka polnego maku będzie roztrzęsiona w drobne płatki i dmuchnięta w powietrze. Dreptał rozpaczliwie po śliskim betonie. Widząc jego rozpacz dodawała jeszcze obrotów i uszczęśliwiała go oczekując, że zwymiotuje ze szczęścia.
Zgubił buty. Śmiała się, zapamiętanie jej zaczęło przechodzić w dzikość, wyraz twarzy stał się słodkawy. Benedyktowi wydawało się teraz, że walczy już o swe życie. Odpychała go od siebie, nakazując pląsać na koniuszkach palców, potem przyciągała go do siebie, wtedy pędził w jej ramiona. A gdy się zderzył, odchylała głowę do tyłu. Wtedy jej uśmiechnięte słodkawe oczy topielicy pląsały nieprzytomnie po błękitnym niebie. Z niebieskich stawały się białe jak puste wnętrze muszli. Upojona sama sobą i łaską, jaką wyrządzała, zamierzała wytrząsnąć z niego duszyczkę i uświetnić nią jak dmuchawcem słoneczny poranek.
Wyrwał się z jej rąk, pozbierał buty, wcale nie protestowała.
Gdy uciekł, nie ścigała go, gdy po chwili odwrócił się, znów klęczała przy swym cudownym pojeździe, obojętna i niewinna zamierzonej zbrodni.
Dwie konstrukcje — rower i dziewczyna zaprzątnęły jego myśli aż do pierwszego domu.
Było tam pólko, przerażająco schludne, o ziemi jakby przeważonej miarką, przeliczonych kłosach, i murowany różowy dom.
Na pólku leżały konopie, suche, związał je w snopki. Skrupulatnie zebrał resztki z ziemi i z wiązką w ręce zapukał do drzwi domu.
W drzwiach stanął gospodarz otyły, posępny, z nożem w ręce. Miał wyraz twarzy większego idioty, niżby najśmielej w myślach projektował go sobie Benedykt. Zapytał Benedykta, kim jest?
Benedykt pokazał na migi, że jest niemy. Gospodarz wziął wiecheć konopi z jego rąk, spojrzał na pole, nastroszył się, zdumiał, uśmiechnął i uderzył Benedykta w ucho zwiniętą pięścią, przyjaźnie.
Benedykt pokazał na migi, że umie kosić, a gdy to gestami wyrażał, zaświtały mu w głowie dalsze myśli. Na wszelki wypadek rozpłakał się szczerze.
Gospodarz zamknął drzwi i naradził się z żoną. Drzwi się otwarły.
Była to para bezdennych poczciwców, w których trudno by uwierzyć, gdyby nie istnieli. Nie mieli dzieci. Zatrzymali Benedykta u siebie.
Nazwali krewnym wobec sąsiadów. Ukryli przed żandarmerią, wkrótce ujawnili nadając własne nazwisko.
Już pierwszego dnia odwdzięczył się i dogodził ich naiwności. Gospodarz bowiem uparł się, że go uleczy, że wydobędzie z niego głos i nauczy go mówić.
Stał się ten cud i Benedykt wydał pierwszy pomruk.
Sam się przestraszył, że cud jest w jego rękach i że za pośrednictwem cudu również gospodarz. Zaskoczenie i radość tego prostego człowieka były aż przykre. Zdumiewała go bezbrzeżna głupota tych ludzi.
Okazał im swą dobroć, byli szczęśliwi. Dawkując proces odzyskiwania mowy równocześnie pozwolił się uczyć niemieckiego.
Zapisano go do szkoły.
Aby wzmóc szczęście gospodarzy, opowiedział historię swego życia, nazywając się synem możnego pana. Nie wiedział, dlaczego to zrobił. Wywołał przerażenie. Więc zamilkł. Nie mówił już, że w szkole koledzy wyśmiewają jego akcent i próbują bić po zbyt dużej głowie. Nie mógł również powiedzieć, że jego zdaniem ludzie są tutaj rzetelni, bo wyzbyci fantazji, mieszają sprawiedliwość z okrucieństwem, mąkę pszenną z trocinami i że wszelki objaw uczucia budzi w nich podejrzenie zamachu na pieniądze.
W kieszeni starego ubrania znalazł zaschły kwiatek. Był to biały kieliszek powoju, który zerwał przechodząc granicę jeszcze po tamtej stronie, stronie „Świętej Rosji”. Poczuł sentyment do ludzi nieobliczalnych i porywistych.
Do gimnazjum chodził w pobliskim miasteczku. Dowiedział się, że w dużych miastach mieszkają Polacy.
Raz jeszcze postanowił uciec. W tym czasie mimo woli okazał gospodarzom trochę lekceważenia. Wyczuli to niespodziewanie szybko, nagle usłyszał, że jest kłamcą. Dowiedział się, że w możnego pana nie wierzono nigdy.
Zdumiał się tej cierpliwości i przyspieszył ucieczkę.
Miał lat szesnaście. Wieczorem wskoczył do pociągu towarowego.
Miasto, w którym w nocy wysiadł, leżało nad rzeką, rzeka ujęta była w beton i dopiero z betonu wyrastały drzewa wzdłuż czarnych kanałów i śluz jak przy młynie. Sześć nocy spędził na bulwarze, ostatniej, gdy wczesnym rankiem przebudził się na ławce, chwycił go krwotok. Przestraszył się tego ohydztwa, przechylony przez białą poręcz ławki. Pod ławką i wokoło rosła trawa i posępne, strzępiaste, białe kwiaty, na moście dudniły kopyta zwalistego konia, rozwożącego mleko białym wozem z dzwonkiem jak sygnaturka. Dzwonek dzwonił, bał się, żeby nie stracić przytomności, dzwonienie stawało się coraz bardziej obrzydliwe. Nagle ktoś położył dłoń na jego ramieniu. Podniósł głowę, stała nad nim postać, którą w pierwszej chwili wziął za żołnierza w hełmie. Była to kobieta z książeczką do nabożeństwa, ujętą czarną rękawiczką.
„Pan umiera?” — zapytała.
Zerwał się, jakby chciał ją uderzyć.
„Pan pozwoli ze mną” — rzekła ponuro, nie zważając na jego odruch.
Poszedł.
„Gdy się jej przyjrzałem — opowiadał później — w szarej, stalowej sukni po szyję, rzeczywiście robiła wrażenie żołnierza rzymskiego, służbisty, tego, który przebił włócznią bok Chrystusa. Twarz jej, skuta, nie miała żadnego ludzkiego wyrazu. Zaprowadziła mnie na strych, dała siennik i miskę z wodą. Miałem tu być miesiąc, byłem lat kilkadziesiąt. Była wdową po jakimś wojskowym, właścicielką kamieniczki na Małym Rynku, nazywała się Frankowska. Zamiast komornego udzielałem korepetycji jej dwu córkom. Z okna mojej klitki widać było na dachu komin, który o świcie przybierał kształt płonącego amorka. Przez cały czas nie powiedziała do mnie więcej niż kilkadziesiąt zdań prostych. Była to jedna ze wspanialszych kobiet, jakie znałem; surowa, polubiłem ludzi surowych, sprawiedliwa aż do okrucieństwa, polubiłem okrucieństwo. Była bezwzględna, i dopiero na tej bezwzględności, nigdy tego nie zapomnę, zakwitał fiołkowy kwiat jej antyuśmiechu. Pomogła mi, dostałem pracę w porcie rzecznym, wszystko. Wszystko. Zdałem zaocznie maturę.”



Rotmistrz

Mijały lata, wciąż pracując fizycznie skończył studia filologiczne, był już magistrem, wciąż bez pracy, na strychu, teraz w nocy pracował jako dozorca w portowym magazynie nafty, za dnia spał na sienniku, zaczynał pisać Teorię, wciąż podziwiał zimno, blask, konstrukcję i wściekłość ludzi tego miasta. Polacy byli podobni do otoczenia. Więcej było nazwisk polskich, niż przyznawania się do nich.
Olśnienie mijało.
Nie lubił literatury romantycznej i tkliwej. Do szesnastego roku życia przeczytał wszystko. Nic już, co nowe, nie mogło go zaskoczyć. Zaczął od tego, że monstrualny nauczyciel, jeden z tych byłych niezdolnych uczniów, którzy za karę zostają w szkole na całe życie, rozłożył ręce i wydając mu ostatnią książkę z biblioteki szkolnej powiedział: „to wszystko”.
Wymógł na nim jeszcze, że polecił go do biblioteki urzędu skarbowego. Przestudiował nawet ustawy i okólniki. Była w nich prawda o smaku mydła, lecz i to także zaliczył sobie jako zdobycz wiedzy.
Potem dziesiątki godzin spędził przy stole biblioteki uniwersyteckiej i wyczerpał wszystkie działy aż po filozofię.
Zrobił notatki z tych fragmentów, które uważał za bezcenne. Literaturę światową miał już za sobą. Nie było w świecie nic takiego, o czym by nie wiedział, żadne piękno nie groziło mu śmiertelnym ostrzem, żaden system myślenia nie mógł zaprzeć oddechu i wprawić w rozpaczliwe olśnienie.
Poczuł się obżarty wszystkim, co najlepsze. Wydał się sobie człowiekiem światowym, który ma pojęcie o kuchni wszystkich kontynentów i zaczyna już grymasić. Coraz częściej wpadała mu do ręki brednia i w myśli policzkował autora, lżył i gardził. Teraz lubił nawet, wolał czytywać głupstwa, poddając się wtórnej satysfakcji jak przy rozpoznawaniu oleodruku. Przeżywał okres elegancji ducha i cichego wywyższenia. Nabrał spokoju. I zostałby w spokoju sam ze swą skromną osobą.
Gdyby nie obecność ludzi. Tracił przy nich spokój, w zetknięciu opanowywało go zniecierpliwienie. Obecność drugiego człowieka, ktokolwiek by to był, wywoływała w nim stan podgorączkowy.
Wywoływała chęć okazania życzliwości, co więcej, dotarcia do tego momentu, w którym następuje coś w rodzaju wewnętrznego drgnienia, załamania, ukazania prawdy, prostej, naiwnej, choćby żenującej, tej szczególnie, a nawet i tej, która świadczy, iż ktoś wyżej o sobie sądzi niż jest w istocie. Przyłapywał się na tym, próbował kontrolować, lecz zawsze silniejsze to było od rozsądku i kontrolowanej wiedzy o samym sobie. Ostatecznie stwierdził, że była to wrodzona inklinacja, rys natury. Najwcześniej Jak tylko mógł — wciąż odrzucając podejrzenie o naiwność — doszedł do przekonania, że jedyną wartością, jaką można zyskać w życiu, i jedyne, co rzeczywiste, to akt dobroci. Przyłapywał się więc na tej właściwości, która, gdyby źle rozumiana, mogłaby być ryzykowna i zagrażająca godności. Zawsze bowiem polegała na świadomym zabiegu. Ale przecież jak alkoholik, mimo wewnętrznej perswazji, za każdym razem popadał w tę samą sytuację, bez której nie wyobrażał sobie życia. Polegała na porywie, chęci zbliżenia się, zjednania, przekonania każdego o swej życzliwości. Tkwiła w tym gorączka i pośpiech. Tak jakby sekundy nie mógł wytrzymać, iż może być inaczej. Wydawało mu się, że jest w stanie zjednać każdego. I z góry już wiedział wszystko, przewidywał, chciał wiedzieć.
Pomimo opowiadań, w głębi ducha wdowę Frankowską uważał za małostkową, wyrachowaną, podłą — i darowywał jej to, i chwalił nadmiernie, w gruncie nie wierząc. Bo gruntem rzeczywistym, jakiego dotykał, była niewiara.
W tym duchu niewiary sądząc, sam by powiedział, że okazując życzliwość kupuje się ją u innych. Przyłapywał się więc wtórnie na uczuciu smutku i litości. Współczuł ludziom z ukrycia i jak gdyby przy pełnym słońcu. Współczuł za to, o czym nie wiedzieli, a czego on się domyślał, co trzeźwym spojrzeniem dostrzegał, o co na dnie swych myśli posądzał, a o czym oni zdawali się zapominać i czasem tylko zdradzali się wbrew swej woli. Za to ich lubił. Za słabość. I strach było pomyśleć: jeżeli słaby wywołuje życzliwość — silny, poza olśnieniem — jakie może powodować uczucie?
Farsą nazywał system korepetycji. Z Frankowską miał cichą umowę. W zamian za komorne udzielał córkom lekcji. Jedna miała lat jedenaście, druga trzynaście, młodsza wyglądała na starszą. Godzinę i kwadrans przed służbą wkładał mundur, potworny czarny mundur ze złotymi guzikami, żółtym chrzęszczącym pasem, rakietnicą alarmową w kaburze, wielkości trąbki myśliwskiej, i gwizdkiem na plecionej żółtej tasiemce, z pętelką trójlistną trafiającą na wklęsłe ramię. Schodził dwa piętra niżej i on, który mógł być już docentem, za każdym razem robił na uczennicach wielkie wrażenie. Dwoje nieuków o białych oczach, kryształowych ząbkach, z niebieskimi wstążkami w rudych włosach, stawało przed nim na baczność — z szacunkiem dla nauki w mundurze — i rzecz nie do wiary! — pani Frankowska, inicjatorka tego podstępu, dumna ze swej metody — kto wie czy i ona także nie ulegała wspaniałości tego widoku. Do młodszej należało przygotowanie kolacji, którą zabierał potem na noc ze sobą. Gdy wchodził, kończyła smarowanie chleba margaryną i zakręcała półlitrową bańkę z ciepłą kawą zbożową.
Jeżeli nawet mógł być w ich pojęciu marszałkiem polnym, w jaki sposób tłumaczyły sobie fakt, iż marszałek wychodzi na noc w pole z bańką mleka?
Obawiał się tej młodszej, miewała błyski w oczach, ni to porywu serca, ni okrucieństwa, przestraszył się, gdy kiedyś wyszła za nim na schody i powiedziała, że chleb posmarowała nie margaryną, tylko masłem. Wiedział, że przestała wierzyć w mundur i że czekała na jego pierwsze potknięcie.
Opowiadał mu ktoś, że małego tygrysa można trzymać w mieszkaniu i przypomina kota. Unikać tylko należy mięsa i krwi. Nawet skaleczony palec wywołać może katastrofę. Nadchodzi jednak dzień, w którym tygrys wydaje pierwszy nieśmiały pomruk i któremu sam jak gdyby się dziwi. Wtedy czym prędzej trzeba się go pozbyć albo samemu uciekać z domu.
Wiedział, że to potknięcie musi nastąpić. Prowadził życie ciche i skromne. Lecz cisza i skromność niczego nie gwarantują — odwrotnie — w ciszy najchętniej lęgnie się katastrofa.
Jedyną jego przyjemnością, teatrem i widowiskiem — była ulica. I przechodnie: przyglądał im się, starał się odczytywać charaktery, zgadywać nawyki, stopień uczciwości, rodzaj szczęścia i nieszczęścia. Pewne twarze, postacie powtarzały się w pewnych godzinach, dniach, a nawet miesiącach. Wiedział na przykład, że wczesne godziny są najkorzystniejsze, bo ludzie nie zafałszowani jeszcze wzajemnymi zderzeniami. Wielu z nich miał jak gdyby w rejestrze, prenumeracie, zjawiali się prawie w tych samych miejscach, ci sami, patrzył, nie wiedzieli, porównywał ze stanem poprzednim, nieraz dostrzegał, iż ktoś zbiedniał, starał się wtedy dociec przyczyny, w myślach szedł za nim, widział jego dom, pleśń i zgryzotę. Były też postacie wielkie i wstrząsające, zjawiska, meteoryty, były i antypatyczne. Sprawiały satysfakcję, iż tak pysznie sądzą same o sobie, są tak radosne i bez litości koszą oczami zielone powietrze jak publiczny trawnik, zimne krople w oceanie. Rotmistrz należał do zjawisk codziennych, niewinnych, galopował na koniu, nie budził antypatii, był śmieszny, prędzej tragiczny w swej rozpaczliwej dumie, przyspieszonej nogami konia. Jego niewielka główka przecinała powietrze jak korek unoszony falą, podskakiwała w górę, jakby się wychylał, aby dojrzeć sokoła w chmurach, lewa ręka z pejczem zwisała nieruchomo, jakby obciążona walizą z odznaczeniami frontowymi.
Nieraz Benedykt miał ochotę rzucić mu z brzegu chodnika jakieś przyjazne słówko. Które już byłoby obrazą. I zanimby rotmistrz zdążył pojąć w galopie, byłby daleko. Słówko tymczasem by w nim pęczniało jak gałka chleba wrzucona do butelki araku. Oczywiście nie zrobił tego.
Antypatyczna — najbardziej — była postać wyjątkowa, prawdziwe zjawisko, które powtarzało się rzadko, raz mniej więcej na miesiąc, zawsze w okolicy mostu, przy słonecznej pogodzie, około południa. I zawsze gdy nadszedł jej czas, sekundę przedtem zdarzało się, że o niej pomyślał. Systemem ludzi z pomyślenia ukazywała się, mijała, znikała na cały miesiąc. W rejestrze miała swoją nazwę, nazwał ją Filigranową, może trochę pretensjonalnie, lecz płynęło to ze złych uczuć. Była wróżbą, zawsze nazajutrz musiało mu się przydarzyć coś nie najlepszego. Lecz w miarę miesięcy oczekiwał jej coraz bardziej. Bo tak jak każdego z tamtych można było zapamiętać, ta natychmiast po zniknięciu rozsypywała się w popiół. Było to jej właściwością. Za każdym razem próbował odczytać i dojść do tego szczegółu, który stanowił o jej istocie. Nie wiedział, dlaczego aż tak się fatygował, ale coraz to większą w myślach zakładał zasadzkę — iż odczyta wreszcie tajemnicę wrażenia i przyciągania.
Momentem obciążającym było jej bogactwo, była bogata, niewątpliwie, aż tak, że ubrana skromnie, nie było co do tego wątpliwości, że sztuczna biżuteria była prawdziwa i że w swej minimalnej dawce znaczyła więcej. Lat mogła mieć poniżej dwudziestu. Był to dorosły człowiek w pomniejszeniu, zimny, zręczny, nabity zręcznością jak sprężyna zegarka. Całe to zjawisko trwało nie więcej jak siedem sekund. Było irytujące w swej doskonałości. Jej ręce powodowały, że wszystkie inne były szczypcami do wyciągania ości z gardła, głowy czerepami, w których można zapalać świeczkę, a we wszystkich brzuchach bełtał sfermentowany zacier porannego jedzenia. Przesadzał. Lecz otóż to właśnie — wywoływała chęć do przesady. Chciałby, lecz oczywiście nigdy by tego nie powiedział, nawet gdyby cudem jakimś stanęła przed nim i wprost o to zapytała — chciałby jej powiedzieć, że sama chyba nie wie, co sobą oznacza?
— Tak! — rzekłby. — Sama pani nie wie. Przecież ten, kto nosi zegarek, niekoniecznie musi znać się na jego mechanizmie.
Właśnie to chciałby powiedzieć i zobaczyć jej zdumioną minę.
— Ach tak? — by zapytała. — Ach tak, ach tak. — Cóż więcej mogłaby powiedzieć.
— Tak — rzekłby. — Ma pani oczy zimnego opryszka. Ośmielam się to powiedzieć. Opryszka, którego niemiło by spotkać nad ranem w pustym miejscu, gdyby pani była mężczyzną.
— Ach tak? — by zapytała, prawdopodobnie już z gniewem.
A on ciągnąłby dalej:
— Jeżeli chodzi o moją skromną anonimową osobę, chciałbym, aby to jedno pani zapamiętała.
— Ach tak!
Nie przewidywał dla niej niczego innego prócz tego odezwania. I dodałby jeszcze:
— Proszę tylko pamiętać jedno, że ja to pani powiedziałem. Zwłaszcza kiedyś, gdy oczy pani będą wciąż zimne, ale już stracą siłę zatrzymywania myśli anonimowych przechodniów.
Była to żałosna brednia, wiedział, powtarzał ją sobie tak systematycznie, że siłą wyobrażenia odbył z nią kiedyś długi imagi-nacyjny spacer. Zdumiona była jego umiarkowaniem, inteligencją, a nawet roztargnieniem, o które specjalnie się postarał. To on pożegnał ją pośpiesznie i nie umówił się więcej.
Teraz, gdy mijały długie miesiące i wciąż był w tym samym miejscu, mógł już uzasadnić, z jakich powodów. Mianowicie, gdyby nawet mógł, to i tak nie chciałby jej poznać. Dlaczego?
Raz dlatego, że było to niemożliwe, drugi, że prawdopodobnie była zupełnie inna, niż się zapowiadała, po trzecie z powodu przezornej ochrony praw własnej zarozumiałości. W jaki sposób bowiem rzeczywistość ośmieliłaby się konkurować z jego o niej wyobrażeniem?
Lepiej, gdy wyobrażenie zostaje samo ze sobą, lepiej, gdy niezwykli ludzie nie realizują się nigdy, gdy nieznajomi nie zostają znajomymi, gdy rzeczywistość otoczona jest kontrolą ciemnej zasłony domysłu. Gdy domysł wypływa z nas samych, których jedynie jesteśmy pewni.
I dlatego jeszcze, że natura daje cechę domyślności i perfidii zjawiskom pustym w rzeczywistości i bez znaczenia. Sprawiłby mu przykrość każdy, kto by przytoczył z życia Filigranowej jakikolwiek fakt realny.
Dodatkowo jeszcze bał się rozczarowania. Wiedział, że każdego stać na jeden dzień pełnej osobowości. I że w tym jednym dniu cykl każdej osobowości się zamyka. Następny dzień jest tylko powtórzeniem tego, co było wczoraj. Proszę sprawdzić.



Hieronim I

W  godzinach wieczornych bulwarem kursował tłumek tragarzy portowych. O plecach oczywistych jak stół. Siła pleców wyrastała im już z gęstego tyłka. Tyłek falował radośnie. Kursował też tłumek innych wycirusów. I kolorowych dziewcząt. W masie i mroku wyglądały, lecz spojrzeć sztuka po sztuce, żadna nie była do przyjęcia, a spojrzeć jeszcze bliżej, każda była straszna, zaprawiona rozmiękłym, mydlanym wiatrem i farbką do prania. Ale z daleka, znów w masie, stanowiły rój falujących maków w mglistym polu. Usianym latarniami o porcelanowych, klinicznych kloszach, perforujących czarne niebo, głuche jak spód osmolonego garnka.
Niebo odbijało tupot butów. Drewniane buty szły po kamieniach w kołowrocie bez wyjścia. Te same twarze wracały. Kilka knajp świeciło okienkami, coraz niżej, z jednej wpadało się już wprost do wody.
Dzień i noc płynęły wodą żółte trociny z tartaku, zakwaszone białą pianką z jazu, w nocy białe, a pianka z czarnymi okami, szara.
Na ogół było tu cicho i wydawało się, że tłum idąc szemrze tajną modlitwę.
Dwa tygodnie temu wywołał ktoś zbiegowisko. Ktoś stał pośrodku gawiedzi i krzyczał, klął, bluźnił, rzecz wielka, wzywał Boga na świadka swej krzywdy. Nikt tutaj nigdy Boga nie szargał.
Benedykt przyspieszył kroku, przebił się przez tłumek i spojrzał; widział go już przedtem kilka razy, był to ślepiec, żebrak, może włóczęga, w czarnych, wciśniętych w oczodoły okularach, w szynelu, z laską o żelaznym szpikulcu.
Trafił na moment schyłkowy, występ miał się ku końcowi. Wszystko nosiło cechy występu, żebrak był pijany i rozdrażniony.
— Proszę tylko pamiętać jedno, że ja to pani powiedziałem. Zwłaszcza kiedyś, gdy oczy pani będą wciąż zimne, ale już stracą siłę zatrzymywania myśli anonimowych przechodniów.
Była to żałosna brednia, wiedział, powtarzał ją sobie tak systematycznie, że siłą wyobrażenia odbył z nią kiedyś długi imagi-nacyjny spacer. Zdumiona była jego umiarkowaniem, inteligencją, a nawet roztargnieniem, o które specjalnie się postarał. To on pożegnał ją pośpiesznie i nie umówił się więcej.
Teraz, gdy mijały długie miesiące i wciąż był w tym samym miejscu, mógł już uzasadnić, z jakich powodów. Mianowicie, gdyby nawet mógł, to i tak nie chciałby jej poznać. Dlaczego?
Raz dlatego, że było to niemożliwe, drugi, że prawdopodobnie była zupełnie inna, niż się zapowiadała, po trzecie z powodu przezornej ochrony praw własnej zarozumiałości. W jaki sposób bowiem rzeczywistość ośmieliłaby się konkurować z jego o niej wyobrażeniem?
Lepiej, gdy wyobrażenie zostaje samo ze sobą, lepiej, gdy niezwykli ludzie nie realizują się nigdy, gdy nieznajomi nie zostają znajomymi, gdy rzeczywistość otoczona jest kontrolą ciemnej zasłony domysłu. Gdy domysł wypływa z nas samych, których jedynie jesteśmy pewni.
I dlatego jeszcze, że natura daje cechę domyślności i perfidii zjawiskom pustym w rzeczywistości i bez znaczenia. Sprawiłby mu przykrość każdy, kto by przytoczył z życia Filigranowej jakikolwiek fakt realny.
Dodatkowo jeszcze bał się rozczarowania. Wiedział, że każdego stać na jeden dzień pełnej osobowości. I że w tym jednym dniu cykl każdej osobowości się zamyka. Następny dzień jest tylko powtórzeniem tego, co było wczoraj. Proszę sprawdzić.
nej laski ślepca. Patrzył, spokojnie w to miejsce, gdzie tamten powinien mieć oczy.
Starzec z laską uniesioną wysoko nagle zamarł.
Rzekomy student podszedł jeszcze krok bliżej i patrzył.
Teraz Benedykt zobaczył jego twarz wyraźnie. Była blada, ścięta w trójkąt, oczy ciemne, rozwodnione, włosy przystrzyżone krótko jak u katorżnika albo seminarzysty, robił wrażenie alumna, lecz ubrany świecko, tajemnica polegała na jego skupieniu i spokoju, może nieśmiałości, gdy nagle ukazał się uśmieszek.
Trwało to chwilę, w absolutnej ciszy.
— Co pan? — zapytał starzec, jakby niespokojnie.
Uśmieszek był życzliwy, tak, prawie życzliwy.
— Jak on wygląda? — zapytał ślepiec, opuszczając laskę.
Student przykuwał uwagę Benedykta, zachowywał się jak ten, który poskramia psa, lecz robił to prawie bezbronnie, z jakimś równoczesnym prostodusznym zaciekawieniem. Ale uśmieszek wciąż przemykał się ledwo i pulsował na twarzy ni to chorej, ni to inteligentnej, spokojnej, bez drgnienia.
Cisza przestraszyła ślepca. Przerwał występ, zaczął się zbierać do odejścia.
— No co takiego? — mamrotał. — Ludzie — zapytał trzeźwym głosem. — Czego on chce ode mnie? — Zapiął z wściekłością szynel. — Czemu on tak patrzy?
Student milczał, nagle odwrócił się i wyszedł z kręgu gapiów.
Wtedy przystąpił do niego Benedykt. Od samego początku nie mógł oderwać oczu. Jakiś lęk go przyspieszał: — teraz! — Przynaglony obawą stracenia na zawsze:
— Pan go zna? — zapytał.
— Nie — odpowiedział cicho student. Głos miał trochę skrzekliwy. Zaczął wchodzić z powrotem po stopniach w stronę ulicy Pocztowej. Benedykt szedł obok:
— Pan się nie pogniewa, kilka słów...
— Tak.
— Dlaczego pan podszedł do tego typa?
— Żeby mu sprawić przyjemność. Starszy człowiek.
— O! A czy pan wiedział, że nie uderzy?
— Wiedziałem — odpowiedział, już niechętnie — on równie dobrze chciałby mnie uściskać.
— O!
— Wtedy dopiero bym nie pozwolił.
— O! A ja go znam — próbował przedłużyć.
— Ja nie znam. Z domu wychodzę rzadko. Byłem u lekarza.
— Pan musi mieć jakąś właściwość, która powstrzymała tamtego...
— Nie mam żadnych właściwości — odburknął.
Szedł szybko.
— Znam go — zaczął Benedykt — typ bardzo dziwny...
— Tak?
Szli główną ulicą, w krótszą jej stronę, ku peryferiom.
— Znam. Od jakiegoś czasu chodzi ulicami, przystaje, nasłuchuje i wygłasza komentarze. Znam te uliczne typy, ten jest złowrogi. Wszystkim, nie widząc nikogo na oczy, wszystko ma za złe. Tak na przykład... — Minęli już Aptekę, mieli jeszcze przed sobą Porcelanę z karzełkiem o żabich udach, sklep ogrodniczy z mechanicznym sekatorem na bambusowej żerdzi. Jeszcze jedna przecznica i kamienice zrzedną, a potem rozbiegną się w domki i ogrody, będzie jakaś furtka czy brama, i koniec. — Na przykład — mówił, idąc krok w krok: — byłem kiedyś świadkiem, jak siejąc przy ziemi swą laską żgnął niechcący szpikulcem jakiegoś przechodnia, a gdy tamten krzyknął z bólu, nie przeprosił, tylko zasyczał z jadowitą satysfakcją: „a widziszszsz!...”. Jakby miało to znaczyć, że dobrze tamtemu tak, i że jest to kara za to, że on jest ślepy. Innym razem... W upalne południe wyczuł zbliżającą się burzę. Przystanął i powiedział głośno: „dobrze im tak!”. Myślę, że znaczyło to: ci, którzy widzą słońce, za karę przeżyją teraz ciemność i... I... Ale może ja pana nudzę?
— Nie.
— I zawsze... Niesłychane, gdy tylko usłyszy czyjść śmiech, 0 tym ślepcu mówię, zaraz opatruje go komentarzem, zawsze z naganą. A gdy już jest to nagły wybuch śmiechu dziewczyny idącej na przykład w towarzystwie mężczyzny, byłem świadkiem, zatrzymał się i powiedział tak, żeby wszyscy słyszeli: „ale jej dał!”. Miało to znaczenie dwuznaczne. Mianowicie, że śmiech jest odpowiedzią na jakiś gest towarzysza, gest zasłużony, dotkliwy i nieprzyzwoity. I że powinna czuć się teraz skompromitowana w oczach wszystkich przechodniów i ukarana za swe brudne erotyczne porywy.
Nieznajomy nagle zwolnił, stanęli pod bramą jakiejś kamienicy.
— Jak się zdaje, zanudziłem pana — rzekł Benedykt.
Nadeszła chwila, szansa uciekała. Czym by tu nieprzeciętnym w ostatniej chwili zjednać?
— A może pan do mnie wstąpi? — zapytał student.
— A jednak! Z największą przyjemnością! Rozumiem... nie na długo...
Benedykt przedstawił się pospiesznie, studentowi było na imię Hieronim, nazwisko kończyło się na -icz, dość długie, miało w sobie coś pszennego lub z przemijania. Znajomość została zawarta.
Przeszli bramą w podwórze, za podwórzem był ogród, z boku oficyna. W ogrodzie stał posążek, oświetloną alejką spacerował ksiądz. Weszli schodami na czwarte piętro, Hieronim wyjął klucze. Paliła się lampa gazowa, klatka schodowa należała do przedostatniej klasy, ale miała olejne malowidło na ścianie, łabędzia na obtłuczonej, sinej tafli wody i pokancerowane nenufary. Przy drzwiach była skrzynka na listy, lecz brak tabliczki z nazwiskiem, znaki żebraków wyryte paznokciem, krzyżyki, kółka, kreski z haczykiem, gmerki spod tępego ołówka.
Weszli do przedpokoju, był ciasny, przegrodzony kotarą, mroczny, pod nogami rolował się łachman chodnika jak wodorosty na dnie nieznanego strumienia, wywinął z nich buty delikatnie, prawie z pietyzmem, uderzył go zapach smażonych placków: za kotarą była kuchnia, po drodze wpółprzewrócony koszyk z jarzynami, zza koszyka młody kot chwytał łapą kartofla o białym piwnicznym pazurku. Zza kotary dochodziły głosy kobiet, jakiś mężczyzna w czerwonej kamizelce perorował. Hieronim przeszedł szybko do swego pokoju, Benedykt za nim. Mężczyzna w krwawej kamizelce wychylił się zza kotary, trzymał w ręce szklankę herbaty i zanurzoną łyżeczkę obejmował palcem. Twarz miał obrzękłą, zmęczoną, czarne wąsy w drgawkach od grymasów latających policzkami i chorobliwe błyski w czarnych oczach. Nie przerywał mówienia, nie godził się na coś, stanowczo się nie godził, za nic w świecie nie mógł się zgodzić i wypraszał sobie, i jeszcze bardziej się nie godził, gdy przechodzili. Nagle w jakiejś demonstracyjnej przekorze powiedział jeszcze głośniej do kogoś w głębi: „...ośmieliłbym się stwierdzić, madame, że człowiek ten, rzekłbym nieszczęście, impotent z urodzenia, w domu publicznym przez dziurkę od klucza obserwuje scenę i wyraża swój męski pogląd...”. I mrugnął okiem w stronę Benedykta. Czy też twarzą jego przeleciały normalne drgawki.
„Przy damach... — pomyślał Benedykt. — Typ w drgawkach... Osobliwe damy. Kot obrabia kartofla”. Za kotarą skwierczała patelnia, bił zapach smażonych placków, tłuszcz wydobywał z siebie nasilenie jak ulewna burza na blaszanym dachu.
Benedykta tknęło. Usłyszał głosy kobiet, jakby kilku naraz, ukazało się ramię w kwiaty, zobaczył skrawek kolorowego szlafroka. Wszystko nagle przypomniało mu to, co nazywa się bałaganem. Świętym, prawdziwym, pełnym nadziei, nie do podrobienia, rozgałęzionym jak pęd bluszczu na stuletnim murze. A nadzieja ta dotyczyła oddechu, swobody, z jaką można wypluwać łuski słonecznika w szczerym polu. A pole miałoby swoją szczerość. Przysiągłby, że gdy przechodził, jeden but luzem wyskoczył z załamów kotary i chciał mu zagrodzić drogę. Zapach placków przypomniał rodzinne okolice, mąkę, wodę, sól i kawałek śledzia. Zapach unosił się w „bałaganie” jak słodki opar mgły nad ciepłą od wczoraj wodą. Spod koszyka powinno wymaszerować stadko przygarbionych kuropatw i nikt by im się nie zdziwił. Słysząc tego w drgawkach po raz pierwszy w tym kraju usłyszał bezinteresowne stwierdzenia, czystą poezję, wściekłą, w warunkach, w których inny by odwrócił się twarzą do ściany i umarł.
Hieronim zdawał się niczego nie słyszeć. Wyjął z kieszeni klucz do swego pokoju.
— Zauważył pan akcent? — zapytał cicho.
— Akcent?
— Tego człowieka na ulicy. Bez wątpienia pochodził z naszych stron. Pan także. Od razu poznałem po pańskim rozwlekłym: przepraszam”. A i wygląd, pan jest, myślę, bardziej z północy, ja z Ukrainy. A tamten? Jest już po wszystkim. Mści się biedak na ludziach. Uważa, że powinien go świat kochać. Takiego, jaki jest. I jego nieszczęście. Taka natura. Gorąca, szeroka.
Benedykt w szczerym porywie już chciał rzucić mu się na szyję.
— To jest przerażające, ta nasza natura — Hieronim otwarł drzwi i zaprosił do środka. — Przerażające szafowanie czasem innych. Do takiej natury powinien żyć obok drugi człowiek, który by ją obsługiwał i żywił.
Pokoik był niewielki, pusty, jakby szpitalny. Świat inny niż w przedpokoju, były tylko trzy meble, goły stół kuchenny porysowany nożem i na wpół założony książkami, stary wiklinowy t fotel i białe metalowe łóżeczko, krótkie, z niklowymi gałkami, z białymi krochmalonymi firankami w głowie i w nogach, przykryte derką ze śladem haftu przedstawiającego koronę o pięciu pałkach. Oczom by nie wierzyć. W takiej biedzie?
— A może sprawiam kłopot?
— Nie. Bynajmniej. Mam chwilę przerwy w pracy. Proszę opowiedzieć coś o sobie...
Hieronim usiadł na łóżku, wskazał Benedyktowi fotel i zamilkł. Wypowiedział jakby wszystko, milczenie przedłużyło się, w oczach Hieronima widniał chorobliwy ognik, podobny do tego w drgawkach, patrzył na Benedykta z uwagą, prawdopodobnie życzliwą, skoro przyprowadził.
Opowiedzieć? O sobie? A któż tak zapytuje? Cisza zaczęła ciążyć. Cóż to za sposób zaprosić i milczeć. Należało znaleźć czym prędzej jakiś temat, cisza zjadała ciszę, Hieronim pochylił się do przodu w oczekiwaniu. Za jego plecami wisiał kapelusz zawieszony na gwoździu. Co mogły zawierać książki? Urywkowy i porywisty styl jego wypowiedzi w przedpokoju... Benedykt postanowił z czymś wystąpić, działać szybko, przeskoczyć konwenans, zacząć od środka, tak jakby znajomość trwała już kilka dni. Wiedział z praktyki, że wejście w sam środek lepsze robi wrażenie aniżeli... Nie należało wracać do wypadku ze ślepcem, ale go skusiło:
— To musi mieć jakąś... — rzekł — łączność, pański odważny czyn, z tym, co pan myśli w ogóle... Czytam teraz Husserla...
— Nic podobnego — przerwał Hieronim zdecydowanie. Nawet nie całkiem grzecznie.
— Wydaje mi się... — próbował Benedykt, i jak zapałkę gotów był zdmuchnąć to, co powiedział.
— Nic się nie może wydawać. To są konkretne zakresy. Jeśli idzie o myślenie. Wydawać to się może przy Dostojewskim.
— Dostojewski? — poderwało Benedykta.
— Wszyscy studenci o nim rozmawiają. Pierwszy stopień wtajemniczenia i lotu w wyżyny... Drżą łydki studentów. Ci, którzy mówili dotąd wyraźnie, seplenią i stają się pensjonarkami w przededniu pierwszej miłości. Szczęśliwie jest to i ostatnia. Kogo pan jeszcze wymieni?
— Więc pan... niestety?
— Tak.
— Więc pan nie uwielbia?
— Uwielbiam. Po to on pisał. Wzrusza nas i przeraża, jemu najbardziej na tym zależało. Chylę głowę, czy jak to się mówi? Ale to nie ma nic wspólnego z moim systemem myślenia. Z moją próbą myślenia.
Myślenia? Ktoś już mu tak mówił. Pewien kolega na uniwersytecie, który potem nagle zniknął, nie dokończył studiów i okazało się, że siedział w więzieniu.
W Benedykta uderzyła fala gorąca, nagle błysnęła zupełnie nieuzasadniona myśl, że jest to ktoś z misją, ktoś nie całkiem bezpieczny, człowiek o tajnym zadaniu, być może anarchista lub inny, zaraz, zaraz, zobaczył w myślach te tomy, nazwiska... jest to ktoś z trudnego rodzaju ludzi jednostronnych, gardzących literaturą, którym cokolwiek powiedzieć, nawet po ich myśli, zawsze jednak nie sposób dogodzić tak, by powiedzieli: oto stuprocentowa prawda. Zawsze tylko dla siebie zostawiają to super rozpoznanie rzeczywistości, które jest umieszczone wysoko. W najdalszym zakamarku ich posępnego strychu.
Plecami przeleciały mu ciarki, ogarnęła go lekka i pociągająca odraza, może strach, może szczęście bliskiej przyjaźni, opartej, być może, na jego, Benedykta wyższości, wyższości poprzez „niewinność” i przewagę nad człowiekiem o zimnym lęku i ostrożności. Oczekiwał z dreszczem tej jakiejś groźnej nowiny. Poruszył się i skrzypnął w fotelu; oto trafił, jest u kogoś, kto nie może być nikim innym, tylko „kimś” niecodziennym.
Już by żałował, gdyby okazało się inaczej, pomimo strachu.
Zwrócił twarz ku Hieronimowi, Hieronim właśnie chciał go o coś poprosić, o coś, sądząc z wyrazu oczu, niesłychanie ważnego, i zapytał:
— A co pan czyta?
— No tak — odpowiedział z ulgą Benedykt — przeczytałem wszystko. Pan ma zasadniczo rację...
Jak było do przewidzenia, Hieronim skrzywił się na myśl, że ktoś przyznaje mu rację.
— Racja w tym — podjął szybko Benedykt i wykonał równocześnie drobny przeskok w temacie, żeby skorzystać i powiedzieć swoje, to, co naszykował jeszcze wiele dni przedtem, to, o czym myślał i co było do sprzedania na taką okazję, wyjęte z ciągu najgłębszych myśli osobistych. Odpowiadając więc na jedno rekomendował się i mówił o drugim. Z przejęcia wolta zrazu nie wypadła zręcznie.
— Człowiek biedny — zaczął — z natury rzekłbym biedny, w jakiś sposób upośledzony, poczynając dajmy na to od choroby, jest zasadniczo w lepszej sytuacji. Jest w stanie żyć lepiej. Nie mając bowiem szans na życie hałaśliwe, zmuszony jest żyć głębiej, wyobrażeniami. Nie wiem czy jasno? Wyobrażenia zobowiązują...
— Jasno.
— Tak więc: zobowiązują. Gdy się ktoś komuś podoba, nie powinien obiektu dotykać ręką.
— Jasne — powiedział Hieronim z własnej woli.
— Powstaje świat niedotykalnego wyobrażenia. Taka powinna być zasada...
— Niejasne.
— Dlaczego? Wytłumaczę. Jeżeli ktoś komuś się podoba, rzecz jasna wywołuje zachwyt. Jest to stan szczególny i wysoki, pojęcie zachwytu przerasta nas, bo inaczej byśmy go nie dostrzegli. Mamy wtedy poczucie swej... jakby tu? Prosto mówiąc, nigdy bym nie zrywał kwiatów i nie polował, nie zabijał ptaków, nawet ich nie chwytał. Wystarczają mi jako pojęcia. A już najpewniej nie sidliłbym ludzi. Tych, których lubię. Nawet przezornie w praktyce zostawiam przestrzeń między mną a tym, co mi się podoba. Rozmyślną taflę z powietrza, za którą pojęcie rośnie. I wszystko, co mi się podoba, na wszelki wypadek lokuję w tym systemie. Zbieram i gromadzę pojęcia. Taka budowla może stanowić życie, myślę, wcale nie najgorsze. I zabezpieczone. Porównaniami. Wszystko bowiem podlega jedynie porównaniu, nie ma innej miary, porównania są jedynym ludzkim światłem. Wszystkie systemy myślenia, jedyne, co konkretnego, mogą się porównywać. Z porównań wynika wybór. Ja wybrałem obłok. Wiem o tym, że jestem wpółślepy, mnie to nie martwi. Wiem również, że moja ostrożność nie jest tchórzostwem.
— Nie jest?
— Nie jest.
Hieronim słuchał, umiał, jest to rzadkość, umiał słuchać, jest to umiejętność wbrew pozorom niezwykle rzadka, zdolność poddawania się cudzym słowom, zdolność przywoływania cudzej prawdy w słuchaniu, utwierdzania jej drobnymi pytaniami, które podnoszą mówiącego i dają mu prawo. Jest to talent, jeden z większych, poprzez swą bezinteresowność, skromny, wymagający wysiłku większego aniżeli mówienie. Mówić można chwilami byle co, prawdziwy słuchacz byle jak nie słucha. Kłamliwe słuchanie szybciej wychodzi na jaw niż blaga w mówieniu. Umiał także uciąć, dość bezwzględnie, grymaśnie, z posępnym wdziękiem konia, który z przybrudzonego naczynia nie wypije.
Benedykt dostrzegł dezaprobujące światełko w oczach Hieronima i wycofał się, zostawiając temat na lepszą chwilę. Trudno mu było w gorączce mówienia udowodnić, w jakim stopniu odwaga i wyobraźnia stoją w kolizji? Przerzucił się na pytanie poprzednie: co czyta? Jest to szafa samogrająca, zaczął mówić, popadł w szaleństwo mówienia, w nerwy, pośpiech, niczego nie chciał przeoczyć, o niczym nie powiedzieć zbyt pobieżnie, i już mówił, już się plątał, słyszał, jak biło mu serce — zdać z tak potężnego tematu sprawę — starczyłoby na długie miesiące — a on już czuł, jak się powtarza, banalizuje i nie może powstrzymać. Mówił o wszystkim, co go kiedykolwiek zachwyciło, czym był wstrząśnięty, szybko, z obawą, aby Hieronim go nie uprzedził, nie wyrwał jednego bodaj błyskotliwego określenia, nie dopuszczał do głosu, zostawiał tylko miejsce na drobne uwagi, których prawie nie słyszał. Pośpiech produkował banały, czuł to, myśl ścinała się w twaróg, próbował pohamować, lecz jakiś dziecinny entuzjazm kazał mu ustami pełnymi twarogu pleść z uporem i trwać w galopie, żeby tylko nie stanąć, żeby tylko nie zabrakło materiału, którego już brakowało.
Hieronim, gdy akceptował, wtedy właśnie powściągliwie nie wyrażał jasno aprobaty, gdy się nie godził, ukazywał lekutki grymas, rozświetlony błyskiem zdumienia, i wtedy był najbardziej uśmiechnięty. Czyżby złośliwość? Wtrącił kilka zdań, niekompletnych, wiszących w domyślności. Było to przy Husserlu, którego znał. Przy tym nazwisku wydał z siebie coś w rodzaju pomruku, przekąsu, jaśniejszą dezaprobatę, lecz i wspomniał jak gdyby o dyspozycjach psychicznych autora. Niejasno, ale Benedyktowi wydało się, że — znamiennie — mając w pamięci pochodzenie filozofa.
Przerwał swój tok:
— Wspomniał pan coś o Żydach — rzekł spokojnie. — Tak zrozumiałem — zastrzegł się, patrząc w oczy. — Mnie Żydzi nie lubią i nie rozumieją, uważają za prostaka, bo to, co oni wywodzą w dwie godziny, wspinając się po zawiłej ścieżce, ja mówię w minutę, podobno bez smaku. Nie mam tego abstrakcyjnego szyku myślenia, spacerów po oblodzonych szczytach, zanim dojdę do. celu, nie jestem artystą typu spekulanta umysłowego, żyję w świecie normalnych proporcji, blisko ziemi, w trawie, która mi się troi, będąc do końca tylko trawą, ale za to wiem, co jada się łyżką i jak smakuje cyna...
— A gdzież pan tych Żydów tutaj spotyka? — zdumiał się bardzo przytomnie Hieronim. — Ani mi było w myśli — sprostował,, zbyt może pośpiesznie.
— Zdawało mi się; — powiedział bez nacisku Benedykt. — Pewnym ludziom wydaje się, że, jak Pan Bóg, są wszędzie. W malutkiej trawce, wyrosłej spod kamyka, mogą być oni. To znaczy... idea... filozofia ironii, półuśmiechu.
— O! — spojrzał uważnie Hieronim. — Znaczy... — ciągnął ze skraju łóżeczka, które poruszyło się na kółkach — jest pan antysemitą?
— Powiedziałem wręcz coś przeciwnego. To bardzo dużo. Prawie wszystko. Inaczej... Tak, tak — znów się zapalił — pan wspomniał o Dostojewskim. O nienawiści. O szowinizmie. Czy tak? Miał mu pan coś za złe, tak jakby pan wolał, żeby go nie było... Jakby to był produkt szkodliwy dla zdrowia. Chciałby go pan unicestwić i umyć ręce. Pan uważa, że jeśli w jakiejkolwiek rozmowie dojdzie do Dostojewskiego, jest w tym coś żenującego, wstydliwego, i że studenci, egzaltowani studenci podniecają się tym hasłem wtedy, gdy trzeba powiedzieć coś wzniosłego, pustymi słowami, jak o złej miłości, prowadzącej, he, he, do zbrodni... Pan myśli, że Dostojewski skompromitował człowieka i że tego ludzie nie mogą mu darować, a nawet boją się do tego przyznać... — Prosiło się teraz, żeby pociągnąć temat dalej, znów ruszyć jedną z rezerw i wspomnieć o Teorii.
Była jeszcze inna rezerwa, o mniejszej wartości: Filigranowa. Chociaż Filigranową już napoczął, mówiąc o wyobrażeniach. Lecz nie zamierzał wyprzedawać się, w myśl zasady ostrzegawczej: jeden dzień osobowości.
Rezerwą nazywał pewien zapas faktów osobistych, które nie powinny być ujawniane, trzymane w rezerwie, na wielki dzwon chwili zwierzeń, w odpowiedniej chwili wywołują wrażenie. Raz powiedziane tracą wartość, w złej chwili powiedziane są lekkomyślnie stracone. Przedłużaniem przyjemności jest utrzymywanie ich w tajemnicy.
Benedykt spojrzał mu w oczy. W czarne, myślące oczy człowieka, który w najlepszej wierze zarzucił mu antysemityzm. W tej chwili najbliższy był wyznania o swym pochodzeniu. Patrząc z naciskiem, pomyślał, że jeśli istnieje intuicja, tajemnica ta już powinna być nadana. Pot wystąpił mu na skronie. Całe szczęście, że Hieronim nie czuł w ogóle dowcipu, nie słyszał wewnętrznej — poezji jego słów, dwuznacznych znaczeń, że był głuchy. Nie wyczuł także wolt, przekory, nie dostrzegł barykady, której nie kładzie się przecież w takim nawale aż tak bezinteresownie.
Benedykt poczuł przypływ szczęścia...
— Pan źle się poczuł? — zapytał Hieronim.
— Nie! — odpowiedział Benedykt wstając. — Wiem, że czas by pożegnać, ale jeszcze zostanę.
Paliła się lampa gazowa na zaśniedziałej pionowej rurce, po kątach czmychały cienie na miękkich skrzydłach, kapelusz na gwoździu omotał się czernią, jaśniała twarz Hieronima, kanciasta, jakby zmizerniała od samego słuchania.
Benedykta korciło, żeby wspomnieć o Filigranowej jako o zjawisku.
— Niech pana to nie zaskoczy — rzekł — pozornie dziwne jest to, co powiem, ale czy pan zna taki jasny, świetlisty krążek pod oczami? Może on być szerokości dwóch milimetrów, złożony jest ze światła, ukazuje się, gdy głowa przechodzi z cienia w obszar słońca. Ja taki krążek znam, proszę pana.
— Nie rozumiem — drgnął Hieronim.
— Przepraszam, jest to dodatek do tego, co mówiłem poprzednio o pojęciach. Mówiąc teraz, pomyślałem o kobiecie jako o tym właśnie pojęciu.
— A — drgnął raz jeszcze. — O kobiecie, tale, tak, nie wiem, być może, pan mówił o jakieś kobiecie?
— Nie, o pojęciu...
— Ale pan miał coś na myśli.
— Nie, nie miałem. Tylko sobie wyobraziłem.
— Coraz bardziej nie rozumiem.
— Dam temu pokój. Pojęć nie tylko nie należy dotykać, ale także im się sprzeciwiać. Nie prowokować, bo to już jest dotknięcie.
— Pan o czymś pomyślał, czego ja nie rozumiem.
Powiedział, tamten chwycił, nie było sposobu się wycofać:
— Tak, tak. Proszę zrozumieć, jest to tylko zabawa.
— Jaka?
— Powiedziałem już, że, chcąc nie chcąc, żyję wyobrażeniami. Zamiast do teatru idę ulicą, mam swoich znajomych z widzenia, towarzyszę im w myślach, znam dni i godziny, znajduję przyjemność niezaznajomienia się z nimi nigdy. Mój teatr jest prawdziwy, przynoszę do niego moje wyobrażenia i moje jest szczęście, gdy się sprawdzają. I jest wśród nich, w tym tłumie, jedna postać szczególna, poprzez swą antypatyczność, rzekłbym... może nie tak... poprzez niedostępność absolutną, ale po prawdzie nie jest ani miła, ani ludzka. I tylko... dlatego tylko mam ją na oku. To ona stanowi o złym słońcu tego miasta, o jego kiedyś wspomnieniu w przyszłości. Jest młoda, nieprzyzwoicie bogata, najkosztowniejsza osoba, jaką znam, mała i minimalna, zręczna jak sprężyna, ciemna, o błękitnych, skośnych oczach, wściekła i dlatego w sumie nazwałem ją Filigranową. Patrzę na nią i oczekuję jej dnia. Pysk jej jasny w naszym słońcu, zimny w naszym chłodnym powietrzu, skażonym mgłą, w urywku sekundy spotkania stanowi to, co stanowić powinien, siłę tego, co trwa obok nas, skamieniałe, niezależne, niejasne i wredne. Ukazuje się raz na jakiś czas, jednego dnia, w tym samym miejscu, kilka kroków za mostem, zrodzona z powietrza. Z krążkiem wrednego słońca pod niewinnymi oczami. Wredność, to, co mnie pociąga, i bezczelność istnienia. Prawdopodobnie na przegubach rąk ma pomarańczowe połyski, sypie się po niej szkło światła i jest chamska w uczuciach. Gdybyśmy poszli razem, toby pan zobaczył...
— Nie wychodzę z domu — pisnęły kółka łóżka Hieronima. — Niestety — rzekł cienkim głosem. W oczach ukazało się dobrotliwe wyrozumienie, i więcej, ciekawość. Ciekawość: o czym też ludzie myślą? I nawet wstydliwe podpalenie: niech mówi, to nie ja mówię.
— Nie uwierzy pan — rzekł Benedykt — gdy panu opowiem historię mojej dziecięcej emigracji. Jest to historia trudna do uwierzenia. Mając lat dziesięć przekroczyłem granicę i zagrałem rolę głuchoniemego. Zwyciężyłem tych głupców z dziecinną łatwością. Przeszedłem gehennę... Chodzę z gwizdkiem po torach, piszę wiersze nad głową wdowy Frankowskiej, która uważa mnie za kogoś nieprzeciętnego, bo jestem stróżem nocnym.
Można się było spodziewać, Hieronim spytał:
— Dlaczego głupców?
— Opowiem jutro. Czy można? Panu pierwszemu wszystko opowiem.
— Bardzo proszę.
Oknem napłynęły już krążki nocy, wydawało się, że tam na dole ksiądz drepcze wciąż wokół posążka i zamiata sutanną chodniczek, starannie, po księżowsku wyłożony płytami w zieleni.
Ktoś wyszedł za nim na schody i dogonił na półpiętrze. Był to ten z drgawkami, o twarzy zmęczonego prymasa kapeli cygańskiej. Zatrzymał Benedykta chwytając za rękaw:
— Pan wybaczy — poprowadził za rękę na półpiętro niżej.
— Świetny chłopiec, prawda? — zapytał znienacka.
— O tak.
— Gorące serce, uczynność niebywała. Czuły na ból, dyskretny, myślący, może nadmiernie — patrzył w oczy.
— Pan Hieronim wydaje mi się człowiekiem niezwykłym.
— Zmuszony jestem zapytać — odwrócił twarz — czy nie byłby pan łaskaw użyczyć mi pewnej kwoty w formie pożyczki do jutra, wedle uznania? Nie kładę nacisku, jeśli nie, rozstaniemy się w dyskrecji, o którą jedynie proszę.
— Ależ! — Benedykt sięgnął do kieszeni.
— Proszę bez pośpiechu — spojrzał. — Jestem recenzentem, pisuję pod pseudonimem Augiasz, żeby nie brudzić nazwiska.
— Z największą przyjemnością — zaczerwienił się Benedykt wysupłując z pularesa najpoważniejszy banknot.
— Proszę się zastanowić — ostrzegł tamten. — To pańskie prawo.
— Pan żartuje — obruszył się Benedykt. Wręczył banknot, nie patrząc na proszącego.
Nieszczęśliwie dziś po wypłacie była to prawie cała pensja.
Tamten wziął i zatrzymał w ręce jak kruche ciastko.
— Wobec tego — rzekł — przepraszam. Pan pewno pomyślał, że umyślnie wspomniałem o tej dyskrecji, żeby pana zobowiązać?
— Nie pomyślałem.
— Ale ja tak pomyślałem. Pewno uważa pan mnie za starego maniaka.
— Nie uważam.
— Jestem. Szczerze mówię, że jestem maniakiem. Był kiedyś majątek, dzisiaj herbatka i nerwy. Trochę wiedzy o życiu. Trochę! — parsknął bolesnym śmieszkiem. — Nic darmo, nauczyły mnie tego Teutony, w zamian ostrzegę pana przed Hieronimem. Jest to człowiek zacny, lecz skryty. Opętany ideą, chory, śmiertelnie chory, nad grobem. Postanowił zbawić ludzkość. Nigdy mi o tym nie powiedział, ale ja się domyślam. Myśli, przemyśliwuje, a i kontakciki... — szepnął. — Nic o tym nie wiem — rzekł głośno. — Ot, wszystko, co mogę panu powiedzieć, nie fantazjując. Reszta jest, jak wiadomo, milczeniem, o które jeszcze raz proszę. Pan oczywiście zna się na żartach — posłał drgające spojrzenie, które mogło znaczyć: wątpię. — Pan oczywiście moje dwuznaczne opowiadanie przyjął właściwie, prawda? Ot, żeby z panem kontakcik nawiązać. C’est tout.
Wycofał się, pobiegł schodami i zaraz wrócił. Trzymał banknot w ręce, był wzburzony:
— No nie, no nie! — wołał, zawczasu powiewając papierkiem. — Żadnej krzywdy! Pan się zagalopował, a może ja pana nastraszyłem? Niech mnie Bóg strzeże! Wszyscy jesteśmy ludźmi ubogimi i musimy się szanować. O bagatelną sumkę prosiłem — wetknął Benedyktowi papierek w rękę. Czekał na drobniejszy banknot. Benedykt w milczeniu wysupływał.
— O tak — skwitował tamten — teraz jest w granicach przyjacielskiej przysługi. Czy mnie pan dobrze zrozumiał? Różnie w życiu bywa. Moją specjalnością jest dobra rada. Z życia wielkiego świata. — Zaświeciła mu twarz, pąsy pogoniły po jej suchych bruzdach.
Chwycił poręcz i jak kot zniknął.
Benedykt poszedł w stronę bulwarów.
Już się przerzedziło, poruszył się wiatr, niósł pył piaskowy, pył leciał nisko przy płytach chodnika, jak zamieć, i zgrzytał pod butami. Ułożony z białych krystalicznych kamieni chodnik biegł w nieskończoność. Na zakręcie stały dźwigi portowe, a perforowane niebo załamywało się w tym miejscu i ukazywało płomień pod monstrualnym pomnikiem Bismarcka.



Glina na podeszwach

Wrócił do domu i przygotował, miał dla kogo myśleć, w ciągu nocy budził się i układał treść, uzyskał majstersztyk.
Życiorys opowiada się bez straty, bo nie jest wytworem ducha, tylko przypadków. Jest własnością zewnętrzną.
Wypunktował sobie komentarz. Ten nadawał rangi. Już wchodząc na schody, zwarł go w myślach błyskiem, jaki daje ostatnia chwila. W przedpokoju była cisza, nikogo w domu, Hieronim otwarł drzwi, oczekując.
— Jak Filigranowa? — zapytał już w progu.
Poprowadził do środka. Czyżby to jedno z wczoraj zapamiętał? 0 tym tylko pomyślał?
— Miał pan dzisiaj o Filigranowej...
Usiedli na swych poprzednich miejscach.
Zakpił? Nic do niego nie dotarło? Odwracał uwagę? Udawał? Nie poznał się? Udawał, że nie dotarło? Nie dotarło, był naprawdę głuchy. Nie gustował w przebłyskach inteligencji? Uważał je za „wyroby”, „sztuczne konstrukcje” infantylnego umysłu. Więc i ten żądał „realizmu”? Faktów. Spisu rzeczy, niczego, tylko rzeczywistości, jakby rzeczywistość była godna klękania przed nią. Oczywiście ta rzeczywistość, którą jadają nędzarze z miseczki, trochę im tylko przysolić, przypieprzyć, ostro zamieszać. Po zeżarciu widzą na dnie odbicie swej twarzyczki.
Więc nie problem wyobrażenia, tylko przedmiot.
— Filigranowa? — Benedykt popatrzył na Hieronima siedzącego na swym łóżeczku, w zwisających nad podłogą ciężkich butach, takich jakie noszą robotnicy rolni. Po brzegach podeszew było trochę gliny, jakby nigdzie nie chodząc, jednak gdzieś chodził.
A masz ci, pomyślał, jak chcesz głupiej zabawy... — Filigranowa — odpowiedział serio — myślę, że dzisiaj czuje się dobrze. Wypiła białą kawę na werandzie — podbił bębenka fikcji — z kremem, złote kule świecą w ogrodzie, i myśli coś sobie...
— Pan myśli? — poruszył się Hieronim. Wydało się, że parsknął, jak ten ze schodów, gdy mówił, że zna się na życiu: „Trochę”.
— Myślę — odpowiedział Benedykt — że czuje się wyjątkowo dobrze i jest dobrych ogólnie myśli. Cóż więcej?... Nie, nie... nie wychodzi dzisiaj nigdzie. Nie zobaczę jej na ulicy. Pisze list.
— Pisze? Wygląda na taką? — zdziwił się Hieronim.
Czyżby uważał Benedykta za dziecko o złej wyobraźni?
— Nie wygląda. Ale pisze. Nie na werandzie. Siedzi przy biurku. Do pokoju weszła jej przyjaciółka, powiedzmy: szpetna. Włosy przyklejone do wąskiego czoła, nos w blikach, w wątłej rączce trzyma koronkową chusteczkę, zmiętą.
— Ma przyjaciółkę? — schwytał piłkę Hieronim.
— Bardzo brzydką, dla samej zasady.
— Ha, ha, ha. Ma pan rację, tak jest zawsze, o ile pamiętam, nieszczęścia chodzą parami.
— Otóż. I z brzydką przyjaciółką zaczyna rozmawiać. Prawda?
— O czym?
— Wie pan, jest to rozmowa o niczym, ale gdyby jej posłuchać kilka razy, byłaby w niej treść.
— Jaka?
— Wyłączona. One mogą mówić tylko o jednym.
— Rozumiem.
Kto wie, czy Hieronim — tak jak wszyscy ludzie cnotliwi — nie wyobrażał sobie niecnoty w sposób horrendalny. I gdyby mu tylko pozwolić, czyli dać hasło, zrozumiałby opacznie, wyzwoliłby hamulec i przeskoczył w realizm, znów dla niecnotliwych nie do przyjęcia. Hamulec trzyma beczkę pomyj, blokując koła, przeskok od powściągliwości do plugastwa dzieje się na modłę kupczyka czy inżyniera mieszczanina. I wtedy niecnotliwi robią wrażenie świętych.
Może się mylił; Hieronim ocknął się i zapytał surowo, zupełnie innym tonem, podobnym do przesłuchania:
— Rozmawiał pan z nim? A ma zabronione.
— Z kim?
— Pożyczył?
— Kto?
— Na schodach. Słyszałem. Jemu nie wolno pożyczać.
— Nie pożyczyłem.
— Już się przyznał.
— Drobiazg.
— Ładny drobiazg. Ma wszystko, co trzeba. Rozmawiał z panem? Proszę z nim nigdy nie rozmawiać. To bardzo biedny człowiek, sprzedaje gazety. Proszę o tym nie wiedzieć, jest bardzo drażliwy. Mruga oczami, bo został przysypany w okopach ziemią na wojnie rosyjsko-tureckiej. Potem już mu się wszystko pokręciło. Mówił o mnie?
— Nie mówił.
— Już się przyznał. Tak, tak, a mnie ostrzegał przed panem. Zwracam panu te pieniądze... No, nic, nic, proszę się nie dąsać.
Teraz zauważył, że na stole było inaczej, notatki rozłożone na całą szerokość, przybyło tomów, w rogu leżał banknot przyciśnięty gumą do wycierania.
— Do każdego człowieka z moich stron — mówił Hieronim — potrzebny byłby docent z gotowym uzasadnieniem, z przeźroczami i wykresami. A i tak byłoby pełno niejasności — wstał i wręczył pieniądze Benedyktowi. — Czy tyle?



W piwnicy

Upłynęło dwa tygodnie, przypomniał sobie, że według kalendarza mógł być ten dzień. Poprzedniego wieczora niebo było w smugach, zapowiadał się wiatr. Pieniądze zwrócone przez Hieronima, na które się obraził, leżały na oknie, schował je teraz do kieszeni. Miał dzień wolny od służby. Szedł na spacer. Najmłodsza Frankowska po raz drugi wyniosła mu chleb z masłem na schody.
Od jakiegoś czasu wiedział, że mimo wszystko jest za dobrze, aby tak mogło wyglądać życie. Wiedział, że to się wyczuwa, znał te cisze, które wyglądają, jakby tryb w mechanizmie życia zaskoczył na dobre. Szczególnie szkodliwa jest wtedy imaginacja, uśmiech, zadowolenie. Wiedział, że zmiana bywa nagła i że nie jest objęta żadnym zapobiegliwym rozumowaniem, prócz przeczucia, i że istnieje ogólny system dokuczliwości losu, nękań, obrzydzania. Na przykład nagle obrywa się strop nad głową, nawet w mansardzie. Kto system ten przyjął do wiadomości, potem, gdy już fakt się stanie, ma przynajmniej wrażenie, że przewidując, bodaj w ujemny sposób kierował nieszczęściem.
Była sobota, rano wrócił z bocznicy, umył się, ogolił, mundur wywiesił za okno, żeby się odczepić od fetoru nafty. Wiatr zerwał ręcznik z haczyka ramy okiennej i wrzucił do rynny poza zasięgiem ręki.
Wyszedł i skierował się ku bulwarom. Miała się ukazać w pobliżu mostu. Zawczasu segregował oczami przechodniów, aby jak najwcześniej w kaszy trafić na perłę.
Miała się powtórzyć już po raz dziewiąty. Szedł udając, że jej nie spotka. Znowu mógł snuć imaginacyjną rozmowę.
Mógł w myślach toczyć z nią pojedynek, wcale nie śmieszny, skoro on go toczył, a ona była powodem, także nie śmieszna. Widok jej, gdyby się zdarzył, wprawiał go w rodzaj miłej irytacji.
Gdyby był bogaty, zrobiłby coś, publicznie na jej oczach podeptałby trawnik lub strzaskał lustro w jadłodajni, nie mogąc strzaskać samej istoty zjawiska.
Potem, w więzieniu napisałby poemat albo traktat o strzaskaniu, czyli Zbrodni Naśladowania. Ten, kto się śmieje z podobnych marzeń, niech się ani martwi, ani pyszni, że na całe życie został urzędnikiem.
Szli, im bliżej mostu, gęściej, przegalopował rotmistrz, dwóch starców podało sobie ręce na środku jezdni, wiatr połechtał martwe żakiety i dmuchnął im w garby. W bryczkach przemykali się synowie banków i kapitału, z nosem w kołnierzu.
Tak ich ktoś nazwał. Nie znosił tego wyniosłego hasła, które dawało się odczytać wszędzie, gdzie tylko jaśniej.
W literaturze, w opisie małej karteczki, którą posyła się przez kelnera w zgrabne i nieśmiałe ręce. W rzeczywistości, rozmach tego bogactwa widziało się za miastem.
Ciągnęły się tam całe kwartały w kilometrach ziemi jednolitej. Kilometry sosen, wielkich jak kolumny, numerowanych, z otokiem smoły, nasiekanych siekaczem i każde ze stylową skarbonką na żywicę. Nie lubił folwarków ceglanych z rurą złotej gnojówy, mrowia bydląt z pastuchami o twarzach docentów, sadzawek, łabędzi, pereł, Poławiaczy pereł w operze, srebra stołowego, uśmiechów lekkich jak oddech, przerażającej bielizny, noszonej przez enigmatyczne dziewczęta o ludzkich wnętrznościach, z wyrostkiem robaczkowym do podrażnienia, bezczelnych w swej obraźliwej delikatności, istot o czynnościach, które muszą dziać się pod ziemią, bo na ziemi nigdy ich nie widać — ojców ich, w chrupkich butach, uprzejmych, z pejczem, pań roztargnionych jak odbicie w kryształowej szybie, i nędzy. Nędzy umysłowej. Wybitnej nędzy, według wszelkiego prawdopodobieństwa.
W parku biła fontanna, z głównej ulicy widać było jej wierzchołek, ponad wierzchołkami drzew, i pył wodny. Przy ogródku za żelaznymi sztachetami, trzy metry na dwa, jednym jedynym w śródmieściu, ile razy go mijał, przypominała mu się jego myśl, którą ten ogródek kiedyś wywołał i jeśli za każdym razem ponownie nie wpadł na nią, to go nękała. Myśl polegała na tym, że gdyby kiedyś umierał, to sobie ten ogródek przypomni. Zasiany był trawą i kwiatami, ścieżka była codziennie wygracowana, lecz nie było do niego wejścia ani od ulicy, ani od strony domu.
Dowcip, spojrzenie, trzeźwość, szkło cienkiego umysłu, zdolność sądzenia i autoironia — nie należały do właścicieli parków, jego były już własnością. Nie mógł sobie wytłumaczyć dlaczego, ale zawsze na samo przypomnienie autoironii ogarniał go niepokój. Suche ziarno wewnętrznej skazy zaczynało pęcznieć, nieraz wtedy przypominał sobie przyjaciela ojca, pijaka, któremu należało za tę „poczciwą tajemnicę” wybić zęby. To prawda, matka potrafiła śmiać się ze swej biedy i choroby. Przypuszczalnie były to łzy, które z rozpaczy przechodziły w uśmiech, uśmiech powodował otrzeźwienie, trzeźwość wywoływała obraz nędzy, nędza była bezgraniczna, a świadomość, że wszyscy toną we współczuciu, wywoływała sprzeciw godności. Godność chroniła się w stan autoironii. Ironia jest zatem odwagą samobójcy. Akt samobójstwa zawsze budził w nim szacunek.
Minął żelazne ogrodzenie, okute bramy i podjazdy. Jest w naturze ludzkiej przekorna chęć dotknięcia rozpalonego żelaza. Uratować przed tym może jedynie zdrowie i zwykłe chamstwo. Tak więc oddzielał się od pewnych problemów i jednocześnie pociągali go ludzie. Gardził nimi, lecz równocześnie chciałby tę pogardę wyrazić. Zazdrościł im chłodu i tego, że niczego nie muszą wyrażać. Chciałby się ograniczyć, zniżyć, być mniej niż tym, kim był do tej pory.
Nie bał się niebezpieczeństwa i czuł, że stać go na nie: na ironię i niebezpieczeństwo. Myślał: jestem wystarczająco przenikliwy. Lecz kto o tym raczy wiedzieć — odpowiadał. Wyobraził sobie, co by było, gdyby przez jakiś przypadek tam się zjawił, w jednym z tych domów ekskluzywnych? Bawiła go ta myśl i nagle zaczynał o tym myśleć. Tchórzostwem jest — rozumował — ukrywać swe zdanie, tchórzostwem unikać miejsca, w którym można by je wygłosić, nawet gdyby budziło poważne zastrzeżenia. Czyżby zatem odwagą było poszukiwanie tych miejsc, podejrzanych? Śmiał się z samego siebie, dawał się nabierać na rozmyślania, równie dobrze mógłby pomyśleć o włamaniu lub o gwałcie publicznym. O wszystkim miał ostatecznie zdecydować — zdał się na niego: przypadek. Boże drogi, był przecież „strzelcem konnym” bez konia, jeszcze niżej, nocnym dozorcą, człowiekiem, który jako przeciwnik już się marnował. Nic nie miał do stracenia, odwrotnie, wszystko do zamanifestowania. Stratę ponosił nie on, który nikogo nie znał, lecz ci, którzy go jeszcze nie poznali.
Nie był skąpy, nie miał materiału na powstanie tej cechy, czyli pieniędzy. Żałował tej wódki, której nie pijał, postanowił wstąpić i wypić jeden kieliszek, biorąc na siebie ryzyko wstąpienia.
Niewielkie wnętrze z witrażykiem w bufecie robiło wrażenie prywatnej kapliczki. Blady właściciel zdjął okulary, nie patrząc odmruknął dzień dobry, nalał kieliszek słodkiej wódki, podał na tacce, włożył okulary i wrócił do wysokiego kantorka, gdzie coś pisał. Benedykt wypił, od razu zapłacił, z obawy, że mogłoby się coś stać, iż mając pieniądze, nagle mógł ich nie mieć. Postał chwilę nad tacką, przyjrzał się uchwytowi do odkładania cygar i mówiąc do widzenia wyszedł na słońce.
Placykiem Bernardynów przeleciał długi podmuch, potem drugi, silniejszy trzeci, coś brzęknęło, nagle zerwała się wichura. Jak zawsze tutaj, niespodziewana, krótka.
W minutę nabrała rozmiarów burzy. Wiatr zaczął się skręcać nerwowo i rozkręcać, miotać ludźmi. Pociemniało. Opitych powietrzem przechodniów niosło teraz chodnikami jak szklanki po przechylonym stole, na rozbicie. Wpół opustoszało, zapełniły się bramy, cichutka panika rozgrywała się dyskretnie, w cichym napięciu. Gdzieś zatrzasnęło się okno i spadły odłamki szkła. Nagle zza chmury błysnęło słońce i ostrym sztychem rozjątrzyło gniewne twarze. Wichura błyskawicznie ustała.
Lecz wtedy, jakby pokątnie, u wylotów ulic spadających nad rzekę zaczęły się dziać rozgrywki, najmniej spodziewane. Jakąś starszą kobietę w czarnym welonie wzięło pod ręce i zaczęło pędzić. Welon stanął dęba nad głową jak słup dymu, broniła się rozpaczliwie, wykonując serię niegodnych ruchów, i gdyby ktoś sprowokowany jej świętym oburzeniem zechciał ostrzej pomyśleć, doszedłby do wniosku, że tym samym wysiłkiem mogłaby udusić szalem kochanka. Tuż obok było zupełnie cicho. A już naprzeciw jakiegoś rumianego pana, stworzonego do zakąsek i wiwatów, nagle wyrwało z toru, wiatr pchnął go w plecy i zaczął popędzać.
Charakterystyczny był stopień naturalności i wdzięku, wymuszenia i rozpaczy branych na te przymusowe ćwiczenia. Wszyscy, opierając się do pewnego momentu, nagle rezygnowali.
Mężczyzna biegł teraz z niespodziewaną lekkością, złapał się za głowę, wypiął brzuch do przodu, ugiął nogi. Galopował oglądając się na boki, solo, wściekły, że robi to nieoczekiwanie sprawnie, na palcach, z fałszywym wdziękiem, i że nie ma sposobu wytłumaczyć się z tego wdzięku ani mu zaprzeczyć.
Tuż obok w smutku i ciszy jakaś anemiczna dziewczyna w bramie przelotowej szamotała się ze sobą i wbrew woli zdejmowała poprzez głowę suknię. Zakonnik, który przecież jakby cały pokryty żaglem, nie tknięty wiatrem, dyskretnie odwrócił głowę do ściany.
Benedykt zbliżał się do mostu. Wydawało mu się, że w tym wszystkim usłyszał brzęk gitary. Rozejrzał się, przystanął na brzegu chodnika.
Ileż razy przedtem mówił sobie, że w życiu trzeba być świadkiem jak najbardziej oględnym, że w niczym nie należy pomagać szczęściu ani je przyspieszać. Brzęk gitary powtórzył się blisko.
Zobaczył ją z daleka, w pewnej odległości, dłuższej niż siedem sekund.
Na pół szerokości chodnika szła grupa młodych ludzi, nie tkniętych wiatrem, a nad samym krawężnikiem w równej linii za nimi — szła ona. O dziesięć godzin za wcześnie, z gitarą przewieszoną przez ramię.
Teraz nagle wiedział, połączył ich wszystkich w jedną całość: szedł oto światek, świat, który zaczął się bawić jeszcze wczoraj. Należała do towarzystwa tych pięciu, policzył, obrzydzenie wywołało już samo nazwanie „światem” grupy młodych łajdaków. Nie przyjrzał im się, miał ich zaledwie w rejestrze pamięci. Na kilka sekund zniknęli mu z oczu, zasłonił ich tramwaj, znów ich zobaczył, gitara szła po swej linii, prosto na niego, było już nie więcej niż trzydzieści metrów.
Stał w miejscu, w którym miał prawo przystanąć jak w każdym innym. Wlepił oczy. Jak szczur ze szczeliny obserwuje twarz śpiącego dziecka. Zbliżała się bezszelestnie. Po raz pierwszy dawała się odczytywać, rosnąć od wielkości skałki w zapalniczce do rozmiarów porcelanowego talerzyka na konfitury. Wydawało mu się, że idąc patrzy, wpatruje się nawet. Wiedział, że nie może to być prawdą.
A może — pomyślał — może przeczuła jego myśli?
Szła nieustępliwie, jakby w ogóle nie istniał w odbiciu jej oczu. Mimo wszystko powinien zejść z jej drogi.
Nie pamięta już ostatniej sekundy. Nastąpiło zderzenie. Nie pamięta, wydawało mu się, że „zakwiliła” obrzydliwie, jak ptak wpadający w sieci, i z obrzydzeniem szarpnęła się wstecz. Nie więcej jak ułamek sekundy trwało zamieszanie. Ktoś krzyknął. Zobaczył w powietrzu punkcik czyjejś pięści, jak szybujący kamień. Cios spadł błyskawicznie.
Runął na chodnik głową do tyłu. Czuł, że został zdmuchnięty z powierzchni i podstawą czaszki szorował po kamieniach.
Nawet nie stracił przytomności. Słyszał nad sobą gwarek. Rozmyślnie nie otwierał oczu. Wstał z zaciśniętymi powiekami. Gdy otwarł, stała wokół niego gromadka ludzi, jak zwykle w takich wypadkach, dość parszywa, żądna krwi, morału, rozczarowana, że nie stało się nic więcej. Na chodniku dostrzegł swój wyłamany ząb, biały i wyraźny jak ułamek talerzyka, z wargi ciekła mu krew i obejmowała już ręce. Zakołysał się na nogach, jakiś chłopczyk podał mu kapelusz i szybko cofnął dłoń jak przed dotknięciem żebraka. Ktoś wziął go za napastnika; ukryty za czyimiś plecami proponował, aby mu jeszcze dołożyć, dla przykładu. Po tych słowach nagle wszyscy zaczęli się lękliwie rozchodzić, w oddali ukazał się policjant, wielki jak koń w uprzęży, w złotym kasku, z złotym paskiem pod brodą.
Po napastnikach nie było już śladu, należało zniknąć policjantowi z oczu.
Rzucił się do najbliższej bramy, nikt za nim nie poszedł, sień była jak tunel, z echem i poślizgiem, biała, spadająca w dół, wyłożona lśniącą kostką, po drugiej stronie kończyła się bramą. W zamkniętych skrzydłach bramy klęczały dwa wykute w żelazie anioły, dłoniami do siebie, i zaryglowane w kolanach żelazną sztabą grały w „łapki”. Po lewej stronie były schody zasłonięte szkarłatną kotarą, naprzeciw niespodziewanie umywalka, biała w białym, i niklowy, iskrzący się kurek. Odezwał się drobniutki odgłos kroków; zza kotary wyszła staruszka o rozhuśtanej głowie, w ustawicznym znaku zaprzeczenia, przeszła mimo, zerknęła, lecz wciąż zaprzeczając nie dostrzegła skrwawionych rąk, a może, skoro ironia była łaskawa dziś tak pięknie się zrealizować, wzięła go za przerośnięte dziecko, które jadło maliny?
Odwrócił się i szybko doskoczył kranu. Krople krwi spadały na białą posadzkę. Jakimś złodziejskim okiem dostrzegł po drugiej stronie sieni żelazne drzwiczki. Umył twarz i zatarł ślady. Jednym rzutem oka stwierdził, że drzwiczki nie zamykają się od zewnątrz. Wszedł i przytrzasnął je za sobą. W tym samym momencie usłyszał odgłos kroków w bramie, staruszka wróciła z policjantem i drżącym głosem opisywała dokładnie jego wygląd. Nawet wiek zgadzał się w przybliżeniu.
Zszedł po betonowych schodach w dół, znalazł się w ciemnym piwnicznym pomieszczeniu, prawdopodobnie pustym, i przykucnął. Teraz gdyby ktoś wszedł zabrać go stąd, stałaby się rzecz straszna.
Zapanowała cisza, gdy się ocknął, było jaśniej, pusto, przestrzeń była wypełniona zapachem spalonych piór, gładkie i lodowate ściany nie przyjmowały ani światła, ani robaków. Wysoko w suficie szklana kostka przepuszczała widmo odblasku, mdłego jak mleko rozlane w rynsztoku. Dnem piwnicy biegł kamienny rowek niewiadomej użyteczności.
Dopiero teraz zaczął myśleć. Skulony pod ścianą zasnął chyba i spał długą chwilę, jaskrawię wróciło przypomnienie wypadku, zerwał się na nogi, przerażony: był zatem po drugiej stronie. Nieodwracalnie. Był jakby w czyśćcu, otaczał go zapach piór albo przypalonych skrzydeł. Chciał stąd uciekać, lecz zakręciło mu się w głowie, znowu przysiadł. Postanowił myśleć. Materiał myślowy był straszny. Sam fakt, samo uderzenie można by ostatecznie przyjąć i machnąć na nie ręką. Było anonimowe. Lecz intencja, pogarda, sposób, poczucie bezkarności...
Napastnikiem był ktoś, kto wie, że mu wszystko wolno. I że mu wolno także wyrazić pogardę. Chyba nikt nie ścierpi aktu pogardy. Wszystko inne: tak, na przykład: czyjąś nienawiść... Nawet ucieszył się z tego odkrycia, to prawda: nikomu nie wolno darować pogardy. Jest próbą pogrzebania żywcem. Miał zanotowanych na kartce kilka zdań do swej Teorii.
Czy ja przypadkiem nie jestem kanalią — pomyślał. — Żeby w takiej chwili... Jeśli lekarz do ostatniej chwili życia bada na sobie przebieg strasznej choroby i notuje... Nie był kanalią. Czy nie dosyć tych rozważań? Czy nie dosyć ślamazarności?... Dawni koledzy już się do niego nie przyznawali, omijali go na ulicy, przestał dla nich istnieć. Koledzy dozorcy nocni; ludzie o spuchniętych bezsennością powiekach, z psami u boku, z zegarem na piersi, właściciele domków, grządek, rozgrzebanej za dnia pościeli. Z nimi miał spokój, pilnował tylko, aby niczym się nie wyróżnić, aby traktowali go na równi, słuchał ich prostych słów, a słowa dotyczyły lampy, zegara i psa, który na starość stał się podły i trzeba go było zastrzelić.
Chciał wstać, krew rzuciła mu się gardłem, dawno już tego nie było.
Zrobił teraz użytek z rowka w betonie. Prawdopodobnie szlach-towano tu kiedyś drób. Krwotok szybko ustał, przypomniała mu się staruszka-donosicielka, która sepleniła: „znak szczególny, duże uszy” — bez wstydu, jakby całe życie pracowała w policji kryminalnej.
Fatalny cios zadał z całą pewnością ten, który w szpalerze był najwyższy i szedł obok Filigranowej. Całe to szczęście, teraz po niej będzie można dojść i do niego. Był najwyższy ze wszystkich, chyba że Filigranowa — o zręcznej nazwie — puszcza się już ponad miarę, bez miary, jest z kim innym, wciąż w innym towarzystwie, żeby odświeżyć wdzięk i niewinność, kurwa to musi być luksusowego ojca i urządzenie się w życiu od urodzenia nie było jej zmartwieniem.
Wtedy stracił bezcenne chwile, szanse pościgu, rozpoznania. Nie przyjrzał się bodaj pobieżnie. Lecz wydawało mu się, że napastnik był kimś „szczególnie znakomitym” w tej grupie, tak zwanym „bożyszczem”, teraz już wydawało mu się, że pamięta jego bydlęcą twarz do tego przynajmniej stopnia, że poznałby, gdyby mu się ukazała.
Czyżby gorączkował? Popadł w rozdrażnienie i rozpacz, trzymając się ściany zaczął spacerować. Napadł go atak wściekłego gniewu. Gdyby morderca jego spokoju był z ludu, z lekkim sercem darowałby mu wszystko. Lecz nikt z ludu nie bije za darmo. Niewątpliwie był to ktoś świadomy swej bezkarności.
Powtarzał się, krążył w kółko, cofał się wstecz.
Wszystko to, co się dzisiaj stało — w stosunku do tego, co myślał chwilę przed zdarzeniem — było czystą ironią losu, która działała tak piorunująco szybko, jakby wszystko to, co pomyślał przedtem, było ekspozycją, wstępem, przedmową do faktów — napisanych bez talentu.
Spadł cios — krótkie zamknięcie całego wywodu myślowego. Zdruzgotany fizycznie i moralnie, bezsilny, zdany na szyderstwo; ten i ów mógł go rozpoznać, nawet sklepikarz, gdzie chleb kupował. Na przyszłość oznaczał już człowieka ośmieszonego na ulicy. Co robi wtedy człowiek honoru? Już nic nie robi. Ten, który ma broń palną, strzela sobie w nadnaturalnej wielkości łepetynę. I ten, który ma odwagę. Ten, który nie ma broni, być może ma charakter i wytrwałość. Doprowadza napastnika do samobójstwa. Przedtem go odnajduje.
Znów zaczęła cieknąć krew z rozbitej głowy. Tamował ją chustką, strużka sięgała połowy pleców. Być może miał gorączkę i bredził.
Zamknięty w tym kamiennym pudle, myślał, że nie wyjdzie stąd żywy. Wyobrażał sobie, że jest rozbulgotanym indykiem w piwnicy, na jutro. Że jutro wystąpi na jakimś dostojnym stole, bez piór, w bukiecie jarzyn. I że topiąc gardło w borówkach, będzie mógł wreszcie powiedzieć dostojnym gościom „całą okrutną prawdę o życiu”. Mdliła go tandeta tego wyobrażenia, po dziesięciu godzinach był głodny, pusty, twarz zaczęła puchnąć.
Dobrze mi tak — myślał — dobrze ci tak, panie Benedykcie.
Dobrze też byłoby — oparł się o ścianę — przepowiedzieć sobie po ciemku strofy Apollinaire’a. — No, no proszę... — poczynając od „Przepięknej Rudowłosej”. Właśnie teraz — zachęcał się zjadliwie: — no proszę... — W wyobrażeniu widział swą sążnistą głowę. Zaczął mówić z pamięci, słyszał i rozumiał. Wydawało mu się, że jest rozstrzeliwany na froncie wśród pokrzyw i w błyskach ognia bezsilnie krzyczy.
Powtórzona kilkakrotnie scena zmęczyła go swym głuchym patosem. Nagle ocknął się z wrażeniem, że mózgu jego dotknęło jak gdyby miękkie skrzydło. Zaczęła świtać pewna szczególna myśl, odległa, z pozoru nierealna; nigdy potem nie mógł dociec, jak wpadł na jej tory — była mglista i tkana z mgły, która rodzi się w głowie odkrywcy na moment przed odkryciem, rozrzedzona, lecz już z tej samej materii, która nagle zgęstnieje, i tylko ją wydobyć na światło dzienne.
Gdyby tak szczęśliwie mogło się złożyć, gdyby wydarzył się pomyślny — prawdę mówiąc — złowrogi zbieg okoliczności? „Wielka miłość” — na przykład. — „Afera”. Wyobraził sobie jakąś nieznaną kobietę jako motyw przewodni afery miłosnej.
Nie jego oczywiście. Jego bowiem myśl, jego odkrycie nie było przyzwoite w prostym znaczeniu, opierało się na zamierzeniu skrytym, długotrwałym, powiedzmy grałby tu rolę podstęp obrażonej dumy. Słuszny. Szlachetna zemsta, oparta na przewadze umysłowej. Być może wcale okrutna.
Miłość zawsze jest nieszczęśliwa — myślał — zawsze dochodzi do momentu tragicznego, kiedy nią już być przestaje, a motyw istnieje dalej, jak lampiony i paliki po zlikwidowanym ogródku, który był kiedyś urządzany, uległ ruinie i wyszło na oczy śmiecie.
Jest to chwila, o której, wiedząc, wiedzieć należy jedynie trochę więcej, sprawić więc tak, aby wiedzieć zawczasu.
A może lepiej przekreślić to wszystko? Po co mi aż taka zajadłość i dalekie plany? Żywotność tragedii jak każdego cierpienia zależna jest od rangi, jaką jej nadaje siła. Dla jednego drobna podłość jest potężnym wstrząsem, dla drugiego zdrada przyjaciela faktem, który był do przewidzenia. Naiwnie zapytując, kto zatem jest lepszy? Gdyby jeszcze wziąć, że ten, co przewidywał, w nagłym postanowieniu wiesza się na futrynie, a drugi otrząsa się tak szybko, jak przedtem rozpaczliwie uległ?
Ogarnęło go wielkie wzruszenie i uczucie przebaczenia. Był bliski płaczu. Nagle darował wszystko.
Jedno tylko — gdyby mógł to osobiście tamtemu powiedzieć — słowami: „Współczuję panu. Nie ma o czym mówić”.
Gdy się po raz drugi obudził, oparty głową o ścianę wpół drzemał. Był w jakiś sposób pogodzony z losem, szaleństwo mijało — trzy dni — pomyślał — będzie to chodziło za mną, a potem wtopię się w tłum, który i tak przecież zdąża do śmierci. Nie jestem najgorszy z tych, co o tym wiedzą. Filigranową wyłączył z osobistej winy, została tylko ogniwem do osiągnięcia napastnika, zachowując wszystkie dotychczasowe przywileje.



Wiersz o Filigranowej

Przeczekał w piwnicy, aż zgasły szklane kostki w suficie, nastał zmrok, odryglował drzwiczki i wyszedł. Przemknął się ulicami.
Przytrzymując się ściany wszedł po schodach na strych do swego pokoju. Nikogo nie spotkał. Potknął się o siennik, przewrócił krzesło i stłukł szklankę.
Podszedł do okna, usiadł na blaszanym parapecie. Pod nogami spadał widok pochyłego rynku.
Znów odezwała się krew, krwawiły dziąsła, nie obliczył jeszcze wyplutych zębów. Łykał krew, zaczęła palić jak roztwór dzikiego żelaza. Patrzył w dół na rynek. Po godzinie dziesiątej prawie wszystko wygasło, jakieś nikłe światełko wędrowało po mokrym od mgły bruku i było wielkości robaka. Siedział i głupkowato patrzył. Rynek, jak zakopcona ikona, czarny był teraz po kątach. Kilka złotych punktów dziurawiło czarne niebo. Słyszał w sobie obszar rosnącej głupkowatości.
Mijały godziny, mdły robak świdrował ciemności, aż przewiercił się w różowy brzask na szczycie komina. Nad ranem komin ten przybierał kształt grobowca z amorkiem i o siódmej blaszany amo-rek zaczynał płonąć. Był świt.
Przypomniał sobie miasteczko rodzinne, dzwon kościoła w trawie, pogrzeby, siostry, urodziny, radosny bełkot ojca.
Zszedł z okna, pozbierał szkło stłuczonej szklanki.
Od dawna był przekonany, że dla siebie, dla swych naturalnych skłonności, tak sądził, lirycznych i poczciwych, mógłby znaleźć miejsce na świecie, i że gdyby świat ofiarował mu uczciwe warunki, przystałby do świata — i być może — poprzestałby na małym.
Lecz od dzisiaj zaczęła się nowa sytuacja, wroga, odebrano mu honor, wypowiedziano mu walkę — wyzwanie przyjął; małe przestało być ceną godną uwagi.
Położył się i zaraz wstał z łóżka. Usiadł przed ułamkiem lusterka, w którym się golił. Oderwana od poduszki głowa znowu zaczęła krwawić, czuł spływającą strużkę krwi poprzez plecy. Zataczała wolno łuk w stronę biodra i skosem poszła ku prawej nodze, owijała się i łaskotała jak zabłąkana mrówka; siedział nie reagując. Patrzył w lustro na odbicie tej łepetyny, która zakwitła młodością jak grzyb biały, popatrzył w poczciwość swych oczu i tak się wzruszył, że był bliski płaczu — lecz znów czym prędzej wydobył z pamięci wspomnienie łakomych warg dawno pogrzebanego rodzeństwa, pisk konającej myszy. Strącił lusterko nogą i zaczął chichotać — on, poważny człowiek, poczuł w sobie jakiś kwik nieludzki: nerwy — pomyślał — to przejdzie — wstał: — no, obrzydliwość, obrzydliwość. Obwiązał głowę chustką do nosa, położył się w ciemnym kącie łóżka, twarzą do ściany, i myślał, że już zasnął; ale nie spał, skoro znał tok swej myśli i mógł powtórzyć całą jej kolejność.
A jednak czas upłynął, za oknem robiło się jasno. Wstał, usiadł boso przy małym okienku, wylatującym na niewielki ryneczek pośrodku dachów starych kamienic.
Uciął z dużego, taniego arkusza papieru pakowego kilkanaście karteczek wielkości kart do gry. Takich zazwyczaj używał do pisania — i atramentem uszeregował na nich teraz kilka krótkich zdań. W treści zawierały decydujące postanowienia na całe życie.
To jest ściśle tajne — popatrzył na karteczki ułożone w pasjans: — szczególnie ważne... Zaczął się tym bawić, zgarnął karteczki, przetasował, ułożył z powrotem: — I nie tylko dla mnie. Dla innych także.
Poszedł w kąt, mansarda w tym miejscu ścinała sufit, na skrzynce stał prymus, podlał spirytusem miseczkę palnika, zapalił, poruszył pompką, wybuchnął płomień, wziął z okna karteczki. Odczytywał je kolejno, wrzucał w ogień i spalał. Potem przysunął do okna stół i zabrał się z powrotem do pracy.
Gdyby nie miał decyzji pisania wierszy, powziąłby ją w tej chwili. Jest to decyzja słabych — zdał sobie sprawę — i pretensjonalnych. Lecz właśnie: oto powstała pretensja i przyspieszyła pracę. W ten sposób złożyło się jeszcze lepiej. Upokorzenie, które wzmaga ambicję — jeśli już się stało — należy go tylko pragnąć. Teraz już rozmyślnie wywoływał w pamięci ten palący policzek — z całym okrucieństwem. Nie chciał pozwolić mu zgasnąć.
Znów naciął drobnych karteczek papieru pakowego. Wrócił na okno. Próbował napisać wiersz. Wiersz o Filigranowej. Jakby nigdy nic się nie stało. Próbował sprzedać to uczucie, które było przedtem. Napisał cztery strofki, lecz nie chciał spojrzeć na nie po raz drugi.
Nauczyć się — myślał — nauczyć się myśleć leżąc na dnie. Za wszelką cenę zdobyć tę umiejętność.
Poszedł spać, położył się na sienniku i nie zasnął, znów wstał do swego wiersza i znów się położył.



Jestem niczym,
to nie ulega najmniejszej wątpliwości

Około południa obudził się świeży, pogodny, twarz w lusterku zaschła, miał rozciętą dolną wargę i nie rozumiał, skąd wczoraj poszło aż tyle krwi, warga była teraz lekko, pogardliwie wydęta, zębów ubyło cztery, to dużo, ale czuł się zdrowo, nabierał nawet pewnego wyiskrzenia, które zawsze przychodzi, gdy przeszło już najgorsze. Z rozcięcia wargi wynikało, że bijący musiał skaleczyć sobie palce o jego zęby. Był to znak rozpoznawczy. W czasie golenia rozświetliła mu się raz jeszcze wczorajsza sytuacja. Z świeżo objawionego przypomnienia wynikało, że wszyscy ubrani byli poprawnie, nic z szumowin i przedmieścia, sam główny bił od niechcenia, z fatalistyczną pasją człowieka, który brzydzi się, nie chce i nie lubi widoku krwi i padliny. Postanowił penetrować, działać intuicyjnie, przymierzać i eliminować tak długo, dopóki nie utrafi i nie połączy osobnika z faktem. Był dobrej myśli i przygotowany na wszystko.
Pomimo wyglądu postanowił pójść do Hieronima i opowiedzieć mu otwarcie, co się stało. Ciekawy był jego przerażenia.
Tak rzadko ją spotykał — traf chciał, natknął się na wdowę Frankowską wpół schodów. Troska na jej twarzy i godne, zupełnie serio skinięcie głowy na jego ukłon wydały mu się horrendalne, prawie karygodne. Lecz chciał to przykre wrażenie przydusić i uśmiechnął się do niej lepiej niż zwykle. Nie dostrzegła tego uśmiechu.
Zatrzymał ją zagradzając drogę — pardon — powiedział — dzień mamy ładny.
Lecz nie zdążyła odpowiedzieć, jeśli zamierzała, gdy odmienił zdanie:
— Wstrętny!
Stała obok niego twarzą w twarz, zamarła, jedną nogą była stopień niżej.
— Ale to i tak za dużo! — krzyknął. — Mam dosyć tej maskarady z mundurem!
Chciała go wyminąć bez słowa, lecz nie dopuścił.
— Pani wybaczy — rzekł łagodnie. — Jestem chory.
Gdyby tego nie powiedziała, na tym przeproszeniu by się skończyło.
Ale ona mruknęła, próbując jeszcze raz go wyminąć:
— To nie trzeba wychodzić.
— Głupstwo! — krzyknął. — Wszystko jest brednią! Nie potrzebuję rady. Wyjść muszę i wyjdę! My, ludzie wschodu, poszukujemy przyjaźni. — Zmitygował się raz jeszcze: — To, co powiedziałem, jest wybitną przesadą.
Milczała, przyciskając się do ściany.
— Ale my tylko przesadą żyjemy — podjął w ciszy. — My kochamy nie fakty, lecz ideę, my kochamy pojęcia. Jest to szczególne umiłowanie, które wypływa z naszej natury, skłonnej do wzniosłości... — Co on wygadywał? Frankowska nieznacznie wspięła się bucikiem jeden stopień wyżej. —... Zachód — słyszał swój głos — poszukuje formy. Nam, ludziom wschodu — mówił — obca jest forma, a gdy już ją znajdziemy, jest okropna.
Wdowa postanowiła odczekać, przyparła się do ściany malowanej w niebieskie winogrona, udała martwą, jak zaatakowana mucha. Być może już obliczała sobie, kogo potem zawiadomi, żeby pozbyć się szaleńca.
Lecz później, gdy wszystko minęło, nie zrobiła tego. Wszystko puściła w niepamięć. I na tym polegała jej wielkość. Chociaż obawiał się, że na drugi dzień o świcie przyjdzie żandarmeria zbadać, kim on jest w ogóle.
Na szczęście powiedział za dużo i w tym był ratunek.
Teraz przybrała wyraz twarzy, który wziął się jej pewno od spowiednika. Ręką zasłoniła usta, zimno patrzyła w oczy. Dostrzegł to; natychmiast popadł w następną falę:
—... Nie mamy w sobie waszej „elegancji”, „układu z życiem”, chłodu i obycia. Jesteśmy głusi, ślepi i pijani, już samą obecnością uczucia. Bo my wciąż uwielbiamy pojęcia, a bagatelizujemy fakty i kształty. Dla nas najważniejsze jest samo pojęcie przyjaźni, wolności, wiary... Gdy myślimy o Bogu, stawiamy sprawę wiary na ostrzu noża i podburzamy się tą ideą do tego stopnia, że gotowi jesteśmy zabijać ludzi w imię miłości do nich... U nas miłość występuje wpierw jeszcze, nim zdąży oprzeć się na fakcie. Świat zaczyna się od uczucia przyjaźni, lecz przedtem jeszcze nosimy w sobie przyjaźń jako ideę. Jesteśmy ludźmi wiary. Mówią o nas, że jesteśmy... Tak, tak, jesteśmy z gliny i kamienia. Nie! — zaczął grozić ręką. — Nic z tego! Nic z tego! Nas nie trzeba rozumieć. Wystarczy nam ulec! Wielce to się opłaca. Kto do nas wyciąga rękę, ten już nas kupuje. My znamy siebie. Między nami kursuje ta wiadomość o nas, jaką mamy o sobie, lecz nie przyznajemy się do tego. Nie przyznajemy się do bardzo wielu rzeczy, lecz myliłby się ten, kto by sądził, że jesteśmy kłamcami. Na to jest próba życia, ten krótki okres, w którym przeprowadza się dowód. I biada temu, kto nie okazał się człowiekiem!
Machnął przed jej oczami ręką:
— ... oderwani od konkretu i formy — mówił — jesteśmy z ducha dziecinni. Jesteśmy najbardziej oderwanymi ludźmi na świecie i wciąż umieszczamy się w jakimś miejscu, postaci, pojęciu, pstrzymy sobie naturę, niszczymy ciszę jękiem i łzami, u nas nawet matematyka jest formą uczucia. I w tym względzie żądamy równości... Pani Frankowska, niech pani idzie do domu, lecz bez wrażenia, że spotkała człowieka szalonego. Ja tam już nigdy nie przyjdę.
Frankowska, nie patrząc, oderwała się od ściany w głuchym milczeniu.
— Niech pan przychodzi, proszę — rzekła spokojnie z góry. — Jak pan chce, bez munduru.
Był to cios wyrozumienia i dobroci ponad spodziewanie.
Słyszał swe przemówienie do Frankowskiej i bolało go każde słowo; już nigdy więcej. Za koszt ludzkiej szczerości można by wybudować most nad Atlantykiem. Powinna być karana więzieniem, bo w gruncie rzeczy jest egoistycznym wykroczeniem przeciwko porządkowi. Tu być szczery, tam być szczery, wkrótce się ludzie złożą, żeby się durnia pozbyć.



Hieronim II

Hieronim nie zauważył naruszonej twarzy Benedykta, patrzył jakoś w bok, może właśnie zauważył.
— Niech pan patrzy — rzekł Benedykt.
Nie od razu zrozumiał.
— Co się stało? — zapytał. — Dawno pana nie było. A... — spojrzał. Bez większego zdziwienia.
— Miałem wypadek — powiedział Benedykt.
Powiedział to z jakąś beznadziejną dumą, która miała zastąpić wszystko, i wstyd.
— O! — tamten jeszcze nie pojął. Poprowadził jak zwykle do pokoju. — Czy to możliwe? — zapytał.
Pokój o tej porze był rozsłoneczniony jak szklanka herbaty.-Hieronim w kamizelce, nagle podobny do Mrugającego. Smażono widocznie placki, w powietrzu ciągnął się dymek spalonego łoju, twarz Hieronima niknęła w złotych karteczkach płatków słońca. Na blaszanym parapecie za oknem pryskało źródło ognia, unosiły się tam białe płatki owadów w lekkim posmaku smażeniny. Nikogo nie było w domu, korowód pań gdzieś wyszedł. Niepotrzebnie tu się zjawił, wiedział o tym już w progu.
— Czy to możliwe? — Benedykt usiadł w fotelu, chowając zbitą stronę twarzy w cieniu. — Niech pan popatrzy. Możliwe.
Jeszcze nie wiedział, w jakim stopniu zdarzenie opowie.
Hieronim nie od razu usiadł, kręcił się dzisiaj wyjątkowo długo, coś tam poprawiał, korygował, jakby chował po kątach.
— A pani Filigranowa? — zapytał.
— Pan spał?
— Tak.
Co robić — pomyślał Benedykt — z podobnie idiotycznym i w porę zadanym pytaniem?
— Żyję — odpowiedział.
— To z nią? — spojrzał Hieronim przytomniej: — awantura? Nie wierzę.
— Tak. Szybko pan się domyślił. Myślę, że nie będę zabierał panu czasu.
— Nie, nie. Jak to było? — usiadł wreszcie na swym łóżeczku i zwiesił nogi. — Rzeczywiście — popatrzył z nieznośną przytomnością. — Nos jakby uszkodzony... a więc prawda.
— Jest pan, jak się zdaje, heglistą — rzekł ze złością Benedykt — ostrożnie więc z wnioskami. Mój nos może być zjawiskiem, nadprzyrodzonym. Prawdę mówiąc wcale nie tak, obrażenia odniosłem wręcz minimalne. Raczej zostałem znieważony.
Pojedzie dzisiaj na tych kółkach — pomyślał Benedykt — czy nie pojedzie? Zaskoczy go to, co powiem?
Nad głową Hieronima wisiał kapelusz.
— Pan? — spytał.
— Ja.
— Czysty przypadek — powiedział bez złej intencji Hieronim,, już rozumiejąc. — Tak to można być znieważonym każdej chwili. Zejdę po chleb, wrócę bez zębów. To nie jest zniewaga. Jak to było? — spytał rzeczowo. Głos miał nagle mocniejszy.
Benedykt opisał mgłę. Opowiedział obłok, wprawdzie dla ratunku miał zamiar przedstawić zdarzenie jeszcze okrutniej, niż było, ale w trakcie odmówiły mu posłuszeństwa słowa i nie do-mawiając zaciemnił. Dziwne, że tamten pojął bardziej dosłownie, niż on chciał ukryć. Powiedział, że szła, szła dzisiaj, z nią jacyś rozbałwanieni, nie ustąpił z drogi, został uderzony. Upadł dość fatalnie, jego więc głównie wina. Uderzył dryblas, wyjątkowo wysoki. Chyba ten dryblas. Jeśli istnieje jakaś myśl w tych książkach — pokazał na stół — to przeciwko takim.
I pomyślał, że teraz w odpowiedzi będzie miał absolutną miarę, jaki jest naprawdę Hieronim.
Hieronim milczał, siedział nieruchomo, nie wyraził ani zdumienia, ani współczucia.
— Więc jak? — ponowił Benedykt. — Jakby pan postąpił?
— Nic bym nie postąpił.
— Ale co mnie pan radzi?
— Są wypadki od niczego niezależne, które należy kwitować chowaniem ich do kieszeni — rzekł jakby niechętnie.
— Pan to mówi?
— Ja — rzekł wolno: — tego nie mówię. Ale tak panu radzę. A radzę tylko dlatego, że pan zapytał.
— Dlaczego tak mi pan radzi?
— Nie to — rzekł z zamyślenia. — Tak, tak, zaczynam się domyślać. Pan ma rację.
— Mam jednak rację.
— Domyślam się, że uderzył pana ten najwyższy. Pan dobrze zapamiętał. To mógł być tylko on. Choć nie jest to w jego zwyczaju. Zresztą nieważne...
— Jak to! — zerwał się Benedykt. — Więc pan go zna?
— Nie znam. Słyszałem o nim. Mój domysł jest luźny. Jeżeli jednak szedł z Filigranową, jak ją pan nazwał...
— Kto to?!
— Książę.
— Jak to książę? — przestraszył się mimo woli.
— Tak go nazywają.
— Kto on?! — Benedykt dopadł do Hieronima i stanął naprzeciw.
— Pańskiej Filigranowej — mówił Hieronim — na imię jest Eliza. Tak jest naprawdę. To jego narzeczona. Ale tam już... mówią... Co mają robić, mówią. Zawsze są ludzie, o których mówią.
— Więc pan jest siedliskiem wszystkich plotek? — Nie mógł uwierzyć.
— Nie, nie, czasem coś wiem, gdy usłyszę...
— Książę... Książę... proszę mi o nim opowiedzieć... Skąd ta nazwa? Na kpiny?
— Słyszałem trochę... Opowiadano... Nazywa się Małachowski, dość tragiczna rodzina, dotknięta jak gdyby manią prześladowczą... Ojciec, znakomity profesor, już nie żyje. No właśnie... Cóż ja mogę więcej? Tego nie wiem, skąd ma tak dużo pieniędzy.
I dlaczego jest modny. I czy jest modny? Sam o sobie mówi, to zapamiętałem, że taki jak on zdarza się raz na lat czterdzieści. Czy to bałwan i głupiec, nie wiem. Niekoniecznie być musi. Prędzej zarozumialec. Ale czy ja wiem, może on jest skromny? Mówiono na przykład o wdzięku...
— Adres?
— Nie znam.
— O jakim wdzięku?
— Nie wiem. Osobistym. Prawdopodobnie ktoś by to bliżej określił... — zamilkł.
Benedykt wrócił na swe miejsce.
— A jak ma na imię? i
— Filip.
— Jednak i to pan wie. Gdzie go można spotkać?
— Wszędzie.
— Wszędzie! Najczęściej?... Nie, nie, teraz, na przykład teraz, za chwilę?
— W kawiarni, oczywiście. Tak myślę...
— W której?
— W Royalu. Na przykład. Złota młodzież w południe. I gdzie indziej. Nie wiem.
— Nie wychodzi pan z domu i skąd pan aż tyle wie? Zaraz, zaraz, a co to za mania prześladowcza?
— Jak mania? — Hieronim coraz mniej pojmował.
— Ta rodzinna.
— Samobójcza. Tak się mówi, słyszałem.
— Ach tak. Słyszał pan. No, myślę, że Engels o tym nie pisze... A co tam już? Pan powiedział: „tam już”...
— Tam coś się zepsuło. Pan ma pamięć, i to pan zapamiętał? Co się psuje? Nie wiem. Ale już panu powtarzam plotki.
— Psuje... Ho, ho! Niech pan mówi, mówi... Dla pana to plotki, a ja prowadzę śledztwo. Proszę mówić, w zamian zdradzę panu to, czego do tej pory nie chciałem powiedzieć. Tajemnicę mojej Teorii. Tylko niech pan dokładnie mówi, bez tej niechęci. Chociaż, być może, nie mam dzisiaj dość siły... I mówię jak dziecko. Ale właśnie spróbuję się przemóc...
— Jakiej teorii?
— Zaraz, zaraz, po kolei... wpadliśmy w chaos. Pan ma znakomite plotkarskie wiadomości... Czyli same fakty. Kto by pomyślał? Dla mnie w tej chwili bezcenne... Przepraszam, aż się uniosłem... I tak sobie zawsze, kiedy by nie przyjść, siedzi pan sobie na tym łóżeczku... Przepraszam, jestem wzburzony... Samobójcza mania w rodzinie, czy tak?
— Pan jest naprawdę wzburzony. Ja bym na pana miejscu...
— Już nic, nic, co by pan... Przepraszam. Najmocniej przepraszam. Mam jeszcze godzinę czasu — spojrzał na zegarek — pozwoli pan? Odetchnę. Myślę, czy by sobie nie nałożyć teraz obowiązku, przemóc się...
— Bardzo proszę. Jaka to teoria?
Zainteresowała go Teoria. Podjadłby sobie ze skraju łóżeczka.
— Zaczerpnąć spokoju...
Hieronim zachowywał obiektywizm aż do obrzydzenia, była to zasada nieingerencji i delikatności, aż zanadto.
— A może jakiś okład panu przygotować?
— Skądże! Mogę swobodnie mówić. Pan ma rację — rzekł — nie ma co... Posiedzę tu chwilę. Wie pan, to jest nawet znakomite, w najgorszej chwili wiersz recytować. Spróbuję...
Jeszcze się wahał, patrzył na Hieronima, Hieronim uśmiechał się, w swym odstręczaniu był pociągający. Miał jakiś segregator w sobie, do którego chętnie wrzucałoby się myśli.
— Gdybym — powiedział Benedykt — był kimś, tak jak pan, i poznał kogoś takiego, jak ja, od razu bym wiedział, że facet, czyli ja, jestem napastliwy. Krótko mówiąc, sam chciałbym poznać kogoś takiego, jak ja, intelektualnie rozwścieczonego. Gotowego do bezwzględnej dyskusji. A ludzie się tego boją, dziwią, uśmiechają wyrozumiale. Chcą ratować swą wyższość, letnich, nijakich, umiarkowanych. Wydaje im się, że tym czcigodnym spokojem Pana Boga złapali za nogi. Tymczasem trzeba łapać nieco wyżej. I nieco mocniej. Wysnułem ja, tak więc, na moich torach, po nocy, śliskich od nafty, pewną koncepcję i nad nią pracuję. Nie jest to Bogu dziękować odkrycie, myślę. Odkryciem okaże się, sądzę, w rozwinięciu. Sam pan zresztą oceni, proszę, poprzedzę wstępem...
— A! — rozpromieniał Hieronim. — Pan stworzył teorię?
— Tak.
Zaczął mówić, i już coś go wewnętrznie ostrzegało. Generalne przeczucie, że nie należy. I jakaś równie generalna chęć, aby się rehabilitować, popisać. Przeskoczyć w inny świat, niż ten widziany spod ordynarnego ciosu, na bruku ulicy. Gdy zaczął, pomyślał, że postępuje słusznie, w dobrej chwili.
— Pan ma chęć słuchać?
— Oczywiście, oczywiście.
Nastąpił teraz moment, w którym panować powinna cisza. I muchy powinny przestać krążyć. Zdawał sobie sprawę, że niewygodne jest tu to i tamto, trzeszczy fotel, przeszkadza blask słońca. Hieronim przede wszystkim powinien przemienić się w posąg słuchania. Nie byłoby w tym przesady. Wszelkie warunki zewnętrzne powinny przygasnąć, powietrze dać pierwszeństwo słowom. Myślał o tym, bo od razu zaczął się obawiać; znał wypadki nieuszanowania. Każdy ma wtedy ochotę pomyśleć o czymś wręcz przeciwnym, w czasie koncertu rozmawiać. Tymczasem nawet najmniejsza nieuwaga winna być poczytana za małostkową zazdrość. Spojrzał; należało przymknąć okno, bo coś tam na dole posykiwało, jakby pompa studzienna złapała próżnię — wstał, usiadł. Wiedział, że teraz zaczerpnie chochelką z samego dna. Patrzył w kapelusz:
— ...Tak jak... Każdy... Człowiek... — zaczął, był podniecony, wiedział, że na początek trochę przeciągnie i pokluczy, ale już by za chwilę należało przyostrzyć, w minutę przykuć, po kilku urywkowych zdaniach cofnął się wstecz. Od czego by zacząć?... — Teoria Zbrodni Naśladowania — zająknął się: — mówi o ludziach. Gdyby był tylko jeden człowiek na świecie, nie byłoby Teorii. Teoria mówi o wzajemnym stosunku, o motorze wszelkiego ludzkiego wzajemnego działania.
— Tak — rzekł oschle Hieronim, w oczekiwaniu, i zerknął w okno.
— Więc... jest tak, wszystko motorem... W rezultacie życie jest naśladownictwem. Jest przyrównaniem się do drugiej siły, która zagraża. Gdyby na świecie żył tylko jeden człowiek, panowałby idealny spokój. Obecność drugiego powoduje przyrównanie. Jeden z nich okazuje się silniejszy. Rola drugiego? Pokonać pierwszego. Albo przyrównać się, naśladując. Czyli zniszczyć — spojrzał na Hieronima. — Coś, widzę, niejasne?...
Fatalnie, że o to zapytał, niepotrzebnie, lecz było już po czasie, bo już zapytał. Hieronim słuchał, nie odpowiadał, po raz drugi spojrzał w okno.
— Czy ja coś źle powiedziałem?
— Nie, nie.
— Niejasno?
— Jasno.
Po co kwestionował swą jasność, po co zapytywał?
— Trywialne? Wydaje się naiwne?
Nie było odpowiedzi.
Streszczać projekt poważnego dzieła w tak ruchomym nastroju, i tak martwym... Czuł, że za chwilę przegra, straci wszystko, lecz już się stało. Genialne założenia mają w sobie coś ze snów dziecinnych.
Teraz uświadomił sobie, że już tytuł zamierzonego dzieła wywołał zmarszczkę na czole Hieronima.
Zaczął mówić szybciej. Wciąż nie mógł odczytać wrażenia, jakie to robi. Zaczął naciskać i dodając własnego entuzjazmu wpadał w bezdźwięczne podniecenie. Zwolnił tempo, próbował wracać wstecz, urwał i znów podjął, bliżej początku:
— ...przecież i tak nic się nie powie. Z tego, co wypowiadamy, zostaje tylko rys. Lecz rys już ma gatunek. O ten gatunek tylko idzie. Rozróżniamy tylko gatunki myślenia. W gatunku jest wartość. Którą z wartości wreszcie wyróżniamy? Tę, która syci się własną siłą, czyli wraca do własnego źródła. Na tym się kończy. Jest to małe źródełko, które zabije, uderzy, zgaśnie, schowa się pod ziemię. Możemy widzieć w nim jedynie czystość, nieczystość, możemy rozróżniać motywy przyniesione skądinąd. Pan wybaczy, wydaje mi się, że znalazłem w sobie źródełko, i dlatego ośmieliłem się...
Hieronim wstał, zaczął spacerować.
Lepiej to czy gorzej?
Ważne? Wcale nieważne!
— ...Malarz — mówił Benedykt dalej — malując obiekt przyrody, chce ją unicestwić, chce zniszczyć realną wielkość, która go niepokoi. Malarz jednocześnie wie wszystko, co było przed nim w malarstwie. Musi więc to wszystko pożreć i strawić. Wie o tym. Musi w końcu mieć wszystko za sobą, żeby stać się sobą. Co robi? Niszczy świat! Dopuszcza się nawet kopii, a nawet plagiatu. Wydaje mu się, że w ten sposób pożarł jeszcze jedną doskonałość. I że przez to jest wolny. Miłość... Czymże jest? Jak nie zniszczeniem. Zbrodnią, morderstwem dokonanym na drugim człowieku... Władza... Ale wróćmy... miłość nie jest niczym innym. Bo proszę spojrzeć, jak ona biegnie... Weźmy mężczyznę, wydawać by się mogło, że jeśli spotka w swym pojęciu doskonałość, to przyrównując ją do siebie, miernego w porównaniu z doskonałością, którą sam odkrył, powinien wykonać wszystko, poza oferowaniem siebie, czyli miłością... Bzdura, pan uważa, że to jest bzdura, pan myśli, że mnie się nie kleci i że połknąłem język...
Hieronim spacerował od stołu do okna, końcowy fragment zdania padł na jego plecy, zawrócił, szedł energicznie, naszedł na fotel.
O tym źródełku — pomyślał Benedykt — jakże to dziecinne* A tamten spaceruje...
Hieronim podszedł do okna i stanął przy parapecie.
Nastała cisza. Mógł być, istniała jeszcze nadzieja, zdruzgotany wielkością koncepcji. Mógł również zazdrościć. Stał przy oknie, wpół obrócony, i jakby kątem oka wypatrywał kogoś na dole. W ręce trzymał garnuszek z herbatą, który nie wiadomo skąd wziął i kiedy?
— Dziwne — rzekł spod pochylonej głowy: — osa.
Przyglądał się czemuś, co było na parapecie.
— Jedna — powiedział — zmiażdżona przez ramę okienną, nie żyje, druga odrywa jej szczątki. I proszę, spadają skrzydełka na. podłogę. Wygląda to, jakby jeden owad sprzątał zwłoki drugiego.. Aby nie zostały na hańbę cudzego spojrzenia. Co to może znaczyć? Dlaczego?
— A co z żądłem? — zapytał jadowicie Benedykt.
Dyskretna ucieczka Hieronima wydała mu się już wręcz skandaliczna.
— No tak — Hieronim zwrócił się ku niemu. — No tak...
— Pewno pan chciał — rzekł Benedykt, wstając i siadająo z powrotem: — pan pewno myślał, że przedstawię panu matematyczne wyliczenie mej Teorii, coś w rodzaju rachunku różniczkowego...
— Nie — rzekł Hieronim niespodziewanie twardo.
A zatem wyrok jeszcze nie zapadł.
Będąc Hieronimem, na zdrowy rozum, przede wszystkim należało cokolwiek powiedzieć o całości, o szkielecie myśli, przyjąć go, tylko przyjąć, wiedząc, jak mało jest szkieletów. Nikt dotąd nie próbował odgadnąć tej istoty motywów, o których tu może chaotycznie, ale jednak zostało powiedziane.
— No tak — powiedział Hieronim przystępując jak gdyby do — oceny: — jest to rodzaj zemsty. Nie rozumiem tylko, z jakiego powodu?
— Zemsty?!
— Ściślej: nieoczekiwana cecha mściwości.
— Mściwości? Pan myśli, no, no, tak prosto... Odbiega pan od mojej sprawy, szukając motywów. Znam to. Motywy, nie treść. Żadna treść dla inteligentnego człowieka nie może być rewelacją, znaleźć należy jedynie motywy i na tym będzie koniec. Wielkość jest gdzie indziej, ho, ho! Ale proszę, co pan sądzi o samej Teorii? Proszę powiedzieć śmiało i jasno.
— Jest pan człowiekiem z gruntu nieszczęśliwym.
Benedykt zerwał się z fotela:
— Tylko tyle?!
— Człowiek zdrowy doświadcza życia jak żołnierz.
— Co pan może wiedzieć o szczęściu, nieszczęściu! — przerwał mu Benedykt. — Przed chwilą zostałem znieważony! Deptano mnie butami. Opluto mnie i zbezczeszczono, tłum ze mnie szydził. A ja miałem jeszcze siłę przedstawić panu moje najtajniejsze myśli... Pan o mściwości... Wynikałoby z tego, że mam taką naturę, że tylko czekam okazji i poszukuję sposobności, żeby ją ujawnić... Dobrze, więc dobrze...
Benedykt rzucił się do drzwi. Chciał odejść bez pożegnania...
Hieronim wcale się nie obraził ani przejął. Nie ruszył się z miejsca. f
— Panie Benedykcie — rzekł łagodnie i jakby tylko niesłychanie zdumiony i zaskoczony jego zachowaniem: — proszę się nie gniewać. Proszę przyjść do mnie, porozmawiamy. Może trochę poważniej.
I na pożegnanie ostrzegł, nie wspominając o Teorii jakby o czymś bardzo niefortunnym i wstydliwym, przed zbyt energicznymi krokami przeciw Filipowi Małachowskiemu. Motywując, iż nie warto.
Już w drzwiach powiedział:
— Darować? Nigdy. Nie darować także jest bez znaczenia. Bo i komu. A i nikt o tym nie będzie wiedział. Tamci? Niech pan będzie tego pewny, jeszcze dzisiaj, gdy przyjdzie im ochota, mogą być dla pana uprzejmi. I nic więcej. Uprzejmość ta jest w gruncie rzeczy bardziej obrażająca niż uderzenie.
Na półpiętrze minął Benedykta jakiś człowiek, który, wydało mu się, szedł do Hieronima. Przeczekał chwilę i stwierdził, że się nie omylił. Był to ktoś w średnim wieku i robił wrażenie urzędnika niższego stopnia.
Więc na tego urzędnika czekał i w oczekiwaniu podchodził do okna.



Goryl

Gdy wyszedł, było potwornie późno, za pięć druga, kawiarnia, jak powiedział Hieronim, odbywała się około południa — zapomniał spytać, o którą by najpewniej chodziło?
Znał miasto na pamięć. Mógłby sporządzić zbiór najpopularniejszych dialogów ulicznych i katalog używanej sezonowej gwary. Znał nawet losy i śmierć niektórych słów. Pamięć jego odnotowała wszystkich łazików, znał nawet „ruch personalny”, czyli tych, których sława już odeszła i po roku, dwóch ukazywali się w innym miejscu, zszarzali, z młotkiem w ręce lub ścierką. Istniał jeszcze świat zamknięty i żył w miejscach niedostępnych. Z tym oto światem popadł w konflikt.
Z bramy skręcił na lewo, postanowił działać na chybił trafił, nieomylnie, wybrał lokal w samym centrum, z tarasem, najtrudniejszy do wejścia. Nie był tam nigdy i gdyby kiedykolwiek wszedł, wydawałoby mu się cokolwiek, że ciągnie mu się za obcasem przydeptana skarpetka na oczach rozbawionych bywalców.
Zostawił kapelusz w szatni, nie patrząc na fagasa, wszedł na piętro po schodach wyłożonych błękitnym dywanem, przygładził włosy przed lustrem na półpiętrze, nie patrząc sobie w oczy. Ciasto głowy pod uciskiem nocnej czapki nabierało pewnej wklęsłości. Umyślił, że pójdzie na taras.
Na tarasie pod parasolem traf powinien sprawić: powinno siedzieć Bydlę. Należało przejść przez główną salę. Z wahadłowych drzwi wyskoczył kelner, z tacą pełną szkła nad głową, wprost na niego z całym rozpędem na zderzenie, jakby chciał to wszystko załadować mu w zęby. Lecz mamiąc, w ostatniej chwili błyskotliwym zmamieniem wymknął się jak szybująca jaskółka. I kto wie, czy nie zrobił tego rozmyślnie.
W głównej sali siedzieli starcy z gazetami w rękach, pod kryształowym światłem za dnia, jak w zimnym cmentarnym deszczyku. Światło odbijało się w lakierowanych sztybletach ślimaczkami i artretycznie drgało. Pełno było nóg, złych spojrzeń i ząbków nacinających sine wargi i fioletowe. Dywan podbijał stopy jak miękka trawa na grząskim gruncie.
Nie dochodząc jeszcze do tarasu, zerknął przez błękitną szybę. Stanął jak wryty. Poszukiwanie było jak gdyby skończone. Byli tutaj, aż się zdumiał, w oddali za niebieskawym szkłem, pod rozchwianymi parasolami ogrodowymi, siedziała wydzielona grupka młodych ludzi. Ilość była ta sama, około siedmiu, najwyższy spośród nich — Ten! — rozwalony w czerwonym fotelu, drzemał; nazwał go od tej chwili Gorylem. Brakowało tylko dziewczyny. Cud byłby, gdyby to nie byli oni. Należało jednak działać sprawiedliwie, zidentyfikować skaleczony palec, jeśli taki jest, i doczekać się przyjścia Filigranowej.
Wszedł na taras, zabrzęczał gwarek, uderzyło zapachem perfum wesołe powietrze pod gołym niebem — błysnęły mundury, pióra. Szklaneczki sypały srebrnymi iskrami w gęstym zapachu kawy i błękitnych cygar. Drżąc prawie z emocji, zbliżył się do Nich, nie zwrócili na niego najmniejszej uwagi, usiadł przy bliskim stoliku, widok wypadł mu na plecy Goryla. Nie widząc twarzy kelnera, zamówił kawę, nie widząc kawy, wypił ją do dna. Niepostrzeżenie wyjął z kieszeni spodni cygaro. Rozpoczął obserwację. Czy myśliwy przeżywa podobną sytuację, widząc skrzydło cietrzewia?
Niezbyt pewny był jeszcze, czy Ten był podobny do opisu Hieronima.
Siedzieli rozparci i rozmawiali, lecz było w tym więcej hałasu niż słów, ich system rozmowy polegał na tym, że mówili wszyscy naraz, a to, co z tego zostawało dla ucha, było strzępem, piórkiem, na które wystarczyło dmuchnąć, aby nadal utrzymywało się w powietrzu, aby rozmowa trwała. O nic tu chyba więcej nie chodziło. Dwóch było ubranych na czarno, płowych blondynów o małych główkach, przystrzyżonych na jeża, lat nie więcej niż po szesnaście, ze strzępu zdania nagle można było zrozumieć, że wrócili z jakiegoś pojedynku, identyczni jak dwa wyżły, sztywni, trzeci ryży, o uciekającym spojrzeniu, narzucający się z dowcipem, czwarty mały, posępny „Kreol” o tak czarnej skórze, jakby ze śladami dotknięć palców na policzkach. Miał przykuwające kamiennym bezrozumem oczy, siłą woli i okrucieństwem; milczał. Lecz patrzeć na niego można było wciąż od początku.
Reszty poniechał, zapalił cygaro, siedział za blisko, żeby mógł widzieć, i co dziwne, słyszeć, słyszał oddech Goryla, wychylił się dyskretnie i uchwycił jego profil; zmienił mu nazwę na Bydlę.
Próbował rozpatrzeć tę twarz na chłodno. Była przystojna, z typu urody oczywistej, mocnej, skażona grymasem, który szył się pod zdrową, śniadą skórą, stwarzając nerwową drgawkę, jaka występuje na zadzie konia. Nerwowy? Chimeryczny? Biedne Bydlę o rozedrganej strunie. Lat mógł mieć dwadzieścia kilka — ubrany niedbale, rozchełstany wytwornie, złożony w fotelu jak statyw — gdyby wstał, sumując wszystkie człony, musiał być wysoki, lecz to jeszcze nic — był muskularny i zbudowany bez żartów — lecz i nie to jeszcze — jak i to, że w takich jak on prawdziwą siłę czuje się w czymś zatajonym, z pozoru niedbałym i właśnie bezbronnym, i że wdać się z nim w awanturę znaczyło tyle, co rzucić się pod koła lokomotywy. Nie to było aż tak groźne.
Groźna była przewaga moralna. Benedykt wiedział już, co to znaczy. Znał podobny typ, który czymś, nie wiadomo czym, jest to tajemnica natury, wywiera wpływ na otoczenie. Z wpływu tego żyje, z destrukcji i amoralności, która tak chętnie jest kupowana przez tchórzów i mieszczan. Moralnym, zacnym i nudnym ludziom potrzebne jest Bydlę — ideał życia bez hamulców, tak jak nieuczciwym potrzebny jest Chrystus, cierpiętnik, poczciwiec i dla odmiany nudziarz. Bydlę zatem — było stworzone przez potrzebę społeczną, społeczeństwa bogatych tchórzów.
Nie czas był na rozmyślania, gdy tylko to pomyślał, Bydlę poruszył się, wpół przebudził i sięgnął po szklankę. Wielki palec jego prawej ręki był owinięty świeżym bandażem.
Benedykt pomyślał, że może już przesadza, ale gdy tamten obrócił w palcach szklaneczkę, odczytał jeszcze z jego twarzy sprzedajność, skłonność do taniego szyderstwa i nieśmiertelność — w tym znaczeniu, że nawet zbity i pokonany potrafi otrzepać się i dalej siać zarazę perfidii i słodkawego chamstwa. Na lewym policzku miał jaśniejszą skazę, czoło oplecione koszyczkiem ciemnych włosów.
W koszyczku mózg jak denaturat, musiał pić od wczoraj. Różni nas — myślał Benedykt — wartość mózgu. Pustka tego przedwcześnie wykolejonego była oczywista. Lecz myśleć o wykolejeniu jako o formie zadośćuczynienia byłaby to ucieczka w nieszczęście cudzych przyjemności.
A jednak nie mógł się dość napoić widokiem. Bydlę odstawił szklankę, wtulił głowę w ramiona i spał teraz jak dziecko. O niczym nie wiedząc, w zasięgu ręki swej ofiary.
Uderzyć w pysk znienacka? Ba! Akt duży. Lecz co z tego? W gruncie nikczemne. I w rezultacie nowa masakra. Obudzić, pokazać mu się na oczy, przypomnieć i jeszcze raz sprowokować? Być może, nie pamięta, co robił wczoraj. Tłumaczyć? Nic gorszego, zazwyczaj podobna sytuacja kończy się żałosną scenką intruza i pana. A może, niezależnie, jeszcze raz sprowokować swym wyglądem? Myśl haniebna. W sumie znaczyłoby to jeszcze raz dostać. A gdyby? A gdyby tak dostać?...
Myśl ta poważnie go przestraszyła już samym swym istnieniem. Jest faktem stwierdzonym, że niektórym myślom istnieć nie wolno. Zawołał kelnera. Dosyć — pomyślał — tych niechrześcijańskich uczuć wokół postaci Bydlęcia. Sprawę: jeśli należy rozstrzygnąć rzeczowo, z godnością, sam znajdzie się wkrótce dotkliwy sposób na miarę obrażonego intelektu. Zapłacił i chciał wstać, zafascynowany Bydlęciem zapomniał o tym, że oczekiwał przybycia jeszcze jednej osoby z dnia wczorajszego. Powinna już być tutaj lub nadejść, nie nadchodziła — i właśnie!
Weszła. Od chwili szła przez salę, nie wiedział o tym, odwróciło się kilka głów w tamtą stronę, ktoś się ukłonił, odwrócił głowę także. Poczuł, że cierpnie na nim skóra. Temu przykremu uczuciu uległ już kilka razy, lecz w mniejszym stopniu niż dzisiaj.
Musiał to być ktoś, idąc szła i nie miała w sobie nic więcej, niż jest potrzebne do pokonywania ruchu. Wiedziała o tym i tak szła, niewiele miała drogi, spieszyła się i jeszcze nie przeszła. Ubrana była stosownie do chodzenia, obciśle, bogato i zręcznie, a płaski słomkowy kapelusz, wielkości spodka, zjeżdżał z upiętych w górę włosów i spadał na czoło. Ale z umiarem. Jedynie co, kręciła kółeczko kościaną szyjką parasolki, trzymając ją pionowo przy boku jak pastorał.
Benedykt wyciągnął szyję. Rysy jej twarzy w pierwszej chwili były niedostrzegalne, w drugiej klasyczne, później klasyczność rozlatywała się na korzyść czegoś podobnego do szczerego uśmiechu dziecka, potem korzyść przepadała i ukazywały się maniery, ciemne, brylantowe włosy i kamienie w medalionie, przecież nie szkiełka. Przekraczając jakiś niewidzialny próg drogi, nagle przybrała minę poważną. Ale przedtem jeszcze, w dobrze wymierzonym miejscu, zatrzymała się i idąc z lewej, poszła prawą nogą — Benedykt zawsze kwitował bolesnym uśmiechem niedoścignione zjawiska „matki natury” i powodzenie za cenę samego tylko istnienia. — Potem wykonała coś w rodzaju odruchu młodego psa, który spiesząc na powitanie pana pozwala, aby z nadmiaru miłości zarzuciło nim na ułamek sekundy, zanim wykona skok i przypadnie do kolan. Zarzuciło ją więc i już serio, wyprostowana, znalazła się przy Nich naprzeciw Bydlęcia, który wstał także, dość szybko, jakby w plecach miał ekran. Podając mu rękę uniosła się na palcach i przekreśliła jego twarz spojrzeniem błyskawicznym z dołu w górę, byłoby dosyć, lecz zrobiła to jeszcze i w poprzek. Podobnie przywitała się z pozostałymi, całowali ją w rękę. Za każdym razem unosiła się na palcach. Zawróciła do Bydlęcia, który już złożył się z powrotem na fotelu, i usiadła na poręczy. Benedykt zgasił cygaro i postanowił wyjść w stronę szatni.
Ledwo jednak ruszył się od stolika. Bydlę nieoczekiwanie drgnął w plecach, poderwał się i wyciągając rękę w górę półprzytomnie zawołał: — Hallo! — Tak jakby kogoś chciał zatrzymać albo przywołać.
Lecz nie wiadomo, do kogo było to skierowane. Opadł z powrotem w fotel.
Benedykt nerwowo odwrócił się, bez potrzeby, przez ramię zobaczył jeszcze machnięcie ręki i moment, gdy Bydlę osuwał się w fotel.
Mimo woli przyspieszył kroku. Ogarnęło go uczucie irracjonalnego strachu, wbrew woli ugięły się pod nim nogi. Był zły na siebie, lecz nie mógł się opanować.
Okrzyk przepadł w powietrzu, nikt nie zareagował.
Tak zawsze jest — pocieszył się, brnąc grząskim dywanem — gdy ktoś wzięty z imaginacji nagle ożyje — ale...
W szatni ogarnęła go prawdziwa wściekłość.
Odebrał kapelusz i przez chwilę trzymał w ręce. Co robić? Co należało robić?
To było pewne, że Bydlę nie widział go dzisiaj i nie mógł go widzieć. A jeśli?
Jeżeli za każdym razem, zawsze już, ile razy znajdzie się w pobliżu, dostrzeżony czy nie dostrzeżony, na zasadzie jakiegoś dziwnego prądu ślepej antypatii liczyć się będzie musiał z możliwością zaczepki? Jeżeli ma żyć w lęku, że w każdej chwili może go spotkać afront?
A może odwrotnie? — ochłonął i szedł już ulicą. Przyszła mu do głowy myśl dosyć liryczna, że może on, właśnie Benedykt, stoczy walkę i będzie Dawidem? Znaleźć by tylko kamyk.
Uśmiechnął się w duchu.
Tej nocy miał służbę, gdy wrócił o świcie, poszedł spać i śniło mu się, że Bydlę zakradł się na jego tereny naftowe i zaplątany w drutach leżał do wzięcia. On jednak bał się go dotknąć ręką.
No proszę! — obudził się z bólem głowy. Usiadł przed lusterkiem do golenia.
....
Później raz tylko zobaczył na ulicy Księcia, z bardzo daleka, z Filigranową, potem nie widywał, znaczyło to, że jednego dnia nagle go spotka. Zapamiętał godzinę tamtego widzenia.
Pomysł ten przyszedł mu nad ranem w czasie obchodu, na szynach, i postanowił go nie sprawdzać w świetle dziennej myśli, lecz raz dotrzymać sobie słowa i zrealizować bezwzględnie, chociażby wydawał się w ostatniej chwili ryzykowny.
Równocześnie odezwał się głos rozsądku: ostrożnie z kapitalnymi myślami.
Myśl wydawała mu się nieprawdopodobnie rewelacyjna. Zaczął się nią delektować, niebezpieczeństwo dodawało wartości i głuszyło rozsądek. Była to kwestia odwagi i perfidii wysokiej klasy. Może nawet za wysokiej, tak bywa, że człowiek urzeczony jakimś pomysłem przestaje go widzieć, czyli widzi tak realnie, że nie dostrzega niebezpieczeństwa chybienia w rzeczywistości.
Wracając do domu wczesnym rankiem, wstąpił do ogrodnika i kupił czerwoną różę. Była jeszcze mokra od rosy, zawinął ją w gazetę, którą wziął ze sobą z budki wartowniczej, i niósł teraz jak śledzia.
Już cztery róże zmarnował, zwiędły za drogie pieniądze i już nie wiedział, jak się pokazać ogrodnikowi. Musiał robić wrażenie nieszczęśliwie zakochanego, a było odwrotnie.
Ta była piąta. Nagle wyczuł, że dzisiaj trafi, za piątym razem przygotował się wyjątkowo starannie.
Spał dobrze, ubrał się i ogolił, uśmiechnął się sam do siebie, gdy z szafki sanitarnej na wartowni wziął równocześnie z gazetą bandaż. Nie chciał już w razie wypadku krwawić jak poprzednio.
Dzień był słoneczny, z powiewem, bukiecik motyli wzbijał się pośrodku Małego Rynku w górę, ktoś naprzeciw w oknie śrubował na skrzypcach frazę coraz wyżej, dziś wszystko dokładnie było widać, słychać, dym z komina przynosił zapach szynki, czerwona róża o łajdackim bliku na stulonej główce oczekiwała w zielonej butelce.

Bardzo dokładnie sprawdził czas. Jak zamachowiec wyszedł wcześniej, aby oswoić się na ulicy z bieżącą sytuacją. Różę trzymał pionowo przy nodze, pobijał się nią w uda jak prętem wikliny. Ruch uliczny był ten sam, co zwykle. W miarę upływu czasu poczuł lekkie działanie nerwów i oczekiwania. Wyszedł wcześniej, aby działanie to przeszło w stan naturalnego wdrożenia.
Obliczył, że według wszelkiego prawdopodobieństwa spotkanie powinno nastąpić na skrzyżowaniu dwóch głównych, konkurujących ulic.
Dobre dziesięć minut wcześniej ukazał się Książę, za wcześnie, sam, było to gorzej, lecz nie zmieniało zamierzenia, było nawet lepiej i czyściej.
Książę szedł posępny, z opuszczoną głową, nic to nie znaczyło, niedbały, długimi palcami prawej ręki trzymał się za atłasową klapę czarnej kurtki, jakby grał w kości i obliczał swój rzut kolejny. Nie w formie — był nie w formie — twarz pusta, oświetlona słońcem — nie wyrażała więcej ponad stan zmęczenia.
Z dwunastu kroków zrobiło się siedem. Podchodząc, Benedykt skrył się za plecami jakiegoś poczciwca o płowym grzbiecie. Poczciwiec nie wiedział jeszcze, że za sekundę będzie głównym świadkiem zdarzenia i że akcja już go objęła.
Wstrzymał oddech i wysunął się zza pleców. W ostatniej chwili widział wszystkie osoby, które będą zamieszane w ten incydent. Lewą rękę uniósł dla odparowania ciosu, w prawej nodze miał nakaz, gotowość na kopnięcie, gdyby zdarzenie przybrało obrót chamski, prawą rękę przygotowaną do walki. Gdyby do niej doszło, groziła — mógł się jeszcze cofnąć: — definitywną katastrofą.
Zagrodził drogę Księciu.
Uchylił kapelusza. Nie zapomniał o tym geście. Ubliżającą lekkość uchwycenia ronda dwoma palcami zdobył w ćwiczeniu przed lustrem. W ręce trzymał czerwoną różę, półrozkwitłą, o chwiejącej się główce jak płomyk zapalonej świecy. Słońce południa rzuciło się na czerwień jak robactwo na obnażone mięso.
Książę zatrzymał się błyskawicznie.
Benedykt wyciągnął rękę gestem ofiarodawcy, uginając ten gest w akcent przesadny, obelżywy. Sam fakt publicznego wręczenia kwiatka mężczyźnie musiał być wstrętny. Lecz widząc swój gest już w rzeczywistym wykonaniu powziął do niego pewne zastrzeżenia; za późno.
Książę spojrzał na kwiat. Najpierw w roztargnieniu. Była to mała chwila. Potem się uśmiechnął.
Jak w każdym zamachu zaczęło się dziać trochę inaczej. Był to ułamek sekundy, w którym Benedykt zacisnął zęby spodziewając się ciosu, i napiął mięśnie, aby go odparować. Nie przewidział jednak roztargnienia przeciwnika.
Nie spodziewał się również, że Książę z bliska, w bezpośrednim zetknięciu wygląda inaczej; w każdym razie inaczej.
Delikatnym gestem wziął różę z rąk Benedykta, pionowo, jakby to istotnie była zapalona świeca.
Uśmiechnął się — i przyjął. Bez najmniejszego zdziwienia, z uśmiechem, traktując fakt zupełnie naturalnie, jakby przywykł do przyjmowania kwiatów od nieznajomych, i na ulicy, także od mężczyzn.
Ten wrogi w gruncie rzeczy moment Benedykt pamiętał jeszcze i panował nad nim, spoglądając chmurnie, wszystkie następne zagrodziły mu drogę do jakichkolwiek wrogich gestów wobec Księcia.
Stał skamieniały, zaskoczenie było zupełne, lecz całość akcji jeszcze do odratowania.
Książę wyciągnął do niego rękę. Wszystko to, co nastąpiło, działo się bardzo szybko i chwilowo było nie do odparcia.
Filip przedstawił się, podziękował, nie zapytał o powód, wziął Benedykta pod ramię i z rozbrajającym uśmiechem zapytał, czy może prosić na kawę? Ba, gdyby był pewny, że to Tamten, bez wahania uderzyłby w twarz, odpowiadając na zaproszenie, lecz ten był stokroć inny i gorszy.
Miły Boże — pomyślał Benedykt. — Co robić? Nieporozumienie urosło.
Przyjął zaproszenie. Nic nie było stracone, akcja przeciągnęła się tylko, być może, korzystnie.
Albo to dureń — myślał — albo kwalifikowany łajdak rzadkiej miary. Być też może wziął Benedykta za kogoś znajomego — lecz po cóż by się przedstawiał? Wziął go prawdopodobnie za jakiegoś przedziwnego fatyganta, anonimowego wielbiciela i wywłokę, takiego, co się serdecznie przyczepia i liczy na fundację. Ale przecież nie wyglądał na to, aby dawał z siebie robić idiotę.
— Nie jestem ubrany — rzekł Benedykt. — Wracam z pracy.
— Nic nie szkodzi — odpowiedział Filip nie patrząc na Benedykta. — Jest pan ubrany. Ze mną można.
Robił wrażenie, jakby wypogodniał, jakby spotkanie to było mu potrzebne. Traktował Benedykta jak jakiś ciąg już istniejący i brał go wprost ze środka czegoś, co nie istniało, jeśli nawet przez nieporozumienie uważał go za swego znajomego, stosunek do tego znajomego był tak wyjątkowo ciepły, że Benedykta opanowało coś w rodzaju zazdrości. Otoczony dyskretną opieką i delikatnością dobrze wychowanego chłopca, był oto znakomitym gościem „Księcia”. Zawsze był czas ujawnić nieporozumienie.
Czy Benedykt miał być niemiły? Szkoda mu było na początek, szkoda mu było z miejsca jakby kłamać w stosunku do własnej osoby, szkalować się jak gdyby. Był czas przed nimi.

Kawiarnia była nie tamta, parę kroków, ta na rogu po schodkach, jak apteka, w ciemnej jak miód z gryki boazerii, jeszcze przed drzwiami Benedykt szukał oświecającej myśli i sposobu, ledwo stawiał nogi, dał się prowadzić, Filip delikatnym chwytem poniżej łokcia pchał go i unosił jak dziewczynę: — pardon! — otwarł przed nim szklane drzwi, wypełnione spirytusowym, mylącym blaskiem — być może z delikatnej obawy, aby Benedykt nie przebił ich głową. Lecz wszystko, co robił — miły Boże! — było naturalne, było radosne i porywające — urzekające — z działaniem urzeczenia — natychmiastowym.
Czy istnieją aż tak perfidni ludzie? A jeśli Ten nie był Tamtym?
Jeżeli to jest Ten — myślał Benedykt — na pewno zacznie się czymś zdradzać. Jeżeli nie ten, znajomość byłaby wzięta z pobrzeża wielkiego świata, jeśli nie z centrum.
Na krótki moment Filip zgubił się przy szatni — rozmyślnie? — był duży ruch, wchodzono, wychodzono, ktoś się kłaniał i witał, Benedykt zepchnięty falą niebezpiecznie dotknął łokciem lustra, lecz nie! — Filip znów był przy nim.
Jakiś tęgi, choleryczny mężczyzna z wąsem, wykręconym z maszynki do robienia wąsów, przeciął ich, rozdzielił i zdecydowanie przywitał się z Filipem, dmuchając bezczelnie policzkami ciepłe tralalala na wysokości czubka głowy Benedykta i pokazując otyłe pepitowe plecy w pręgach zaprasowanych w kawiarnianym fotelu, jak ślady wychłostania rózgą. Naprzeciw dwóch młodych panów przed lustrem dla żartu skrzyżowało przed sobą parasole i z kolei przecięła ich parasolką nieletnia damulka, od której zapach fiołków dolatywał aż tutaj. Filip znowu się ulotnił. Jeden z tych dwóch skrzyżowanych miał gębę tandetną, złożoną w ryj do krzyczenia pod wiatr sztormowy w czasie burzy w szklance wody, drugi zaciętą, siną, w kolorze tapioki, i jedynie grabarz mógłby bez obrzydzenia dotknąć go ręką. Damulka dała się wziąć pod ręce, trzy kijki parasoli stuknęły o posadzkę i trójka rozpłynęła się w blasku szyby wejściowej. W lokalu zbierał się półświatek.
Odnalazł się Filip, był stolik wolny, usiedli, podeszła kelnerka o anielskiej twarzy. Cerę miała wydelikaconą sztucznym światłem i promieniowaniem cukrów na bufecie, palce do łamania wanilii, zanurzone w kieszeni fartuszka, głos tylko przejedzony czymś więcej, musztardowy i nadżarty.
Nie czas było na delektowanie się zjawiskami ubocznymi. Filip zapytał, czego Benedykt sobie życzy?
Benedykt bąknął o kawie i zaraz dodał, że oczywiście „na własny rachunek”. Filip zamówił dwadzieścia pączków.
— Pan lubi pączki — stwierdził uprzejmie. Zamówił również dwie duże kawy.
Kelnerka, elegijnie pochylona, spod uniesionych brwi siała wytężoną urodę, punktując uśmieszkiem twarz Filipa, jakby za chwilę mieli się pocałować. Nie wiadomo, kiedy to się stało, lecz różę od Benedykta trzymała w ręce.
Odeszła, ktoś wstał w pobliżu i skierował się do wyjścia. Wtedy Filip nie przerywając serii uprzejmości powiedział: — Hallo!
Powiedział to wyraźnie, lecz nie zmieniając wyrazu twarzy, jakby odruchowo, i w dalszym ciągu zwrócony był do Benedykta.
— Pan coś powiedział? — zapytał Benedykt.
— Ja?
— Pan.
— Nic nie mówiłem — Filip spojrzał zdziwiony w oczy.
— Zawołał pan: hallo.
Benedykt się zaczerwienił. Spojrzenie Filipa było tak głębokie i szczere, że powinien był uwierzyć, że się przesłyszał.
Od tej chwili zaczęło mu kołować w. głowie. Kelnerka przyniosła paterę pączków przesypanych cukrem, kawę, krem, o którym nie było mowy, i różę w szklaneczce z błękitną wodą.
Kilka osób przyjrzało im się, ktoś spojrzał na Benedykta spod przymrużonych powiek, była to kobieta, ktoś pozdrowił Filipa, lecz ten ledwo zareagował. Jak gdyby zwróciło to uwagę kilku innych osób.
— Ile łyżeczek cukru? — zapytał Filip skupiony, z cukiernicą w ręce i łyżeczką w prawej.
— Dwie — usłyszał swój głos Benedykt — jeżeli pan taki dobry.
Filip wsypał dwie łyżeczki i jeszcze jedną. Naturalnym gestem przysługi koleżeńskiej. Benedykt stwierdził z przerażeniem, że po raz pierwszy w życiu ktoś, co tu ukrywać — łajdak — odniósł się do niego po ludzku i „ciepło”.
— To nadzwyczajne — rzekł Filip.
— Co?
— Myślę o róży. Tak bardzo nie lubię kwiatów.
— Przepraszam.
Znów usłyszał swój głos. Wydało mu się, że słyszy, jak latają muchy, i że wszyscy na niego patrzą. Ja za to przed sobą odpowiem — pomyślał ze zgrozą. — Za to nieprawdopodobne: „przepraszam”. Wszelkie uczucie zaczyna się moralnym osłabnięciem i nikczemną rezygnacją. Ogarnął go wewnętrzny paraliż. Zaświtał w głowie problem płacenia tych dwudziestu pączków — rzucenia w twarz pieniędzy, których nie miał; nie tknął ani jednego, miał pieniądze tylko na kawę i już był w niewoli sytuacji.
Zobaczył w myśli swą powiększoną jak pod soczewką głowę i popękane dłonie, owinięte bandażem białych, źle upranych mankietów. Filip był w zmiętej koszuli, porozpinany i zyskiwał tym jeszcze pożądaną niedbałość.
Spojrzał na Filipa. Zmierzyli się spojrzeniami, Filip wytrzymał spojrzenie Benedykta, uśmiechnął się, czuło się, że się spieszył, był czymś przejęty i podminowany, chciał mówić, spotkanie traktował jak dąg wyjęty z całości spotkań, które nie istniały. Jego uśmiech przeszedł w delikatny grymas bólu. Lewe oko miał trochę inne, ciemniejsze i przy obrocie głowy świeciło jak kwarcyt w słońcu. Stwarzało to pozór drobnego kalectwa. W kwarcycie połyskiwała sucha łezka jak w źrenicy poczciwego psa. Łezka ta na przekór wszystkiemu, co by pomyśleć o nim, zabarwiona była czymś ludzkim, wzruszającym, prawie biednym. Przy całej jednocześnie świadomości działania tej rzekomej biedy i czelności zewnętrznej tworu natury, być może, „lud ma rację, która obraca się przeciw niemu”: tworu zdarzającego się raz na lat czterdzieści — jak zacytował Hieronim.
Należało teraz „zacząć”. Przeciąć, zdemaskować różyczkę i zacząć brutalnie „tamtą sprawę”.
Lecz Filip dał nieuchwytny znak, że chce coś powiedzieć. Położył rękę na ramieniu Benedykta.
— Jestem panu wdzięczny — rzekł. — Stała się rzecz zabawna. Pan o tym nie wie — uśmiechnął się na wspomnienie jakiejś myśli. — Wygląda pan na człowieka... z góry proszę wybaczyć...
— Pan? Wdzięczny? — przerwał Benedykt. — Mnie?
— Tak. Oczywiście przez przypadek, zbieg okoliczności. Ja czasem korzystam z przypadków. Wyratował mnie pan na ulicy. Byłem w sytuacji idiotycznej.
— Ja? Pana?
— Tak — rzekł poczciwie. — Pan się teraz przestraszył. Robi pan wrażenie człowieka... — zawahał się — prostolinijnego, uczynnego... lękliwego... A to tamto pańskie figlarne zakłócenie... proszę wybaczyć... może to ono powoduje... — zmitygował się i popił kawy.
— Zakłócenie? Nic nie rozumiem... Nie jestem lękliwy.
— Ależ! — wahał się Filip i spojrzał wesoło w oczy: — drobiazg. Proszę się nie przejmować. Nic nie mam przeciwko zakłóceniom. Byleby w innej parafii i na odległość. Dajmy na to — przymrużył bezecnie oko — kwiatka.
— Ja pana wyratowałem?! — Benedykt wciąż nie mógł uwierzyć. — Zakłócenie? Nie rozumiem.
— Tak — Filip patrzył ufnie w oczy. Światełko w jego oczach nieustannie migało. — Pan, pan... Byłem ścigany. Ktoś stał już pod moją bramą. Nie pierwszy raz. Szedł krok w krok, to się powtarza, ogarnął mnie strach, jak zawsze nie miałem odwagi się odwrócić. Wydawało mi się, że zobaczę twarz straszną, ślepą, zjedzoną łuszczycą, kaprawe oczy starca i cały czas czułem zimną łzę jego spojrzenia na moim karku...
— Pan to mówi serio? Jest pan pijany.
— A skądże bym wymyślił to świństwo: zimną łzę na moim karku? Nie jestem poetą. Nogi się pode mną uginały...
Miał jakby rację, i by nie wymyślił.
— Nagle — ciągnął dalej — nagle pan, z tą kretyńską różą... jak ręką odjął, zniknął mój koszmar. Nieraz tak idę, uciekam, idzie za mną, wychodzę za miasto, skręcam w lasek, okrążam polankę, nazywaną Heksenring, pan wie którą, pod spalonym dębem, idę do rzeki, rozbieram się, płynę na drugi brzeg i dopiero w połowie odwracam głowę: wiem o tym, truchła nie pływają. I prawie zawsze na tamtym brzegu ktoś siedzi i patrzy za mną. Jest to mężczyzna w czarnym ubraniu, bardzo stary, głowę chowa w ramionach, wstrząsają nim konwulsje. I wie pan, gdy mu się tak przyglądam przez dłuższą chwilę, przychodzi mi na myśl, że to jestem ja. Tak, tak, ja nie fantazjuję i zaraz to wytłumaczę: że to będę ja, byłbym ja, gdybym do tego dopuścił... gdyby to się stało...
— Pan już dzisiaj boi się starości? — Benedykt nie wiedział dlaczego, ale nie dopuścił do zakończenia tego zdania.
— Niech pan pęknie ze śmiechu: tak! Mówię panu, jestem niczym, to nie ulega najmniejszej wątpliwości. I moje w tym szczęście, że jestem niczym. Byle to utrzymać, byle nie myśleć! Ale niech pan pomyśli: kobieta. Zna pan? Nie zna pan. Piękna kobieta. Starzenie się jest najcięższą dla niej obelgą. Jest z czego czerpać instytucji obelg, jest materiał do niszczenia. Jest fakt dotkliwy dla tych, którzy to widzą. I nagle odkrywają, że srebro, poezja i stare malarstwo pozostały nie tknięte. Psy się nawet odrodziły. Niech się pan nie gorszy, nie jestem bałwanem, nie jestem pomimo pozorów... — Przez salę przewinął się ten z wykręconym wąsem i mijając Filipa zagadnął go o coś kordialnie, lecz spotkał się z chłodnym niezauważeniem. — Mój ojciec — mówił Filip wyłączony z całej sali i pochylony do Benedykta, jakby się znali od lat — gdy się kiedyś pokłócił z moją matką, z pewnych powodów, raz w życiu do mnie przemówił i pokazał mi Horacjusza, kosztowny egzemplarz, podeptany obcasem. To matka natrafiła, i mając lat dwadzieścia w Odzie do Licy przeczytał słowa:...ty za to długo pożyjesz jak wrona... coś tam... aby mogli z szyderstwem... coś tam... nie pamiętam: widzieć pochodnię w popiele... tak jakoś... i nie wytrzymała, czytając pewno przedtem i Odę do Licy sprzed lat dwudziestu; nic już nie pamiętam, napadła ją wściekłość.
— No dobrze — zapytał Benedykt próbując dojść granic prawdy i kłamstwa — wtedy nad rzeką, czy pan wraca po swoje ubranie?
— Nigdy. Kupuję w najbliższym domu byle jakie i wracam okrężną drogą.
— Więc ma pan tego pełną szafę?
— O — zdziwił się Filip — jaki pan praktyczny. Słuszne pytanie. Przychodzi do mnie stary łachmaniarz i kupuje. Być może, że to on tak za mną chodzi.
— Jak?!
— Ten łachmaniarz. Uważa pan, że to nie jest możliwe? — oko, to inne, migało rozbrajającą poczciwością.
Tym razem już kłamstwo wyglądało na nie skrępowaną kpinę. Szydził z prostego człowieka, uważał go za prostego i stwarzał siatkę nie do przebicia. Zbliżał się widocznie moment pożegnania. Horacy już był i kelnerka, wspomnienie o matce, nie zapytał tylko, kim jest Benedykt, ani słowem, poza wulgarnym podejrzeniem, są tacy ludzie. Ale przecież na czymś to osłabienie musiało polegać, nic nie jest darmo.
Filip rozłożył ręce:
— Wszystko jest możliwe. Wszystkie przypadki. Pan nie Wierzy? — uśmiechał się z wyrozumieniem: — chciałbym się panu kiedyś zrewanżować. Czy jest to możliwe? Zaprosić do pewnego domu. Mam pewien plan. Jestem z gospodarzem w przyjaźni, spełnia moje kaprysy, pan będzie tym kaprysem. Zechce pan? Nabrałem do pana sympatii od pierwszego wejrzenia. Robi pan wrażenie anarchisty albo czegoś podobnego.
— Chcę panu stanowczo wyjaśnić — przerwał wreszcie Benedykt sumując wszystko — że nie mam nic wspólnego, byłoby to haniebne — aż się zachłysnął — nic wspólnego z tym „zakłóceniem w parafii” — jak pan był łaskaw powiedzieć... nic a nic, i raz na zawsze!
— A... to nie szkodzi — Filip przyjął rzecz obojętnie, znów kładąc rękę na ramieniu Benedykta: — Zgoda. — Skinął głową uprzejmie: — Zgoda. A gdyby pan nie lubił, powiedzmy, gruszek po kardynalsku — zwrócił się jak do dziecka — czy także by się pan tłumaczył?
Już kilka razy obejrzał się poza siebie, był czymś ubocznie zaabsorbowany, jakby się spieszył.
Należał do ludzi, którzy podbechtują się od wewnątrz, wystarczy im kilka słów, które wypowiedzą i które usłyszą, aby podpaliły cały magazyn.
— Wobec tego — zapytał po chwili — co to miało znaczyć? — cofnął rękę: — to na ulicy?
W jego kolorowej tęczówce wychyliło się coś niemiłego, na moment, groźnego prawie, mignęło to, przygasło i gdy zapytywał dalej: — A może ma pan do mnie jakiś żal? — już się uśmiechał. Lecz, jeszcze spięty wewnętrznie, bystro patrzył w oczy.
Znów wypadła niezręczna cisza.
Benedykt zdał sobie sprawę, że definitywnie nadszedł moment ostateczny.
Przedłużył chwilę. I jeszcze ją podwoił. Zwlekał, znów zobaczył to zamieszanie, gdy nagle przewróci stolik, i śmieszność, gdy fagasi będą go wywlekali za kołnierz pędząc precz jak pijanego rekruta, i tę wspaniałą minę Filipa, który się niepomiernie zdziwi, a może nawet ucieszy, że oto prostak zwariował, nie wytrzymał przepychu słów, kremu i kawy.
— Ja panu pomogę — rzekł Filip beztrosko, o rozbłyśniętych już oczach: — Pan mnie nienawidzi. Prawda? Pan mnie nienawidzi.
Rzekł to lekko, z uśmiechem; ponownie nastała chwila milczenia.
Zostało powiedziane. Tamten „to” powiedział. Należało tylko potwierdzić. Zapytać, czy to on był wtedy. Zadać kilka krótkich pytań i działać pospiesznie.
Na skroniach Benedykta musiały ukazać się krople potu, nie miał siły dotknąć ręką czoła.
I znów dobrotliwie Filip mu dopomógł:
— Nie musi pan odpowiadać. Pan nic nie musi. Jestem pod tym względem bardzo wygodnym towarzyszem zabawy. Pana ktoś nasłał — rzekł cicho — miał mi pan ubliżyć. A tymczasem jesteśmy razem. Nawet nie zapytuję pana, kto? Ktoś, kto się musi bardzo męczyć moją osobą, a wystarczyłoby jedno moje słowo, żeby odwróciło się wszystko, co go we mnie drażni. Lecz ja nie mówię tego słowa. Proszę nie uważać tego za zarozumiałość. Największą karą jest bagatelizowanie. Utrzymywanie kogoś w nienawiści. Wysila się, pracuje i odwala jak drobny urzędnik bieżące sprawy nurtującej wściekłości. Pewno już wstaje z myślą o mnie. Ja panu kiedyś coś takiego pokażę, zademonstruję, jak ludzie są łasi na dobre słowo. Przychodzi, żeby zabić, i nagle całuje po rękach...
To nie był „tamten”. Za dużo, za dużo. Benedyktem wstrząsały dreszcze i nie mógł ich opanować.
— Zaszło jakieś nieporozumienie — rzekł. — Na razie proszę przyjąć do wiadomości, że nikt mnie nie nasyłał. Nie jestem posłańcem. Pan nawet nie raczył spostrzec, z kim ma do czynienia? — wstał, zasunął krzesło. — Bardzo dziękuję za miłe towarzystwo... Chciałbym uregulować... — szczękały mu zęby. Nic go nie oburzało, tylko bezczelność, pewność siebie, niepokonalność, wyzwanie. To musiał być Ten! A cóż to za prowokująca osobistość!
— Nie — rzekł stanowczo Filip otwierając szeroko oczy. — Proszę mi wierzyć, że nie chciałem pana w niczym dotknąć. Odwrotnie, proszę pana, odwrotnie, odwrotnie... a pan nie pojął... Niechże pan siada, proszę — zerwał się, okrążył stolik i wziął Benedykta za rękę. Zwróciło to uwagę, patrzono na nich. — Pan zrobi mi tę przyjemność — powiedział. Trzymał go za rękę i wyczuwało się, że bez szamotania nie wypuści.
Nie należał do ludzi, którzy godzą się, aby ktokolwiek ich porzucał. Był prawie przerażony, błyskawicznie dokonał czegoś, co można by nazwać — wielkim aktem. Potrafił, umiał to zrobić. A „Wielki akt” polegał na kilku słowach, z których wyrzucone zostało wszystko, co poprzednie: podejrzenie o nasłanie — można by sądzić, iż myślał wręcz, właśnie odwrotnie, i sprawa przeciwna: „to wobec tego skąd róża!”. Porzucając konsekwencje, ukazał wielkoduszność, ukazał ją tak szybko, że nie dotknęła mózgu przeciwnika. — Nic poważnego — rzekł — proszę się na to zgodzić. — Przed chwilą miał przecież Benedykta w rękach, widział jego lęk i załamanie. Było dosyć, mógł już się go pozbyć.
Benedykt zrezygnowany usiadł. Był pod ostrzałem spojrzeń. Sięgnął po filiżankę z kawą. Pochylił się nad nią.
Gdy podniósł głowę, uświadomił sobie, iż podniósł ją dlatego, że przed paroma sekundami coś zaszeleściło, tak jakby poruszyło się powietrze.
Na wprost, obok Filipa, blisko jego ramienia, siedziała Filigranowa. Patrzyła na Benedykta. Musiała podejść bardzo cicho. Filip robił wrażenie niezadowolonego.
Nie przedstawił mnie — pomyślał Benedykt w pierwszym momencie jeszcze przytomnie. Poczuł, że robi mu się słabo. Już by nie wstał, stracił władzę myślenia.
Był teraz w sytuacji — jakby ktoś bał się, lecz był już w piekle, i wyglądało ono inaczej przez istnienie nieba i jeszcze raz inaczej, gorzej, tym gorzej, że niepodobne do nieba. A niepodobieństwo im bardziej absolutne, tym bardziej podnosi wartość tego, co było wyobrażone, być może dlatego, że jeszcze nie tknięte. Wróciła mu władza myślenia.
Przyszła mu spóźniona myśl, że zrywając z Filipem nigdy by jej nie zobaczył z bliska.
Zapytała Filipa o coś po niemiecku, jak gdyby o Benedykta. Była Niemką.
Ochłonął szybciej niżby w wyobrażeniu. Spojrzał na nią, było mu tak wszystko jedno, że patrzył z całą odwagą.
Kto widział z bliska muchę — pomyślał — nie wie, czy jest w swoim rodzaju brzydka, czy ładna, co powinno charakteryzować piękną muchę z nieprzepartym wdziękiem, w swoim rodzaju? Jest z bliska olbrzymia. Na pierwsze wrażenie Filigranowa była olbrzymia, powiększona i rzeczywista. Rzeczywistość, każdy fakt z bliska, tak jak ona, powinien przerażać, gdy już istnieje. Uroda Filigranowej była przerażająca, powiększona i zmienna jak skała, do której się dotrze. Zawierała więcej znaków, niż czytało się przedtem, niespodziewane skróty, które nawet przy niepozornym obrocie głowy dawały inny widok innej urody. Jakby doskonałość powielała się w sobie i miała jeszcze dodatkową szansę w czasie, liczoną na sekundy. To znaczy, miała w sumie nie dwa, lecz kilkanaście widoków wynikających z mnożenia i sprawiała przez to wrażenie poruszonego zdjęcia, które wreszcie męczy oko. O znaku szczególnym tajemnicy, której kiedyś poszukiwał, mowy być nie mogło. I Bogu dziękować. A to, co brał dotąd, było tylko to, co charakteryzuje nieraz idiotów — lekka chmurka na czole, spadająca na brwi, mocne, więc chmurka treściwa, przyciemnienie oczu, odbicie w nich tej chmurki i lekka boleściwość, która natychmiast znajdowała refleks w wargach o lekkim wygięciu w górę, podbijających ten ciężar i kosztujących gorycz powietrza wypełnionego piołunowymi spojrzeniami uczestników zjawiska. Niechże to jeszcze rzuci dalszy refleks po całej twarzy, a zacznie dławić się w niej znaczenie, nic nie znaczące oczywiście. Poza tym wszystkim — co do tej pory licząc — mogło spowodować aż tyle myśli. Spowodować wiersz napisany.
Zapytała Filipa po niemiecku, kto to jest? — zapytała jawnie, nie patrząc na Benedykta.
— Doktor filozofii — odpowiedział Filip — mój przyjaciel — dorzucił z wściekłością. I ujawnił tym samym złą intencję jej grymaśnego zapytania.
— Ach so... — powiedziała i wstała od stolika.
Z nikim się nie żegnając odeszła.
Bez tej wyśrubowanej musztry, z jaką wchodziła do kawiarni za pierwszym razem. Z paru odruchów sądząc, była zupełnie prosta, używała swych cech nie tak, jakby dyktowały, być może, marnowała to wszystko. Przedtem jeszcze nadgryzła dwa pączki i położyła je na talerzyku. Odruchowo nadgryzł następnego Filip. Spojrzeli wtedy na siebie dość kwaśno.
— Muszę już pójść — rzekł Filip. — Nie ma chwili spokoju.
— Nie jestem doktorem filozofii, tylko magistrem filologii — rzekł Benedykt.
— No właśnie, no właśnie — powiedział w roztargnieniu Filip i jakby wynikało z tego coś do załatwienia: — Czas by stąd wyjść — powtórzył.
Przecież, pomimo przeprosin, ani przez sekundę nie zapytał, kim Benedykt jest? Nie przychodziło mu to widocznie do głowy.
Filip skinął na kelnerkę. Przyszło do płacenia rachunku. Benedykt, sparaliżowany niebezpieczeństwem tego płacenia, utkwił oczy w kelnerce. Kelnerka patrzyła na Filipa. Wygięła się, w palcach trzymała ołówek, prawym uchem dotykała ramienia szamerowanego krochmalonym esikiem białej koronki, o którą pocierała ucho. Filip nigdzie nie patrzył, ociągał się albo był nieporadny, wkładał ręce do wszystkich kieszeni i wyjął grzebyk, któremu się zdziwił.
O rachunku Benedykt już pomyślał przedtem. Gdyby sam miał płacić, nie miał tyle pieniędzy, mógł liczyć na połowę, jeśli w sprawach pieniężnych Filip nie był świnią. Nie tknął ani jednego pączka, dwa nadgryzła Filigranowa, jeden bez potrzeby Filip — zjedzono więc trzy, a na paterze — obliczył — jeszcze siedemnaście — czy w obyczaju było zatem wszystko to zapłacić? Gdyby przypadła na niego połowa i tak by jej nie miał. Jest to oczywista bezczelność zamawiać i zmuszać.
Filip zapłacił wszystko, a siedemnaście pączków dał kelnerce w prezencie, prosząc przedtem, aby je zapakowała. Rachunek regulował chaotycznie czerpiąc pieniądze wprost z kieszeni i proste obliczenie tak zagmatwał, że zapłacił, jak się zdaje, trzykrotnie. Lecz zrobił to jak gdyby rozmyślnie, lubił być oszukiwany i miał widocznie szyderczą satysfakcję, że oszukujący wysila spryt niepotrzebnie, wykorzystuje roztargnienie i wdzięczy się fałszywym uśmiechem za darmo.
Wyjął różyczkę z szklanki, strzepnął z niej krople wody.
— Co by pan powiedział — zapytał — gdybyśmy zjedli teraz małe śniadanie?
Przed chwilą mówił, że musi już pójść.
W szatni wciąż było zamieszanie, jakiś garbaty mężczyzna przed lustrem poprawiał krawat, unosząc dwoma palcami czarną brodę. Filip znów zniknął. W głębi była druga sala. Nagle wyszedł z niej Mrugający, ten, co się do wszystkiego przyznał, recenzent, i wcale się tym nie krępował, że miał torbę z gazetami przewieszoną na rzemieniu przez ramię, że tkwił w alarmistycznym tłumku, który tu isię wił w lewo, prawo, do drzwi, do.kotar, tyle tylko, że gdy zobaczył Benedykta, nie dosłyszał kogoś, kto zażądał egzemplarza gazety.
— Ho, ho! — powiedział radośnie znad ucha jakiejś kokoty, która razem z nim wykonała bezwolny obrót, jak wiórek na rwącej wodzie, i nawet lekkim dotknięciem ręki w granatowej rękawiczce, koleżanka, przesunęła go trochę ze swej drogi:
— Ejże! — powiedział — to pan? Gratuluję!
— Widocznie zauważył Benedykta już przedtem w towarzystwie Filipa. W tej chwili wystąpiły mu na twarz nerwowe grymasy, jakby się rozgniewał. Benedykt także obracał się w tłumie wokół swej osi:
— Co? — zapytał brutalnie i chciał sięgnąć po gazetę, lecz tamten torbę sprzed rąk przerzucił na plecy, tak że został mu tylko numer blaszany na piersiach: 4, przekręcony zresztą do góry nogami i stanowiący monogram: h. Stał się gościem, równym kokocie rozmodlonej do oczu ćwierćpanów. Przywitał się, czekał na ten moment, był podniecony, grymasy harcowały po jego twarzy jak psy, skurcz pod lewym okiem trzepotał, jakby w tym miejscu dzisiaj miało nastąpić jakieś dodatkowe dwuznaczne zjawisko — przytrzymał rękę Benedykta i zapytał w olśnieniu, kwitując Filipa:
— Pan zna? Pan zna! — sam potwierdził. — Ho, ho! — aż się cofnął. — No! Nie będę taił. Piękna znajomość! Nazwisko. Fortuna. Rasowe kobiety — bełkotał — scenki rodzajowe, gobeliny... Pogratulować — popatrzył z dobrotliwym, szczerym podziwem. — Pan? Kto by się spodziewał? A mówiłem Hieronimowi: ten grzeczny, pokorny, swoje wydrąży, ha! — Był już dobrze pijany. Nachylił się konfidencjonalnie, zerkając po bokach: — Trzeba znać historię... Historię we wszystkich barwach. Słyszał pan? O tej aferze? Profesor. Z niejaką Piantą? Piękne nazwisko. Nie słyszał... — zgorszył się jak gdyby. — Hieronim panu nie opowiadał? — dostrzegł wracającego Filipa, zamroził twarz, puścił dłoń Benedykta, wycofując się dyskretnie.
— Hieronim nic mi nie opowiada — rzekł sucho, w półobrocie Benedykt. — Az panem Małachowskim mam sprawę honorową. Tak. Gdyby pan Hieronima spotkał wcześniej, niż ja tam będę, proszę mu to powiedzieć — zabezpieczył się. — Koniecznie.
— Honorową? — zdziwił się tamten. Już prawie zza pleców Benedykta. Nie uwierzył.
— Ejże! — powiedział. — Wolne żarty. Honorową. Nie obejdzie się bez śniadanka. U Krauzego. I honor syty, i koza cała — roześmiał się z konceptu. — Bażanta dysponować — szepnął rozpaczliwie — z piórami, młody człowieku, i portwein! — uniósł palec w górę i trzymał go z daleka. — Był całkiem pijany i szczęśliwy szczęściem bliźniego.
Filip odruchowo wziął Benedykta pod rękę:
— Kto to?
Wyszli, szedł tak i opierał się trochę o ramię Benedykta:
— Nikt — odpowiedział.
Restauracja była blisko, z zewnątrz niczego nie zapowiadała, robiła wrażenie sklepu, nikt się w pobliżu nie kręcił, można było o niej nie wiedzieć. W mrocznym wnętrzu też było pusto, zupełnie cicho, szatnia wielkości przedpokoju, skromna.
Na spotkanie wyszedł olbrzym w liberii, jak tresowany szympans. Miał złote zęby, guziki i epolety, ukłonił się nisko, od razu przepuścił Filipa w głąb poza szatnię, jakby to było umówione.
Był tam pusty pokoik, szafa, fotel i umywalka przykryta ręcznikiem, zalatywało karbolem.
Filip powiedział:
— Nie uprzedziłem pana, czeka nas mały zabieg. Proszę się czuć jak w domu. O, ten człowiek zaopiekuje się panem.
Z drugiego pokoju wyszedł starzec w liberii. Zgiął się w ukłonie. Był przygarbiony, krępy, o nieprzyjemnym wyrazie oczu, martwych, jakby niewidomego, i zajęczej wardze, zwierzęcej, obrzeżonej czymś białym, jakby buszował w kuble z gipsem; nie powiedział nic, złożył tylko ręce jak do przyjęcia drogocennego towaru.
Zaprowadził Benedykta do następnego pokoju, Filip został w pierwszym.
Była to klitka, wąska, na szerokość okna, cieimma. Zakratowane okienko wychodziło na podwórze. Stała szafa i dwa krzesła. Po szybie tłukła się mucha. Starzec podszedł i najpierw rozdusił ją z całym okrucieństwem.
Otwarł szafę, wyjął czarny garnitur, odpiął od niego jakąś kartkę, położył garnitur na krześle. W szafie było ich więcej, biała suknia balowa, wszystko z kartkami, na których wypisane były nazwiska.
Benedykt nic nie pojmował. Starzec milczał, krzątał się bez słowa.
Widocznie Filip zapomniał powiedzieć, o co chodzi, albo rozmyślnie wystawił go na próbę.
— Niech się pan rozbiera — rzekł bełkotliwie starzec i pokazał krzesło. Na drugim położył białą koszulę i krawat. Wyjął z szafy buty, skarpetki, spinki i jakieś drobiazgi.
— Żwawo, człowieku, żwawo — wymamrotał. Stał teraz bezczynnie, plecami do Benedykta, przy oknie, którego ćwiartkę uchylił. Ukazał się fragment podwórza ponury, z widmami szyldów, kłódkami, galeryjkami, martwymi oknami, skropiony olejem, siny.
Ledwo Benedykt zaczął pojmować — nie upłynęła minuta — wszedł Filip. Był już przebrany, w czarnym żakiecie, w lakierkach, wyświeżony, błyszczały mu włosy, dłonie wyskoczyły z białych mankietów, w krawacie miał perłę.
Jak on to zrobił?
Benedykt odwiązał dopiero tasiemki przy kalesonach, spranych jak kuchenna firanka i połatanych w innym kolorze. Drgnął nieprzyjemnie. Opanował się na tyle, że nie krzyknął.
— Prędzej, ach, prędzej — powiedział radośnie Filip, nie zwracając na niego większej uwagi. — Jest bardzo późno. A pan się grzebie jak ciotka do snu wiecznego.
Benedykt skulił się w sobie. Był niezbyt fortunnie zbudowany. Miał chude nogi, krótkie i krzywe, brzuch i tors nadmiernie rozwinięty, atletyczny, pozornie nie do uniesienia przez nogi, duże palce u stóp odstawały jak u pastucha, który drepcząc przepuszcza przez nie krowie łajno. Miał za to rozum. Rozum pozwalał mu próbować granic wytrzymałości.
— Przestraszyłeś się — rzekł wesoło Filip i poprawił się: — przestraszył się pan tego człowieka. Wygląda jak oprawca, a jest wyjątkowej łagodności.
Mówił tak przy tamtym bez skrępowania. Gdy tylko wszedł, starzec odwrócił się do niego frontem w oczekiwaniu. — Prawda? — zapytał starca — a jak to było wczoraj z tym oficerem? — zmienił temat. — Strzelał? Niech pan spojrzy — zwrócił się do Benedykta — bo jest pan nieufny...
Benedykt podniósł głowę i struchlał.
Filip na dowód, że starzec jest łagodny, wyjął kostkę cukru z kieszonki kamizelki i podał mu na dłoni jak koniowi. Fagas zachowując ponurą twarz wargami zdjął cukier z dłoni i kwaśno się uśmiechnął. Jadł teraz cukier i miał odpowiedzieć na pytanie o tym oficerze. Widocznie stało się coś tutaj. Lecz jąkał się i bełkotał, chciał gorliwie, charkotał, wybuchało w nim, lecz niezupełnie przekształcało się w słowa, niewiele miał do powiedzenia, ale Filip zrozumiał wszystko i tłumacząc na język ludzi powtórzył Benedyktowi. Otóż — wczoraj — nie pierwszy tu raz — wręcz idiotyczne zdarzenie — oczywiście już zatuszowane i lokal błyszczy jak zawsze — bawił młodszy oficer w towarzystwie kobiety...
Starzec słuchał w napięciu i coś sprostował gorliwie bełkocząc.
— A tak — rzekł Filip — mówi, że dama, że oficer był z damą. W pobliskiej loży siedział młody ziemianin, o ile zrozumiałem, pijany, sam, i śmiertelnie obraził oficera. Przez to, że zaczął się przyglądać tej damie. Rzecz jasna, to wystarczyło. Oficer podszedł do ziemianina i zażądał satysfakcji. Nastąpiła krótka wymiana słów, ziemianin strzelił go w pysk. Tragedia dopiero się zaczęła. Oficer przez przypadek nie miał przy sobie broni i opuścił lokal. Po godzinie wrócił, podszedł do ziemiąnina i zastrzelił go jak psa. W obronie honoru munduru. Mój staruszek mówi, a jest w tym znawcą, że będzie miał tylko sprawę o to, że był bez broni i że przez godzinę szwendał się po mieście bez honoru. Trzeba być ostrożnym — spojrzał na Benedykta: — O, wcale dobrze.
Benedykt był już ubrany. Czy była to jakaś aluzja do Filigranowej?
Buty były w palcach za ciasne, spodnie za długie, kamizelka ledwo się dopięła. Włożył palec do kieszeni w kamizelce, cukru nie było, natknął się na jakąś karteczkę wielokrotnie złożoną, lecz jej nie wyjął, tknęło go przeczucie, iż coś oznacza, pamiętał tylko, żeby o niej nie zapomnieć. Był przygnębiony, pełny sprzeczności, zniewolony, pełny niesmaku i jakiegoś lęku, jakby miał wziąć udział w wyjątkowo ordynarnej zbrodni. Nawet nie robił już sobie wyrzutów.
Nie wyszli z powrotem do szatni, tylko wprost na salę, znaleźli się po drugiej stronie kotary, przy wielkim gdańskim piecu, malowanym w rozgwiazdy i morskie potwory, wszystkie w jadalnych kolorach. Odebrał ich stary pan z serwetą w ręce i przywitał Filipa głębokim ukłonem, najgłębszym do tej pory, i już ich nie odstąpił.
Filip szedł opornie, ociągał się jakoś, marudził, Benedykta wziął z swej prawej strony, położył mu na ramieniu rękę z zabandażowanym palcem. I w tej postaci lekko rannego, marudera, potykającego się na równym, doszedł do środka sali, nic wokoło nie widząc, rozleniwiony w niedbalstwie, z którego nic nie wynikało.
Benedykt zorientował się, że powaga chwili polega na wyborze miejsca.
— Mamy do omówienia bardzo poważną sprawę — Filip przerwał brutalnie wędrówkę. Z powrotem znaleźli się przy gdańskim piecu.
Stoły przykryte były białymi obrusami, które zmieniało się na inne białe, gdy ktoś usiadł. U góry świeciły żyrandole — złote i srebrne krzewy — w świecie obróconym do góry nogami. Panował tu jakby zmierzch — powietrze było wieczorne, lekkie, ciche, bezgłośne, słowa pękały jak bańki mydlane. Z bladokolorowego szklanego sufitu spadało światło, jeśli nie dzienne, to z pory wczesnego świtu w dzień pochmurny, wszystko obracało godziny wniwecz, tylko biel serwet była ponadczasowa.
Za plecami pierwszego kelnera ukazał się drugi. W tej chwili w oddali objął straż trzeci. Sala była prawie pusta, sytuacja wewnętrzna przestrzegała reguły, aby nic nie było, nic się nie działo; dwaj starcy siedzieli w milczeniu naprzeciwko siebie z cygarami w rękach, uniesionych na jedną wysokość, nieruchomo, jakby wykonywali jakąś próbę. Pośrodku jakaś rodzina w żałobie, dwanaście osób, wszystkie pokolenia na czarno, pochyliły głowy nad wazą, z której dwoje służby dzieliło porcelanowym czerpakiem różową zupę. Wysoka kobieta w piórach na głowie wysłuchiwała dwóch podstarzałych chłopców w czarnych żakietach. Jeszcze był jeden, samotny pan, gruby, bardzo daleko, niezadowolony, prawie wzburzony, wykładał coś kelnerowi, a kelner zgięty wpół, z odstającym bladym uchem, widocznym jak pieróg na talerzu, patrzył pionowo w dywan, kiwał głową i wszystko już wiedział.
Gdy usiedli, Benedykt z przerażeniem odkrył, że tuż blisko, przesłonięty kolumną, siedzi oficer z kobietą. Spojrzał na Filipa. Przed Filipem był drugi kelner. Chciał to natychmiast powiedzieć Filipowi, lecz kelner zaczął już swoje.
Jaką on ma ważną sprawę do mnie? — pomyślał nagle Benedykt i zaświtało mu w głowie podejrzenie — że przecież Filip może mieć także do niego pretensję o zaczepienie Filigranowej, w jego pojęciu, i może wobec tego działać równie podstępnie, jak on wobec niego.
Zza pierwszego wysunął się drugi kelner, mały, stary, łysiutki, z plamą na czaszce jak od kapnięcia świecy, o trzeźwych oczkach rozanielonego knura — figlarny, w cuglach, badający tonację, z której dziś trzeba zacząć, oględny i wielki, nawet poruszając rękoma, dla gestów zachowywał tyle miejsca w powietrzu, ile przystało na kelnera; przywitał, podał kartę, pochylił się, nastawił ucha, jakby z ust Filipa popłynąć miało objawienie. Równocześnie łowił oddech, słyszał brzęczącą muchę, której nie było, i widział fatalnie zawiązany krawat Benedykta. Filip, jak wtedy, od razu narzucił styl chaosu, który był jego ulubionym stylem, niepewności, korekt, cofania i mylących pragnień. Najpierw zamówił chleb świeży z solą i wodę selterską, następnie bażanta, kompot i borówki, sałatę zieloną. Kelner skłonił okrągłą głowę ukazując na czubku punkcik jak od nóżki cyrkla, lecz nie odchodził. Wtedy Filip odmienił bażanta na dziką kaczkę z jabłkami, a do chleba kazał podać czarny kawior, cytrynę i koniak — to najpierw, a potem zupę rakową — jednocześnie z bażantem. Ale przecież bażanta już nie było, został wycofany, wobec tego zamówił rumsztyk bez cebuli. Kelner notował, lecz nie wszystko, prawdopodobnie tylko to, co według jego doświadczenia miało zostać, sprawę traktował sumiennie, bez uśmiechu, widocznie jego ocena mówiła, że dzień jest o średnim poczuciu humoru. Nagle odszedł, nie zważając, że Filip ma coś jeszcze do powiedzenia. Zza niego wysunął się pikolo rudy, niemiłosiernie podstrzyżony i skropiony wodą jak główka sałaty, postawił dwie tace, o których chyba nie było mowy. Na jednej była karafka z wódką, na drugiej syfon wody sodowej i cztery szklanki.
Benedykt nie spostrzegł, kiedy Filip napełnił wszystkie cztery szklanki wodą sodową, parami, jedną pełną, drugą do połowy, dwa niewielkie kryształowe kieliszki, napełnione przez pierwszego kelnera, który znów był tutaj, stały nie tknięte.
Filip sięgnął po dużą sodową i zaprosił oczami Benedykta. Wypił jednym haustem, Benedykt poszedł jego śladem, przy pierwszym łyku spostrzegł, że była to wódka.
Jeszcze jedna para rąk ułożyła sztućce, serwety, talerze, talerzyki i wszystko, ogromną ilość zastawy do chleba i soli. Sól podano miałką i w grubszych ziarenkach, Filip unurzył w niej kawałek razowego chleba, wyjętego z całej kolekcji kromek, każda skromnych rozmiarów. Znów wypił, po drugiej szklaneczce zaszkliły mu się oczy, jakby wzruszony chciał zapłakać, upłynęła jeszcze minuta, był pijany. Dwa kryształowe kieliszki stały nietknięte. Filip spojrzał na Benedykta, jakby ten co dopiero przyszedł, i rozpromieniał. Przytomnie poprawił mu krawat pod szyją i kazał usiąść wygodnie.
W tym momencie Benedykt spostrzegł, że plecy oficera ukazały się wyraźniej i już po raz drugi nerwowo drgnęły. Spojrzał na Filipa.
Filip, tak jak dotąd nic nie mówił, ożywił się teraz i napełnił szklankę z nowej karafki.
Benedykt wypił jedną, ustał na drugiej, szumiało mu w głowie, wokół zrobiło się jaśniej, bezpieczniej. Aż do chwili ukazania się tego oficera.
Nic nie stwierdził na pewno, ale wydało mu się, i to go przejęło zgrozą, że w jakiś nieuchwytny sposób Filip być może prowadzi jakieś działanie lub odpowiada — byłoby to nie do wiary! — na czyjeś — ściślej — o Boże! — kobiety siedzącej w towarzystwie oficera zaczepki wzrokowe, albo je powoduje. Byłoby to chyba nieprawdopodobne. Na wszelki wypadek, i aby przerwać milczenie, zapytał ostrzegawczo: — Pan widzi? — Pokazał dyskretnie kątem oka. Miał na myśli prosty fakt, iż jakiś oficer, z tych, których niedawno wspomniano tak groźnie, siedzi w pobliżu.
Filip uniósł brwi, nie zrozumiał, ze szklanką w ręce zaczął opowiadać o swym przyjacielu, do którego zamierza prosić Benedykta. Przyjaciel ten, znakomity, stary człowiek, skupił w swych rękach olbrzymi majątek, był sam, z córką jedynaczką, i postanowił... Co postanowił?... O tym właśnie mówił Filip.
Tak jak w decyzji stosował styl chaosu, tak w relacjonowaniu, gdy już odpalił rakietę, miał czas odczekać, zanim rozerwie się w powietrzu. Mówił systemem eksplozji. Tak jakby w magazynie słów, który w nim płonął, ukryty był ładunek wybuchowy.
Lecz Benedykt — niestety — znów zmuszony był zwrócić uwagę na oficera.
Stało się tak, że mimo woli dostrzegł jego towarzyszkę. Była to młoda kobieta, aż nadto jasna, mignęła mu jej twarz zwrócona właśnie w ich stronę. Była to twarz urodziwego prosięcia, z grymasikiem przewrotnej świadomości, która już ma coś z dużej świni w znaczeniu idealnym, jeśli dla kogoś ideałem jest, a jest, wulgarność i to, co miewał Filip: zniewalające słodkawe chamstwo, przed którym pewien typ docentów i magistrów pada we śnie na kolana. Może się mylił, był tak przestraszony, że odebranego widoku ze strachu nawet nie przyjął dla siebie. Strach powiększyło jeszcze to, co w tej chwili odkrył. Chcąc zdecydowanie schwytać wątek tej skandalicznej nici — spojrzał uważnie na Filipa. I otóż to, idąc w kierunku jego spojrzenia, trafił na twarz towarzyszki oficera. Rozpryskiwała się, rzec by można, w drobne twarzyczki, jak kulki rtęci, ręce, marne ręce manipulantki biegały jak po klawiaturze, a tors, obciążenie, które trzymać powinno całość w pionie, kołysał się, jakby łajba weszła na falę. I zdążała do katastrofy.
— A jednak! — powiedział do Filipa.
Filip tak jakby nagle pojął, o co chodzi.
— Drogi panie — przerwał brutalnie swe opowiadanie. — Nie jestem dzieckiem. Za wszystko odpowiadam. — Iw odpowiedzi wypił do dna szklankę wódki, pogarszając jakby na złość swój stan nietrzeźwości i tym samym sytuację.
Ale przesunął się trochę przy stole i zszedł z widoku. Zrobił to dla Benedykta. Był tu dla niego, dla niego mówił. Po chwili raz jeszcze nie wytrzymał i nagle wtrącił: — Jednak ma rację ten stary portier imbecyl, kiedy odróżnia kobietę od damy. To nie ja, to ona. Dama nie musi, a ona zaczepiać musi. Miał także rację ten z brodą, który powiedział...
— Kto z brodą?
— Powinien pan wiedzieć: Gautier. Niech sobie pan wyobraża, powiedział Gautier, byle przystojna dziwka jest przekonana, że nie mam innej myśli, tylko żeby zaraz pójść z nią do łóżka. Magistrze filologii... Nawet kolor tej brody powinien pan mieć w pamięci... — wziął Benedykta przyjaźnie za ramię.
A więc pamiętał, przytomniejszy był, niż robił wrażenie, może nawet nie taki pijany.
— Postanowił i obliczył się — mówił dalej o swym przyjacielu — być może pod moim wpływem, bo nagle mnie polubił i oszalał, obliczył swe lata. Ile mu mogło jeszcze zostać? Był sam, z córką, w rachunku tym doszedł do wniosku, że rachunek się nie zgadza i jest w nim poważny błąd w stosunku do lat, które jeszcze pozostały. Może i tutaj działał mój wpływ, bo szaleństwo jego było bezwzględne, odliczył więc tyle, ile potrzebne było dla córki na zawsze, nawet gdyby była idiotką lub utracjuszem. W rachunku przewidział nawet, był trzeźwy i skrupulatny, pieniądze, które będą jej na starość potrzebne, i nawet przewidział, co by było, gdybym ja został jej mężem i uciekł, pan ją może dostrzegł, przysiadła się do nas w kawiarni. Obliczył i jeszcze mu została kolosalna suma, a samego siebie podsumował aż do paraliżu i kaszy manny. Książeczka z tym obliczeniem wyglądała jak tomik poezji ekskluzywnej, pesymistyczny w niemożliwości przekroczenia granic fantazji twórczej. Wszystko to i wszystko, a jednak wciąż zostawało. Należało ułożyć program utracjuszostwa, tak aby wyrzucony kapitał nie był stracony. Wchodząc na tę drogę nie mógł inaczej, musiał, był to nakaz moralny — doświadczyć tym innych — i za moją światłą radą, i z moich skromnych doświadczeń biorąc, pomogłem ułożyć plan, jak doprowadzić do ruiny pojęciowej wszystkich przezornych pogrobowców. Szczęśliwie babka jego była Rosjanką, żona też, on sam jest niewielki, błyskawiczny, jak szermierz celny, pozna pan, chcę mu sprawić pańską osobą przyjemność, zagrały jakieś cienie pochodzenia, wspomnień, ech! — życiu i śmierci przyłożyć rączkę w uderzeniu, niech pamiętają! Zaprosił, nazwisko ma wielkie, począł zapraszać, stało się zaszczytem, umiał to spowodować, i przyjemnością, miał talent, zjawiły się znakomitości, koterie, papiernie, browary, muzyka, finanse i filozofia, zjawiły się kobiety, niepostrzeżenie, i demoralizacja, nieuchwytna, w myśl słów tutejszego biskupa, który także bywał, że każda sztuka, nawet z życia Chrystusa, jest demoralizująca, i każda rozmowa, wyjąwszy o muzyce i logarytmach; widzieliśmy więc córkę jednego z najznakomitszych pastorów skonaną od szczęścia nieszczęśliwej miłości do pewnej, wybitnej, obiecującej kanalii, jej ojca w dyskusji z ateistą, który straszył Husserlem, a który to w konsekwencji wiary przeszedł do niewiary jako wiary, słyszeliśmy zwolenników Schellinga i Rickerta, i zwykłych parszywych profesorów z Getyngi, z żonami, które zazdrościły nawet nogom stołowym, że takie bogate; bezustannie trwał dobór ludzi, tematów, kucharzy. Bezustannie. Ileż to wysiłku kosztuje, żeby tracić? Otwarto ogrody, grał kwartet z Monachium, zaczęła napływać młodzież, czyli ci biedni pankowie, którzy dużo myślą o sobie, a nie mają nawet pewności, czy uzyskają starość jako jedyny sukces. Nikt już nie wiedział, dlaczego tu był i dlaczego chciał być, stworzył się obowiązek bywania. Gospodarz troszczył się o wszystkich i łagodził to, co sam rozpętał. Potem zaczął się nudzić i zaczęło go mierzić. A jeszcze potem zorientował się w czymś, co spowodowało, że chciałby im wszystkim, napluć. No, może nie tak, może nie tak: lecz wstrząsnąć. Nie jest to człowiek jadowity, ma jednak poczucie sprawiedliwości, czyli proporcji, i wbrew wszelkim pozorom zdrowego rozsądku. Cała ta dyskusja, filozofia, „wszy wylęgłe w pieniądzach” — jak mówił, w naszym guście i w każdym innym, dumna i zarozumiała królowa nauk jest niczym innym, tylko kolejnym zatrzaskiwaniem się we własnym klozecie. Po to tylko, żeby już nie było innego wyjścia. Światlejszy ten, kto tam nie wszedł. Pisk myszy w pudle. Wydaje im się, że jeśli odbiją od brzegu, to poznają głębię, i otóż widzimy tylko powierzchnię usianą tonącymi głowami... Bezczelność uczonych, tych, co podjedli wiedzy; ta głównie nadojadła mojemu przyjacielowi. Zwrócił się jak zawsze do mnie z apelem: „trzeba kończyć. Może jesteśmy — powiedział — w lepszej sytuacji niż Stwórca i mamy odwagę zarządzić finał... Trzeba by mi kogoś... myślę, że koniec świata będzie zupełnie banalny, ktoś prosty na przykład, w znaczeniu wielkim, obrazi... całą ludzkość i pan sobie nie wyobraża, jakie chamstwo fakt ten rozpęta u ludzi kulturalnych, w obliczu końca... Mamy już początki. Ktoś naszczał do sadzawki, podejrzewam, że pastor. „Do wazonu” — sprostowałem. „Powiedzmy, że do wazonu... Córka moja się starzeje.. Ktoś chciał tu sprowadzić Piantę...” „Rotmistrz von X.” — odpowiedziałem. „Niezły początek końca... Trzeba kogoś... o skrajnych poglądach, lecz i z tytułem, wysokim, w miarę, kogoś młodego, kto ma do powiedzenia, a jest zajadły, kogoś na przykład, kto nas nienawidzi... A potem wszystkich wypędzę, pojadę na Kaukaz i rzucę się ze skały.” Gdy tylko więc dzisiaj spotkałem pana...
— Więc to ja mam napluć, tak?
— Ach nie! — sprostował pospiesznie. — Zbyt duże uproszczenie...
— Więc co? — Benedykt nie ustępował. Czuł się dotknięty.
— Potrząsnąć. Wykonał pan na ulicy wobec mnie gest nieprzyjazny, nie pozbawiony głębokiego poczucia światłej ironii, głęboko perfidny, inteligentny. O takim człowieku zawsze myślałem... Gdy pan pozna mojego przyjaciela, zrozumie pan wartość tej zabawy. Przyparty do muru, nie zaprzeczę, musi on mieć lekkiego fioła. Zwłaszcza na punkcie córki. Jednym słowem: brawo!
Benedykt przypomniał sobie swoją rozmowę z Frankowską na schodach i spojrzał na Filipa. Czyżby ten był obdarzony aż taką intuicją i przenikliwością?
— Muszę panu powiedzieć — dodał Filip — że wszystko to nie wygląda tak świetnie, jak panu przedstawiłem. Ale zawsze coś na rzeczy być musi w przechwałce. Rezygnuje pan? — patrzył pokornie w oczy.
A jednak ocena dokonana przez Filipa oparta była zbyt na niczym, aby mogła być prawdziwa i szczera. Chociaż z drugiej strony Benedykt w trakcie dzisiejszej przygody znalazł się w takim miejscu, w którym czyn jego na ulicy został potraktowany jako wybitna wartość osobista i trudno mu było zaprzeczyć.
Kelnerzy wnieśli porcję rumsztyków, zaczęła się cicha uroczystość dzielenia i kładzenia na talerze.
W tej chwili zerwał się oficer. Wyskoczył zza kolumny i ukazał się na wprost. Twarz miał wściekłą.
Benedyktowi zamarło serce. W przerażeniu odwrócił głowę. — A jednak! — mignęło mu — Filip...
Sytuacja już się stała, była rzeczywistością. Wściekła twarz oficera, przeniesiona na sztywnych nogach, zatrzymała się na kilka kroków przed Filipem.
Był to rotmistrz, ten z ulicy, teraz znacznie mniejszy, nogi krótkie, szczupły, opięty, to koń miał długie. Szczęście, że nie zaczepił go wtedy. A może wszystko jedno?
Kelnerzy dalej spokojnie dzielili bukiety z jarzyn, był i pikolo, właśnie w ledwo dostrzegalny sposób dostał w ucho. Robili swoje, nawet się nie obejrzeli.
Na wysokości piersi rotmistrza kątem oka dostrzegł lufę pistoletu o świecącym, kolistym obłoczku wylotu. Ręce kelnerów bez drgnienia układały porcje sałaty, Benedykt patrzył na te ręce w białych mankietach, słyszał bełkot rotmistrza, podniósł głowę.
W rzeczywistości rotmistrz nie wyjął jeszcze broni, twarz miał suchą, kamienną, w prawym oku monokl, który świecił jak wylot lufy pistoletu, nos krótki, sinawy, uszy przyłożone do suchej czaszki jak stulone uszy wściekłego psa, stał w pozycji na baczność, w odległości jakichś przepisowych trzech kroków, i stojąc sztywno dostawał impulsów w piętach, impuls szedł w górę i wysadzał go z pionu. Był podpity, mówił coś głosem porywistym, pękającym od słów, wypinał opiętą pierś, dość kurzą, główka mówiła sama, ujadając szybko, po gębie rozlewał się siny grymas uśmiechu, jakby pękła mątwa. W zagmatwanej treści uwarunkowywał coś od czegoś, stawiał jakieś warunki tonem przekornym, a Filip, wydawało się, absolutnie struchlały siedział i w pewnym momencie wstał bezwolnie. Wyciągnął do niego rękę. Ten zrobił kilka szybkich kroków i również podał Filipowi rękę. Kelnerzy skończyli pracę i w lekkim geście dłoni: voilà! — cofnęli się dwa kroki tyłem, potem wykonali zwrot w tył i oddalili się w jednym rytmie z pikolo na tyłach jak ze źrebakiem.
— Nie będę przeszkadzał — rzekł rotmistrz. — Rad jestem, że podziela pan moje zdanie.
W głębi od stołu rotmistrza wychylała się błękitna główka w różowym słomkowym kapeluszu i patrzyły niebieskie oczy, rozpłynięte w jasnym uśmiechu, który niósł się dotkliwiej niż jaśmin o zmroku.
Co to wszystko miało znaczyć? Benedykt nie rozumiał.
Oprzytomniał, wstał odruchowo, rotmistrz zwracał się w tej chwili frontem do niego, Filip dokonywał prezentacji:
— Panowie... Mój przyjaciel — wskazał na Benedykta — anarchista... Rotmistrz von Rickenhoff, właściciel plutonu egzekucyjnego... — i jakby jawnie, w jakiejś ryzykownej bezczelności, iż z całą pewnością nie dotrze, dodał: — kanalia.
— A cóż to za tytuł? — zmarszczył brwi rotmistrz, lustrując niedbały strój Benedykta.
— Puściłby świat z dymem — rzekł wesoło Filip. — A prosię stygnie — powiedział to również takim tonem, że mogło nie dotrzeć, ale też i mogło być usłyszane. Machnął ręką nad talerzami.
— Nic podobnego — przemówił Benedykt i obruszył się przytomnie. — Dlaczego pan mi wmawia?
— Mam nadzieję, spotkamy się... oczywiście — rzekł Filip do rotmistrza, kończąc tym samym rozmowę dość pospiesznie.
Nastąpiło szybkie pożegnanie.
— Przepraszam pana za tę znajomość — rzekł Filip po odejściu rotmistrza. — Ten fornal z nazwiskiem zdobył się na wielki dowcip w jego kasarnianym mniemaniu i krzycząc na mnie rzekomo płaszczył się aluzjami, które koń by rozumiał, i prosił o zaproszenie dla Pianty, która pod moim adresem też wydobyła z siebie najpiękniejsze struny, nie... nie będąc by — plątał mu się język — i od rzeczy, podoba się panu? — Pan pobladł. — Wszystkie światełka wyskoczyły mu na twarz, spojrzał obojętnie na to, co wyszykowali kelnerzy robiąc ze stołu kwiatowy gazon — Pianta — pokazał wzrokiem na towarzyszkę rotmistrza: właśnie wychodzili. — Bo to jest Pianta. Pewno pan słyszał. Słyszy się, słyszy o tej awanturze legendę ludową i szarga się imię nauk ścisłych. Zgubiła mojego ojca. Co do samego faktu, uwiedzenia uczonego, Pianta to duży talent. Proszę tylko nie wierzyć, gdy kto panu powie o tej aferze w lasku dębowym. O tych jakichś niewiniątkach napadniętych przez wybitnego matematyka. Proszę nie wierzyć, wszystko było z góry ułożone. Pianta zgubiła mojego ojca świadomie. Zszedł z tego świata dobrowolnie — odsunął talerz. — To tylko prawda, że się zastrzelił. Afera była zaaranżowana od początku. Aferą kierował rotmistrz. A wie pan, kim on jest? A wie pan, co to jest Pianta? Nie? To jest nazwisko — rzekł wykrętnie — a nie imię. Trzy czwarte jej sławy to nazwisko. Jest sławna. Dopiero na jedną czwartą przypada talent. Nic takiego. To się jej sypie z rękawa. A pan już postawił oczy w słup, zamiast splunąć, do czego pana namawiam.
Benedykt notował to wszystko w pamięci. W bladze muszą być elementy prawdy. Wszystko to robiło wrażenie wypraktykowanej blagi, popisu nonszalancji, popisowego lekceważenia przywiązania do rodziny, i skutków alkoholu. Koszyczek włosów chwiał się Filipowi jak od podmuchu, skaza na policzku jaśniała jak blizna, lewe oko stało się złote, znużone, tors walił się do przodu. Strach obleciał Benedykta, że nastąpi teraz koniec wśród tych szkieł, talerzy i szybujących kelnerów z oczami rozgwiazd.
Benedykt od początku nie tknął jedzenia. Filip wypił jeszcze obydwa kieliszki wódki i dał niecierpliwy znak kelnerowi.
Kelner przyszedł natychmiast. Filip brał udział przy obliczaniu rachunku, pamiętał wszystko, co bredził na początku, i wszystko kazał wpisać, poczynając od bażanta, koniaku i kaczki. Kelner rozkładał bezradnie ręce, uśmiechał się, wzbraniał, unosił błagalnie oczy, pisał, zawieszał koniec srebrnego ołóweczka, ciężko łapał oddech, pisał z widocznym ciężarem, iż popełnia przestępstwo pod naciskiem wdzięku oszalałego gościa, lecz zdawało się, że gdyby Filip zapomniał coś ze swych początkowych zamówień — też by mu na jego cześć przypomniał i z bólem dopisał.
— A cebula? — zapytał Filip.
— Jaka?
— Rumsztyk.
— Rumsztyk był bez cebuli.
— Uprzejmie proszę dopisać cebulę. Za wszystko, co mówię, rzecz jasna, że się płaci.
Zapłacił z dużym naddatkiem. Był to akcent obelgi. Podbił rachunek, kelner musiał czuć się dotknięty. Filip pożegnał go uprzejmie, z uśmiechem i chłodno. Lecz dobrze odnotował i wytrzymał przez plecy ugięty wpół ukłon.
Odbyła się teraz droga powrotna. Przebranie się, znów starzec, już bardzo szybko, Filip chwiał się na nogach. Pił wodę nad zlewem. Portier jadł kartofle z cebulowym sosem i natychmiast schował je pod krzesło.
— Dlaczego pan mnie wciąż nazywa anarchistą? Anarchosyn-dykalistą? — zapytał Benedykt.
— Już nie będę. Bo kimś trzeba być. To się w ostatniej chwili przydaje. Chyba że ktoś nie wierzy w ostatnią chwilę. Mój ojciec spalił wszystkie papiery, dzieło matematyczne. Sam mu pomagałem, nie wiedząc, o co chodzi, napaliliśmy razem w piecu.
— Jestem poetą — rzekł Benedykt.
Pożałował, gdy już powiedział.
Filip, rozebrany, w fotelu, zdumiał się szczerze:
— A czemuż mi pan tego od razu? Ho, ho... — pokręcił głową. — A wie pan, że ja bym się wstydził. Cokolwiek napisać. Handlować uczuciami, sprzedawać... Jak to jest? Czy mężczyzna może być poetą? Nie uwierzę. Trzeba być trochę dziwką. I schować własną fotografię. Nad sobą się rozczulić.
— Nie pierwsze od pana słyszę.
Korciło go powiedzieć: napisałem wiersz o Filigranowej. Nie chciał znać prawdziwego imienia. Powiedzieć, że może jedno „ach, so!” w jego wierszu po niej zostanie. I z pana, panie Filipie, pośrednio.
Ubrania poszły do szafy, fagasi zgięli się w ukłonie, wszystko odbyło się błyskawicznie. Znów byli na ulicy, szli przed siebie.
Było słoneczne popołudnie, Filip nic nie mówił, trzymał się Benedykta za ramię i chwiał na nogach, mijali ich ludzie i przyglądali się Benedyktowi, jakby był nowym amantem znanej kobiety.
W miejscu, gdzie ulica spada nad rzekę, Filip przeprosił i wszedł do jakiejś knajpy. Z tym, że zaraz wyjdzie.
Knajpa była ostatniego rzędu. Minął kwadrans, nie wychodził. Benedykt ostrożnie zajrzał do środka, nie zobaczył Filipa, potem wszedł i przeszukał mroczną salkę, nigdzie Filipa nie było. Wrócił na ulicę i czekał jeszcze dwie godziny. Wreszcie poszedł do domu, wciąż oglądając się poza siebie z nadzieją, że Filip za nim biegnie.
Wszedł ostrożnie na strych, żeby nie spotkać Frankowskiej. Był znużony, ni to pijany, ni na skraju rozstroju nerwów. Zdjął buty. Miał dwie godziny do służby nocnej, położył się na sienniku, w oknie stała zielona butelka po róży, kręciło mu się w głowie i bał się, że go sen rozłoży. Paliła go przykra świadomość, że dał się zwodzić i że nie miał siły; był głodny. Nie zjadł rumsztyku, żeby nie wyglądało, że jest głodny. Goszczony od południa nie zjadł nawet pączka. Nagle przypomniał sobie znalezioną karteczkę. Schował ją do tylnej kieszeni własnych spodni. Wyjął teraz i położył na sienniku, aby zabrać ze sobą na służbę. Miał naiwne wrażenie i przeczucie, że kartka ta — właśnie ta — wszystko mu wyjaśni. — Że jest w niej skrawek niesłychanej rzeczywistości, której nie zna. Jedno zdążył spostrzec, że jest to bardzo gęste pismo kobiece.
Wstał, zdjął mundur z okna, przebrał się, zaciągnął pas, sprawdził latarkę, do kieszeni z gwizdkiem włożył kartkę.
Na ulicy nikt by go nie poznał, że to on szedł dzisiaj po południu.
Odebrał służbę od poprzednika, była już noc.
Zatrzasnęła się za nim piętrowa żelazna brama, śliskie, czarne tereny gęstniały szybko. Cysterny wkopane w ziemię, bunkry jak grobowce z kłódką, szyny biegły i rozbiegały się, były śliskie od rosy zatłuszczonej oliwą. W czarnym szutrze połyskiwały tęczowe plamy nafty, glistowaty pejzaż w każdym miejscu ranił ziemię, a buty natrafiały na sprężyste kawałki drutu, które nie chciały się odczepić i zawsze jak padalec gdzieś wypełzły. Zaczął iść pierwszą linią obchodu. Od rzeki dolatywały krzyki i pisk kąpiących się nocą. Czasem potęgująca się wrzawa robiła wrażenie, że ktoś tonie.
Na pierwszym zakręcie stał słup żelazny w formie krzyża, opleciony stalową liną. Światło latarni dodawało mu rąk, u góry pod niebem świeciły białe zęby izolatorów. Przy najmniejszym poruszeniu wiatru brzęczał i dygotał. Pod tym słupem był pierwszy przystanek. W tłustym połysku szyny zobaczył świński uśmieszek Pianty. Poszedł drugą linią obchodu i gdy skręcił w najdalej wysunięty kąt, graniczący z rzeką, wiedział, że gdy tutaj chwilę poczeka, stanie się rzecz niezwykła i nieprawdopodobna. Po upalnym dniu od lasu oddalonego o pięć kilometrów ciągnął gorący zapach żywicy. Może było to niemożliwe, może tylko pachniały bele drzewa odartego z kory, złożone w dole nad wodą?
Dopiero w tym miejscu naszedł go Filip.
Zobaczył go, usłyszał, trwało to jedną sekundę, tę, którą jest się w stanie uchwycić, zatrzymać, powielić, uzyskać z niej obraz rzeczywisty, silniejszy niż rzeczywistość.
Zaczyna się to od znaku albo śladu.
Wzszedł księżyc. Po ślimakowatej szynie coś pełzało, szło naprzód, lecz nie ruszało się z miejsca. Benedykt usiadł nisko przy ziemi na skrzynce i zobaczył to, o czym chciał pomyśleć.



Złoty Robak

Łąka z wysoką trawą, kwitnącą w słońcu, mały jej wycinek, zamknięty powietrzem, dwa na dwa na dwa, sześcian słonecznego powietrza, na łące zabawa, śmiech, głupie szczęście, jakie daje trawa i śmiejący się ludzie, z nami jest ktoś, lecz nikt nie zdaje sobie z tego sprawy, wszyscy są pewni, że są tylko oni. Śmiech i zabawa są nasze, zupełnie zwyczajne, nie ma w tym nic do zastanowienia, wszystko jest słuszne, tak jak my wszyscy mamy jednakową rację, o której się nie mówi. Ktoś odchodzi. Pierwsza sekunda niczego nie zmienia. Nagle ustaje wszystko, kończy się zabawa, chociaż jest jeszcze. To pierwsza sekunda zmieniła wszystko. A to, co było przedtem, nie było nasze. Po odeszłym zostaje odcisk butów na zgniecionej trawie. Nagle zaczyna widnieć i już jest znakiem. Gdzie tamten jest, który poszedł? Dlaczego poszedł? Skąd bierze się to pytanie? Czy jest tam, gdzie jest lepiej, czy jest tam lepiej, gdzie poszedł? Gdzie on jest, gdzie nas nie ma, i dlaczego teraz nie ma nas tutaj? Dlaczego egoistycznie ukrócił naszą zabawę? Dlaczego on wyznacza nam czas i dlaczego nie chciał się nam poddać? Dlaczego nie został? My byśmy też chcieli się nie poddawać. To miejsce, gdzie on jest teraz, jest niedostępne. On umyślnie wybrał to miejsce, bo tam się mieści tylko on jeden. Tam są inni i on poszedł do nich. Tam jest teraz zabawa. Słońce pomału przesuwa się w tamtą stronę, a tutaj trawa szarzeje. Został tylko znak odciśnięty w trawie. Trzeba patrzeć w ten znak i wyobrazić sobie wszystko z powrotem, przywołać przeszłość, będzie to, od nas zależy, lepsze od tego, co było, od tego, co się teraz tam dzieje, gdzie on jest. Ale nigdy nie będzie nim samym. Bo on jest nie do wyobrażenia, na stałe, na zawsze, skoro nie kieruje się niczym, co jest nasze. Żadna siła nie może go utrzymać w jednym miejscu, on jest bowiem uosobieniem czegoś, co jest naturalne, nieskrępowane, czyli głupie. A my tylko myślimy. Jest to brudna czynność. Niewolnicza, i polega na naśladowaniu. Stąd tak bardzo nas smuci wszystko, co rządzi sobą bez naszej myśli. Myślimy o tym, lecz tamtego nie możemy odgadnąć. A on? Co robi? Jak złoty robak idzie daleką ścieżką i zaraz nam zniknie z nie widzących oczu. Wtedy ogarnia nas lęk. Nie będziemy już widzieć złotego robaka. Zaczynamy go kochać. W naszych myślach. Jest ich za mało. Sprzedajemy wszystko, co najdroższe, zastawiamy u wszarza. Łachmaniarz brudnymi palcami obmacuje nasz honor i godność, dostajemy w zamian chitynę, gasimy mózg, i patrząc w złoty piasek ruszamy po ścieżce w jego drogę.
Pomimo fetoru nafty, który bił od ziemi, w powietrzu panowała zielona miękkość. Zza beczek oleju odzywały się świerszcze.
Benedykt wykonał czwartą linię obchodu i wszedł do budki wartowniczej. Sięgnął ręką za szafkę z opatrunkami i wyjął tom Rickerta: „Der Gegenstand der Erkenntnis”. Filipowi potrzebne były jedynie nazwiska.
Podkręcił światło lampy naftowej, otwarł książkę na zakładce, zdjął czapkę, uwolnił z obręczy głowę. Nie lubił Schyllinga. To prawda, że z początku wybrał Rickerta tylko dla dźwięku tego słowa. Dla samego brzmienia.
Brzmi także pięknie: Pianta.
Odłożył książkę.
Filip miał jakąś przewrotną rację. Która mogła wyglądać tak: jeśli podtruje się otoczenie, zamiast obrazu wystąpi widmo życia, w myśl życzenia.
Przypomniał sobie karteczkę, wyjął ją z kieszeni. Nie zamierzał czytać, tylko przyjrzeć się pismu. Gdy już miał w ręce, spojrzał na początek listu i odczytał kilka zdań. Ledwo pojął ich treść, włosy zjeżyły mu się na głowie. Przeczytał raz jeszcze początek. Pisała przyjaciółka do przyjaciółki, zwyczajnie, poufnie, bez skrępowania. Nie podejrzewał takiej prostoty w wyrażaniu faktów. Spojrzał na podpis w zakończeniu, była tylko litera „E”. Wyobraził sobie, że list ten pisała, mogła napisać, nikt inny nie mógł tak pisać i tak myśleć, do tego trzeba tak wyglądać i nic nie mówić — mógł to być tylko list Filigranowej. Czy to możliwe? Był to zlepek obserwacji, rad, przewidywań, a nawet podstępu w stylu pozornie motylim, strzepniętym spod pióra, naiwnym, lecz prostota sięgała dna:
„Kochana, miła, głupia i ślepa. Krecie mój na czarno, uszy do góry, nie rozpaczaj, nie masz czego żałować, słuchaj mnie, jestem twoim starszym bratem i dałabym ci po tym wyniosłym pysku. Jest niestety potrzeba. I nikt za mnie tego nie zrobi. Taka jest potrzeba, jeszcze przedtem nie pisz w listach, co myślisz, nie kompromituj się, kochana, sentymentami, bo się na słodko wyrzygam, aż oczy bolą, jak ty więdniesz, i dla kogo? Ładujesz głowę do pieca. No i co dalej, pomyśl? Co dalej byłoby z tobą, głupi, wyniosły krecie? Lepiej niech tobą wstrząśnie zawczasu. K. jest to urodzony zbrodniarz, którego trzeba jak najprędzej ubezwłasnowolnić i zakuć. Trzeba mu najpierw dać w mordę tymi kajdanami. Wcześniej, to lepiej. Ma złe instynkty, jest to taki człowiek, który się nawet nie uśmiechnie. On się na nic nie uśmiechnie. Siedzi głęboko w sobie i nie wiadomo, może on tam w środku już umarł? Zobaczymy, przebudzę go i z martwych wskrzeszę. To jest to pierwsze, co możesz z tego listu wyciąć i w sercu zawiesić. K. cię nie kocha. To jest drugie. Nie wycinaj, nie rozpaczaj. Ja to wiem, i lepiej dowiedz się o tym ode mnie, aniżeliby ci nawet tego nie powiedział. Słyszysz? K. jest człowiekiem zimnym i okrutnym, i ja go lubię, z wszystkich, lubię zimnych i okrutnych, jestem, okrutni mnie kochają, ze strachu. Jeszcze mój ojciec o tym nie wie i dopiero mu powiem, jak się stanie. F. ma zły wpływ na mojego ojca, mój ojciec lubi złe wpływy, ale to już zanadto i po prostu śmiesznie. Nie przestrasz się, że chcę powiedzieć coś niegłupiego. Bałaś się mnie, Angeliko, przestań, nie bój się prawdy, tak jak ja nie boję się malutkiego okrucieństwa wielkości twojego paznokcia, który całuję. Ach, gdyby się ten list w czyjeś ręce dostał! F. też będzie wkrótce o wszystkim wiedział, i będzie musiał, dobrze mu tak, z krwawymi łzami ten kinderbal przeżyć, a ja wtedy w te krwawe oczy odważnie spojrzę. Może będziesz gdzieś w kącie konała z bólu, a potem wszystko będzie dobrze. Życie składa się ze wstrząsów, a kiedy przestajemy się wstrząsać, wtedy już nie żyjemy. I będzie dobrze, jeżeli posłuchasz. Kochana, najmilsza, musi nastąpić podział. Myślę, że zgodzisz się, że ja będę dzieliła, bo jestem rozsądniejsza, mam pewniejszą rękę i nigdy się nie mylę. On, F., jeszcze o niczym nie wie, dowie się, polecam ci go, jest to niezły człowiek, który udaje łajdaka, przekonaj się sama, jest on bardzo głupi i nie do wiary, tak jak ty mądra. On czekałby w życiu tylko na taką jak ty. Mówił mi o tym, a ty mi mówiłaś kiedyś o nim, zdaj się na szczęśliwy przypadek i zrób to możliwie szybko. Pewno już myślałaś o tym, tylko czekałaś, żebym ja powiedziała pierwsza. Otóż to, mówię. Jest honorowy, zawsze stanie w twojej obronie, a w jego honorze dużo się może zmieścić. Co do twojego wypadku z K., bo tak mi się coś wydaje, sądząc po twoich oczach, prócz tego wiem od ciebie, K. ci daruje, a ty podziel się z F. szczęściem, to znaczy nieszczęściem. Przy nim się wszystko uda. Jest godny polecenia. Powinna być wywieszona w ratuszu lista mężczyzn, z którymi wszystko się udaje. Tak piszę, żeby było bezwzględniej. Jedyne to wyjście. Jestem w tej samej sytuacji, co i ty, tak, tak, tylko nie widać po oczach, i gdybym mogła wybierać niewinnego, wybrałabym F. No, ale już jest inaczej. Biorę się zakuć Karola, o czym lojalnie mówię, twoja jedna jedyna E. — którą pojmiesz dopiero, gdy zobaczysz na łożu śmierci. Nie dożyję dwudziestu lat. Tak jest postanowione. Ściskam cię, czarny krecie, i ciągnę za uszy do góry na światło dzienne spod ziemi, stamtąd, gdzie niedługo, zobaczysz, ja się znajdę, twoja na całą wieczność E-a.”
Mógł „podziwiać styl” i „śmiałość myśli”. Mógł „pozazdrościć”. „Mógł się powiesić” ze swoim systemem „przenikliwości”. Po drugim przeczytaniu zrozumiał do końca spekulację tej, która w rozmowie zdobywała się jedynie na: ach tak i ach tak... I która używała niewinnych, szklanych oczu głupca, zanurzonego w błękicie. „F” oznaczało Filipa. To o nim; „udając łajdaka” znalazł się w środku prawdziwego łajdactwa. Było to tak, jakby poufnie stało się wiadome, że Wenus choruje na raka. I Wenus nagle stała się godna litości. Lecz w „majestacie swym” nie przestała być Wenus, i o niczym nie wiedząc, używa tego majestatu w najlepszej wierze. Ta najlepsza wiara najbardziej była godna litości.
Następnego dnia nigdzie Filipa nie spotkał.
I następnych dni.
Czwartego dnia poszukiwań zapomniał o litości i poszukiwał Filipa dla niego samego.
Kilkanaście razy przebiegł szlak tamtej wędrówki. Zaglądał w szyby lokali, spenetrował miasto, chodził po przedmieściach i nagle wpadł do centrum z myślą, że właśnie tam, według nagłego przeczucia, w najbardziej oczywistym miejscu idzie Filip.
„W jakim celu to robisz, inteligentny człowieku?” — pomyślał, siedząc na ławeczce u skraju wzgórza, w opuszczonym parku za miastem. Za plecami była pustynia, pola zbożowe, pod nogami spadał widok na dachy kościołów i czerwone wieżyczki kamienic. Wystarczyło obsunąć się albo zrobić jeden niewinny krok.
Miejsce wydało mu się tak nieprawdopodobne, że tutaj właśnie, uważał, mógłby się zdarzyć cud napotkania zaginionego. Postanowił raz jeszcze wrócić w to miejsce.
Zdecydował się traktować Hieronima bardziej „lekko”. Odwiedził go. Zmalała mu wielkość tego chłodnego i umiarkowanego samotnika.
— Zapomniał pan o mnie?
Czekał. Był to ten, o którym myślał, że zostanie przyjacielem. Dla którego całą pierwszą noc przygotowywał się na drugie spotkanie układając myśli pod jego kątem, aby dogodzić i przewidzieć wszystkie grymaśne reakcje.
W kuchni było gwarnie, w przedpokoju ktoś sprzątnął spod nóg osmolony sagan. Dostrzegł tylko gołe ramię z cięciwą rozparzonej żyły, jakby wychyliło się z wanny.
— Nie zapomniałem. Musiałem tylko załatwić tamtą sprawę.
I załatwiłem. Dziś chciałem złożyć pewne wyjaśnienia w sprawie mojej Teorii. Którą pan tak fatalnie przyjął. Wyjaśnienia wreszcie na moją korzyść.
— Bardzo proszę. Może byłem zbyt surowy.
— To ja.
Znów znaleźli się na swych miejscach. Kapelusza nie było na gwoździu. Więc gdzie? Parapet chłodny, bez trzaskania źródełka ognia. Buty bez śladów gliny. Na stole rzeczywiście Engels, może rozmyślnie? I jeszcze Hercen przyłożony angielskim podręcznikiem algebry.
Znów miał opowiedzieć, tym razem fakty. Nawet ich nie przygotował, niech lecą, było tego na trzy godziny, poświęcał nie więcej — kwadrans.
Gdy już tu był, darował. Najlepiej było darować, niech teraz Hieronim, skoro się ucieszył i wspomniał o surowości, próbuje spojrzeć na siebie, a przedtem posłuchać. Już przedtem wszystko, co się zdarzyło, położył na karb zawiści. W bramie pomyślał: rzecz ludzka.
— Nieludzkie zdarzenie — zaczął.
Pominął niefortunną różę, rzekł po prostu:
— Poznałem go. Jest moim znajomym. To krok pierwszy. Nie taki diabeł straszny...
Ale zaraz wyjawił szereg zastrzeżeń. Relacja szła mu składniej niż poprzednio, przyznał, że ze strony Filipa wypadło początkowo jakieś nieporozumienie, a on trwał w nim jedynie, ale z pewnymi sukcesami, rzecz jasna, i dla „sprawy”. Co dalej?
Hieronim słuchał, robiło wrażenie, lecz ogólnie, jak było do przewidzenia, nie wyrażał nadmiernego zdumienia, być może chwila jeszcze, a powiedziałby, że wszystko to było do przewidzenia i przebiegło naturalnie, tak jak powinno przebiegać w podobnych wypadkach. Jak dotąd skrzywił się tylko, gdy była mowa o tej kostce cukru, jakby sam miał ją zjeść z ręki Filipa. Powiedział:
— Jest pan zakochany.
Niespodziewanie i spokojnie, z taką obojętnością, jakby nawet coś mu się potwierdziło, o czym przedtem pomyślał.
— Dobre! — parsknął Benedykt. Był tak zaskoczony, że nie miał czasu na oburzenie: — Znakomite! Tego by mi brakowało.
— Dziwacznie — zakonkludował z troską Hieronim. — Jest to typ zakochania dziwacznego. Coś się z panem stało...
— Nic się nie stało! — Benedykt nie miał słów.
— A jednak — przerwał mu Hieronim bez najmniejszego śladu oburzenia. — Jest to rodzaj zaciekłości... Czy ja zresztą wiem? Przeszedł pan na drugą stronę. To się zdarza.
— Nic się nie zdarza!
Co miał powiedzieć?
— Pan się uparł — powiedział Hieronim — żeby się ze mną w niczym nie zgadzać.
— To pan.
Hieronim w jakimś odruchu wziął ze stołu talerzyk z chlebem posmarowanym smalcem i zaczął jeść.
— Pan... — przełknął. — Ma pan wybitną inteligencję.
— Ja czy pan?
— Tym gorzej — ciągnął. — Wydaje mi się, już o tym pomyślałem, że może pan być kimś niezwykłym. Wybitne inteligencje bywają nieszczęśliwe, także może pan być niczym. Nieszczęście polega na krygowaniu. Dokąd pan biegnie? I za czym? Mniej wybitna inteligencja i pewien rodzaj chamstwa, tak, to najszczęśliwsze zderzenie. Chamstwem nazywam zwykły talent. Dla znoszenia faktu życia także potrzebny jest talent. Wiemy o tym od tych, którzy go nie posiadają — mówił jednym tchem. — Czy pan coś robi? Usiłuje? Czy pan usiłuje pisać wiersze? Podejrzewam... Niech pan poniecha — radził — gonitwy, jest pan urzeczony złowrogim zdarzeniem, ponad pana siły, urzeczony pustym człowiekiem, którego po prostu trzeba przeczekać. Zbił pana i do woli oczarował. Pan usiłuje zmierzyć się z nim. Teraz zacznie się dla pana męczarnia. Po co pan sobie mnoży, kiedy pana nie stać na jedno...
— Na co?
— Na... jednolitość charakteru.
— Jednolitość?... Dziękuję!
Zerwał się i bez pożegnania wyskoczył do przedpokoju, z przedpokoju na schody.
Odchodził tym razem na zawsze.
Hieronim podążył za nim. Jak na niego, bardzo szybko. Twarz miał nie zaburzoną, oczy palące jak zwykle, jego pośpiech był umiarkowany. Przez poręcz schodów powiedział prawie bezgłośnie:
— Oczekuję. Czekam jutro na pana.
Obelga była straszna. Jak ucięcie skorpiona. Był to czyn jadowitej bestii. Nie do pokonania w swej zimnej spekulacji. A może? — pomyślał. Lecz nie. Mrugający nie mógł być nikim innym, tylko poczciwym wycirusem. Stangretem pewno, który podwoził państwa na bale i ściągnął derkę. Słownik wyrazów obcych znalazł w kredensie, a doświadczenie życiowe sam sobie wymyślił. Krótka i wątpliwa dziś była przyjemność, że Hieronim uważał Benedykta za antysemitę.
W zapamiętaniu postanowił natychmiast spotkać Filipa i rzucić się do bójki.
Przedtem jeszcze chciał zawrócić i powiedzieć Hieronimowi, że najlepiej z tego, żeby Mrugający, wujaszek w drgawkach, przestał się go czepiać. Wtedy mentorstwo kuzyna nabierze rumieńców życia. I pióra bażanta będą bardziej kolorowe. I białe wino się zaperli. I prędzej Engels świśnie.
Hieronim terrorysta, ujarzmiający siłą charakteru pijanego starca, „zdaje się był sfiksował” na punkcie „swej wspaniałej izolacji”. Czas byłoby mu oznajmić o wierszu na cześć Filigranowej, powiedzieć o „słabym” charakterze, który pisze na sienniku wypchanymi plewami. Czas byłby wyjść z cudzysłowów, z określania samego siebie poprzez cechy innych, czas byłby złotego robaka wziąć na własny rachunek, dać się przez niego stoczyć, jeśli jego łaska — myślał — i moja; szedł w stronę knajpy, gdzie po raz ostatni widział Filipa. Był tak wściekły, że Filip powinien przed nim zapłonąć jak wybuch spowodowany iskrą.
Nie zawrócił, w prostej drodze pędził jak strzała, ominął tamtą knajpę. Był w niej dwa razy na samym początku w poszukiwaniu drugiego wyjścia, którym Filip mógł zniknąć.
Za pierwszym razem po wypiciu kufla piwa poszedł niby do abortu i trafił na kamienną salkę, nie mniejszą od tej, w której pito, i nie mniej zatłoczoną. Wlane litry spływały, widma stały obok siebie z powykręcanymi boleśnie głowami, skórzane worki o poodkręcanych kranach szczały piwem stękając dla przyspieszenia, żeby szybciej wrócić i napełnić. Ktoś napisał ołówkiem na ścianie: „lepszy... (skreślone) w garści niż wróbel...” i nie dokończył. Było stąd wyjście na podwórze, lecz zakratowane, za kratą na podwórzu stała znów beczka z piwem.
Za drugim razem zwrócił uwagę na bufet. Kolumna obok kontuaru miała oszkloną niszę na butelki z porterem i przyjmowała płatki innego światła, bardziej dziennego. Za nią więc musiało być jakieś wejście i mieszkanie na piętrze. Widoczny był skrawek schodów. Korciło go, żeby ukradkiem tam wejść, zobaczyć, a gdyby już się odważył i przedarł, wyobraziłby sobie, że na spotkanie wybiegną dwie córki właściciela, dwie bliźniaczki o kurczęcim, żółtym pirzu włosów, zaspane, najedzone kartofelkami z wieprzowiną, myśląc, że idzie książę. Potem już wydało mu się i przyjął do wiadomości, że muszą istnieć, wyszorowane, izolowane, wśród firanek i białych dzbanków nad szczalnią ojca, nieświadome cynowej szuflady z miedziakami, a już łajdaczki. Więc goszczą Filipa i pozwalają, aby u kresu wędrówki drzemał im na kolanach. Wszystko jest możliwe, knajpiarz wyglądał na wieprza, za dużo miał pierścionków na palcach, być może był stręczycielem nie tak dawno, wszystko jest możliwe, a może utrzymywał skromny dom publiczny, na początek z żoną w załodze i dwiema córkami? Na dole więc szczano, a na górze zasuwana szuflada kasy podręcznej jak westchnienie robiła wdech i wydech. Lecz wobec tego w południe córki musiały chodzić ulicami.
Kiedy w okolicy piwiarni zaczął się za nimi naprawdę rozglądać, pojął, że jest na drodze do kompletnego ogłupienia, i skreślił je, tak jak tamten ktoś tamto słowo ołówkiem na ścianie.
Ominął dziś knajpę, postanowił pójść jeszcze raz na wzgórze, okrężną drogą, zaczął od Piątej Śluzy, wzdłuż ogrodów.
Pluskwiaki chodziły po liściach, za sztachetami w grudkach ziemi przebranej palcami rosły maliny, coraz dalej; była to droga, żeby przestać myśleć, aby się zanudzić, żeby czuć się jak kropla wody wędrująca rurą. Główna wąska uliczka wiła się gęstym przedmieściem w ciasnych planach, z zaułkami, składami beczek. Tramwaj dobijał do brzegów chodnika, panicznie przerzucał się na drugą stronę pod płoty, najeżdżał w okna czerwonych budynków o zamalowanych na niebiesko szybach i w ostatniej chwili dawał sobie radę, rżnąc żelaznymi kołami ciszę jak piła. Nikt nie szedł, nikogo nie było w podwórzach.
Skręcił w głąb czarnych magazynów. Nabudowały się tu jak grzyby z jednego pnia. Wyrczące w powietrzu daszki magazynów dawno już zmęczyły prawo ciężkości i pogarbione zamarły. Białe i żółte tabliczki wyjaśniały wszystko, całą prostą treść, która się tutaj rozgrywa. Był kranik z napisem: woda. Bo mógł być w nim olej. Wisiały skórzane fartuchy, takie, jakich używają woźnice ładujący brzuchem beczki na rolwagę, na czarnym wyszlifowanym bruku stał wóz wygięty jak kadłub żaglowca i po bokach miał haki na powieszenie beczek. Na wieku czerwonej skrzynki było napisane: piasek — i strzałka, że wieko trzeba podnieść. Szła przed nim tłusta kura i uciekała akurat tam, gdzie skręcał, wszedł na schody starej kamienicy, w myślach zobaczył wdowę. Chwycił się ręką poręczy.
Na pierwszym piętrze za drzwiami — szedł tutaj — wszystko było urządzone. Była tam cicha przystań — było okropnie, zastawione meblami gęsto, i pełno starych przedmiotów, pamiętnych, z aneksami jakichś osobistych spraw — ale było wygodnie. Stan umysłu wdowy, nie była wdową, tak ją nazwał — był pustynny, lecz była dobrotliwa. Poznał ją przed rokiem, gdy pomógł nieść kosz na ulicy, i nie zapytał nawet, co było w tym koszu? Była niemłoda, samodzielna, pracowała, nigdy nie pamiętał gdzie? Traktowała Benedykta jak objawienie swego życia, a może ostateczność? Nie zapytywał. Była krępa, o naznaczonej twarzy ospą, średniego ziarna, zawsze najmilej zdziwiona. Od czasu wypadku jeszcze tu nie był, odczekał, dopóki twarz się nie podgoi. Gdyby wspomniał o wypadku i o Filipie, w ogóle przestraszyłaby się nadmiernie. Życie wyobrażała sobie gołębio, była gołębia, może widziała jego nieszczególność fizyczną, lecz wolała sparciałe, ale jej jabłko, w jej raju. Tak musiała rozumować. Było jej na imię Eliza. I proszę pomyśleć, myślał, co ona zrobiła z tym imieniem? Nigdy nie doszło do rozmowy, co to wszystko dalej miałoby znaczyć? Nie miała lat trzydziestu pięciu. Próbowała tego, żeby opowiedzieć, kogo ona nie chciała, kto chciał się żenić. Może była kucharką, a może praczką, czasem należało rozumieć, że pracuje w kantorze firmy przewozowej, lecz była w domu i rano. O kantorze mówiła z dumą, była tam jedyną dzielną kobietą. A jednak czasem, może z głupoty, patrzyła tak, jakby chciała go przeniknąć. Zbierał się wtedy w sobie. Chciał powiedzieć: a ja nie przenikam. Dobrze? Pozwalał się gościć i przestrzegał, żeby być zwyczajny, banalny, wolał nawet opowiedzieć, że poprzedniego dnia się upił z kolegami i z nóg zwalił, aniżeli przyznać się, że o czymkolwiek myśli, że cokolwiek czyta. Znał tę żółtą falę otaczającego społeczeństwa, które gotowe mu dostarczyć wszystko, przynieść nieszczęścia i szczęścia, byle nie był odmienny. Czasem nawet grał rozbrajającego bałwana i myślał, czyby nie zrobić sztucznej awantury lub nie odegrać jakiejkolwiek brutalnej sceny, z której, wychodząc ekspiacją, mógłby dać dowód, jak bardzo jest przywiązany. Był przywiązany, było to jedyne miejsce prawdziwe. Nie chciał doceniać tej prawdy. Wstydził się, z początku mówiła do niego: mój kawalerze — dopóki sobie tego nie wyprosił. Najgorszy był.obowiązek poczciwości, gryzienia się w język, żeby nie urazić czymś śmielszym, przeliczanie słów, określeń, obowiązek baraniej dobroci i grzebania w piasku spraw codziennych ze strzałką w pamięci: tu podnieść. Wolałby leżeć pod drzwiami bezczelnej tancerki, być sponiewierany przez lokaja prawdziwej osiemnastoletniej damy, wolałby zostać sam. Z samotności szedł teraz po schodach. Przeskoczył jedno piętro i zastukał dwukrotnie w ramę drzwi.
— O! — powiedziała.
Zrozumiał, że dostrzegła brak zębów i okaleczenie twarzy.
Udał, że jest czymś bardzo przejęty, udał trochę nadąsanego. Robił to niekiedy. Podszedł do okna i stanął na chwilę odwrócony plecami.
— Tyle dni... — powiedziała smutno. — Co się stało?
Czuł, jak głos jej oddalił się w głąb pokoju. Nie śmiała nic więcej.
Za oknem na dole był ciasny kąt ziemi. Niebieskawe cegły komórek grzęzły w bruku, jakby oberwał się i spadł kawałek zadymionego stropu nieba. W szczelinie murów świeciło oczko płynącej wody, nie większe od średnicy beczki.
Stał, milczał, słyszał nakrywanie do stołu.
— Miałem ciężki wypadek — rzekł.
Przedtem przygotował sobie opowieść barwną, zastąpił ją teraz inną, najkrótszą: — ale już... — odwrócił się; podeszła cicho i usiadła przed nim na krzesełku. — Ale teraz już jest dobrze — powiedział. — Stratowały mnie konie.
— Bo myślisz, bo chodzisz i myślisz, biedaku — wstała.
Zerknął; tak szybko wszystko na stole zostało postawione, cielęcina i chrzan, korniszony, serwetki i srebro, popatrzył na nią, diabli groch na tej biednej i dobrej twarzy wymłócili i żeby bodaj jeden został, oczy miała jasne, bardzo jasne, zaczerpnięte z białego oka beczki, błękitne, z błękitu pierwszej komunii. Jeżeli wierzyła w te konie, to za mało się zdumiała i przestraszyła, jeśli nie, to po co pozwalała się okłamywać? Dlaczego nie zapytała o szczegóły?
Nie wierzyła i to go obraziło, ale było za mało, żeby się na nią gniewać. Jeden krótki gniew i już nastąpiłby krach tej sztucznej dekoracji dla prostodusznych.
Odwrócił się jeszcze bardziej: co ona winna? Jest najlepsza, jaka może być. I najpiękniejsza, jaka się mogła samej sobie zdarzyć. Sama w sobie musi mieć przecież poczucie jakiejś wielkości. I z całą powagą musi rozsądzać swe losy. Strzeże ich, zapobiega, gdyby jej cokolwiek powiedzieć, stanęłaby ostro w swej obronie. Okazałoby się, że wie wszystko, całą prawdę, i dumnie gotowa jest bronić każdej kromki chleba na swym stole. Postanawiał kiedyś stawać w obronie brzydkich, widzieć w nich inne piękno, jeszcze piękniejsze. A wiersz napisał o Filigranowej.
Nachylił się:
— Elizo — powiedział jej w oczy. — Elizo!
Miała rozpromienioną twarzyczkę amorka, któremu barbarzyńca strzelił śrutem w oczy. Miała twarz uratowaną spod deszczu trującej rosy, która obeschła...
Usiadł do stołu. Gdyby ludzie, siedząc naprzeciw siebie, zamiast mówić, myśleli naprzeciw siebie. Szli sobie w myślach naprzeciw, krążyli wokoło siebie i domyślali się treści milczącej rozmowy? Pierwsze słowo było katastrofą między ludźmi.
Siedział, pozwoliła mu myśleć, lecz gdyby wiedziała? Zezwalała na ciszę.
Zaczął rozmawiać, gdyby wiedziała, jakie w tej chwili, rozmawiając z nią i wygłaszając puste zdanie po zdaniu — jakie równocześnie rozważa sprawy?
Przypomniał to, co najbardziej lubiła: moment ich pierwszego spotkania. Robił to dla niej. Przypomniał ulicę, zaułek i co ona wtedy mogła myśleć, i jak on ją zobaczył, i to, że jakże to było urocze, nadzwyczajne i zupełnie ponad spodziewanie — rzeczywiście było niezwykłe i jak gdyby romantyczne — i że ona myślała, że on... a on myślał, że ona... i jak to on, nie wstydząc się, wziął kosz na ramię — bardzo się wstydził — i że nie zapytał nawet, co jest w tym koszu — nie zapytał i teraz, myśląc o czym innym. A także jednocześnie, i niech to jedno zostanie tajemnicą, pomyślał, że może niosła zwłoki zamordowanej dziewczyny, tej, która jemu była przeznaczona? Kosz był ciężki, podwójnym ciężarem, tak jak nabiera wagi człowiek martwy... Folgował sobie w naiwnych domysłach, żeby tylko były... Ważył elementy, które w sprawie z Filipem same wpadły mu w ręce, jadł marynowaną cielęcinę i dla podłużenia pustych zdań dokładał chrzanu, chrzan łzawi oczy, patrzył na Elizę, czuła jego spojrzenie, odpowiadała uśmiechem, białymi, wypranymi palcami podsuwała chleb, za plecami trzypokojowe ciemne mieszkanie otwierało skrzypiące skrzydła — czemuż ta cnota — myślał — nie ma jakiejś nalewki domowej? Miał sposób snucia podwójnej myśli, reagował przytomnie i uczciwie na wszystko, co ona mówiła, i pod spodem toczył swój nurt w rozważaniach o Filipie. Gdy wchodził w obłok tej myśli, przejmował go dreszcz chłodu i spodziewania. Kołatała możliwość szansy na zemstę. Albo wspaniałej z niej rezygnacji, gestu, jedno i drugie było w odwróceniu, jak karta do gry i jej rewers, czarna podszewka białego płaszcza.
— Powiedz, biedaku — zapytała przeskakując z krzesła na krzesło błyskawicznie i siadając obok niego — jak było z tymi końmi? Od początku Bogu Wszechmocnemu dziękuję, że ci się nic nie stało. Bałam się od razu spytać... Wprost nie chce mi się wierzyć ze strachu... I jestem dzisiaj ze strachu umarła.
W odpowiedzi położył jej rękę na ramieniu. Nad jej rozległą twarzą przeleciały motyle. Nieraz tak nad skamieniałym, pustym piaskiem nadbrzeżnym próbuje zamknąć skrzydła motyl.



Przyjaciel

Zbiegł po schodach także swym systemem. Był to system pokonywania pochylni jednym poślizgiem, zeskoczeniem nóg bez przebiegania po stopniach. Trzeba to umieć i punkt siły odśrodkowej przerzucić na zaczepienie ręką o poręcz. Ostatnim akcentem tego skoku jest lądowanie całym ciężarem na kratę w dole, zeskok, huk i ugięcie prętów kraty do wycierania butów z błota.
Szybko odpalił kawał drogi. Na wzniesieniach ukazały się budynki, z dojazdami, rozległe jak zamki. Wysokie, czerwone dachy nie strzeliły w niebo. Zakalec murów przyssał je do ziemi. Przestrzeń wypełniały ulice widoczne jak na mapie, tory tramwajowe, kanały, drzewa, mosty, zejścia w dół ogrodzone żelaznymi, palczastymi sztachetami na białych murkach, zanurzonych w wodzie. Wszystkie wolne kąty pozaciągano trawnikiem, tak aby nie wyjrzała ani grudka ziemi. Otwarły się tereny zimowań berlinek, zatoki, dźwigi, korby giganty i palczaste ogrodzenia, które wszędzie jak pióra wachlarzy zamykały przejścia nawet pod wodą.
Wszystko jest zrobione, pomyślał, opóźniona godzina, miejsce wybrane najfantastyczniej, logika żadna, dziś powinien go spotkać, skon nawet wyczekiwanie pod bramą domu nie przyniosło rezultatu, ani rano, ani w nocy, w południe, i nigdy. Wszedł krętymi schodami po tarasach na wzgórze. Wyglądało jak park pogruchotanych olbrzymów. Dużo nie ociosanych kamieni, suchej roślinności, już jak w innej strefie, wysokich, wąsatych traw o wypłowiałych koniuszkach, ścieżek i jakichś mis kamiennych, nad którymi można by ucinać łby hydrom. Było pusto. Pod największym kamieniem, na ławeczce — u samej stromej krawędzi, ucinającej się tuż nad dachami miasta i wieżą kościoła, tak iż, wydawało się, zrobić jeden niewinny krok, a byłoby się na dachu — siedział jakiś samotny człowiek. Zabłąkany tutaj, jak i on, śpiący w samo południe, twarzą do słońca. Ominął go z daleka, poszedł w głąb, w miejsca, które graniczyły już z otwartymi polami i które zawsze zmuszają popatrzeć, jakby wyjrzeć oknem.
Zawrócił. Człowiek siedział na tym samym miejscu, nieruchomo, w pozycji bezwolnej, zrezygnowanej, w rozpiętej kurtce, z kolanami wypchniętymi do przodu, jakby kręgosłup zluzował sprężynę, z opuszczonymi ramionami, głową zadartą ku słońcu, które nie oślepiało źrenic. Przed nim na piasku leżał porzucony kapelusz, brakowało tylko broni wypadłej z ręki, a byłby samobójcą. Twarz miała dziki wyraz, takiego, który szczerzy zęby, chciałby ugryźć, ale ścięgna mechanizmu w szczękach już nie działają, palce lewej ręki podgięły się, jakby psa głaskał, lecz pies uciekł ze strachu przed tym, który udaje padlinę.
Wielki kamień za ławką, podobnie jak chmura, przypominał zwierzę. Martwota tego kamienia była tak przytłaczająca, że mógłby, powinien się poruszyć, żeby rozbić ciszę. Brzegi tego jak gdyby tułowia zwierzęcia były spryskane czarnym wypryskiem, jakby wysypką jakiejś kamiennej zarazy. Uginał brzuchem ziemię, trawa była pod nim pobladła i miękka.
A ten siedział. Nad wargami krążyła mu bezkarnie mucha. W przejrzystym powietrzu strefy czytelna jak średnik. Mógłby to być Filip, gdyby był. Z uwitym koszyczkiem ciemnych włosów, do rozpoznania. Gdyby był, tak jak nie był. Było w tej postaci coś, co w nonszalanckim rozrzuceniu wszystkich swych członków zwracało uwagę i zmuszało, aby jeszcze raz z bliska popatrzeć. Pomyślał, że jest to ktoś tak pogardliwy, że prawie Filip, tak jak było to niemożliwe. I nagle podchodząc cicho po żwirku odkrył, że przecież jest to Filip.
Chyba! Aż skoczył, ale się powstrzymał: czy to możliwe? W tej chwili tamten przebudził się i nie widząc go zerwał się z ławki. Zaczął odchodzić, uciekać przed atakującą osą. Opędzał się, lecz zamiast ścieżką, zaczął schodzić wprost, na przełaj, pionowo, zboczem ku dołowi. Benedykt rzucił się za nim. Tamten zdawał się tego nie zauważać. Wyglądało to jak we śnie.
A może był tylko podobny do Filipa? Karkołomna droga też była przerażająca, jak we śnie, poprzez wysokie, śliskie trawy, kamienie, kępki kwiatów, szklane irysy. Benedykt przytrzymał się krzaka i rozpaczliwie zawołał:
— Panie Filipie!
Tamten nie reagował, szusami obsuwał się w dół, rwąc i łamiąc rośliny, które pękały z trzaskiem. Potrącił jakiś kamień, kamień skozłował w przepaść.
— Czy to pan Filip?! — ryknął Benedykt.
Wtedy dopiero tamten zatrzymał się i wpół odwrócił:
— Cóż pan... — rzekł niezbyt przytomnie i opryskliwie. — Kto? — patrzył w bok. Był to Filip.
— To przecież pan! — Benedykt rzucił się w jego stronę. — A to jestem ja! Ale... Ale — rzekł łapiąc oddech — czy pan sobie mnie przypomina?
— Przypominam sobie — spojrzał Filip — przypominam — odpowiedział, jakby nie wiedział, z kim rozmawia.
— Ale... z czego pan sobie mnie przypomina?
— No, znam pana — rzekł Filip niecierpliwie. — Pan sprzedaje kwiaty — chciał odejść. — U pana kupiłem. To był pan.
— Przecież... — obruszył się rozpaczliwie Benedykt. — Nie tak!
— Nie? A, to proszę przypomnieć.
— Pan mi obiecał, pan mi przecież obiecał, że zaprosi... Pan mnie gościł, opowiadał... Jest mi pan winien — rzekł z myślą o elegancji — dotrzymania obietnicy.
— Jak obiecałem, to dotrzymam.
— Co się z panem stało? — zapytał Benedykt ciepło. — Nagle pan zniknął. Czy pan stracił pamięć?
— Nic podobnego. Wszystko pamiętam. Pan nie sprzedał, tylko ofiarował różę. Potem ja pana zaprosiłem. Pan mnie śmiertelnie znudził. Tak, tak — sprostował — to było z mojej winy, nie z pańskiej, i rozstaliśmy się w przyjaźni. Nagle pan się teraz zjawił... Pan mnie obudził. Gdzie ja pana zaprosiłem? Jeżeli tak, wierzę, bardzo proszę, pamiętam, lecz czy nie zgodziłby się pan na pewnego typu ekwiwalent... — sięgnął po portfel — i poszedłby pan sobie beze mnie? Między przyjaciółmi... Jestem niedysponowany. Tak byłoby najlepiej...
— Nieporozumienie! — krzyknął Benedykt. — Zupełne nieporozumienie! I pluję na to całe pańskie gadanie. Mam tego dosyć! Szukałem pana przez tyle dni... Myślałem o panu!
— Pan pluje? — zapytał zdziwiony Filip.
— Tak. Bo pan udaje durnia. Ale już pana poznałem! Już teraz wiem! — Był zrozpaczony i wstrząśnięty. Ogarnęła go bezsilna wściekłość, gniew bliski płaczu i nagły poryw wściekłej dumy: — Zostawiam panu mój adres — krzyknął i sięgnął drżącą ręką do kieszeni. Wyjął karteczkę i zaczął szybko pisać. — Niech się pan do mnie zgłosi... — Udało się napisać. Wręczył adres: — jeśli łaska — parsknął, cofając się tyłem krok w górę po ścianie trawy.
— Ja do pana? — zapytał Filip tonem o wszelkich pozorach szczerości. — W jakim celu?
— Przyjdzie pan do mnie dzisiaj — Benedykt nie patrzył na niego, drżały mu szczęki — o godzinie piątej po południu — skandował. — Jest to poddasze, schodami prosto... Tam mieszkam. Zapraszam pana. Złoży mi pan wizytę — wykonał ukłon pełny ironii.
— Wizytę? W jakim celu? — spojrzał zdumiony Filip i nie bez strachu. Odwrócił się jak do zejścia: — A więc... — rzekł zdawkowo, jakby powtarzał czyjeś słowa: — dzisiaj z wizytą.
Ruszył przed siebie i zaczął schodzić w dół.
Jeszcze szybciej, po kilka susów naraz, wylądował na chodniku i nie odwracając się zniknął.
Benedykt wrócił do domu. Z wrażenia był chory. Ogarnęła go panika. Idąc już schodami, po drodze wstąpił i przeprosił Frankowską.
Przeproszenie — z którego nic nie zrozumiała — przyjęła dopiero jak lekką obrazę — ale darowała jedno i drugie:
— Jest pan trochę chory — podała martwą rękę, zamykając za nim dość szybko drzwi.
Poszedł do swego pokoju na górze: to prawda, był chory.
Stało się dobrze, tak być wreszcie powinno. Moralnie czysto, bez złudzeń, nalewka w słoju, sfermentowana na cukrze wspaniałego skłócenia, z wszystkimi. Tak być powinno. Osamotnienie wtórne, które daje podwójny smak goryczy i octu.
A teraz? Tylko sobie dogadzać, współczuć, rozjątrzać, mieszać zacier, odcedzać krople po kropli dla własnego użytku. Zwalił się na łóżko.
Przecież — przeprosił — także z nikczemną myślą, że stanie się rzecz niebywała i Filip nagle przyjdzie. Zbić się za to po twarzy. Przeprosił Frankowską dlatego, aby gdyby Filip idąc po schodach zapytał o jego drzwi — była dość uprzejma.
Oto pan Benedykt w butach na łóżku, marzyciel, i nikczemny, więcej tu nasnute po rogach pajęczyn aniżeli wierszy uszytych w powietrzu.
Nie przyjdzie, oczywiście nie przyjdzie, i niech nie przyjdzie, ale on, Wereszczyński, urządzi sobie jeszcze oczekiwanie na tego, który nie przyjdzie. Żałował teraz, że nie dał fałszywego adresu, wtedy, teoretycznie biorąc, obelga byłaby do końca pełna. I znów myślał: rzucić tę całą myśl, pozbyć się jej, nawet w ironii.
O godzinie trzeciej wstał i zaczął sprzątanie. Tłumacząc je ogólną potrzebą, która wypłynęła z żartu. Nieporządek był rzeczywisty. W trakcie tego sprzątania widział samego siebie, swą bezgraniczną naiwność — nie oszczędzał — swe tchórzliwe zdradzanie samego siebie, parszywą nadzieję tajnych graczy na loterii lub tych, którzy w tajemnicy przed rodziną kupili fałszywy brylant, a potem naigrawają się nad samym sobą, kretynem godnym politowania, ale kupiliby i drugi.
Porządek zaczął od tego, że stanął w drzwiach i spojrzał na pokój świeżym okiem, sprawdzając, jak też ten pokój dla świeżego oka może wyglądać? Miał nadzieję, że wnętrze, świeżo biorąc, zawiera w sobie coś z ducha cyganerii. A może nie zawiera? Widok za oknem był poetycki, dachy, kominy, amorek-strażak. W przedłużeniu tego widoku, cofając się wstecz, w cieniu widniało drewniane pudło pokoju — poetycko surowe, trumienne? A może nie poetycko?
Skrawkiem papieru zdjął pajęczyny z drewnianego sufitu, odsunął łóżko, pod łóżko z czasem nasypały się i plewy, zaczęła się robota, o której pomyślał, że gdy ją do końca wykona, będzie tak zdyszany, że nie do rozmowy w razie czego, i zawahał się, czyby nie odpocząć i uspokoić się tym odpoczynkiem do końca?
Pomyślał, że nie jest tak źle, że wygarnął, że ośmielił się rzucić w twarz Filipowi: niech pan przyjdzie, proszę. I Filip zapewne dopiero po chwili pojął to zuchwalstwo.
Podziwiał swe puste podniecenie; za dwadzieścia minut piąta ogolił się po raz drugi, przebrał i puścił wodze pustym, abstrakcyjnym wyobrażeniom. Skierował czujność na odgłosy ze schodów. Po raz pierwszy wyjrzał przez okno na pochyły ryneczek w stronę opadającego rogu, skąd nadchodziło się od śródmieścia.
Za dziesięć piąta, w czasie już teoretycznie możliwym, przerzucił się w stronę drzwi, przeszedł na organ słuchu i nasilił fikcję oczekiwania do tego stopnia, że uległ rosnącemu mimo woli napięciu. Komentował samego siebie i jak gdyby poddał się autoobserwacji. Robił co innego, niż myślał.
Przystawił krzesło do parapetu okna i zobaczył, że krzesło ma nogi ochlapane mydłem od mycia się nad miednicą. Ktoś stuknął bramą na dole, czyli wszedł. Przeskoczył więc do drzwi nasłuchując. Schody nie zadudniły, nikt nie szedł. Gdyby go ktoś zobaczył w tych skokach? Usiadł na łóżku, lecz wstał, przy siadaniu ukazała się szara poszewka poduszki, cofnął ją więcej w dół pod kołdrę. Całe posłanie było zwiędłe, przespane, gorzej niżby spalone, wierzch krzesła z pozycji leżącej w łóżku był mu tak znany w każdej rysie jak widok bruku na rynku oglądanym z okna, pomyślał o tym, że czasem myli te proporcje i rynek wydaje mu się krzesłem.
Gdy minęła piąta, uwolnił się, odetchnął, obiecał sobie nie łudzić się więcej w chorobliwej abstrakcji.
Rzucił się na łóżko w butach, żeby rozkręcić teraz, już w spokoju, myśli skierowane przeciwko wszystkim łajdactwom. Z grzechem uwodzenia: łajdactwem na pierwszym miejscu.
Ktoś zapukał do drzwi. Zerwał się na równe nogi, oczywiście nikogo się nie spodziewał, nikt nigdy do niego nie przychodził, gniewnie uchylił skrzydła drzwi i w ułamku sekundy uświadomił sobie, że był przecież, słyszał wstecz jakiś niewyraźny stukot na schodach, jakby bezszelestnego wspinania.
W drzwiach stał Filip.
Benedykt cofnął się przerażony.
Przerażenie trwało, i jeszcze trwało.
Gdy tamten uśmiechał się, nieśmiało, w płaszczu, nieśmiało, w płaszczu zarzuconym na nieśmiałe ramiona, i jeszcze się uśmiechał, i przepraszał, że przyszedł. Dopiero to przeproszenie przebudziło Benedykta: — Ależ tak, ależ tak... wykrztusił. — Był pan zaproszony jak najbardziej. — Wykonaj: gest: — Zaproszony pan jest... — Gest mógł oznaczać wszystko, nagłe zaproszenie do środka, jak i z przerażenia wypchnięcie za drzwi. Najlepiej, aby Filip wszedł, a on uciekł. Zaskoczenie jak śmierć pozwoliło mu widzieć wszystkie ostateczne szczegóły — i dyndające rękawy zielonego płaszcza Filipa, z szamerunkiem, jaki noszą woźnice, i kapelusz, nie ten, który leżał obok ławki.
Filip wszedł, nie zapuścił spojrzenia na ściany i wnętrze, nie rozejrzał się, wszedł jak do salonu, jakby wokół było tyle wybitnych dzieł sztuki, taki przepych mebli, że nie wypada od razu rzucać po nich oczami. Gospodarz domu był najważniejszy.
— Nic nie przygotowałem — bąknął Benedykt, cofając się tyłem. — Czym ja pana podejmę? Nic do wypicia... o Boże!...Nic.
— Głupstwo... — uśmiechnął się Filip. — To ja przepraszam za to najście.
— Nie trzeba. Ależ... bardzo proszę — wciąż był w gestach, które nic nie znaczyły, ale miały wyrażać. — Siadajmy — rzekł zdławionym głosem.
Doganiała go fala szczęścia, zaczerwienił się i nie panował nad zalewem tej fali, uszy, wiedział, że mu pobladły, potarł je dłonią, w dłoni miał iskry. Filip z przystankami wchodził dość długo.
Gdyby mógł teraz, już miał siłę pomyśleć, wybiegnąć na dwie i pół sekundy i zawiadomić Hieronima, że Filip jest u niego, i wrócić, zanim Filip zdąży usiąść przy oknie, zakosztowałby tego niewysłowionego zdarzenia przy świadku.
Filip rzucił płaszcz na łóżko, przykrywając je tym samym, oparł się o parapet okna i stanął plecami do nieba.
Zaczęło to się toczyć.
Nastała chwila ciszy i spojrzeń, które się minęły. Próba opanowania niepokoju i znów cisza.
Benedykt nie mógł pojąć. I nie pojmował, gonił w kółko oczami, spostrzegł, że nie wyrzucił papieru z pajęczynami. W kącie wyglądało to przeokropnie i za późno.
— Czy pan tu pisał pracę doktorską? — zapytał Filip spod okna.
— Nie pisałem. Nie jestem...
— Magisterską — poprawił.
— Tutaj.
— A gdzie?
— Gdzie?... Na łóżku.
Jak nary widniało łóżko przyrzucone płaszczem stangreta, jakby ktoś nieprzytomny padł na nie plackiem.
— A czy dużo jest to pracy? — zapytał Filip. Zapytywał i zaczął zerkać nieśmiało po wnętrzu. Dyskretnie, zdumiony, jak chłopiec, którego zaproszono do gabinetu i który dziwi się, że globus na przykład przedstawia całą kulę ziemską i że to już jest wszystko.
— Nie tak dużo.
— Ja rozumiem. Nie o to zapytałem — sprostował. — Chciałem wiedzieć, czy, jak się pisze o jednym, czy nie można zwariować — stwierdził.
— Przedtem — rzekł śmielej Benedykt.
— Tak. — Zrozumiał. Chciał wszystko rozumieć. Był niezwykle poważny:
— Bardzo bym chciał — rzekł siadając na parapecie okna — zamknąć się w pokoju na strychu i napisać.
— Pan?
— Pracę. Chciałbym napisać pracę o ptakach. Daję tylko przykład.
— Pan tak mówi? Takie pan ma myśli? — przyjrzał mu się, twarz była pod światło.
Tak Filip powiedział. Czyżby? Mentalność prawie jak wdowy Elizy po pierwszej, powiedzmy, serii messmerycznych wstrząsów. Czyżby to był człowiek bezgranicznie naiwny? W sferze prywatnej? Wtedy, gdy nie opowiada swego rodzaju bezczelnych utworów. Z literatury sądząc, zjawisko podobne może dotyczyć tylko kobiet. Wyjąwszy Dużą Elizę, czyli Filigranową. I pewnego typu uczonych, którym trudno wytłumaczyć, że jadają przecież tylko gotowe. Kobiety przychodzą na gotowe i wszystko im smakuje, garkuchnia, wystarczy spojrzeć na ulicy — myślał: — panowie tych pań... Ale nie Filip. Czyżbym się mylił? Zapytał:
— O ptakach?
— Myślę, że na starość.
— Tak? O, nie! — zaprotestował i zrobiło mu się raźniej. — Pana interesują ptaki?
Chyba nie drwił.
— I zwierzęta. Psy. O psach studium. Jest to możliwe?
— No, ale... od zainteresowań do pracy, droga...
— Ja to wiem.
— A co pana skłania, zmusza, że tak powiem? Konieczność?
— Oczywiście wiele osób — Filip wychylił się ryzykownie nad spadzistym dachem — uważa mnie za komedianta. Nie jestem komediantem. Jestem durniem. Nie odsłonię panu moich kłopotów osobistych.
Dlaczego, dlaczego?! — chciał Benedykt zawołać.
— Durniem? — zapytał śmiało.
— ...Bo są one gorszące. Durniem pewnego formatu. Pan widzi? — rzekł prostując się. — Gdy mnie pan spotkał na ławce — sięgnął do kieszeni, wyjął rewolwer i położył obok siebie na oknie — miałem położyć kres, i żal mi się zrobiło. Pan rozumie? Żal, na razie. Dopóki czegoś nie dokonam. Inaczej przykro... Czy pan rozumie? — patrzył znad parapetu okna. — Żal mi się zrobiło, gdy pomyślałem o sobie. Pocieszyłem się: nic straconego. Jestem przecież... — patrzył znad parapetu — wśród durniów niebywały. Nie będę ukrywał. Pan myśli, że to takie łatwe?
Brzmiało niedobrze. Wciąż jednak drwina.
— Niełatwe — odpowiedział.
— Bardzo łatwe. Nieprawdopodobnie łatwe. Pan pewno nie wie, kogo ja nazywam durniem. Dureń najpierw wszystko ma za darmo, a potem nic. Durniom fundują bilet powrotny w kasynach gry. Durniowi można by próbować to powiedzieć, gdy jedzie w tamtą.
Wrócił do błaznowania? Czy jest w tym chociaż cień prawdy? Popatrzył na Filipa. Kołysał się na parapecie, jakby chciał zniknąć w niebie. Jednak wymyślił sobie huśtanie. Filip, nicość w każdej chwili. Nicość chodzi po świecie. Nicość, która się wymyka. Kurczy się do stanu zera. I rozprzestrzenia jak powietrze. Nicość idzie poprzez świat i żąda, aby jej się kłaniano. Dlatego, że była łaskawa się objawić. A jednak nikt nie odmówi.
Rewolwer komedianta leżał na oknie, wylotem lufy w stronę Benedykta. Chciałby powiedzieć, żeby go odwrócił.
— A jak czegoś dokonam — powiedział Filip — to się nie odważę. A jak nie dokonam? To się obejdzie. Podziwia pan moją głupotę czy jeszcze nie? Wpadł pan już na to? Jeżeli ktoś mówi: i nie tak, i tak nie, to go kopnąć. Jeżeli ktoś chciałby czegoś, i równocześnie nie jest w stanie, to go stratować. Pan pisał na tym łóżku? Ja takie łóżko, nadejdzie czas, będę całował po nogach.
— Jeżeli pan sądzi... — To już byłoby coś — pomyślał.
— Dzisiaj. Potem przejdzie. Ale ja tu jestem. Jak pana spotkałem, to mi się pan przypomniał. Wygadywałem ja tam kiedyś do pana.
— Nie mówmy.
— Po pijanemu. Za dużo. Panu mogę się zwierzyć z tajemnicy, która zaczyna mnie gnębić i już jest we mnie.
— Nic za dużo. Ja pana rozumiem.
— Nie może być długo tajemnicą impotencja.
— Co też pan mówi?
— Impotencja duchowa. Pan wie, jak to jest, jak to idzie? — spytał prawie wesoło.
— Nie wiem.
Filip tak rozbrajająco śmiało o tym powiedział. Benedykt byłby się obruszył, gdyby sam o tym nie pomyślał i gdyby nie było prawdy w tym: kopnąć, stratować. Nie ufał jednak tego typu błyskotliwym samooskarżeniom. — Najpierw mała, potem większa. Pan myśli, że ja żartuję. Mała jest nawet przyjemna, ot, czysty przypadek w bogactwie. Zabrakło słów i chęci. Wieczór nie wyszedł. Trochę wstydu, pustka naprzeciw przyjaciół. Potem drętwieje głowa na dłużej, zaczyna się ogólne zakażenie. I bezwola. Nie idzie już nic, wszystko zamienia się w sadzę, słowa zamarzają w czerni, i słyszy się własne głupstwa, i dziwi się własnemu głupstwu. Odbiera to wszelkie chęci, raz na zawsze. To jest, niech się pan nie śmieje, to istnieje.
— Być może, że to istnieje.
— Należę do ludzi, którzy wystrzelą, i cisza. Wiem o tym. I wiem trochę więcej. Właśnie ci ludzie, po wystrzale, dokładają sobie jeszcze jeden. Jeżeli nie zabraknie im odwagi. Bo gdy zabraknie, tym gorzej, robią to trochę później. I to już nie to. Do samobójstwa trzeba być zdrowym i czystym, nie mogą tego robić chorzy nędzarze.
— Pamiętam — podjął Benedykt — mówił mi pan o strachu przed starością. O tym jednym pan mi mówił.
— Mówiłem? — zdziwił się. — O strachu panu mówiłem, byłem jeszcze w formie. Ciekawy jestem, jakby pan postąpił, gdyby mnie zastał w rynsztoku i nędzy? Pan mi teraz powie albo odpowie za dużo.
— Odpowiem.
— Niech pan lepiej zapyta, dlaczego ja się tak sobą przejmuję? Pan przecież, jako człowiek wschodu, o ile się nie mylę...
— Niezupełnie, niezupełnie...
— ...zna ten stan obrzydliwy rozczulenia nad samym sobą, nad swymi wadami, słabością, współczucia dla występku, kary, winy, pan nawet wie, że są ludzie, którzy żyć nie mogą bez prześladowań, a nawet gdy one ustaną, wznawiają pamięć o nich. I co wy robicie dalej z tą obrzydliwością? Kiedy jej kres? Kres rozpamiętywania.
Ruszył chwiejnie spod okna:
— Myślałem — powiedział — że pan ma więcej książek. Opisywano mi pana pokój.
Kto opisywał? — chciał zapytać Benedykt, kryjąc zdumienie.
— Skorzystałem dzisiaj — dodał Filip — z rekomendacji pewnej bystrej osoby, która pana zna.
Oparł się o poręcz łóżka.
Benedykt przeszedł na drugą ścianę, żeby zasłonić pajęczyny. Rewolwer leżał na oknie, bez potrzeby. Filip obszedł oparcie łóżka i usiadł na łóżku, twarzą do drzwi. Przechylił głowę ku drewnianemu oparciu.
Benedykt opuścił swój posterunek przy pajęczynach, obszedł poręcz łóżka i usiadł obok Filipa.
— Pan drwi — powiedział.
Filip nie odpowiedział.
— Pan przecież drwi ze mnie.
Nie odpowiedział.
— Pan nie może być przecież tak ograniczony i tak naiwny... bezradny, pewny siebie... i tak oszukiwany. Powiem panu... A może także pan tego nie pamięta? Przedstawił mnie pan niejakiej, znam tylko imię...
Filip wstał i przerwał:
— Wątpię, czy mówiłem — zachwiał się na nogach. — Oczywiście, oczywiście — powiedział. — Tak. Dlatego tu przyszedłem.
— Dobrze pan trafił.
— Niedobrze? — Filip podniósł głowę i skierował pytające, jasne spojrzenie.
— Mówię, że dobrze.
— Nie chciałbym być teraz sam.
Zamieszkać razem? Nie do wyobrażenia. Ale...
Filip usiadł z powrotem na łóżku.
— Znam kogoś — powiedział — z tego domu. Wstawi się drugie łóżko. Śniadanie będziemy dostawali do łóżka. Znam panią Frankowską. I córkę. Chyba młodszą. Ile może mieć lat? Chodziła za mną na ulicy. Dziwne, z pobożnego domu... Pan nie uwierzy?
— Pan ją zna?
— Tak, tak.
Rozbrajający? Straszny? Godny podziwu? Nędzny? Jaki?
I dlaczego on tak patrzy?
Płaszcz rzucił, żeby przykryć rażący brud łóżka?
Powiedzieć mu prawdę?
Nigdy w życiu!
Filip tak jakby się napraszał.
— I te schody znam — ciągnął sennie. — Matka poszła do kościoła. Starsza młodszą zamknęła w łazience. Łazienka z przedpokoju na lewo, prawda? Pana banieczka na kawę stoi w kuchni na oknie. Raz tylko byłem, dałem się namówić, dałem się próbować uwodzić, a cóż to za typek z niej wyrośnie!
— Proszę pana, moja uczennica...
— A czegóż to pan ją uczy?
— Algebry.
— Serio? Serio, pan ją uczy? Algebry! Równań. Podeszła do mnie na ulicy, w niedzielę, szedł kościelny motłoch, myślałem, że sprzedaje kwiatek na sieroty. Ale nie zobaczyłem tatusia, który by jej pilnował. Była sama, bez kwiatka, i powiedziała, że się we mnie kocha od dwóch lat. Zastąpiłem ojca, kazałem iść do domu, prosiła, żeby ją odprowadzić i że boi się chodzić po schodach. Podstępnie wprowadziła mnie do mieszkania. Siostra już była zamknięta w klozecie. Umieściła mnie w fotelu. Proszę pana, ta nasza rozmowa, ile w niej przyszłego zwycięstwa, ile czystej wody zawodowości, ile wdzięku w kryminalnej aferze już na własną rękę, z szalonym przemysłem — wykrzywił twarz z niesmakiem. — Gdy ją chciałem odepchnąć, ugryzła mnie w rękę. Jak dzikie zwierzę. W pewnej chwili myślałem, że angielski kluczyk od zatrzasku w drzwiach na schody połknęła. Siostra cały czas waliła łbem o ścianę i wyła. Mogła pana obudzić. Pan stąd słyszy? Uciekłem.
— Nie słyszę — odpowiedział Benedykt.
— Dlatego znam adres. Przekradłem się dzisiaj na palcach po schodach, żeby mnie nie spotkała.
— Pan musi uciekać przed kobietami? Dlaczego pan lubi takie przykre rzeczy mówić?
— A kto nie musi. Ucieczka ta jest największą siłą i daje w życiu najpiękniejszy rozpęd. Ten, kto uciekł, ocalał, o nim się jeszcze usłyszy. Wracając, pokazała mi tę banieczkę na kawę i żeby wzbudzić zazdrość, drucianą rączkę pogłaskało to wschodzące ścierwo...
— Dlaczego pan takie przykre?...
— Przykre? Świat jest jednym bagnem. My tylko przez litość dla samych siebie raczymy zapominać. Wtedy nam przypomną.
Litować się, za drzwi wyrzucić? Słuchać go? Współczuć filozofowi wulgarności?
Płaszcz rzucił, żeby przykryć rażący brud łóżka? Do tego stopnia chyba nie. Wiedział, że tu siądzie?
Przytomny? Patrzy i słucha tego, co mówi.
Powiedzieć mu prawdę, której się nie mówi?
Nigdy w życiu. Nie mówi się prawdy. Próbować go ratować, czy nie ratować? Nawiązać do Angeliki? Zacząć, że jest to imię skandalicznie pretensjonalne...
Czy powiedzieć tak:
„...Dlaczego pan kłamie? Udaje. Ja pana uleczę, przekonam. Ja panu powiem, jak żyć. O tym, o tym właśnie myślą starzy Rosjanie, o których pan tak lekkomyślnie... Ja panu... — tu cały obszar tekstu — ... — dam przykłady z mojego życia... Przestanie pan się uśmiechać, przestanie pan ironizować. Ironia jest zbrodnią dokonaną na samym sobie, i nawet to powiedzieć: — krowa, żrąc, wybiera, widział pan, takie kępki pozostawionej trawy na łące?... Ja panu o łące, o ptakach, będziemy mówili o Psach. Zapewniam pana, że już dziś o Psach będzie pan wiedział więcej, niżby się przez całe życie spodziewał... A Psa zaprzężemy do wózka Husserla, na złość Hieronimowi...” Tu pełny tekst rozumowania. I tak dalej: „Jest pan wyjątkowo dysponowany do nowego życia”. Tu by kropka. I po jednym kieliszku. A po kieliszku o Angelice: — skandaliczne imię! — zacząć! — Czy ona ładna? „Przyjaciółka o nosie w blikach.” To ona. Może by więc o tym zapowiedzianym przyjęciu wspomnieć!
— Wie pan — powiedział — niech pan poczeka, ja skoczę na dół i coś przyniosę, zjemy, chcę pana ugościć... Wszystko powiem, jak wrócę, tylko niech pan poczeka, powiem, jak należy pisać, jeżeli pan serio, jak się zabrać do pracy, wszystko panu powiem...
Lecz Filip oparł głowę o poręcz łóżka i spał od chwili. To było widoczne, że nagle zasnął. Spod lewej powieki wyzierał skrawek zielonego oka, tego drugiego, które było ludzkie, z topniejącym kryształkiem, jak nieraz płatek śniegu spadnie na rzęsę.
W bezwolnej, martwej pozycji wyglądał jak zabity i już zdrętwiały, jakby przestał konać.
Na parapecie leżał rewolwer komedianta, pomniejszony. Niezwykle śmieszne zjawisko: chodziła po nim płowa mucha. W świetle przedwieczornym, odbitym od białych, geometrycznych dachów, rewolwer robił wrażenie dziecinnej zabawki.
Gdy wybiegł na schody, wydawało mu się, że usłyszał za sobą okrzyk: hallo. Który zabrzmiał jak ostrzeżenie.



II

Początek opowiadania
Bardzo proszę

Ten sam chyba łańcuch leży w poprzek chodnika na bulwarze, pręży się i rozpręża, chwyta, za podeszwy, tak samo zdradliwie. Jest dwadzieścia lat po drugiej wojnie światowej. Można odnaleźć wszystkie dawne miejsca — żelazne mosty na śluzach, kasztany wybujałe jak grzyby nad tłustą wodą, śliski smar oleju na przybrzeżnym bruku — równie świeży. Na pokładach berlinek schnie bielizna trzeciego pokolenia. Miasto przypomina eunucha; starzejąc się zachowuje rysy dziecka.
Klosz latarni nad rzeką, stłuczony pięćdziesiąt lat temu, przetrwał bombardowanie. Żyje jeszcze Paweł Małachowski, jedyny syn dawno nieżyjącego Filipa. Ma już lat około sześćdziesięciu. Filip leży na cmentarzu pod płotem, według przepisów parafii. Ten, kto by nie wiedział, nigdy by się nie domyślił, że Paweł może być synem Księcia i Angeliki, córki pastora. Pracuje w Instytucie Automatyki, jest wzorem rozsądnego milczenia. Nie lubi wspomnień, nawet zwykłych rozmów, krępują go, nie ma ochoty. W przeciwieństwie, nie jest wysokiego wzrostu, przedstawia typ oschłego i przez to jakby „wściekłego pana”, którego gdyby nawet wytarzać i tak zostałby nie tknięty. Jest znany z surowej uczciwości, nieco ponurej. Po okupacji wrócił z obozu i odkupił dom swych dziadków. Stary parterowy budynek leży w śródmieściu przy wąskiej uliczce, spadającej ku rzece, w otoczeniu gołych tynków kamienic czynszowych, nisko, jak na dnie zalewu. Jest przeznaczony do rozbiórki. Nocami w pobliżu pracuje już spychacz, słychać huk motorów, gdy kroi piwnice, a rano wraca trzęsąc szczękami i bladą latarnią na maszcie, jak gwiazda zagłady. Paweł ma nadzieję, że za jego życia monstrum to nie wejdzie do jego ogrodu. Jest już sam. Kwaterunek zostawił go w spokoju, wręcz nakazał, aby nikt więcej nie mieszkał.
Domem opiekuje się pani Barbara, osoba poważna, tęga, cicha, na czarno, w drobnych, lodowatych okularach na tępym nosie, i o dobrotliwym uśmiechu pijanego na czczo proboszcza, który pieśń swą już odśpiewał. Cechy te uznał kiedyś.za korzystne i wybrał ją spośród kilkunastu smutnych kandydatek, gdy jeszcze stwierdził, że jest w przyjemny sposób ograniczona.
Chce mieć spokój. Wieczorem siada na otwartej w ogród werandzie — jest sam — słyszy chrobotanie łańcucha w porcie, pisk szybującej rybitwy, czuje powiew od rzeki. Wiaterek wydaje mu się w sam raz, zwyczajny, bez naleciałości przypomnień, z trzeźwym posmakiem ryby, ryby o różowych skrzelach, jadalnej, łańcuch i pogwizdy berlinek wydają mu się bezbrzeżnie słuszne i trafne, także zwyczajne. Mrok spada na ogród, na cały ten zakątek — i wtedy, w tej ciszy, przenosi się do pokoju sypialnego. Pokój jest wąski, pusty, o kamiennej, zimnej posadzce i przypomina wartownię. Ten styl ciszy, chłodu i słusznego zmęczenia jest jego rygorem. Nie lubi zetknięć z dawnymi ludźmi. Nie ma już ich zresztą. Pochował także najbliższych, żonę Mariannę i dwóch synów, Felicjana o gruboskórnym mózgu, ironistę, rozstrzelanego przez Niemców, i starszego, Józefa, filozofa niezdatnego do życia, który się otruł, nie mogąc pogodzić się ze śmiercią brata, którego za życia nie szanował. To samobójstwo po dziś dzień nie daje Pawłowi spokoju, podobnie jak niespodziewana śmierć ojca. Z uporem odrzuca myśl, iż mogło to być jeszcze jedno ogniwo jakiejś psychicznej choroby, trawiącej jego rodzinę. Boi się psychopatów, zawsze budzą jego przerażenie. Na grób Filipa nie chodzi nigdy. Z jakiegoś wstydu, obrzydliwego już przerażenia i gniewu.
Jedyna i przykra rozmowa, jaką miał kiedyś z ojcem — a która miała być w intencji „ciepła” — dotyczyła — o ironio — tego stłuczonego klosza na słupie latarni. Był rok 1920, ojciec pozwalał sobie na niestosowne żarty. Lecz mniejsza. Szli z kubłami nad rzekę po wodę do prania. Angelika została przy balii. Był to już kres wszystkiego, kłótnie, głód, poniżenie. Filip zatrzymał się nagle i powiedział: „Spójrz. Ojciec twój był durniem. Wiesz, ile miałem lat, gdy z procy trafiłem w tę latarnię? Trzydzieści”. Tego dnia zaszedł ten katastrofalny fakt. Bieliznę wieszał już kto inny.
Paweł miał wtedy lat piętnaście. Był w tym czasie taki jak dziś, gotowy, dorosły, wtedy też po raz pierwszy zobaczył Wereszczyńskiego. Poeta awangardy — już znany — co dopiero wrócił z Włoch, był u szczytu — rozmawiał z Marinettim.
Brał odwet za wszystkie lata. Lecz wielkodusznie robił wszystko, aby tego odwetu nie było. Bronił nawet swych niedawnych krytyków i w przewrotny — bodaj? — sposób przyznawał im rację. Nosił się w stylu, jaki wtedy w świecie przypadał, i wyśmiewał ten styl na przykładzie samego siebie. Był skromny, miał czas, aby przychodzić do Małachowskich, do ich biednego domu. Psychiczny kryzys Filipa trwał już całe lata, przybierał objawy i groźne, i śmieszne, nawet niebezpieczne. Nic to — Wereszczyński przychodził jakby tu przede wszystkim. Rodzice mieszkali już najtaniej, przy tej samej ulicy, Browarnej, na piętrze w zrujnowanym budynku po starym browarze.
Wiernie przychodził, wypytywał, siadał na niskim krzesełku przy oknie, serdeczny, widzący. Starał się pocieszyć, z nędzy wykrzesać jej poczciwe blaski. Umiał to robić, próbował zabawić, wtedy bania włoskiej podróży pękała wśród gorączkowych olśnień i projektów. Lecz zaraz ją pomniejszał, ośmieszał samego siebie, opowiadał o swych prostackich gafach. Często wyjeżdżał, wracał, znów przychodził, spieszył się, miał czas, brał udział w dyskusjach, pisał. Filip nie żądał jego wierszy ani Wereszczyński mu ich nie oferował. Sprawa była nie mówiona. Dyskretnie nie wspominało się o „stanie” Filipa, celował w dyskrecji Wereszczyński. Trudno zresztą było przypuszczać, aby mógł nie ubolewać, aby odważył się patrzeć obojętnie, a co dopiero delektować upadkiem człowieka, który „stracił wątek”, wyszastał się w młodości i z własnej winy spadł do poziomu zera. I którego przecież uwielbiał, którego stylem po dziś dzień mówił, nie licząc własnego stylu. Czasem tylko spoglądał niespokojnie na starego przyjaciela w dziurawym swetrze i w zaniedbaniu, które nie było szykiem, lecz już tylko zaniedbaniem. Filip kwitował to pobłażliwym uśmiechem i wychodził z pokoju. Paweł nieraz miał okazję widzieć tę niebezpieczną wymianę spojrzeń. Sytuację zawsze ratowała Angelika. Nic nie straciła ze swej wielkości i bezgranicznego poświęcenia, choć Filip i tutaj sięgał.
Lecz przede wszystkim doświadczał samego siebie. Nie mogąc się podnieść, ładował energię w upadek. Jeśli był zatrudniony, to już w najgorszym miejscu. I wkrótce opuszczał je z awanturą. Zawsze nie do pomyślenia, aby ktoś mógł ją wymyślić. Wydawało się, że ma przyjemność w obrażaniu ludzi i przyjemność w konsekwencjach, które z tego płynęły. Ostatnio wychodził z domu z flowerem na ramieniu, chociaż pracował tylko jako skromny urzędnik w leśnictwie. Po południu zamykał się u siebie w pokoju i komponował trutki na szkodniki leśne. Angelika drżała z powodu tych trutek. Niekiedy znów wychodził z „gabinetu” — jasny — i zaczynał snuć projekty, naszpikowane wesołością. Wtedy znów przeszkadzało mu trzeźwe spojrzenie Pawła. Wychodził więc z domu i za wszystkie pieniądze upijał się piwem. Przyprowadzała go Angelika.
Zjawiał się Wereszczyński. Siadał na niskim krzesełku: „Boże, Boże — rozkładał ręce — świat jest głupi. Ale nie ja go wymyśliłem”.
Mówił szybko, cicho, przepięknym językiem, pełnym niespodzianek, skoków, haczyków, pętelek, twierdził, że do dwudziestego roku życia obowiązuje gramatyka, a później już tylko język polski. Z drugiego niskiego krzesełka, któremu kiedyś Filip podciął nogi, żeby nie były wysokie — starzejąca się Angelika, o pretensjonalnym, przebrzmiałym imieniu, o stygnących rysach twarzy i spojrzeniu rozognionym, jakby rozpalały się przed nią nieznane ognie — zamyślona słuchała. A może nie słuchała?
Niekiedy przynosił prezent, prawdziwy, szczery prezent, a pod koniec po prostu już żywność, kaszę, chleb, jajka zawinięte z wiejska w chusteczkę, żeby poprzez żart było delikatniej.
Paweł poszedł kiedyś na wieczór jego poezji. Wiersze zalatywały geometrią wykreślną. A jednak potem w dyskusji Wereszczyński objawił to, co chwyta: prostotę — która chwyta za serce, i perfidną zaczepkę — która jak kropla wody w wodę — marszczy powierzchnię myślenia — i przez łaskotanie — chce wrócić do serca. Pensjonarka wręczyła mu kwiaty. Wieczór w nie zapełnionej sali poza tym był pusty.
Nie lubił Wereszczyńskiego od samego początku. I poił nim oczy. Milczał. Niechęć posuwała się w głąb, chociaż nie zamienili ze sobą ani słowa. Za duża głowa na rozhuśtanej szyi — oczy proroka, woda kolońska Johan Maria Farina, która nie przystoi mężczyźnie i prorokowi — głowa była tylko pretekstem, nie podobało mu się wszystko. Zawstydzał go ten człowiek pełen nieprzyzwoitego entuzjazmu, samowiedzy i braku wstydu. Nagle wyobrażał sobie, że chwyta go za kark, wypędza za drzwi, strąca ze schodów i rzuca za nim płonącą lampę naftową. Biedna Angeliko — mówił w duchu — bądź ty ostrożna. Pan Wereszczyński, gdy ma współczuć czyjemuś nieszczęściu, nerwowo zaciera ręce, jakby na półmisku podano gorącą potrawę, którą spożyje dla zdrowia. Pan Wereszczyński kocha ludzi nieszczęśliwych, lecz nie daj Bóg, żeby im się poprawiło. Zaczął wreszcie podejrzewać, że Wereszczyński zna jakąś tajemnicę przeszłości Filipa.
Katastrofa — błazeńskie przyznanie się do stłuczenia klosza, krach Wereszczyńskiego, okrutna wiadomość, raz na całe życie — i śmierć Filipa, wszystko to zdarzyło się „tego” jednego dnia. Rano było jeszcze pranie. Samobójstwo Filipa nastąpiło w tych samych godzinach. Odmieniły się losy. Od tej chwili tragiczny fakt nic, tylko już bezwstydnie, istniał.
Na pogrzebie, bez księdza, były dwie osoby z biura, jakichś dwóch weteranów półwojskowych. Jakaś obca dziewczyna przejeżdżała na rowerze, zostawiła rower i poszła w kondukcie. Płakała, zupełnie obca. Widocznie w słoneczny dzień chciała sobie popłakać.
Wereszczyński załatwił wszystko, oddał całe swe pieniądze. Rozpaczał, szlochał, prawdziwie szlochał, ledwo trzymał się na nogach. Angelika nie mrugnęła okiem, szła posępna, była tak silna jak zawsze, i jak Paweł, bez publicznych lamentów, o suchych oczach. W następnych dniach po likwidacji mieszkania wyjechała do krewnych w Gdańsku. Paweł już przedtem był na praktyce u majstra blacharskiego. Teraz, dzięki staraniom Wereszczyńskiego — który bez urazy i wbrew jego protestom zajął się nim — został umieszczony w internacie. Nie dziękował poecie, pożegnanie było chłodne, poeta rozumiał wszystko, chłód także.
Rewolwer schował Paweł na pamiątkę. Padło podejrzenie, że ktoś z sąsiadów ukradł, trwały poszukiwania, toczyło się śledztwo, potem wygasło.
Wereszczyński robił wrażenie, że likwiduje się, był przeciążony pracą, Angelika — co dziwne — jak gdyby przestała dla niego mieć tę wagę, co dotąd. Był zbyt uprzejmy, a może bał się odpowiedzialności? Może Filip, ten spod znaku minusu, był jedynym magnesem? To prawda, przed nim było życie; wyjechał z prelekcjami.
Wkrótce kierownik internatu zrobił żartobliwą aluzję do niskiego Wzrostu Pawła. Oburzony Paweł napisał w tej sprawie list do Wereszczyńskiego.
Odpowiedź otrzymał odwrotnie.
Treść listu była:
„Szanowny Panie,
pisze pan i żąda, abyśmy się nigdy w życiu nie spotkali. Abyśmy skreślili się wzajemnie z listy znajomych. Jest to wyrok, dość okrutny, przy całej mojej winie, za którą robię, co w ludzkiej mocy: gorąco przepraszam.
I błagam Pana o wybaczenie. Pan mnie obraził, uniosłem się, Bóg wybaczy, było mi się nie obrażać, uwielbiałem Pańskiego ojca i dlatego, w jego obronie, powiedziałem prawdę. Stało się, teraz gotów jestem wynagrodzić Panu wszystkim, czego Pan zażąda. Jest to moije uroczyste słowo.
Pisze Pan i żąda, abym przysiągł, że nigdy i nikomu nie ujawnię tego, co Panu oświadczyłem. Rozumiem i przysięgam.
Czy mogę uczynić coś więcej?
Mogę. Pan o tym nie wie.
Aby więc wzbudzić w Panu wiarę w moje słowo i moją przysięgę, przekazuję Panu jak gdyby w zastaw moją najgłębszą tajemnicę, o której nikt nie wie i wiedzieć nie może. Propozycja ta nie jest tak pusta, jakby się Panu mogło wydawać. I nie jest naiwna. O czym przyszłość — jak zwykle — gotowa zaświadczyć.
Z góry zastrzegam, że jeśli Pan w pierwszej chwili będzie miał wątpliwości co do faktu, który Panu przedstawię, to później, gdy Pan podrośnie i zacznie odróżniać ludzi od strony ich najgłębszych cech psychicznych, będzie się Pan tylko dziwił, że Sam na to wcześniej nie wpadł. Wtedy będzie mnie Pan odczytywał pod tym kątem spojrzenia, jaki Panu za chwilę przedłożę. Wtedy znając to tajemne hasło przekona Pan się, że reszta jest logiczna i jasna. Nie mówię nikomu o moim pochodzeniu nie dlatego, żebym się go wstydził. Wręcz odwrotnie: staram się być dumny, szczególnie z tych właściwości, które pozwalają mi lepiej myśleć.
Nic Pan z tego nie rozumie. Nic a nic. Na razie.
Au revoir, Młody Przyjacielu!
Jednak au revoir! Kiedyś Pan zrozumie. Benedykt Wereszczyński.
P.S. — Żąda Pan jeszcze i nakazuje, abym przyjął do wiadomości, że wszystką pomoc, jaką Pan ode mnie uzyskał, w najbliższej przyszłości zwróci mi Pan z podziękowaniem.
To, co zrobiłem dla Pana, jest dla Pańskiej Matki. Człowieka nie pozbawionego wielkości jako kobieta. I wdzięku, który jest zawsze dla mnie już sam w sobie najwyższym podziękowaniem, najszczęśliwszą łasicą matki natury. B.W.”
Paweł nie uwierzył temu listowi. Wszystko było w nim prawdopodobne, a jednak nie do wiary. Słowo: au revoir — jak gdyby ostrzegało przed tą wiarą, było rozmyślnym przedrzeźnieniem. Tak nie mógł napisać Wereszczyński. Był to raczej gest; a może nie gest? Kto ostatecznie może wiedzieć, w jakim celu pisze się podobne wyznania? Schował ten list bez jakiejkolwiek dalszej myśli.
Pamiętał tylko, że gdy doprowadzony przez niego do białej gorączki Wereszczyński błagał i ostrzegał przed skutkami ujawnienia tej strasznej tajemnicy, która dotyczyła jego, Pawła, powiedział:
— Bardzo proszę.

Na całą tę historię położył ciężką zasłonę niepamięci, nie poszukiwał dowodów i szczegółów. Z biegiem czasu przestały być istotne, wiedział o nich tylko Wereszczyński, dopóki żył. Angelika wróciła z Gdańska chora i w kilka lat później umarła...
Nie słyszał więcej o poecie ani o jego dziełach, nie przebywał w miejscach, w których się słyszy. Niedługo przed drugą wojną dostał kartkę z pozdrowieniami od „nieznajomego” z Paryża: w kawiarni siedzieli Żydzi w kapeluszach. Wielokrotnie myślał o spłaceniu „długu wdzięczności”, lecz odstręczała go myśl, że musiałby się przy tym spotkać. W końcu zdecydował, że jeżeli wtedy od razu go nie obił, to już to wystarczy za wdzięczność. Mógłby jeszcze postąpić w duchu niesławnej pamięci Filipa: zapłacić i „zbić dodatkowo”. Zastanawiał się nieraz, czy nie przykłada zbyt dużej wagi do takiego zjawiska, jak dwie ręce, dwie nogi, tułów głowa i to, co w tej głowie?
Wkrótce stał się bogaty, potem nic nie miał, znów był bogaty, potem wszystko stracił, po wojnie odkopał żelazną skrzynię z kosztownościami, rewolwerem i listem od Wereszczyńskiego w blaszanej kopercie. W obozie z przerażeniem myślał o skutkach, jakie by list wywołał, gdyby wpadł w ręce Niemców.
W czasie niedawnej choroby przyszło mu na myśl, aby opowiedzieć komukolwiek treść ostatniej rozmowy z Filipem. Lecz nie miał już komu. A potem wyzdrowiał.

Niespodziewanie spotkał go na dworcu kolejowym tuż po wyzwoleniu, gdy wszyscy wyskoczyli z ukrycia i nor. Wereszczyński wynurzył się z tłumu, był nie do poznania, jednak on, kwadratowa sylweta, starzec; już starzec, o błękitnych oczach spłoszonego ptaszka — wychudł, nastraszony, przebrany — w jakichś sztylpach zapinanych na guziczki, do kolan, z kociołkiem w ręce; od razu poznał Pawła i podbiegł, jakby co dopiero wczoraj i nigdy nic, rzucił się na szyję: „Przetrwał pan! Więc pan przetrwał! Wszyscy którzyśmy przeżyli, już jesteśmy nieśmiertelni...” — i zaraz w swym intelektualnym jak dawniej wzburzeniu, mówiąc jedno poprzez drugie, zawołał: —...„Półtora roku za deską na strychu!... A pan? A pan?... Kochany panie Pawle, synu Angeliki!”...
Wyjął z kieszeni jakąś broszurę w języku rosyjskim. Paweł pomyślał, że może jest to wiersz przetłumaczony, stąd nerwowa radość. Lecz na okładce broszury był kolorowy rysunek, przedstawiający żołnierza radzieckiego. Uśmiechnięty rosyjski chłop, z pepeszą przez ramię i workiem na bieliznę u nóg, stał na bezkresnej drodze pod nikłym drzewkiem i skręcał szczyptę tytoniu w skrawku gazety, a pod nim był tytuł: „Jak pobiłem Niemców”. Miało to coś znaczyć, Paweł nie rozumiał, Wereszczyńskiemu domyślnie latały oczy. Pociąg ruszał, czas mu było żegnać, uściskał Pawła raz jeszcze, zręcznie wskoczył na lorę, w gęstwinę tłumu, i stamtąd zawołał: — „Będę tu za tydzień! — ponad głowami wiał dłonią i jeszcze dokrzyknął: Śnił mi się pan wczoraj!”...
Paweł aż się skulił: tam bezdomni ludzie, toboły, dzieci płaczące na tobołach — a tu on: w snach entuzjastycznego starca — czterdziestoletni syn Angeliki — „nie pozbawionej wielkości”.
Raz jeden wpadło mu w oczy to nazwisko umieszczone pod wierszem w gazecie, w którą szewc owinął buty. Nie zadał sobie nawet fatygi, żeby ten wiersz przeczytać.
Minęło lat dwadzieścia. Wereszczyński nie dał znaku. Można było powiedzieć, że widział go po raz ostatni. Nie było w tym ulgi, Wereszczyński, dopóki żył, był ostatnim znakiem minionych ludzi, i jednak była ulga; zmora przeszłości odeszła bezpowrotnie.



Czerwona piłka

Jest czerwiec, co noc spada ulewny deszcz i ubija ziemię na grządkach w dziobatą Księżycową skorupę, wypłukuje korzonki rzodkiewek. Niedawno zaczęła się seria niepowodzeń. Spostrzegł ślady czyichś butów w ogrodzie. Ktoś w nocy skrócił sobie drogę, wyłamał sztachetę z lewej strony, poszedł na skos i przeskoczył z prawej, formując w sztachetach wygodny przełaz.
Prawdopodobnie w miejscu ogrodu była kiedyś łąka, chodzono po przekątnej, nowe pokolenie ptasim instynktem odnalazło stary szlak powietrzny. Byłaby to jego chora fantazja? Tracił zdrowie?
Wyrównał sztachety na grządkach, obciął złamane gałązki agrestu. Kosztowało to godzinę pracy.
I powtórzyło się za tydzień. Także w sobotę. Ktoś przetarł sobie szlak na stałe. Należało oczekiwać następnego tygodnia.
Tak się stało; znów więc zagracował. Trzecie przejście było już zręczniejsze, szkody mniejsze, gniew o jeden stopień wyższy. Przewidzianego dnia postanowił zaczaić się w oknie. Przyjrzał się odciskom butów. Były średniej wielkości i niekoniecznie musiały należeć do mężczyzny. Powiększyło to gniew, lecz nieznacznie.
Dziwił się swej bezwoli, od jakiegoś czasu obserwował złe oznaki.
Miał sen — z tego rodzaju snów, które biją chorym źródłem jak z fermentującego na dnie grzybka — śniło mu się, że tonął. W jeziorze nie większym od talerza zupy. Gęstym, rozpłynął się pod powierzchnią w nicość, tylko głowa balansowała samotnie w wodorostach, które miały rude warkocze i błękitne kokardki. Z dwojga złego zdrowsza była jawa, trzask łamanych gałązek. Lecz oczekiwanej soboty nikt nie naruszył ogrodu.
Zdarzenia zostały przedzielone innym. W środę między dwiema sobotami, o piątej rano, gdy jeszcze spał, usłyszał ostry dzwonek przy furtce. Dzwonek powtórzył się i Barbara poszła otworzyć.
Doleciał trzeźwy, wesoły duet, ktoś grzmiącym, wesołym głosem przepraszał, że tak wcześnie, Barbara gorliwie zapraszała i prowadziła.
Zwykle na piątą szła do kościoła, a była w domu. Rozpływała się teraz w grzecznościach. Paweł pomyślał przy okazji, że trzeba lepiej zabezpieczyć szufladę w kredensie, w której leżał pamiątkowy rewolwer po ojcu. Nie ruszał się z łóżka.
Milicja? — pomyślał. — Barbara wyszperała i doniosła?
W sieni zadudniły buty, w progu pierwszego pokoju ukazał się gość, przeszedł pierwszy pokój i stanął w progu sypialni. Paweł wyskoczył z łóżka.
Był to olbrzym, jakiś — bez powodu — radosny olbrzym, w sparciałym wiejskim samodziale, potężny w ramionach, spalony słońcem, o radosnych błyskach na ognistych policzkach. Powiedział, że nazywa się Kwieciński, jest krewnym nieboszczki żony Pawła, był tu kiedyś i przeprasza, lecz stało się nieszczęście, z ciężko chorą córką przyjechał do lekarza i zaraz wraca, mieszka pod Sandomierzem. Powiedział jeszcze, że jest leśniczym, o czym chyba — spojrzał spod rzęs: — wiadomo, podał nawet swój stopień służbowy, także jakoś radośnie, patrzył olśnionym wzrokiem, czekał przyjaznego gestu: — pan wybaczy, pozwoliłem sobie odwiedzić prosto z pociągu...
Popychał przed sobą wychudzoną, bladą dziewczynkę o drobnym, trójkątnym pyszczku, zetlałych włosach, wielkich, zielonych oczach zabiedzonego kota i błękitnych kokardach w warkoczach. Mogła mieć lat osiem. Wyglądała jak topielica. Jak duszek ożywiony zastrzykami. Jeżeli to był ojciec, można by z niego wykroić sto takich istnień.
W prawej ręce trzymał coś, co w pierwszej chwili wydawało się czarną, wąską trumienką.
Dziewczynka podskoczyła i wykonała gest, jakby chciała obejrzeć Pawła od tyłu. Więc cofnął się i zapiął szczelnie piżamę. —
— Popatrz — rzekł dobrotliwie Kwieciński — wujek się do ciebie uśmiecha.
Sam się uśmiechnął. Poczciwość wyzierała z jego bladozielonych, gęstych oczu, wyklejonych słońcem, o granatowych rzęsach, które mu nadawały wyrazu pornograficznego osiłka. Poczciwość nie do pokonania. Powiększyło to grozę niespodziewanej wizyty.
— Witam — powiedział struchlały Paweł. — Bardzo się cieszę, panie Kwieciński, że pan o mnie nie zapomniał.
Kwieciński pochylił głowę w ukłonie. To, co trzymał, postawił na podłodze: — był to czarny, wklęsły sakwojaż, taki, jakie na początku stulecia wozili kolejarze na służbie. — Otwarł, dłonie miał potężne:
— Przywiozłem gościniec... Skądże by! — odpowiedział. — Kto by pana zapomniał?! Wspominamy z żoną...
Jak to, pomyślał Paweł, wspominają? Rzeczywiście był tu kiedyś. Czyżby sobie zakpił? Był to haniebny dzień, coś w rodzaju zjazdu rodziny żony, Paweł uniósł się wtedy gniewem, nie pamięta już, z jakiego powodu, dzień był koszmarny, co tu było Wspominać?
Kwieciński wyjął dwa krążki suchej kiełbasy, słoik miodu, drugi rydzów — masło, chleb, nóż, jakiś garnuszek zawinięty w gazetę: to dla siebie, i butelkę domowej nalewki: do wspólnego użytku, wszystko to na klęczkach w progu, wyglądał teraz jak duży, uczynny chłopiec, prezenty złożył na nocnym stoliku, butelkę zatrzymał w ręce, Paweł z lękiem spostrzegł, że odkorkował.
— Może śniadanie? — zapytał. — Barbaro.
Przeszli do głównego pokoju, usiedli za wielkim stołem.
— Kaszkę dla dziecka — rzekł Kwieciński — jeżeli pani taka dobra — odwinął z gazety garnuszek: — proszę odgrzać — gazetę zostawił na podłodze.
Barbara za szybko jakoś przyniosła kieliszki. Nawet nie wiedział, że w domu były.
— Nie! — krzyknął. — Ja nie piję!
— Rozumiem — usprawiedliwił go Kwieciński. Napełnił swój kieliszek, uśmiechnął się. — Ja po całej nocy... Pan się nie pogniewa.
Na wiadomość o kaszce dziewczynka zaczęła protestować, skoczyła na jednej nodze, podbiegła do kredensu, przysunęła krzesło i po krześle próbowała sięgnąć po czerwoną piłkę. Na wargach Pawła ukazał się uśmieszek:
— To jeszcze nic — powiedział tłumiąc gniew. — To jeszcze nic — wstał i żeby już było, pomógł jej zdjąć czerwoną piłkę.
Kwieciński nalewał sobie drugi kieliszek:
— A może? — zapytał. Zobaczył wyraz twarzy Pawła i bardzo się zmartwił:
— My jeszcze tylko chwilę.
Barbara przyniosła garnuszek z kaszą. Zaczęło się chwytanie dziewczynki. Kwieciński dopadł ją w kącie jak oszalałe kurczę.
Ledwo zjadła łyżkę, zwymiotowała. Wtedy ruszyła z pomocą Barbara.
Paweł siedział przy stole.
— To jeszcze nic — powtarzał z uśmiechem. Czuł wewnętrzne stuknięcie, podziemny wybuch, który wróżył falę gniewu. Znał to i bardzo się obawiał.
— Bardzo dziecko chore? — zapytał.
— Ciężko — odpowiedział zdyszany Kwieciński. — Złośliwa anemia. Dzisiaj się rozstrzygnie. Ja przez to piję. Ot, Polacy — dodał — taki już dziwny naród. A my wspominamy pana i wspominamy...
— Dziękuję za piękne upominki. Ja, niestety, muszę się zbierać do pracy.
— Widzi pan — uśmiechnął się smutno: — my pamiętamy wszystko dokładnie. I nie tylko my... Nie tylko my pamiętamy.
Paweł spojrzał chmurnie. Może on nie był taki poczciwy. Może pijany? Wypił już trzeci kieliszek.
— Powiem panu — rzekł. — Był u nas pan Wereszczyński...
— Kto?!
— Wereszczyński. Pamięta pan? Także pana wspominał. Pamięć u niego fenomenalna.
— Wereszczyński?! Kiedy? Co pan mówi! Jak to? pan mówi... skąd ta znajomość? Więc żyje?
— Otóż żyje! — powiedział Kwieciński, mimo woli chyba z naciskiem.
Paweł ochłonął.
— Ma już lat? — spytał.
— Osiemdziesiąt dwa. Pełne. Przyjechał i urządził właśnie u nas urodziny. Zrobił taki, powiada, przedśmiertny objazd. Gdzie mu tam do śmierci! Wypił właśnie kieliszek i jak nie zaczął mówić, opowiadać... To wybitna, powiem, genialna inteligencja. Warto żyć, powiedzieliśmy sobie z żoną, żeby takiego człowieka spotkać i posłuchać... Gdy się ma już pewne lata... I smutek w domu...
— Niech mi pan powie — zapytał przecinając Paweł — ja nic nie mam przeciwko — zastrzegł — ale niech mi pan powie, kim on właściwie jest? — Usłyszał te swoje słowa i słyszał, jak jakoś niewłaściwie zabrzmiały. — Zapytuję z powodów czysto... — nie znalazł słowa: — zwyczajnych.
— Nie wiem — odpowiedział z uśmiechem Kwieciński. — Ale powiem panu, powiem panu... Mówił o tym. Zadałem sobie trud... Przyjechałem, żeby pana do nas koniecznie zaprosić. Na urlop, koniecznie, bardzo do nas prosimy. Życia już niedużo... a u nas jest tak pięknie... Woda, las, ryby. Nikogo już z naszej rodziny nie ma...
— Pan myśli, że mnie aż tak bardzo interesuje?
— Nie! Ale mówił o tym... Wspominał też pana... To wszystko jest bardzo ciekawe... Ciekawe... Jak wszystko w życiu.
— Co mówił? Zresztą mniejsza...
Kwieciński uśmiechnął się, był zakłopotany i serdeczny: — Dobrze mówił, z uczuciem... Opowiem panu, gdy pan przyjedzie... Bo widzę, że pana to interesuje... My wspominamy dlatego, że był pan dla nas zawsze przykładem... potęgi, tak, tak, nieugiętego charakteru. To się tak nie zdarza... Gdy pan przyjedzie do nas... opowiem panu dużo. Pod tym warunkiem, że pan przyjedzie — spojrzał raz jeszcze: — Mamy więc jakiś najbliższy cel w życiu — roześmiał się i czekał obietnicy.
— Chyba mi pan nie powie — rzekł Paweł — byłoby to możliwe, żeby on nie był?
— Wereszczyński?
Kwieciński wcale nie był taki głupi, ani beznadziejnie poczciwy.
— Czy mówił o swej... „teorii”?
— Czy mówił? Zgadł pan. Przywiózł. Czytał. Dużo mieliśmy z żoną zabawy. Smutnej, pouczającej. To serdeczny człowiek, zapewniam pana, że to nie jest człowiek przeciętny. Obydwoje z żoną powiedzieliśmy sobie, ileśmy stracili z życia, nie myśląc. No, w jakimś tam znaczeniu. Są to skutki rozmowy z panem Wereszczyńskim... Pan ma coś przeciwko niemu.
— Bynajmniej.
— Powiedział...
— Co powiedział?
— Pożegnał się z nami „na zawsze”.



Mały przykład niepowodzeń

Jest już lipiec; nieprawdopodobny upał.
Zmienił się klimat, aż budzi lęk, przypomina tropik, ludzie siedzą półnago przy zaciemnionych oknach, nikt nie wychodzi bez potrzeby na ulicę, w niedzielne popołudnie jest pusto jak na skale, stoi ukryty pod daszkiem lodziarni milicjant. Lampa astralna wisi nad miastem, tasują się podwojone w oczach gipsowe fasady kamienic, słońce ludojad szczerzy zęby na blaszanym niebie. Ma świńskie przymrużone oczka, ryje suchym kłem w spopielałych alejkach cmentarza, jest wszędzie — mózg ledwo się rusza w gorącej skorupie. Paweł bierze w tym miesiącu urlop, dzieje się z nim coś niedobrego, wie, że seria niepowodzeń dopiero wstępuje. Ma doświadczenie, zna ich nagromadzenie, jest pewny swych nerwów, łatwo znosi upał, nawet cieszy go ta cisza gorączki nieba. W sobotnie noce ustało dzikie deptanie grządek. Może też urlop?
Niefortunna gorączka perfidnego losu wciąż pomaga zdarzeniom.
Nigdy nie chodzi na cmentarz, dziś pomylił ulicę. Nie bywa tu, nie lubi, wystarczy, że współcześni za pobliskim kioskiem szczają piwem na trawnik i że na niektórych grobach stoją w słońcu puste butelki po wódce.
Słońce szeleści w suchych, zeszłorocznych liściach, wszystko jest tu nawarstwione, rozrośnięte, nie zrywane, przepojone jadem. Idąc już główną aleją Paweł uległ dziwacznemu zapytaniu, co by było, gdyby na grobie Filipa zastał kwiaty? Gdy tylko pomyślał: „Co by było”? — skręcił w boczną alejkę. Nigdy tam nie chodził. Z daleka zobaczył grób Filipa. Spojrzał, na rdzawej płycie leżała wiązanka rumianków. Kilka kwiatków zduszonych jakby ręką dziecka. Było to niemożliwe, aby ktokolwiek, wszyscy już nie żyli, było to niemożliwe po czterdziestu latach zapomnienia.
Miał jeszcze dwadzieścia pięć minut do rozpoczęcia pracy. Graniczyły ze sobą oddzielone żwirem, krzaczkami i żółtym piaskiem dwa kościoły; w głównej alei formował się pogrzeb, dwa inne już wyszły i minęły się skręcając w równoległe alejki. Jakiś młody człowiek, spóźniony, chłopiec widocznie z dobrego domu, na jeżyka, blady, w skrojonym garniturku wizytowym, z wianuszkiem opakowanym w celofan — umarł zapewne ktoś z towarzystwa — wyskoczył z czarnej bramy kaplicy i było widoczne, że myląc kościoły — jeden był ewangelicki — nie mógł teraz odnaleźć swego pogrzebu. Z pochyloną głową przeszedł kilka kroków w jednym kondukcie i zamienił na drugi. Formował się czwarty pogrzeb, zatrzęsienie pogrzebów; stał sługa z krzyżem, Paweł rozpoznał księdza, którego znał kiedyś, gdy ten był jeszcze dziobatym klerykiem. Dzisiaj dzioby wyszły mu na korzyść, podkarmiony śpiewał. Nagle przypomniało mu się, że przecież to ten kleryk, z którym wiąże się we wspomnieniach czerwona piłka.
Miał jeszcze dwadzieścia minut. Minął bramę, wyjął z kieszeni etui i szczoteczką oczyścił buty z kurzu. Gdyby nie ten chłopiec, byłby uważniejszy. Szeroką, zadrzewioną ulicą szła przed nim koleżanka z pracy — koleżanka? — staruszka, wracała z mszy żałobnej; chciał ją niepostrzeżenie wyminąć, nie dostrzegł wcześniej, chciał obojętnie, szła zbyt szybko, nerwowo przyspieszał, źle obliczył, przez ujawnienie lęku zauważyła go, musiał się ukłonić, ukłon z naciskiem uprzejmie odstręczającym nie udał się, zawsze się udawał, zatrzymała się, poszli razem. Spojrzał na zegarek: było przed nim dziesięć minut udręki, rozmowy. O czym teraz będzie? Pracowała w szklanej klatce referatu społecznego, do jej funkcji należał także przydział biletów do teatru, opery, operetki, wyróżniała operetkę, a nawet streszczała niektóre libretta. Ktoś o tym opowiadał i pękał ze śmiechu. A na biurku jawnie stawiała srebrny ryngraf.
Postanowił milczeć. Szła ostro, nieraz w ten sposób ptak idzie piechotą. Zwróciła ku niemu oczekujące spojrzenie; konieczne było ją bawić. Jedno, co może względnie szczęśliwe — musiała mieć kiedyś twarz regularną, okrągłą — która później zastygła w wyraz spłakanego dziecka — i to byłoby tym względnym szczęściem. Uchodziła za ograniczoną. Widywał ją z miniaturowym pejczem, który przypominał zwiędniętą jaszczurkę. Słyszał, że codziennie chodzi na mszę i że ma ulubionego księdza. To wszystko. W tej chwili lodowatą siekanką jej twarzy popłynął ożywczy prąd, kra chciałaby ruszyć. Była gadatliwa, zawsze z uśmiechem i staromodnym szykiem, uśmiech przypominał ostatni liść, który został w suchych gałązkach drzewa nad mrokiem gołoledzi.
— Znów będzie upał — powiedziała.
— Na pewno.
— Nie do wytrzymania. Jak pan znosi?
— Doskonale.
— Pan... Małachowski? — zapytała. — Wiem, wiem, w tych okrutnych czasach był pan torturowany — „r” drżąco zagrało i chrupko jak od sucharka. — W czasie okupacji, prawda?
— Bardzo przepraszam — pochylił uprzejmie głowę — nie pamiętam pani nazwiska, bardzo przepraszam. — Chciał ją speszyć i powstrzymać.
— Pianta. Moje nazwisko brzmi Pianta — powiedziała z dumą i jakąś nutą obrazy.
— Ach tak, przepraszam, oczywiście. Nie wiem, dlaczego tak niegrzecznie zapytałem.
— Bardzo proszę.
Dość dziwne nazwisko, pomyślał: czy głupia kiedyś dziewczyna — taką być musiała — zostaje potem głupią staruszką? Pianta. Czy słyszał kiedykolwiek to nazwisko? Popatrzyła na niego skosem.
Chciała, żeby był torturowany, koniecznie chciała znaleźć jakiś motyw ciepły. Z przeszłości. O co jej szło?
— Na prowincji — rzekł hamując gniew. Spojrzał na zegarek, było jeszcze siedem minut: — prowincjonalne placówki miały prymitywne metody. To jasne.
— Na haku pana wieszali, podobno, skrobali nożem... A pan milczał... — „skrobali” znowu zagrało, jakby chodziło o łuskę na rybie.
— No nie! — żachnął się, czyżby bredziła? zwyczajnie bredziła?
Wisiał na haku, ale nigdy się do tego nie przyznawał. Gdyby się przyznał, była to jego sprawa, to jakby nie wisiał, to jakby, choć nieporównanie, oddał złego psa w ręce tchórza.
— Proszę wybaczyć niedobrą ciekawość starej kobiety — dotknęła pejczem jego rękawa.
Były jeszcze cztery minuty. Przypomniał sobie, że zgłosił się o urlop i wobec tego i tak będzie musiał przyjść do niej w sprawie biletu kolejowego.
— Tak — powiedział — torturowano. Może słusznie — dodał.
Byli już w śródmieściu, szli brzegiem przystani.
— Dlaczego?! — przestraszyła się, spojrzała jak przelękniony ptak, nad którym zawisła ręka.
— Mnie to dobrze zrobiło. Bardzo dobrze. Tortury to zdrowie. Stawiają na nogi. Pozwalają milczeć. Milczenie najzdrowsze — spojrzał.
— A jednak jest pan bardzo sympatyczny. Ja rozumiem pana.
Popatrzył w dół. Do stromego kamiennego brzegu przybiła łódka. Dwoje, on głowa królika, czoło gładkie jak młotek, ona cała jak burak, przekrojony w miejscu policzków, zdrowy, oczęta ciemne, Bóg je dał przekłuwając źrenice światłem: bystre; nogi tylko leniwe, potykała się, drąc pod górę po kamieniach, on za nią, z wiosłem jak trójzębem: — nie tak ostro, siostro! — zawołał głosem pastewnym — byłoż to więc rodzeństwo, gdyby kto pomyślał, wydali mu się odpychający, w swej sile pokonywającej prawie pionową ścianę brył kamiennych. Mieli jeszcze kilka kroków, w ostatniej chwili dziewczyna straciła rozpęd, zachwiała się w tył, przez moment walczyła o równowagę, pokonała wreszcie swój ciężar i wyskoczyła na betonowy chodnik. Zatrzepotała rękami, niechcący kropla zimnej wody spadła na czoło Pawła. Otarł twarz chusteczką.
Dzikie — pastewne — słońce rozpaliło już wszędzie swoje ogniska, w kamieniach i szkle.
Weszli w główną ulicę.
— Pan mi przypomina pewnego człowieka — odezwała się Pianta.
— O!
— Czasem ktoś zrobił karierę, że umiał bić — powiedziała jakby do siebie, wiedząc, że od rzeczy. — Nie myślę o katach. Bić w każdej okazji i w każdy sposób.
— Co też pani mówi?
— A czasem... Jak pomyślę, to niektórzy prawdziwi mordercy, jeśli mieli ochotę, mogli się wyżyć w czasie wojny... Kto odróżni? Mówię, że pod płaszczykiem patriotyzmu. Łatwo zabijać... Dla własnej przyjemności.
— Nie rozumiem.
— I ja tego nie rozumiem. Jeżeli tchórz dostanie broń do ręki. Mój ojciec całe życie trzymał batutę. Umarł w czasie uwertury do „Cavalerii Rusticany”. Szlag go trafił; ustawiczne ze mną kłopoty.
— Pani mówi niejasno. O czymś nieprzyjemnym. Jest duży upał. Powietrze stało się rozrzedzonym gazem.
— Musieli być i tacy. Wykonywali wyroki. Cóż to za przyjemność dla skrytobójcy. Dziś, jak wypiją kilka kieliszków... To jakby żałują. Tylko jakby. Przeżywają swoje morderstwa bardzo chętnie... Endecy, szowiniści bardzo chętnie mówią o swym zagubieniu, jakby bez przerwy mieli strach przed kimś... Pan takich nie zna? Jest pan sympatyczny, że się niczym nie chwali.
— Nie mam czym.
— Ja rozumiem.
— Ale pani podejrzewa.
— Nie. Pan mi tylko przypomina pewnego człowieka, który umiał bić, umiał zadawać tortury.
— Ech!
Albo to była wyjątkowa jasność, albo staruszki mózg roztopił się i bredziła: — ja rozumiem — powiedziała nagle — jak temu lat trzydzieści hrabia rzucił majątek i został komunistą. Ale człowiek, który nic nie ma, głodny...
Szli już coraz liczniejsi ludzie, na domiar mówiła głośno i powiewając końcem pejcza zwracała uwagę. „Co ona mówi? — myślał. — Co ona wygaduje?”
— Miała pani jakieś przykrości? — zapytał. Racja była po stronie tych, którzy uważali, że jest ograniczona.
Na białym, wściekłym od słońca chodniku leży złoty papierek po cukierku i rzuca się w oczy jak rozjuszona osa; Paweł potknął się na równym.
Mimo woli zerknął w okno kawiarni.
Zobaczył Wereszczyńskiego. Niewątpliwie, i z dziewczyną. Wszystko to objawiło się błyskawicznie, z niezwykłą wyrazistością, właściwą faktom wielkiej wagi.
Porażony odkryciem, zawrócił i przeszedł wzdłuż okna w sposób, który już mu się wydał niegodny i złodziejski. Jeszcze raz stwierdził na pewno, że jest to Wereszczyński. Wtedy tamten też go zauważył i chwycił to jego złodziejskie spojrzenie — wydłużone jeszcze w szybie i powielone w spirytusowych blaskach ścierki. Mijając ponownie witrynę Paweł dostrzegł, że siwe, prorocze oko Wereszczyńskiego drgnęło. Niech drga — pomyślał. — Nic to nie znaczy. Lecz zrobiło mu się gorąco.
Dziewczyna siedziała plecami do okna i na łopatkach miała blask szyby, jakby ktoś położył na jej barkach świetlistą rękę i poruszał nerwowo palcami. Czując, że coś się dzieje, odwróciła głowę, twarz miała bladą, inteligentną, papierowe wargi, w kąciku pod górną wysunięty biały kiełek, tak jakby przyłapana wyszczerzyła zęby. To wszystko w sekundę. Więcej, gdy odwracała z powrotem głowę, jasne jej włosy nie podążyły za gwałtownym zwrotem i z opóźnieniem opadły na swoje miejsce. W drugą sekundę. Jeszcze więcej, poprawiając się potem na krześle poderwała się kilkakrotnie, jakby dotknęła gorącej blachy. Całość nie mogła trwać pięciu sekund.
Pianta, zaskoczona manewrem Pawła, także zawróciła i przedefilowała z nim przed szybą. Dało to jakby dodatkowy błysk w oczach Wereszczyńskiego. Że oto Małachowski zdany jest na towarzystwo przynależne jego latom. Podczas gdy on?
Było w tym wszystko: — Wereszczyński. Nie wybiegł za nim. Oczywiście, jeśli Wereszczyński, to wiedział, że Paweł i tak wpadnie w jego ręce. Dałby głowę, że dziewczyna jest jeszcze jedną ofiarą wykładu o teorii. Dość długo można żyć legendą. Snobizm rodzi się lepiej aniżeli zboże.
Pianta przynajmniej umilkła. Były ostatnie minuty. Pożegnał ją w drzwiach Instytutu.
Instytut mieścił się w nowym gmachu, cały z metalu i szkła, w starym, zdewastowanym parku, w pobliżu fontanny Thorwaldsena, przedstawiającej biblijny Potop. Wielka, splątana rzeźba — gdy mokra — przypominała kłębowisko żmij, gdy sucha, z wyłączoną fontanną — przypominała słupy soli z Sodomy i Gomory.
Spiralny podjazd do Instytutu ozdabiały dwa drzewka cytryny w niebieskich donicach. W górze za szklanymi ścianami pełzały kolorowe światła nowoczesnych instalacji. Przy głównym wejściu, otwieranym fotokomórką, w plastykowym różowym foteliku siedział nie ogolony portier. Sprawdzał wchodzących, miał drucik pod ręką, którym pobudzał do życia gasnącą niekiedy fotokomórkę, niewyspany wpółdrzemał, jakby liczył przed snem wiecznym barany.
Przed niektórymi trzeźwo podrywał się z fotelika i podawał rękę.
Za pięć minut dziewiąta milknął hałas instrumentów. W hallu wychodzili z podziemia członkowie Klubu Jazzowego. Korzystając z wolnej o tej porze sali codziennie ćwiczyli od ósmej. Wstrząsało Pawłem na myśl, że można tak rano raczyć się kwaśnym jazgotem jakby śledziem na pierwsze śniadanie. Szli teraz do pracy jeden za drugim, gęsiego, poważni, jakby co dopiero dokonali podziemnej eksplozji. Nigdy przedtem, dziś zauważył, że ten od wiosła także tu pracuje, a ta buraczana czeka na jednego z jazzmanów.



W piecu

Oczywiście — Pianta namówiła go na bilet do opery. Wziął bardzo szybko, aby nie wznawiać rozmowy, i bilet kolejowy. Od pojutrza zaczynał urlop. Napisał list do Kwiatkowskiego, gdy już wysłał, z przerażeniem uświadomił sobie, że pomylił nazwisko.
Opera nie doszła do skutku. W opustoszałym, wielkim, zimnym hallu opery, który wyglądał, jakby przed chwilą odbyła się tu kaźń i krew zmyto hydrantem, jakiś zmizerowany chłopiec, sam jeden w koszuli tylko i spodniach, wpatrywał się w afisz. Kasa była zamknięta. Oddał chłopcu bilet. Odebrał kapelusz z szatni i otarł rękawem brzeg ronda. W lustrze dostrzegł, jak mignęła twarz obdarowanego.
— Pies pana trącał — powiedziała szatniarka, rozglądając się przezornie. Myślał, że się przesłyszał, ale przypomniał sobie, iż zwrócił jej uwagę, że półka, na której położyła kapelusz, jest pełna kurzu. W tej chwili nie był jednak pewny, czy ona rzeczywiście tak powiedziała, jak zrozumiał. Nie wypadało zapytać. Wrócił i położył przed nią srebrne dziesięć złotych. Miała twarz zielonkawą od przygaszonych świateł i roziskrzone gniewem oczy. Odszedł bez pośpiechu. Srebrny krążek dziesięciozłotówki powinien teraz polecieć za nim i trafić go w plecy. Nie poleciał. Zastanowił się, co on takiego mógł jej powiedzieć, że ją rozjuszył i potem zmuszony był upokorzyć?
Wstąpił do najbliższej kawiarni. W sumie wydał już dwadzieścia złotych, duże pieniądze, logicznie rozumując, dziś wieczór z wydatkami przestał się liczyć. Po dwóch betonowych stopniach wszedł na betonową posadzkę. Drewniany niebieski pawilon stał nad wodą, były tam jakieś lampiony, a na dole dwa reflektory skierowane po wierzchu fali. Wewnątrz panował niepokój jakby na ulicy, przechodzono tam i z powrotem — szli ludzie, którzy mają w tym przyjemność, aby zrezygnować z mieszkania, parku, lasu i umieścić się w ciasnym pudełku jeden obok drugiego., Tuż na widoku siedziała grupa pochylonych ku sobie mężczyzn, ujętych barierą krzeseł, które zwracały ich twarze ku sobie i zamykały krąg rozognionej owocowym winem brzydoty. Usiadł na tarasie pod parasolem, taras schodził bez potrzeby do samego nurtu rzeki, w której wirowały te same drewienka sosnowe. Zbierało się na burzę, wiatr, który poderwał papierek po cukierku, do wieczora przygotował niebo, słychać było szum wzburzonej fali, przedwcześnie zapalono światła, fioletowe reflektory jeździły po grzbiecie wody. Gdy usiadł, chciał wstać, jak na złość kelner zapytał go, czego sobie życzy, zamówił kawę, kelner odszedł i już nie wrócił. W ten sposób, zamawiając na kredyt, stracił wolność, sprawdził w cenniku cenę kawy — uwięziony, miał czas i powrócił w myślach do Wereszczyńskiego. Zdarzają się feralni ludzie, jak gdyby przypisani do czyjegoś życia. Są to zazwyczaj ludzie, dotknięci jakimś kalectwem wewnętrznym, jakąś biedą, która tkwi w nich samych. Bieda ta wypływa nieraz ze źródeł szlachetnych — czasem jest nią miłość — lecz zawsze bezgraniczna — wtedy ulegają uwielbieniu dla wszystkiego tego, czego sami baliby się ryzykować. Mówi się potem, że nie mając odwagi na własne, żerują na cudzym życiu psychicznym i czerpią z niego darmo.
— Burza — powiedział kelner. Akurat wywinął się jak spod łokcia, rozbiegany, z serwetą w ręce, w pogoni za dokuczliwą białą ćmą spod promieni elektrycznych. Był w stanie paniki: — Jest burza — powiedział. Serweta wisiała mu z ręki.
— Ja zostaję — rzekł Paweł.
Rzeczywiście wzburzyła się rzeka, woda stała się odbiciem wzburzonego nieba, zerwała się fala, spadły krople deszczu, pręt parasola ugiął się, koronka markizy zaczęła podfruwać. Błyskawica odsłoniła daleki skrawek nieba. Brzęknęło gdzieś zatrzaśnięte okno, szyba wypadła z fioletowej chmury i rozprysnęła się na kamieniach jak kropla wody na rozpalonej blasze.
Atak wiatru nagle ustał. Nieoczekiwanie na stoliku przed Pawłem zjawiła się kawa. Znowu zatańczyły na wodzie żółte sosnowe drewienka, podbite różową pianką. Lokal opustoszał. Paweł obejrzał się i z przerażeniem spostrzegł Wereszczyńskiego. Dwa stoliki wstecz i trochę obok. Siedział w towarzystwie tej samej dziewczyny i patrzył na Pawła, mówiąc coś do niej — o nim. Nawet z tej odległości widoczny był inteligentny biały kiełek, nacinający wargę.
Wereszczyński wstał gwałtownie, z zasiedzenia zrobił kilka chwiejnych kroków, zniosło go na ukos, oparł się podmuchowi wiatru i w mgnieniu oka znalazł się naprzeciw, wychodząc energicznie z czarnego nieba. Był w popielatoczarnej marynarce, szarych wąskich spodniach, białej koszuli, różowym krawaciku, czerwonej zamszowej kamizelce i sandałach na bose stopy. Mógłby sprzedawać pumeks przy wędrownym stoliku, gdyby nie szlachetne uniesienie głowy i promienne spojrzenie anielskich oczu, podbitych czerwonym reflektorem.
Udał, że nie pamięta o porannym spotkaniu, wygodniej było mu się zdziwić:
— Aaa! — wyciągnął rękę. — Żyje pan? — — Żyję — odpowiedział Paweł. — A pan... — chciał zdawkowo zapytać: — a pan co tutaj robi? — lecz Wereszczyński przeciął:
— A ja już nic innego nie robię. Tylko żyję — przytrzymywał dłoń Pawła i położył na niej swą lewą rękę. — Przyjechałem, żeby się z panem pożegnać. Ale nie mam odwagi przyjść do pana domu.
— Pan żartuje — rzekł Paweł odpowiadając jeszcze na to: nic innego nie robię.
— Nagle opuściła mnie wszelka odwaga — mówił Wereszczyński. — Cztery razy byłem pod furtką i zawracałem — położył na brzegu stolika pudełko papierosów i zapałki:
— Czy mogę się przysiąść? Pan tutaj sam?
— Nie — odpowiedział szybko Paweł. — Mam dużo kłopotów, absolutny brak czasu, w domu, poza domem, powody do irytacji... — Już za dużo powiedział, zerknął z niechęcią w stronę jego stolika:
— Proszę bardzo — podsunął krzesło, lecz Wereszczyński wybrał drugie, z widokiem na dziewczynę.
— Pan nie ma pojęcia — rzekł łagodnie — jak ucieszyłem się, gdy pana zobaczyłem. Że pana znów widzę, i tę pańską... — zawahał się: — gniewność — spojrzał przyjaźnie — zupełnie jak strumień... Widząc pańską chmurną twarz i... — ciągnął z uśmiechem — tak podobną do tamtej... jest jakieś podobieństwo z ducha... Czuję się w tej chwili, jakbym po wielu latach wrócił, wszedł w dawną zieloną dębinę i napotkał ten sam stary strumień, wzburzony jak przed pół wiekiem, krystaliczny i zimny... To pociesza i smuci. Potwornie smuci zobaczyć byłego ucznia o posiwiałych skroniach.
Usiadł, wyciągnął w stronę Pawła rękę, jakby chciał go dotknąć. Paweł milczał — Pan... — rzekł Wereszczyński zapalając papierosa — jedynie... skurduplał nieco. To jedno tylko... Excusez le mot. Czy pan pamięta? Reszta pozostała ta sama — parsknął krótkim śmiechem i natychmiast go uciął.
Z bliska twarz jego była trzaśnięta w drobne szkło. Trzaśnięcie ułożyło się koncentrycznie wokół niebieskich, zmarzniętych oczu, szklistych, obrysowanych, wtłoczonych w głąb jakby żelazną sztancą do wybijania dziur w tynku, i jaśniejących. Dobrze znana, wielka jak kipiące ciasto głowa zeschła się do wielkości beczułki po bryndzy, rudy zarost ustąpił, wyszła cera blada, niebieskawa, uszy zwiędły — był wzruszający w tym nieszczęściu lat, i mimo wszystko zażenowany. Podobny do starej kobiety, która wstydzi się, tysiąc razy chce o tym powiedzieć, i wie, że nawet autoironia nie ma już ludzkiej ceny.
— Czy nie kupiłby pan u mnie kapelusza — spytał nagle z uśmiechem. — Jestem bez pieniędzy — obejrzał się w stronę stolika z dziewczyną. — Prawie nowy, dostałem go dziesięć lat temu w prezencie i zmalała mi głowa.
Znowu zapanowało milczenie.
Propozycja wyglądała na nieudaną kpinę. Tym bardziej że jej nie ponowił. A może chciał tylko zyskać na czasie?
Paweł przerwał ciszę, odważył się, i aby przeciąć dwuznaczną sytuację, zapytał:
— A czy można wiedzieć, kto to jest ta pani?
Pytaniem tym zamierzał przywrócić, tak myślał, dawny „świetny styl” poety, pełny niedzisiejszej galanterii, uroczystych sformułowań. Spodziewał się „poetyckiej repliki”.
— Kokota — odpowiedział Wereszczyński, jakby tylko na to czekał. — Prawdopodobnie kokota-intelektualistka, demi-mondena, jeśli pan woli, programowa, choć niekonsekwentna w swej teorii demikokoctwa. Skąd zresztą można wiedzieć, skoro pozory stały się dzisiaj stylem życia. — Jego lewa powieka drgnęła i błysnęła jak biały motyl na utlenionym lustrze. — Nie powiedziałem — dodał — nic niewłaściwego. Postawa dwuznaczna jest postawą współczesnej filozofii. Uprawiają ją również i sieroty. Jak ta oto.
— Zgroza — bąknął Paweł. Tu już nie było żartów. Próba ratowania rozmowy pękła ostatecznie.
— Kokota-intelektualistka — powtórzył bez skrępowania Wereszczyński — to połączenie leży dzisiaj blisko, jak instalacje we współczesnej łazience, lustro i sedes.
Zgroza — pomyślał Paweł.
— Pan wybaczy mój język — powiedział Wereszczyński — ale to jest jedyne, czym się dziś można porozumieć. Bluźniąc. Bluźnierstwo i perfumowana rozpacz stanowią cechę naszej epoki. Rozpacz jest formułką erotyczną. Bluźnierstwem można się wywinąć z niewiedzy. A formułka w życiu erotycznym doprowadziła do bełkotu. Oto go pan słyszy.
Co się z człowiekiem dzieje? Jakie przechodzi koleje? Więc to jest ten „wielki”, „wykwintny” Wereszczyński, i „niebezpieczny”? Musiał się stoczyć. Nie mógł inaczej. Można było przewidzieć. Za dużo w nim było bezsilnej ambicji. A ta prowadzi do jej utraty. Są tacy, którzy dają się na to nabrać. Muszą potem nadrabiać, hałasować, zwracać na siebie uwagę, robić z siebie widowisko. Tak oto wygląda upadek i koniec. Upadek tego do przesady kiedyś poprawnego człowieka, używającego języka najczystszej gramatyki, poprawiającego akcent znajomych w czterech językach świata. Tego, który drżał kiedyś i walczył z każdym uchybieniem. On to przecież twierdził, że wszystkie fakty, przygody, podróże, doświadczenia losu są tylko po to, aby powstał do nich intelektualny komentarz: „Komentarz do chleba zostaje. A nie chleb zjedzony”. Właśnie oto widzimy: zjadł chleb; nie mogąc klęski cofnąć, postanowił ją wyjaskrawić. Upadek — rozumuje przypuszczalnie — tak jak choroba, jest realną formą życia. Trzeba tylko wydobyć z niego doskonałość, błysk złej odwagi, godności odwróconej do góry nogami, a może nawet czarnego honoru. Nieszczęście trzeba pić na umór. I tak, jak to się zdarza alkoholikom, jest w nim dwóch ludzi. Jeden, który mówi: „straciłem wszelką odwagę”. Lecz po to tylko mówi, żeby zaraz potem drugi zniszczył ten ludzki objaw bezczelną zaczepką o kapeluszu. Albo o jakichś „kurduplach-nieco”. Boże, myślał Paweł, daj mi anielską cierpliwość, abym się nie uniósł i nie strzelił w ucho jednego z nich. Abym nie znieważył publicznie nędzarza i starca.
— Jest pan chory? — zapytał.
— Tak. Oto mój opiekun — pokazał na dziewczynę — i anioł dobroci.
W tej chwili współtowarzyszka zaczęła wyrażać zaniepokojenie jego nieobecnością.
Dał jej znak: „że zaraz”.
Nie jest jego krewną. Kłamie. Motywy? Nieznane. Prawdopodobnie litość. — Czasy strontu — rzekł wychylając twarz z różowego cienia — i kardiogramu rodzą wspaniałych ludzi, o wielkim sercu. W dobie poszukiwań mrozów międzyplanetarnych nadejdzie jeszcze sezon ciepłej łezki, kantyczek, lansjera w skrzypiących bucikach. Świat nagle się cofnie w tej samej panice, w jakiej pędził naprzód. Gdy dotknie nosem zimnego. Ludzie osobiście muszą się przestraszyć, sama wyobraźnia im nie wystarcza. Przepowiadam także w mojej teorii — przymrużył oko. Na jego strzaskanej twarzy już nie po raz pierwszy drgała lewa powieka. Drganie to sprawiało wrażenie, jakby jakiś zwój w mózgu nie kontaktował i po chwili było to bardzo przykre. Paweł dyskretnie spojrzał na zegarek.
— Spieszy pan się? — zapytał Wereszczyński. — Ja też. Jestem po prostu śmiertelnie chory. Nareszcie. Czas byłby chyba. Każda choroba — znów zaczął: — najpierw atakuje słownik. Pomyłki, przejęzyczenia i samoobrona: ordynarne słowa. O tym to ja wiem, i wiem. Mózg mój niestety jak fusy kawy po trzecim parzeniu. Przykre? Nie dla każdego. Tamta oto osoba — znów pokazał — udzieliła mi właśnie ostatniej satysfakcji. Przeczytała rękopis, będzie pertraktowała z wydawcą. Łaska z nieba w ostatniej chwili. Jest oczarowana moim dziełem. Chodzę po mieście jak pijany student. Co pan na to?
— No... gratuluję.
— Jakoś cieniutko.
— Bardzo się cieszę. — Co miał powiedzieć? — Chociaż nie znam.
— Słuszna przezorność — parsknął Wereszczyński: — pan nie zna. A gdyby pan znał, to co? Oceniłby pan, pogustował, skrzywił się i strzepnął paluszki... Na szczęście znaleźli się inni. A pan... — wychylił się ku niemu — właśnie, czy pan nie pomyślał, czy nie przyszło panu na myśl, żeby coś po sobie zostawić? Jakiś drobiazg w szufladzie, nie licząc rachunków — roześmiał się, jakby to był i żart, i niemądry; lecz kontynuował swoje: — Jeśli pan pozwoli, mam taki pomysł, noszę się z nim: zostanie po panu ta oto osoba... Myśl jest trochę poetycka. Już przedtem mnie opanowała. Przyjechałem tutaj, żeby pana przeprosić. Lecz to jest mało. Zrobię to przy świadku. Dałem panu kiedyś list, teraz wskażę człowieka. Koncepcja moja — zapalił się — jest prosta i bardzo piękna. Gdy przy niej — pokazał palcem na dziewczynę — pana przeproszę, ona zostanie jako świadek i będzie żyła, mnie już nie będzie, ale ona będzie dla pana żywym i jakże uroczym dowodem, zaraz się pan przekona, mojej pokory — zapalał się do tego coraz więcej — czy jak tam, skruchy, wielkoduszności, pan sobie wybierze. Ekspiacja moja będzie rosła, rozwijała się, piękniała, już uprzedziłem, ona tylko czeka... Inteligentny to człowiek, zaraz pan się przekona... Jest moim obowiązkiem... — wstał, oszalał. — Nie! Nie! — krzyknął jeszcze Paweł. — Proszę nie przepraszać! — Lecz Wereszczyńskiego już nie było. Poderwał się i popędził; w kilka sekund był z powrotem. W towarzystwie tamtej. Niosła dwie nie dopite szklanki kawy, Wereszczyński dźwigał nylonową siatkę, targał ją dość słabo, podbijał kolanem: — Państwo się nie znają — rzekł rozpromieniony — pan Małachowski, mój uczeń, pani Felicja, mój mistrz inteligent... — mówił jeszcze coś więcej i więcej, był niezwykle przejęty, chciał mówić, błyskać, zabłysnąć wszystkim niezwykłym, co mogłoby być do powiedzenia, inteligentnym, błyskotliwym i takim, co musi przykuć uwagę do nich dwojga razem.
Usiadła swym systemem wielokrotnego siadania. Paweł patrzył na nią. Najpierw nie patrzyła na niego, miała kościstą klatkę piersiową, giętą jak z trzciny, wciętą jak manekin krawiecki i obciągniętą czarnym swetrem, płowym w miejscu żeber. Nie wiadomo — bladość, smutek czy inteligencja bieliła ją i czyniła przejrzystą. Oczekiwał jej głosu i pierwszego słowa. Miał nadzieję, że być może ona wyzwoli go od Wereszczyńskiego, zrozumie i zabierze go stąd jak najprędzej.
Na wolnym krześle postawiła siatkę; były tam dwie książki, kartonowa teczka na papiery, wypchana, dość zmęczona, zawiązana na czarną tasiemkę, i jak się zdaje męska piżama, sądząc po wielkich guzikach i zapięciu z przodu. Jednym spojrzeniem wszystko to odczytał. Dużo słyszał o zepsuciu w ogóle i o rozwiązłości dzieci. Dziewczynę zepsutą w jej wieku, około lat dwudziestu albo i więcej, można by raczej przyjąć za fakt już normalny.
Należało rozumieć, że jest młodym krytykiem, skoro ma kontakty z wydawnictwem; na razie nic nie mówiła, patrzyła i nie patrzyła, okiem trochę zbójeckim, jak obrażone dziecko przedmieścia, bez pardonu. Wereszczyński mówił: „pani Felicjo” i „pani Felu”, powiedział też: „kawa nam wystygła”, a ona przyglądała się Pawłowi.
Paweł milczał, zrezygnowany, patrzył z lękiem na kolorowy mączek twarzy byłego poety.
— Odkąd tu przyjechałem — zaczął Wereszczyński, natychmiast wyjmując fragment z jakiejś bezbrzeżnej radosnej treści — same wzruszenia. Jedno pasmo, najpierw zaprzedwczoraj, gdy wylądowałem w nocy... Pan pozwoli, że opowiem moje wrażenie szczegółowo — rozmyślnie przeciągał po to, żeby spotkanie trwało. — Pan pozwoli — chwycił Pawła za rękę. — Nie wystarczy bowiem przeżyć, trzeba to jeszcze opowiedzieć. Wtedy dopiero fakt istnieje naprawdę. Nieraz spieszę się i niecierpliwię, aby zdarzenie skończyło się w tym celu. Wylądowałem więc...
— Samolotem? — zapytała.
— Towarowym pociągiem. W breku.
— W breku? — zdziwiła się dyskretnie.
— Było się kiedyś trampem — zwrócił się do Pawła — szumowiną intelektualną, szwarc-inteligentem, prawda? Pochodzę z nizin. Nie pamięta pan tego? Dyżurny ruchu także się zdumiał, gdy na zapadłej stacyjce, dwa tory, zimny bufet, czcigodny starzec wykorzystał jego nieuwagę i jak młodzieniec wskoczył w biegu... — zapalił papierosa. — Nie miałem pieniędzy na podróż — mówił szybko — mieszkałem u zasranej kuzynki staruchy, zaczęliśmy robić pod siebie na przemian, miała mnie dosyć, trzymała na owsiance, wydzielała papieroski, strzepywałem popiół do blaszanki po szprotach, a za oknem kwadrat trzech zimnych drzewek i rozgrzebanej przez kury ziemi — zaciągnął się dymem — jeszcze mam w oczach widok tej potwornej blaszanki z napisem: Bałtyk. To się nazywa „wsi spokojna, wsi wesoła”. Przestraszyła mnie krzywa brzózka na rozdrożu, jakoś za bardzo już krzywa. Uciekłem, byłem chory, postanowiłem wybrać sobie miejsce. Myśl o ostatnim miejscu nie jest łatwa, rzadko komu przychodzi do głowy, ludzie za życia są niewybredni i nie wiedzą, czy to ma być biała ławeczka nad zielonym stawem, czy marmurowe stopnie opuszczonego pałacu, czy też może nylonowy niebieski śpiwór, położony w lesie na konwaliach. I umierają w pośpiechu na słomie furmanki. Okradłem moją staruchę, nieznacznie, celowo, miałem przy sobie pół litra wódki i rękopis Teorii, mojej Wielkiej Teorii. Jakże słusznie! Wybrałem miasto. Miasto moich nieszczęść. Ogarnęła mnie nagła odwaga uczuć, przypomniałem sobie pana! — uderzył dłonią w stolik.
Przez chwilę patrzyli na siebie.
— Nigdy w życiu nie kradłem. Pan wie o tym. Pani uważa mnie za osobę świętą. Wszystko, co zrobiłem najgorszego — podjął cicho — to była miłość. Wszystko z odrzuconej przez ludzi mojej miłości do nich. Nie kochali mnie. A ja się garnąłem. Dlaczego? Myślałem o tym patrząc przez siedem lat na trzy zimne drzewka. Dlaczego życie nasze było jednym pasmem nieporozumień i przykrości? Dlaczego, zamiast żyć, toczyłem się jak kamień kopnięty nogą? I doszedłem do wniosku. Z tym gotowym wnioskiem zjawiłem się przed panem jak z wyrokiem śmierci. I nie odgadnie pan sentencji tego wyroku? Rozwiązanie jest oczywiście bardzo proste, jak wszystkie ostateczne rozwiązania. Tak. I proszę mi wybaczyć: obydwaj nie mieliśmy pewnej nieuchwytnej łaski natury. Która jest za darmo albo za skarby jej nie ma. Obydwaj nie mieliśmy wdzięku. Wielka sprawa. Czy kupił pan cokolwiek za jeden uśmiech? Nigdy! Tak, tak, o ten drobiazg rozbiło się nasze życie.
— Pan wybaczy...
— Tak, tak, nie miało się wdzięku — roziskrzył się gniewnie: I niech nas za to ziemia pochłonie. Pan także nie miał.
— Drogi panie Wereszczyński, czy my jesteśmy panny na wydaniu? Nie mogę pana pojąć. To po to pan jechał towarowym pociągiem i czepiał się wagonów?
— Nie miał pan wdzięku — uparł się Wereszczyński — ani za grosz. Bardzo proszę: ja także. Byliśmy do siebie podobni jak dwie krople wody. Stąd miłość, niechęć, starcia, nienawiść, katastrofa. I śmierć. Śmierć niewinnego człowieka, w której dopomogłem. Pan także. Brał pan rzeczywistość za fakt istniejący i jednoznaczny, myślał pan, że wystarczy przyznać sobie ten najwyższy stan szczęścia osobistego, swobodę w ocenie ludzi, a wszyscy klękną. Ja także myślałem. Przymierzał pan siebie do tej nie istniejącej rzeczywistości. Kostnieliśmy za życia, pan także! Zaczęliśmy wydawać sądy o sobie, obydwaj, będąc jednakowo wyzbyci świadomości, że w końcu los jest aktem ironii i że trzeba zawczasu przygotować się na głupkowaty uśmiech. Tak, tak, rzeczowość, pedanteria i rozsądek, miara i waga niewielkie mają w życiu znaczenie. Ale niech pan spróbuje być nie rzeczowy — spojrzał tryumfalnie. — Z czego pan zaczerpnie? Niech pan spróbuje być „lekki”, ho, ho! Wtedy będzie pan straszny. Lekkość ludzi strasznych to tylko zbrodnia, okrucieństwo i smutek — chwycił Pawła za rękę i powiedział prosto w twarz: — Był pan człowiekiem poważnym. Nie pan mnie, to ja się pana bałem.
— Proszę się uspokoić — rzekł głucho Paweł.
— I wszystko ze strachu. Przyjechałem tutaj ze strachu w nocy. Okrążyłem pośpiesznie miasto. Było ciemno — jak w pudle i duszno, jakby z pudła wyjęto stęchłą krepę. Bruk jak zwykle tutaj, proszę mi nie przeszkadzać — wtrącił — przekuty szynami, tłusty. Milczący ludzie po bramach, duszyczka moja skulona we dwoje, ręce zanurzone w chłodzie nocy, wie pan, duszyczka jak ciepły promyk w garści, splunąć na nią, a zgaśnie. Było tak ciemno i zatłoczone gęstą nocą, bez powietrza, że przeciskałem się pustymi chodnikami i zwątpiłem, czy nie znajdując nic prócz nieczytelnych szyldów warto było przyjeżdżać. Lecz trudno, miałem tutaj z dawnych lat zaprzyjaźnionego lekarza i krematorium, wiedziałem, że kiedy już raz tam wejdę, wszystko odbędzie się jak w domu, wiedziałem o wszystkim i o mojej chorobie, z lekarzem prowadziłem kiedyś rozmowy o rodzajach praktycznej śmierci, zawiadomiłem go listownie: że już; Teorię zamierzałem zostawić u niego pośmiertnie. Mieszkał w willi z tarasem, w ogrodzie na tyłach lecznicy, i czekał mojego przyjazdu. Okrążyłem ten ogród, lecz spłoszył mnie nocny tramwaj. Zaskowyczał, jakby najechał sforę psów i żelaznymi kołami szatkował im łapy. Cofnąłem się do śródmieścia, przenocowałem za darmo u jakiejś stróżki z Pińska, która waszym zdaniem w łóżku powinna mieć chlewik. Dostałem bezpłatnie chleb i masło, na drugi dzień wszystko odżyło. Zna pan to? „Następny dzień życia”. Bez tych następnych każdy poprzedni byłby nie do wytrzymania. Znaleźli się wspaniali młodzi ludzie. Przez czysty przypadek. Przedtem złożyłem wizytę mojemu lekarzowi, poddałem się, dokonano na mnie szeregu tych tam prześwietleń, nakłuć i z umiarkowanym przerażeniem potwierdzono trafność mojej diagnozy. Po krótkiej rozmowie z pomocnikami zostałem sam z moim lekarzem. Fachowo opanował ludzkie być może wzruszenie i mówiliśmy już o czym innym. Dał mi dzień „urlopu”, na moje błaganie, gdy klęknąłem przed nim. Wszystko będzie dobrze — powiedział. Nie chciałem mówić, że sam już wygląda jak strzyga. Poznałem go, kiedy był jeszcze młody, w czasie sekcji zwłok pewnej osoby zadręczonej na śmierć przez drugą osobę. Zostawił wtedy parę złotych dla mnie, później odwiedzałem go ze zdrowia i nudów. Był pociągająco żywotny i pusty. W gruncie rzeczy teraz, jeśli można by mi przydzielić jakąś pomoc na wszelki wypadek, to wóz asenizacyjny. Następnego więc dnia zaświeciło słońce, odżyło moje miasto, ukazało się w lustrach, niebo poleciało wysoko i odbiło się w rzece, lecz co tu pieprzyć: niebo, słońce... Oczywiście nikogo znajomego; martwa planeta. Rozglądałem się za panem, wiedziałem, że pan tu pracuje, cztery razy byłem pod pana domem, byłem też na tych schodach starego mieszkania po browarze, z okrętem na garbatym dachu. Widziałem próg, dzwonek, puste deski drzwi, klosz odrutowanej lampy na półpiętrze wisi lat pięćdziesiąt, a kości dawno się rozsypały. Zrobiłem ślad paznokciem przy dzwonku, boję się, będzie to jedyny znak, jaki po mnie został. Poszedłem na moją ulicę, udało mi się zmusić nowych ludzi, aby mi wynajęli pokoik pod dachem. Zgodzili się dopiero, gdy wpadli na myśl, że przyjechałem w poszukiwaniu ukrytych kosztowności. Śledzili mnie przez szparę w deskach te jałowe typy. Odsunąłem przywalone workami łóżko i odnalazłem moją ręką wyciętą w drzewie literę „A”. Daję panu słowo honoru. Odezwał się flecik na dole. Ktoś zagrał, i zdechł flecik. Wychyliłem się i rzuciłem przez okno złotówkę w papierku. Na dole stał olbrzym, ślepy żebrak z małym chłopcem, który ukłonił mi się jak prawdziwy kabotyn. Moi gospodarze cofnęli nagle decyzję. Postanowili sami szukać skarbów. Znów odwiedziłem mojego lekarza, podjął mnie kawą na tarasie, był z dwoma psami, wymieniliśmy poglądy na sprawy obojętne, psy mnie obwąchały, pozwolił mnie jeszcze raz się wymknąć. W kilkanaście minut potem na mieście miałem tę niemiłą przygodę. Właśnie ten przypadek szczęśliwy — zemdlałem po raz pierwszy. Lecz to już jest: — Opowiadanie. Które zanotowałem — pokazał na teczkę w siatce. — Przedtem jeszcze raz zawróćmy.
Współtowarzyszka, jeśli ją tak nazwać, pani Felicja, nie odezwała się do tej pory ani słowem. Słuchała, nie wyglądała na taką, która ulega przymusom, bawiło ją, na bladej twarzy ukazał się rumieniec tak niezdrowy, jak i bladość, ugięła palce pod dolną szczęką, drżały palce, wybuchała śmiechem — kaskadą z brylantowym kwikiem, żgało ją w torsie, ukazywały się płowe żebra i nagle chmurniała, dziwiła się — półksiężyc kiełka wschodził złośliwie na papierowych wargach koloru gniazda osy: — niepodobna! — wykrzykiwała. Ale rozumiała, musiała wiedzieć znacznie więcej, niż Wereszczyński zdolny był wysmażyć całej tej konfitury w swym chorym tygielku. W pewnym momencie Pawłowi wydało się, że tak jakby chciała mu dać jakiś znak porozumiewawczy poza oczami poety. Mogło to znaczyć: niech sobie mówi. Bądźmy wyrozumiali... — Skinęła nieznacznie głową: — — Cierpliwości, oto idzie numer, w którym coś będzie.
Była motorem, podburzała swą obecnością, lecz czy naprawdę aż tik chciała słyszeć „jak dawniej było”?

— Czy wszystko musi być wy trute — zapytał Wereszczyński — zdemaskowane, czy muszą pływać martwe strzępy materii na powierzchni? Czy nie ma zjawisk wielkich, które przerastają życie? Zapytajmy odważnie, czy istnieją wspomnienia do uratowania? Tak, istnieją. Ukryte i przechowane w naszym wyobrażeniu? Wyobrażenie bowiem, mocarstwo świata, jest nie do pokonania.
— Jedno, jedyne wspomnienie — kontynuował — ma dla mnie cenę najwyższą. Widzi pan, jak ja się dorobiłem. Tylko jedno.
I gdyby bodaj świadczyło za mną. Wręcz przeciwnie, wyszedłem w nim jak dureń. Pan się domyśla, o czym mówię. Szukając dawnych miejsc, to jedno odłożyłem na koniec. Zwlekałem i zwlekałem, bałem się, chciałem utrafić w sobie na chwilę najdotkliwszego odbioru. Przed godziną dopiero byłem tam, w tym miejscu. Wspomnienie dotyczy jednego uśmiechu. Czy ja zresztą wiem, może grymasu? Zanotowałem w pamięci uśmiech, wielką, wstrząsającą chwilę.
— Gdy pożegnałem przyjaciela lekarza — mówił — pobiegłem pod te sztachety. Nie będę opisywał strategii podejścia, lęku...
Nachylił się nagle do Felicji i pocałował ją w rękę. Pawłowi wydało się, że zimne gałki jej oczu wykonały udawany obrót, który mógł oznaczać: przeżyję i to.
— Jest pan w stanie dość szczególnym — rzekł pojednawczo Paweł. — Nie chciałbym, ale lepiej by było, są to, domyślam się, sprawy czysto prywatne, przebrzmiałe, wolałbym, aby przy osobach trzecich... Panią to interesuje?
— Interesuje — odpowiedział za nią. — Widzi pan, gdybym teraz przestał, mogłoby wyglądać, że chciałem opowiedzieć coś skandalicznego... Byłem dziś pod tymi sztachetami po raz ostatni.
Czerwony reflektor jeździł po czarnej fali, fala rzucała odblask w twarz Pawła, powiedział:
— Jeżeli już prawda, nigdy tam nie było sztachet. Był wysoki mur. Pan zapewne pomylił ogrody. Ale proszę, proszę... słucham.
— I zachodzę w głowę — ciągnął radośnie Wereszczyński — i jak to wszystko mogło się tam pomieścić? Małe to. W rezultacie sżeść klombów, piasek, trawa; skądże las? Zawsze odnosiłem wrażenie gęstwiny. Nie mogę także — mówił szybko w rosnącym podnieceniu — ustalić miejsca. Z którego startowałem. Tamtej nocy. Jeśli latarnia jest od ulicy, szedłem pod światło. Dlaczego więc nastąpiła ta straszliwa omyłka?
— Panią to interesuje? — ponowił pytanie już gniewnie Paweł.
Lecz nie wydobył z niej głosu.
— A szkoda — mówił swoje Wereszczyński.: — Na tym właśnie polegał wstęp do mojego błędu. Najlepiej jest, gdy nas gdzieś nie ma. Gdy na przykład nie dostaniemy się tam, gdzie byśmy za wszelką cenę chcieli. Gdy nie poznamy tego, na kim nam najbardziej zależy. Czy my mamy tyle majątku osobistego i nerwów, żeby płacić każdą cenę? A tak się nam wydaje. Żarłoczność nasza jest sto razy większa aniżeli wytrzymałość nerwów i pojemność gardła. Potem... — przerwał na chwilę. Otarł czoło. Chusteczkę natychmiast podała mu dziewczyna. — Potem dławimy się piaskiem, leżąc na ziemi. Idą już po nas, wdeptują. A my? Z tej pozycji, leżąc, udajemy, przybieramy pozę, regulujemy uśmiech, ba! żart nawet, okolicznościowy, dochodzimy do tego, że sami sobie wydajemy się śmieszni, i to jest już najwyższe osiągnięcie naszej świadomości. Mamy tu swoje poranki i swoje wieczory, rozróżniamy w nich lepsze i gorsze. I tak całe życie, leżąc, widzimy świat, działamy, ośmielamy się go oceniać. Z pozycji leżącej. Żmii. Każdy człowiek, który upadł i jest zawiedziony, staje się żmiją. Widział pan kiedy leżącego ptaka? Orła w pościeli? Niech pan słucha, bo jest to moje całkowite przyznanie się do winy. Wobec pana. I moje najpiękniejsze wspomnienie. Równocześnie. I moja ostatnia chwila. W rzeczywistości.
Felicja ogarnęła dość sypkie włosy, ściągnęła rozlazłą siatkę w jedną całość, pokazała palcem na przegub lewej ręki. Nie miała zegarka, lecz znaczyło to, że czas. Spieszyli się gdzieś, trzeba było skracać.
— Panie Pawle — rzekł mocniejszym głosem Wereszczyński — dziś wiem, że można się pomylić, powiedzmy, teoretycznie, na lotnisku, i zamiast do Sztokholmu polecieć do Brna. Głupstwo. Można wrócić. Jeszcze za życia. Ale nie wolno się pomylić co do człowieka. Tu nie ma powrotu. Omyłka moja była najszlachetniejsza ze wszystkich, jakie znam pod słońcem. Ale i najtragiczniejsza. Stało się to w dniu pierwszego wielkiego przyjęcia, na które się dostałem. Za grubą cenę upokorzeń. Tak sobie wyobrażałem życie. Nie było jak dziś, że płotki wydają bankiety dla płotek, wtedy, jeśli wemknęła się płotka, mogła przeleżeć do rana na piasku. Cokolwiek będzie w tym, co powiem, śmieszne, zapłaciłem i jestem tego właścicielem.



Opowiadanie Wereszczyńskiego

Czasy były jeszcze feudalne. Tak, tak, równocześnie wzrost industrializacji... brzmi to... Mnie tu widzicie, który widziałem trochę średniowiecza, a za oknami już secesję. Mylnie was uczą. Byłem nocnym dozorcą, na ulicy obraził mnie, sam nie wiedząc o tym, pewien młody, obcy i bogaty człowiek, załamałem się psychicznie, odszukałem go, poznałem osobiście, nadludzkim, muszę przyznać, wysiłkiem, dzięki wrodzonej inteligencji, która prosperuje niezależnie od czasów. I zakochałem się w nim. Honny soit qui mal y pense. Było to uczucie przerażenia samym sobą, i podziwu, w najszerszym, poetyckim znaczeniu, trudno wam to pojąć, rozumiem. Było w tym i pragnienie, aby z takim trudem zdobytego łajdaka, urzekającego łajdaka, mieć jak najbliżej siebie. Co było z nim robić? Co robić z głupstwem? Uwielbiałem jego lekkomyślność, równocześnie ceniłem mój wybitny rozum.
I złe serce. Zdeprawowane poniżeniem. Mierził mnie ten światek, którym zostałem oczarowany. Obiecał, dopilnowałem, więc zaprosił, miał w tym lekki, przewrotny cel, może mnie lubił, nie wiem, może nie doceniał zaślepiony samym sobą, zaprosił więc i wynajął, żebym w pewnym ekskluzywnym domu najwyższego stopnia, tak mi się wtedy wydawało, obraził towarzystwo, ujawniając poglądy, które, prosił mnie o to, sam sobie dowolnie wybiorę, za zgodą pana domu, kąśliwej pchły, która skacze po złocie. Był to przykład rozbestwienia i kosztownej perfidii, dzisiaj nie do wyobrażenia, i któż by dziś choćby wyłożył pieniądze na taką zabawę? Było w tym i lekceważenie mojej osoby, które jako „zakochany” zniosłem. Co więcej, przygotowałem się uczciwie, ze smakiem, korzystając z pomocy mojego znakomitego przyjaciela Hieronima, który zaznajomił mnie między innymi z teorią Bakunina. A sam, dodam nawiasem, knuł coś poważniejszego. Potem zresztą głowa jego została ścięta toporem. Proszę w ogóle wziąć sobie pod uwagę, że z nich wszystkich ja tylko zostałem.
I że miałem czas o sobie pomyśleć. Dziś za mojego Hieronima sam głowę oddałbym pod topór. A rozkoszniakom obliczam rok, dwa, trzy lata prosperity. Moje sprawy wtedy potoczyły się inaczej...
— Wiem do czego pan zdąża, i może, ja bym radził... — rzekł Paweł.
— Nie, nie! Proszę się nie obawiać, tak czy owak wyjdę w tym na durnia.
— Może dlatego właśnie.
— Nie, nie, pani Felicja najbardziej lubi patałachów i nieszczęśliwych, osłów nazywa inteligentnymi. To bardzo inteligentna dziewczyna, choć w tym nie oryginalna. — Kwiknęła brylantowym śmieszkiem. — Dom, ten dom — podjął — dziś przedszkole, wtedy willa, apartamenty, służba, oczom nie wierzyć, oryginalny Schwind na ścianie w kuchni, ja w pożyczonym ubraniu, blady w ogniopiórze, nie służyła mi brzytwa, na wstępie popełniłem omyłkę. A popełnić jedną omyłkę wtedy, to znaczy mieć szansę się toczyć. Lecz od razu powiem, że nie o nią mi teraz idzie. Dzisiaj patrzę z uśmiechem. Już w drzwiach przy ceremonii zgubił mi się mój Filip. Zostałem sam, wszędzie plecy, raz czarne, raz gołe, puder i brylantyna, zacząłem go szukać, onieśmielony próbowałem tu i tam, wciąż niefortunnie, wszędzie, oczywiście, obce plecy, sine, obce twarze, pokoje, korytarze, korytarzyki, półpiętra, schody pod dywanami, przez omyłkę wszedłem do kuchni, którą wziąłem za jeden z salonów. Na wstępie ukłoniłem się, powiedziałem dobry wieczór, i orientując się już, na przekór zostałem. Na przekór i dlatego, żeby się gdzieś schować. Pewny byłem przy tym, że mnie wreszcie znajdzie. Mijał czas; mógł mnie nie gubić. Poza odruchem zdziwienia, nawet bez ironii, nikt ze służby o nic nie zapytał, zignorowano mnie, chociaż ustawicznie wyczuwano moją obecność, jak ziarnko pyłu w oku. Po chwili gapienia się na ten kołowrót tac, podawań, szykowań, syczenia wściekłych głosów pachołków i pacholic, i regulacji uśmiechów przed — Wyjściem na pokoje, czując, że przeszkadzam, zrezygnowany usiadłem w przejściu przy korytarzu. Służba w tych czasach było to państwo w jaśniepaństwie. Stałem od nich niżej, rzecz jasna, że przeszkadzałem, może się i gorszono, nikt nie śmiał, poznawano ubranie pana Filipa, może lekceważono, cierpiałem, miałem głupią minę, pożyczoną z jakiejś księżycowej niezależności cienia rzucanego wzdłuż kamiennej posadzki, udawałem, że chcę tam być, lecz ze wstydu i poczucia dwuznacznej sytuacji na nikogo nie patrzyłem, i uparcie patrząc w tragiczny deseń kotary snułem mój tekst, zamówionych, choć i bliskich mi poglądów, których szyk miałem już w małym palcu. I jeszcze mi się rozbudował, i raz jeszcze zaostrzył. Hasłem miała być dyskusja o zabójstwie z litości, tym bardziej że fakt podobny zdarzył się niedawno, wstrząsnął opinią i podzielił głosy. Zamierzałem tu umieścić inne tematy. Zaskoczyć samego Filipa. Głównym moim celem miało być to zaskoczenie. Miałem zamiar przeskoczyć na temat „zemsty losu”, obmyśliłem sobie, i odsłonić przed Filipem moje karty. Wykonać polecenie z nadmierną gorliwością, powiedzieć, co i o nim myślę, z „punktu widzenia Bakunina”, a potem z nim zerwać, znieważyć. Wyjść z trzaskiem raz na zawsze. Byłem w sytuacji tych, którzy przygotowują swe wielkie życiowe wystąpienie, gotują się już w środku, są w stanie wrzenia, lecz muszą uważać, aby na tym się nie skończyło, aby nie wykipieć przedwcześnie i aby cudzą ręką nie być zdjęty z ognia. Iluż to ludzi szykuje się do takiej niedoszłej rozprawy? Po jakimś czasie, gdym tak uparcie siedział, usłyszałem szepty. W chwilę potem delegowano do mnie najmłodszą pokojówkę. Kroczkiem jak do ołtarza, żeby złożyć kwiaty, podeszła. Pozwoliła sobie na uśmiech i głębokie nachylenie się ku mnie, głowa w głowę. Dygnęła dworsko przede mną. Z kieliszkiem alkoholu na tacy. Jakby nigdy nic i jakbym tutaj zamierzał spędzić cały czas przyjęcia. Popatrzyłem jej w oczy. Miała takie, co psa drażnią przez sztachety. Niedobre. Lecz podziękowałem i wypiłem. Zaczęło się to powtarzać, z całą powagą. Delegowano ją, słyszałem znów szepty, po raz drugi i trzeci. Za każdym wypijałem, żeby się wreszcie upić. Może mieli ten cel? Przy czwartej tacy pokojówka, głowa w głowę, powiedziała z zaświeconym uśmiechem: Pan Filip Małachowski przysyła panu palone migdałki. Rzeczywiście na tacy był porcelanowy talerzyk z migdałami. Struchlałem. Więc to było tak! Więc tak; wiedział, że tu jestem! Więc drwił, lekceważył, zdradzał, zapomniał o mnie, bawił moją osobą innych! Ejże! Miałem go dosyć! I dosyć!!! I jeszcze raz dosyć! Znacie państwo to uczucie przepełnienia zdrady. Jest w gruncie rzeczy piękne. Jeśli ludziom przysługiwałyby skrzydła, to tylko na ten moment; czarne. I znacie też państwo kolor krwawego śmieszku spod tych skrzydeł? Ejże! — pomyślałem nakłuty nożami, aż mnie wyprostowało. Dziś uśmiecham się na myśl o tej mojej dziecinnej zapalczywości. Na myśl o rozgoryczeniu, którego przecież mogłem się spodziewać, znając Filipa, jego niestałość, uprzejmość od ręki i zamieć w głowie. Na domiar pokojówka, mówiąc mi ten komunikat, widocznie również tak jak jej nakazano, pochyliła się zanadto i rękę jakby niechcący położyła na moim kolanie. Kiedyś? Boże! Teraz? Było mi tego dosyć! Kiedy indziej bym się jej oświadczył. Teraz? Precz! Gdy pomyślałem: tyle ładunku serca, szlachetnych uczuć, inteligentnych słów, pan Filip mógłby już, a on mi tu przysyła, pomyślałem, lakierowaną dziwkę. Z gorzkimi migdałami, kucyka w diademie krochmalonych koronek. Ręce jej, zauważyłem to, sine, z folwarku, i fałszywy uśmiech nauczonej dworskiej papugi... Doprawdy zabrakło mi słów. I jeszcze w tym coś więcej; była podobna do Filigranowej. Także więc, oświeciła mnie przykra myśl, musiał być w tym perfidny, obelżywy numer. A może w uniesieniu... Wszystko było mi już jedno. Zerwałem się z krzesła. Pięknie! — powiedziałem!
I podbiłem z jej rąk tacę z migdałami. Wszyscy zamarli. Otóż macie numer! Brzęknęło srebro o posadzkę, szkło, porcelana i jak grad migdały. Niechże teraz proszą pana Filipa! Cisza. Myślałem, że brutalny mój gest wywoła straszne skutki. Lecz nic; świat służby i urzędników jest nieugięty w swej racji stanu. To, co przewidywałem, stało się w chwilę później. Na razie podszedł do mnie stary lokaj, jeszcze w milczeniu. Panie drogi... — rzekłem na początek. Aby go przeprosić. Lecz to już, właśnie to wystarczyło. To właśnie — panie drogi — było punktem obrazy. Nie jestem dla pana panem drogim... — wymamrotał łajdacką szczęką. Gębę miał suchą, opanowaną i wściekłą. Nagle sytuacja stała się podła i groźna — skracam: — w jednej chwili łagodząc ton zaproponował mi, że powóz jest do mojej dyspozycji, radzi mi, po prostu mi radzi, i nic więcej, jeżeli chcę, ktoś nawet odwiezie mnie do domu. Zostałem więc, tak należało rozumieć, wyrzucony za drzwi, z kuchni. Mogłem, tak rozumiałem, pójść sobie albo do domu, albo do salonów. Niesłychane! Podziękowałem za powóz, mówiąc z krwawym uśmiechem — dziś patrzę na to z pobłażaniem — że mam własne nogi. Lecz nie pojęto ironii. Ja też jej pożałowałem; wszyscy nagle, a było tej gawiedzi multum, stali się bardzo serio. Tak jakby tylko czekali na moje chamstwo. „Tegośmy się spodziewali” — widziałem w ich oczach. W które zresztą specjalnie nie patrzyłem. Nagle kazałem sobie, ryzykując do końca, nalać szklankę koniaku. Niespodziewanie wykonano to bez oporu. Ten sam stary, który był tu królem, napełnił szkło aż po brzegi. Wypiłem duszkiem prosto w jego siwe oczy, furmańskim zwyczajem strzepnąłem kroplę o posadzkę, chuchnąłem, powiedziałem: dziękuję, do widzenia państwu, i kuchennymi schodkami, chwiejnym krokiem, wyszedłem do ogrodu. I mogło to być już wszystko. Lecz teraz dopiero. Nie o tej bowiem omyłce chciałem powiedzieć. Ani o tym, że w tamtej chwili jeszcze raz się pomyliłem i tę partię ogrodu wziąłem za kuchenną, a postaci w mroku za służbę, która się tu chyłkiem wymknęła.
Słyszałem odjeżdżające auta, przypomniałem sobie, że dla starszych przewidziane było w programie polowanie, słyszałem i powozy, które podjeżdżały z narożnego placyku.
Był już zmrok, szarówka, półmrok, cienie, czerń nocy, gwiazdy, zapalono lampiony, wyczuwało się bardzo dużo ludzi, dolatywał gwar rozmów, ruszyłem przed siebie. Stanąłem na uboczu. Teraz proszę o chwilę uwagi, zbliża się moja omyłka. Przyznam się, że idąc, najpierw oddaliłem się w czerń krzaków, aby posegregować wrażenia: ochłonąć. Zostałem tak dłuższą chwilę. Stojąc na głodno, przemarzłem, wypatrywałem oczy za Filipem, migały mi różne sylwetki, światło było mdłe, powietrze raźne, zamiast w porę stąd uciec, chociażby przez parkan, postanowiłem ruszyć swobodnie przed siebie i nawiązać kontakt z kimś, kto prawdopodobnie był w sytuacji zbliżonej do mojej. Miałem w pamięci cenę, jaką zapłaciłem. W głowie obłok zemsty. Niejasny, wiem, że w takiej chwili rozjaśnia wszystko jedna błyskawica. Przyznaję się do tego, że myślałem o zemście, i miałem do niej prawo. Od dłuższej chwili obserwowałem samotną, jeśli dobrze odczytałem w mroku, posępną dziewczynę. Dolatywał gwar rozmów, snuły się pary, szeleściła trawa, dolatywały śmiechy jak wyładowania elektryczności przed burzą. Podszedłem bliżej i znów się zatrzymałem. Stała teraz niedaleko ode mnie, ubrana była skromnie, prawie biednie, w ręce trzymała chusteczkę, wyglądała na pannę służącą, która się zakradła i której oczywiście nikt nie poprosi do tańca. Byłem człowiekiem z natury naiwnym, z konieczności też musiałem liczyć na ludzi lżejszego kalibru — jakby to powiedzieć — z moralnie krótszą nogą. Oszukany tym wszystkim, wiedziony, rzekłbym, szlachetną intencją, iż ludzie przecież stworzeni są dla siebie — odważyłem się i chrząkając nieznacznie, aby nie przestraszyć, wyłoniłem się z gęstwiny. W scenerii tej’ mogłem sprawić wrażenie zaskakujące — ale ona także, od dłuższej chwili tkwiąc w cieniu naiwnego krzaczka, nie wyglądała na Dianę. Stojąc nieruchomo, wyłamywała nerwowo palce, szkliły się jej łzawe oczy, włosy miała płowe, rysy topił mrok, jak kawa roztapia cukier. Ubrana była rzeczywiście skromnie. Lecz jeśli kiedyś poeci porównywali rosę do brylantów, ja wtedy brylanty wziąłem za rosę — rozterkę za osamotnienie, gniew za smutek — wszystko pomyliłem, generalnie pomyliłem. Co więcej, raz powziąwszy decyzję — nagle ogarnięty paniką — szedłem, i gdy już byłem obok, zorientowałem się, że wziąłem ją za kogoś całkiem innego rodzaju. To nie była ta, która być powinna. Każda następna sekunda była decydująca w moim życiu. Dlatego wielokrotnie tę scenę powtarzam sobie, dziś także, jeśli łaska. Zrobiłem wtedy jeszcze jeden krok. I znalazłem się w samym środku zdarzeń. Pokierowałem nimi. Nie będę opisywał zdarzeń, powiem tylko o przebiegu mojej tragicznej omyłki. Byłem osamotniony, za wszelką cenę chciałem czegoś dokonać. Znaleźć bratnią duszę. Byłem już o pół kroku. Noc się przesilała, nagle wszystko mogło się skończyć. Kto kieruje człowiekiem niezgrabnym — nie wiem — jeśli Stwórca — źle się bawi — podchodząc więc nie pamiętam, od czego zacząłem, lecz musiało to być kilka słów takich, jakby kto powiedział dzisiaj: „hallo, baby!” i jednocześnie uderzyłem ją lekko w plecy. Sam nie wiem, jak to się stało? Nie byłem prostakiem, byłem nawet grzeczniejszy od dobrze wychowanych — z konieczności. Wykonała pół obrotu w moją stronę, nic nie powiedziała, tak jakbym tego niepojętego gestu nie wykonał. Można by pomyśleć, że wcale nie dotknąłem jej ręką. Miała jasne spojrzenie, poczciwy nos, zielone oczy, zdatne do nawlekania nitki przez ucho igielne. Odwróciła się do mnie całkowicie, z pewną energią i szorstkim koleżeństwem. Wzięła mnie za rękę. Pociągnęła ku sobie: „Niech pan patrzy” — rzekła. Odetchnąłem z głęboką wdzięcznością. Było to kilka sekund przedtem. Przed tym straszliwym krzykiem i zapaleniem świateł.
— Ach, bardzo panią przepraszam — rzekłem płasko — i bardzo dziękuję. Nie wiedziałem, za co dziękuję.
Nic nie odpowiedziała, patrzyła przed siebie.
— Jak pani ma na imię? — zapytałem ujęty jej prostotą. I usłyszałem niewłaściwość tego pytania, które już padło.
— Angelika — odpowiedziała, znów po prostu.
— Czym pani jest taka przejęta?
— Niech pan patrzy — powtórzyła, niespodziewanie popychając mnie do przodu. Lecz się oparłem. Bo zrobiła to „grubiańsko”. Patrzyłem na nią. Widziałem tylko zarys twarzy w cieniu. Odwracała moją uwagę od siebie, widocznie czuła, że jestem pijany.
Angelika. Bardzo piękne imię. Bardzo. Trochę pretensjonalne. Lecz bardzo piękne. Mogę mieć powóz — rzekłem nagle — do dyspozycji. Wyjedziemy stąd. Pani jest zdenerwowana tym, co się dzieje. Chociaż nie wiem, co się dzieje. Czy wyjedziemy?
Do takiego imienia konie powinny się nazywać Castor i Pollux. Bardzo pretensjonalne imię.
Wtedy, nie odrywając wzroku od tego, na co patrzyła, zerknęła na mnie kątem zaokrąglonego oka. Była pobłażliwie zgorszona, lecz bez konsekwencji.
Oczywiście już przedtem patrzyłem na to, co ona obserwowała. Było to widowisko wręcz idiotyczne. Grupka tak zwanej znudzonej młodzieży siedziała na ścieżce i bawiła się w „kolonie”. Wszyscy wypili, to było słychać po głosach. Błyskały noże w powietrzu. Patrzyłem na Angelikę i równocześnie widziałem oświetlony jaskrawo skrawek alejki, piasek, buciki, kieliszki odstawione na ziemi, z języczkami elektrycznego światła, i niemal każdy perłowy kamyk, który grał tu rolę. Kilka par usiadło na ziemi z wyciągniętymi nogami do siebie, tak aby jedwab i skóra wybrudziły się bez litości w mokrej trawie. Grano z beznadziejnym przejęciem graczy i kupców. Gdy ja patrzyłem tam i tutaj, tam błyskały noże. Krojono ziemię w tej idiotycznej zabawie, której przewodził Kreol. Poznałem go; i nagle w cieniu dostrzegłem Filipa. Był, nie widział mnie, stał nieruchomo, jakby skamieniały, widziałem jego twarz godną zazdrości, którą teraz najwidoczniej przeżywał, on, on właśnie, tak jak go znałem, był w jakiejś ciężkiej sytuacji, nigdym go w takim stanie nie widział. Wszyscy już grę przerwali, grała tylko Filigranowa z Kreolem, i było w tym coś, musiało być, bo wszyscy się skupili. Patrząc z cienia, tym lepiej widziałem wyraz jej twarzy, patrzyła z dołu w oczy partnera i już się prawie położyła na ziemi, trzymała głowę blisko tego miejsca, gdzie zaraz powinien paść nóż Kreola, ktoś ją próbował odciągnąć, ugryzła w rękę, była więc poirytowana, zawsze była poirytowana, Kreol miał dobrą passę i ciął szczególnie z wysoka, nóż błysnął w powietrzu i utkwił w dłoni Filigranowej. Rękojeść prawie zawyrczała nad przeszytą na wylot dłonią i wtedy rozległ się ten przeraźliwy krzyk. Filigranowa padła twarzą w piasek... Ze wszystkich stron rzucono się na ratunek. Filip stał nieporuszony. Zobaczyłem znajomego rotmistrza z Piantą, nadbiegli... — Z jaką Piantą? — zapytał Paweł. Dając dowód, że jednak słucha. — Z Piantą — odpowiedział Wereszczyński. — Przerwał mi pan łaskawie wątek. Masochistką z pejczem. Którym ćwiczyła rotmistrza. Gdy po ćwiczeniach wolny mieli czas... — zaśpiewał falsetem. — Zacząłem — podjął — rozumieć. Przypomniałem sobie list, który kiedyś półlegalnie przeczytałem. Zaczęła mi się składać całość. Są ludzie, którzy z jednego faktu znają oddzielnie po jednej połowie. Ja, dzięki mojej pamięci, znałem dwie, które, nagle złożone, dawały inną całość niż jedna i druga znane oddzielnie. Pamięć jest moją skarbnicą, to jedno, pamiętam też rozmowę z Filipem na zboczu góry za miastem. Mój plan, aby ratować Filipa, w treści nie rysował się jeszcze dość jasno i wymagał z mojej strony dużego intelektualnego wysiłku, ba! — uczuciowego spięcia. Gdy tak myślałem, rozgrywał się koniec skandalicznego incydentu. Skandal był likwidowany. Rotmistrz robił porządek, niesiono Filigranową, Kreol wziął ją na ręce, doskoczył Filip, zaczęła się szarpanina, wtedy rotmistrz postanowił zrobić ostateczny porządek, lecz począł sobie jakoś za ostro i Filip go odtrącił, obrażając mundur; nagle w obronie munduru uczepiła się Filipa Pianta, chwytając go za rękaw, więc Filip wziął ją na ręce i posadził na trawie, obrażając tym i suknię, i mundur. Zapaliły się latarnie nad tarasem, ogród błysnął w świetle, wybiegł ojciec dziewczyny, mały człowieczek, oszalały z przerażenia, lecz pełen godności i zimnej krwi. Nic się nie stało — rzekł, i wciąż to powtarzał, wciąż widząc, że Filip ma twarz umazaną krwią byłej narzeczonej i że śmieje się w jakimś histerycznym ataku głupio, na całe gardło. Był lekarz wśród gości. Wykonano szereg światowych zabiegów, odizolowano poszkodowanych, zabawa miała się toczyć dalej. Lekarz uspokoił ojca, Filip i cała jego grupa zniknęła, wszystko ucichło. W alejce jakby nigdy nic toczyła się zapowiedziana dyskusja. Kilku starych panów w żakietach chodziło parami w kółko i prowadziło rozmowę o zabójstwie z litości. Przystawali, robili stacyjki, „punkt widzenia” rysował się w geście rąk wymkniętych z białych mankietów. Ktoś im temat podłożył. A jednak ktoś im podłożył i dotrzymał słowa.
Przez cały czas Angelika dotykała mojego ramienia:
— Przepraszam — powiedziała.
Teraz dopiero to nastąpiło. Spojrzałem na nią. Było już światło.
To, co zobaczyłem — przeszło — i równocześnie zaprzeczyło moim oczekiwaniom. W te kilka sekund zostałem zrujnowany. Doprowadzony do stanu rozpaczy.
I nigdy już nie miałem dość siły charakteru, żeby się od tej rozpaczy uwolnić. Powiada Biblia o oglądaniu Boga twarzą w twarz, o groźnej i perfidnej, a nawet kłopotliwej sytuacji człowieka zbawionego wiecznie. Znalazłem się w takiej sytuacji.
Stojąc obok, głowa przy głowie, zobaczyłem ją rzeczywistą, w gradacji nagłych rozjaśnień, Bóg wie, co się wtedy wydaje? Prysnęła jej poczciwość, zgubione w cieniach rysy twarzy przebiegły i wstąpiły na swe miejsce. Nie była to już biedna, poczciwa dziewczyna. Ukazała się jasna, pełna — wyraz twarzy szlachetny, surowy, daleki. Ubrana była i skromnie, i bogato, powiedziałbym, złośliwie i kosztownie. Rosa okazała się brylantami, prawdopodobnie. Teraz widziałem, że gest, którym przed chwilą wzięła mnie za rękę, był gestem niedbalstwa i nieliczenia się z gestami. A wtedy, gdy kazała patrzeć, równie dobrze mogłaby kazać natychmiast odejść. A gdy tego nie powiedziała, znaczyło to samo. Cofnąłem się o jeden krok:
— Bardzo panią przepraszam.
— Dlaczego? — wyraziła zdziwienie.
— To jakieś nieporozumienie...
— A tak, tak — powiedziała od rzeczy.
Patrzyłem na nią. Nikomu bym nie życzył takiego porażenia. Męki odczytywania wyrazu twarzy. Jest to chyba pierwsza śmierć, jakiej się doznaje. W czym tkwi tajemnica wyrazu czyjejś twarzy? Nikt tego nie odkrył. Mówię głupstwa, lecz powtarzam, nikt tego nie odkrył. Czy tlen występuje na planecie Wenus? Myślę, że jednak występuje. Proszę mi za to odpowiedzieć na moje tak proste pytanie.
Jakby sobie na złość, nie byłem w stanie odejść, chwyciłem się ulubionego tematu, zacząłem mówić, w parę słów oczywiście zacząłem o Filipie. Nie słuchała, udawała, że słucha, potem, że nie słucha, zapytała:
— Pan zna?
Tego tylko czekałem: zezwolenia, zacząłem mówić o nim na zapytanie.
Tak dużo, jakbym mówił o samym sobie. Nie mogłem mówić o sobie.
Powiedziałem, że jest wielki, że jest w gruncie rzeczy dobry i wspaniały, że zupełnie inny, i że ja to wiem, który doznaje od niego samych przykrości, a jednak...
Rodził się we mnie mój plan, naiwny, z tym, że nie boję się naiwności. Skoro najbliższa jest prawdy. Przeistoczyłem się, wewnętrznie przebrałem się za Filipa i postanowiłem wystąpić w jego sprawie. Stać mnie na to, każdemu wolno się przeistoczyć — poczwarce w motyla — głupie to, ale przecież — motyl występuje w cudzej sprawie — z przejęcia, stojąc w tej alejce na trawie, a może w kwiatach — zacząłem głupieć — motyl działa w interesie kwiatów... działalność motyla... Czego już nie mówiłem? Co mi się już nie kłębiło? A wszystko w pośpiechu.
— Uwielbiam Małachowskiego — rzekłem. — Proszę się nie dziwić temu określeniu. Należę do tych, którzy naprawdę potrafią podziwiać bezinteresownie. Chciałbym nim być. Filipem.
Było to wyznanie, szkic wyznania, pod jej adresem, w kopercie adresowanej na nazwisko Małachowskiego. Co ona powie?
— Chciałby pan nim być? — uśmiechnęła się. — Po co? Wspomniał pan, że ma powóz.
— Skądże!
— Szkoda. Nie lubię widoku krwi. Chcę wyjść stąd. Prędko stąd wyjść. Nie mogę patrzeć.
— Nie mam powozu. Skądże. Mówię czasem głupstwa. I bardzo żałuję. Ale może ktoś. Bym zapytał. Czy tak?
— A dlaczego pan mówi głupstwa? — zapytała pusto, z lekką złością. Nie patrzyła na mnie. Wciąż staliśmy pod krzaczkiem.
— Nie trzeba.
— Powozu? Głupstw? Bo jestem zakochany. Nie wiem, dlaczego mówię. Jestem.
— W Filipie? — spojrzała z nie ukrywaną odrazą. Nie uwierzyła.
Odsunęła się ode mnie.
Zaczęła iść, ja za nią, krew na trawie i kwiatach już raz w życiu widziałem. Ta była tym obrzydliwsza.
Widziała, że osłaniałem ją od tego widoku.
— Filipie? — powtórzyła. — A to obrzydliwe.
Niech pani nie mówi — pomyślałem — że obrzydliwe. Niech nikt nic zawczasu nie mówi. Bóg panią skarze. Albo ja. Po co ta duma z piekła rodem?
— Proszę posłuchać — zatrzymałem ją. Znów zacząłem mówić.
Słowa moje dostawały skrzydeł, byłem chyba porywający, mówiłem w zastępstwie — o nim — moimi słowami — musiała być zaskoczona, musiała dziwić ją szczerość, zapał, prawdziwość. Mówiłem prawdę o nim, najlepszą. Tym samym oświadczałem mu swoją przyjaźń, a jej pośrednio moje oczarowanie.
Nagle błysnęła jej jakaś myśl.
— Czy przysłał pana?
— Błagał, żeby tego nie mówić.
Skłamałem.
Przypomniał mi się ten list. Była porzucona. W tragicznej sytuacji. Mogłem ją teraz zwrócić ku Filipowi. I tym samym utrzymać na moim widoku.



W piecu

Kim pani jest? — zapytał Paweł brutalnie.
— Jestem krewną pana Wereszczyńskiego — odpowiedziała natychmiast i bez wahania — jest moim dalekim dziadkiem. — Po raz pierwszy zadźwięczał jej głos; miał coś ze śpiewu i nędzy wątłej klatki piersiowej. Coś z fałszu i coś z głosiku pisanego widelcem po talerzu. Ukazał się drugi kiełek, krótszy. Musiała mówić prawdę. Nie wiadomo, dlaczego zaczerwieniła się aż po uszy. Poprawiła nad uchem włosy, roztrzepane, czy też samo ucho.
— Dziadek — dzwoniła jednostajnie — jest śmiertelnie chory. Dni jego są policzone, prawda? Zostawił mi swoją Teorię Zbrodni Naśladowania. Jest to praca naukowa. Ja się nim opiekuję — wykonała dodatkowy gest ręką, kościaną rączką, która miękko opadła na stolik.
— Praca będzie opublikowana. Bez względu na śmierć autora.
— To nadzwyczajne — zdziwił się nieszczerze Paweł.
— Nic takiego — rzekł Wereszczyński. — Jestem wyjątkowo przygotowany. W tym celu przywołałem w sobie stan chłopski. Pierwotny. Pan wie, u nas na wsi traktuje się te sprawy naturalnie, a nawet z pewną uroczystością. Gdybym tam był, prawdopodobnie zabito by na moją cześć kurę. A ja musiałbym powiedzieć: no cóż, nie tacy jak ja, królowie muszą umierać... I powtarzano by to już po mojej śmierci. Przywróciłem moje chłopskie pochodzenie, które kiedyś tyle przynosiło mi zgryzoty, trudu i niepowodzeń. Upokorzeń — dodał. — Zrobimy na odwrót, niż początkowo projektowałem. To pan będzie świadkiem, że przekazałem dzieło tej oto młodej osobie, jakby to powiedzieć — uśmiechnął się: — wystarczająco...
— Brzydkiej — dokończyła jego zdanie i mrugnęła okiem do Pawła. — Dziadek uparł się, żeby wtajemniczyć człowieka bardzo brzydkiego’.
— O! — zdziwił się mimo woli Paweł — skoro sama pani tak mówi, nie jest pani całkiem niemądra.
— Nie! — rzekł Wereszczyński. — Nie jest mądra, ale... my... popadliśmy w chaos... Rozmowa miała być poważna.
Paweł spojrzał na zegarek:
— Wiecie, państwo, jest mi bardzo miło... wykazałem olbrzymią cierpliwość...
— Błagam — Wereszczyński nagle położył rękę na dłoni Pawła. — Zostaniemy tu jeszcze małą chwilkę... Nie powiedziałem jeszcze najważniejszego. Dzieło moje, uśmiechnie się pan, ale musi przetrwać. Musi być zabezpieczone. Nikczemnym byłbym człowiekiem, gdybym je stracił. Tyle lat nadziei... Tak — zwrócił się do dziewczyny. — A pana biorę za świadka. Czuję — mówił — że żyłem jedną chwilę za krótko. Czuję, że teraz właśnie nadeszła moja pora. Ten właśnie czas. I jestem na tyle dojrzały filozoficznie, że powiem: nie szkodzi. Mnie to nie szkodzi. To znaczy mojemu dziełu. Musi ono być. Każde dzieło potrzebuje swego czasu. Uzupełniłem je i poprawiłem, w pewnym znaczeniu inaczej nachyliłem kierunek myśli. To mi wolno. Myśl jest ta sama, tylko cel nieco przesunięty. To mi wolno. A celem jest rozwikłanie pobudek psychicznych społecznego bytu człowieka, brzmi to... zasada jest prosta: jeden jedyny człowiek na ziemi byłby zwierzęciem. Gdy dwóch, jeden musi wystąpić przeciw drugiemu. Dlaczego? Jest między nimi różnica. Nie ma dwóch jednakowych kamieni na świecie. Różnica występuje na niekorzyść drugiego. Silniejszy psychicznie zmuszony jest wziąć górę. Słabszy przeciwstawić się, czerpiąc wzór z silniejszego. Stąd najprymitywniej przedstawione źródło mojej teorii: zbrodni naśladowania. Naiwne, co? A ja z tych konopi ukręciłem mocny sznurek. Zrozumie to ten, który włoży w to głowę i poczuje dotyk śliskiego mydła. Dochodzimy potem, w moim wywodzie, do wszystkich zjawisk dalszych, jak próba zniszczenia przyrody przez malowanie jej, dochodzimy także i do samego faktu myślenia, którego intencją jest przecież zabicie okrucieństwa czasu. Wszystko i wszystko, dochodzimy nawet do zazdrości, zawiści, zabójstwa... w końcu... drogi panie Pawle — błysnął okiem — i do... plagiatu, jako jednej z metod unicestwienia obcego piękna i obcej urody, bo przecież główną cechą piękna jest obcość i to, że boli.
Lecz, streszczając, sam sobie robię krzywdę. Rękopis i klucz rozumienia oddałem Felicji. Ona wprowadzi w zagadnienie. Zazdroszczę ci, Felicjo — rzekł półżartem. Dziewczyna uśmiechnęła się skromnie. Wereszczyński mówił dalej:...To musi jeszcze się odleżeć. Nie szkodzi. Z publikacją trzeba poczekać. Aż dojrzeją czasy. Nie znaczy to... Należałoby, i to natychmiast... — gorączkował — zaznajomić jakieś szersze grono... Powiedziałaś: Włodek?
— Włodek — potwierdziła.
— To mało. Zgoda — poprawił się. — Nie będziemy powtarzali tego, co już jest ustalone, ale... Zawsze liczyłem na tych najmłodszych, z pozoru nieśmiałych, którzy nagle potrafią się roziskrzyć. Znasz to: jeśli tylko dojdą do jakiegoś przekonania... — uciął.
— W sumie — rzekł po chwili: — Tak. Szczęśliwa twoja ręka, wierzę w to, mogłaby doprowadzić do wielkiego poruszenia w środowisku młodych, i cieszę się, że będziesz nad tym czuwała, i co więcej, brała udział... Upoważnienie, w razie publikacji, bo wszystko trzeba przygotować, jest załączone, w teczce, pamiętasz?
— Pamiętam. Proszę być spokojny.
— Pieniędzy, w razie czego, także ci nieco wpadnie...
Wykonała jakiś niejasny gest, który mógł oznaczać: nie dbam.
— W zamian — mówił gorączkowo — rokrocznie, proszę, no, powiedzmy skromniej, przez kilka lat, o to, o co już prosiłem: jeden kwiatek na grobie Angeliki. Prosiłem cię o to, bo wiem, że masz i tak matkę na cmentarzu, zawsze to po drodze i bez specjalnej fatygi.
— Zgoda — rzekła. — Matce kwiatów nie noszę.
— Zauważyłem bowiem — mówił — że grób Angeliki jest w zaniedbaniu. Wieczorem prosto z dworca byłem...
— Drogi panie — powiedział spokojnie Paweł. — Jest to grób mojej matki. I bardzo proszę... Jest to moja sprawa...
— Nie chciałem urazić — rzekł cicho Wereszczyński.
Otarł pot z czoła. Znów chusteczkę podała mu Felicja. Zaczął niejasno:
...w ten czy inny sposób ułomni... Bo zdrowi przechodzą przez życie bez bólu i znaczenia. Nieszczęściem moim — rzekł nagle — była pana matka. Kochałem się w pana matce...
— Drogi panie! — struchlał Paweł.
— Najlepsze lata poświęciłem myśląc o niej.
— Drogi panie...
— Wszystkich moich potknięć ona była powodem.
— Drogi panie... mówi pan... jak człowiek pijany. Czy panu nie wstyd? W pana wieku? I komu jest to potrzebne? I komu są potrzebne pańskie fatalne wspomnienia, czysto osobiste, kto panu zaświadczy ich prawdziwość? Zamęcza mnie pan od przeszło godziny. Chciałem panu tylko pokazać, że mogę pana z łatwością wytrzymać... A pan...
Nastała wreszcie chwila ciszy.
Felicja szepnęła coś do Wereszczyńskiego. Nastawił ucha, zmieniał się jej układ twarzy, gdy mówiła z przejęciem, malały wargi, przycinała słówka, jakby je dziurkując, było w tym coś z czynności pijawki, dziczały w rzęsach oczy; coś jej odpowiadał, nie godził się, lecz powstrzymywała kwiknięcie, coś mu poważnie klarowała.
— Nigdy — powiedział głośno zaprzeczając — nie mogłem się porozumieć z tymi Żydami. Do nich dociera tylko pusty efekt, byle tragizm, byle wstrząs. Nigdy nie mogą pojąć, w czym leży istota życia, a ser fałszują — dziewczyna spojrzała ukradkiem na Pawła. Nie była w stanie mu przekazać, że jest to objaw zakłóceń umysłowych. Twarz jej wyrażała współczucie. — Nie czują — mówił Wereszczyński — ani światła, ani wielkości przyrody, bo gdy mówią, że czują, to wtedy najbardziej się mylą i rozgryzają to, co my odkładamy na brzeżku talerza. Nie znaleźli swej miarki w oku, nie mają chłopskiej wagi w ręku. Nawet przemądrzałość ich jest wtórna, jak spryt liszki zjadającej liść kapusty, który już z ziemi wyrósł. Nigdy nie opadną do dna tej ludowej prawdy, która każe ukłonić się człowiekowi biednemu i szalonemu, który nie ma nic i nie uprawia żadnego procederu, który by mógł świat zadziwić. Nie są w stanie przyjąć tej prostej umownej wiary, która stanowi jedność ludzi, nie są w stanie ani zrozumieć, ani uszanować prostoty uczuć, nie wiedzą, że jest ona ratunkiem, że jest jedynym dachem, który chroni nas pod gwiazdami i że nie należy dziurawić tego dachu, choćby z perspektywy gwiazd był poszyty słomą, choćby narzędzie dziurawienia wydawało się szczytowym osiągnięciem, wycałowanym z usteczek do usteczek aż do utraty tchu — parsknął złym śmiechem i wtedy Felicja kwiknęła. Chciała go chwycić za rękę, lecz ją odtrącił: — I nikogo tak łatwo nie można oszukać, jak ich właśnie: nawet dźwiękiem blaszanej trąbki. — Dziewczynie po raz drugi mignęło oczko.
— Pan czuje się słabo — rzekł zaniepokojony Paweł. — Miał pan znowu jakieś przykrości z „teorią”? — zapytał słysząc swój ( fałsz. Pomyślał: sam ze sobą.
— Nie ja — wypalił z impetem Wereszczyński. — Pracę moją przeczytał jeden z nich, i było mu przykro. Nie chciał powiedzieć, że jestem starym durniem. A szkoda. Szkoda tej delikatności, i stracił tylko. Powiedziałbym mu... Cóż ja mogę dzisiaj powiedzieć? — nagle przycichł. Patrzył na Małachowskiego: — Niech pan nie myśli, że jestem antysemitą. Jest to naród wielki jak kula ziemska, lecz zawsze, jeśli jedna strona tonie w świetle słonecznym, druga pogrąża się w spleśniałym mroku. Po prostu nie pojął. Nie dla niego.
— Panie Wereszczyński — rzekł Paweł — jest mi bardzo przykro... Całe życie uwielbiał pan i nienawidził bardzo fatalnie... Żyjąc w kraju, który historycznie udowodnił swą tolerancję wobec wszystkich wyznań. Łącznie z pańskim historycznym wyznaniem miłości.
— Niech się pan nie martwi — szepnęła do Pawła Felicja. — Ten Włodek właśnie jest Żydem. Opiekuje się panem Wereszczyńskim. Wie wszystko, a także on sam mu z przekory nagadał. To inteligentny chłopak. Pan Wereszczyński jest w jego spodniach. Nie wiem, w jaki sposób... — dziewczynie skoczyło oczko — wypalił dziurę. Dlatego się gniewa — rozłożyła ręce. — Mam z panem Wereszczyńskim trochę kłopotu.
Przestała nazywać go dziadkiem. W tej chwili wyczerpany Wereszczyński tak jakby się zdrzemnął.
— Dziadek — otwarła znowu papierowe usta — jest umierający.
Przez cały czas Małachowski siedział jak posąg. Ale wewnątrz skulił się do wielkości piąstki, którą zacisnął, aż zgrzytały zęby. Boże — myślał — ileż to szaleńców na świecie. Nie dość że w ciągu życia napaskudzą, jeszcze męczą na temat tego paskudzenia, jeszcze żądają współczucia, jeszcze próbują ugryźć, jeszcze ściskają, płaczą, ironizują, sami wzruszają się nad sobą, chcą przeprosić, pogłębiają przewinienie, nikt ich o to nie prosi, a oni się napraszają z ekspiacją, ale już jej nie mogą dokonać. Piszą „dzieło” zbyteczne, i nagle w ostatniej chwili próbują swym nieudanym nieszczęściem zatruć naiwnych, młodych, nie schodzą, tylko turlają się do grobu.
— Czas nam — ocknął się Wereszczyński. — Czy na pewno umówiłaś się na dwudziestą drugą piętnaście? Nie chciałbym za wcześnie sprawiać im kłopotu.
— Na pewno — powiedziała.
— Myślałem sobie, że jeszcze odbędę spacer. Masz ze sobą wszystko? — zapytał. — Nie chciałbym tam uchodzić za biedaka.
— Wszystko — powiedziała.
— Szczoteczka?
— Szczoteczka — odpowiedziała cierpliwie. — Pasta do zębów, ręcznik — sięgnęła do torby i przerzuciła w ręce kilka drobiazgów: — jest wszystko. Montaigne.
— Ostatnim tchnieniem ucałuję tę książkę — rzekł patetycznie. — Najzdrowsze dzieło świata.
Felicja powiedziała:
— I dodałam ci jeszcze jedną. Lecz nie patrz. To będzie niespodzianka.
— A gdzież to państwo wybieracie się o tej porze? — zapytał Paweł z ulgą.
— Do szpitala — odpowiedziała. — Dziadek jest chory na raka. Ledwo się przecież trzyma na nogach, nie zauważył pan? — popatrzyła i ściszyła głos. — Zemdlał, gdyśmy tu wchodzili. Od dwóch lat się leczył. I nadszedł koniec. Jest to rak mózgu. On sam pierwszy wiedział wszystko. Dzisiaj już trzeba pójść tam, bo właściwie nie ma gdzie leżeć. Ostatnio nigdzie już nie mieszka. Ja go odnalazłam, przypadkiem, i trudno, trzeba, muszę. Nocował w pracowni rzeźbiarskiej.
Była zmęczona, głos jej się trochę obniżył i pobrzękiwał teraz z przymieszką chrypki. Od rzeki ciągnęło chłodem.
Wzięła torbę z krzesła:
— No, to my poszli! — powiedziała nagle, dość ostro, wulgarnym tonem: — Dziadku!
Wereszczyński zaprotestował:
— Nie! O czym wy mówiliście?
— Że czas — rzekła sucho. Może rozmyślnie?
— Nie. Pójdę w przeciwną stronę. Szybko. Daleko. Upadnę. Pozbierają mnie i zawiozą. Będzie szykowniej. Trzeba jakiejś formy...
— Nie! — powiedziała. — Widzi pan — zwróciła się z wyrzutem do Pawła. — Tak pięknie zaczynał, a teraz grymasy. Chimery. Dziadku — przymrużyła oko: — Hej! Muzyka gra... — zacytowała urywek czegoś — skoczyły konie. I bęben, bęben... — wstała, na jej twarz wypłynął blady, wesoły uśmieszek: — Ja proszę...
Nie była ani inteligentna, ani taka brzydka. Być może, Wereszczyński oszukiwał się po raz ostatni w życiu.
— Panie Pawle! — krzyknął i wstał. — Za moich czasów to psa do rakarni prowadzono oględniej — rzucił gniewne spojrzenie na dziewczynę.
— Ja zapłacę — powiedział Małachowski. Dostrzegł kelnera. Dał mu znak.
— Piwo — rzekł niespodziewanie Wereszczyński, gdy kelner podszedł. — Nie powiedzieliśmy sobie jeszcze wszystkiego.
— Jutro pan cię odwiedzi, prawda? — powiedziała Felicja.
— Dziecko drogie. Nikt mnie nie odwiedzi.
Paweł zapłacił.
— A! — zwrócił się Wereszczyński do Małachowskiego podając mu rękę i mocno ściskając — proszę o mnie pamiętać. Ja także.
— Życzę pomyślnej kuracji — rzekł Paweł.
W tej chwili dostrzegł okrągłe oko dziewczyny.
— Za wszystko — powiedział Wereszczyński — przepraszam — pochylił się ryzykownie w stronę Pawła, jakby chciał go uściskać. — Proszę mi wybaczyć — machnął ręką w próżnię. — Wszystko wypływało z jednego mojego nieszczęścia. A potem już, raz wytrącone, biegło. Gorączką były wszystkie moje postępki i nikczemność usposobienia. Gorączką była niesławna sprzeczka z panem, tak przecież niegodna. Gorączką była haniebna prowokacja, której się dopuściłem. I w gorączce trwał potem mój upadek. Kara. Potępienie, nędza. Został po mnie marny plik papieru, w rękach tej oto kobiety, pełnej niepojętego miłosierdzia...
I wtedy niestety stało się to, co Pawła zawsze najbardziej irytowało. Wereszczyńskiemu błysnęły łzy w oczach.
Twarz stała się jeszcze bardziej żółta. Gdy pochylił głowę, między wąskimi wargami ukazała się czarna kreska czeluści, jakby wewnątrz był wydrążony. W drgającym oku błysnęła iskierka i zaczęła spadać po szkle twarzy jak kropla deszczu po strzaskanej szybie.
— Niczym nie zasłużyłem — zasłonił twarz dłonią. — Nigdy nie wiadomo, na kogo padnie promień miłosierdzia. Tak — powiedział, ciągnąc palce wzdłuż bladej twarzy. — A my? — zapytał. — Te, które my wyróżniamy, zazwyczaj są niczym. Te, które porzucamy, zasługują na pomnik. Ostatecznie zjawiają się ci, na których nikt nigdy nie liczył.
Dziewczyna odgrodziła go sobą od krzesła, żeby znów nie usiadł.
Nagle odwrócił się i odszedł.
Poszła za nim. Raz tylko obejrzała się, jakby chciała dać znak, że wie o śmieszności tej sytuacji.
Potem przyspieszyli kroku, dziewczyna wzięła go pod rękę. Jej nierówno ufarbowane włosy, zaczesane do góry, odsłaniały na karku słabe, wklęśnięte, królicze miejsce, to właśnie, gdzie królik dostaje cios poza uszy — z daleka była niepozorna, sprężysta — i podskakiwała.
Czy mogło być — tak niezwykła prawda — że Wereszczyński, legendarny Wereszczyński, szedł po prostu do pieca niebieskiego? Został sprzątnięty. Sam oddawał się w ręce sprawiedliwości natury. On? Który walczył o każde słowo, o pieniądze i zdrowie. Teraz w pełni lata idzie, aby nigdy nie wrócić?
Nie — pomyślał Małachowski — jest to mało prawdopodobne. Zjawi się pewno jutro, w trzeciej kawiarni, z tą samą dziewczyną, w innej sprawie, wobec kogo innego. Przeklęty starzec.
Widział jeszcze, jak schodzili ze schodów.
Został sam. I nagle jakby żgnięcie nożem przyszedł mu na myśl pijany Herodek; w ten przecież sposób prowadziła go córka; Antonina!



Drewniany bucik

Barbara już spała. Paliła się żarówka w liściach nad wejściem, było czarno, gwieździście, młody księżyc, w powietrzu pieprzowy oddech suchej ziemi i nagły zapach żywicy z dalekiego lasu, podczerwienione niebo jeszcze nie wystygło. Od furtki po dwóch stronach chodnika rosła nasturcja, trwała tak sobie w ciszy, a z mokrych od podlania liści ulatywały białe języczki elektrycznego światła. Krąg widoczności zamykała głucha czeluść agrestów.
Kolacja była przygotowana na wielkim dębowym stole pod lampą, zupa owocowa i dwie kromki chleba.
Wykąpał się, przygotowany był ręcznik, w strumieniach zimnej wody słyszał jeszcze jazgot chorobliwej gadaniny Wereszczyńskiego.
Gdy otwarł okno, wstąpiła cisza, usiadł za stołem, wrócił mu spokój człowieka samotnego. Powierzchnią jabłkowej zupy przeleciała ćma, lecz nie utonęła. Serwetką wytarł łyżkę, mogła ją niewłaściwie trzymać w ręce Barbara. O niczym nie chciał myśleć, ani o Piancie, ani o pejczu, ani popielniczce po szprotach Bałtyk, miał sobie za złe, że dał się tak powodować i doświadczać, że dał sobie jakby lejkiem wlać zastałą zawartość kadzi. Myślał o zupie, widział ją przed sobą, połyskliwą, zanurzył łyżkę, drżała mu ręka. Zupa była zimna, zimna? — była trochę ciepła, straciła zimno, skąd je miała wziąć, gdy za dnia topniało żelazo?
Spakował niewielką walizkę i schował pod łóżko. Rano miał pójść po bilet do Zarzecza nad Wisłą, stacji, skąd szło się do Kwiecińskich. Jechał tam na dwa tygodnie. Miał wielką, niezdrową ochotę dowiedzieć się reszty o Wereszczyńskim. Lecz mówił sobie, że jedzie odpocząć. Wiedział, że nic gorszego jak odpoczynek w obcym i na domiar serdecznym domu. Dlaczego więc? — prawdopodobnie za karę; nie rozumował jasno, chciał zobaczyć Wisłę, wikliny, piasek i nie widzieć współtowarzyszy domu wczasowego, żądnych twista i bridża.
Było parno, rozebrał się i szybko położył do łóżka. Zgasił światło, tykanie zegara zmieszało się ze strzyżeniem świerszczy w suchej trawie. Spał tylko w koszuli, głową przy oknie, było duszno, miał zdjąć koszulę, gdy usłyszał szelest. Okno było otwarte, niebo czyste, zgrzytnął żwir pod oknami.
— Kto? — zapytał głosem podbitym przez ciszę.
Ktoś przeszedł wzdłuż muru i w tej chwili spłoszony uskoczył w bok, przyczaił się, trzasnęła gałązka agrestu, kołysał się haczyk pod parapetem i uderzał w ścianę. Tędy wzdłuż ściany prowadziła nielegalna droga do szczerby w płocie. Skoczył na równe nogi, chciał zapalić lampę, lecz w pośpiechu nie trafił ręką na kontakt, jednym susem przesadził parapet i znalazł się w ogrodzie. Lampa spadła za nim na podłogę i nastała cisza.
Była zupełna cisza i równocześnie wrażenie, że ktoś tutaj jest blisko. Mokre liście bluszczu ociekały rosą. Szara księżycowa ścieżka dzieliła ogród na dwie części uplecione jak koszyk z wiotkich, ruchomych cieni — z grzywką bielejących po wierzchu od księżyca witek agrestu.
Po lewej stronie musiał ktoś się ukryć. Wkładając bose nogi w mokrą trawę ruszył w tamtym kierunku — pies zaszczekał na dachu berlinki i ucichł, z przystani mżyła czerwona latarnia — nad ścieżką jak skrawek bladej bibułki przeniosło ćmę wypłoszoną z krzaków. Oswoił wzrok, wydało mu się, że jedna gałązka agrestu drży jeszcze — zrobił krok naprzód, przebiegł wilgotną ciemność i natrafił na czyjeś oczy. Byłby krzyknął, gdyby nie wściekłość. Czyjaś zadyszka tuż przed nim niosła zapach powietrza przemieszanego z surową cebulą. Dosłyszał coś w rodzaju pomruku czy nawet warknięcia. Postanowił stoczyć walkę, trwało to ćwierć sekundy, oczy zaświeciły i natychmiast zgasły. Zrobił następny krok przygotowując się do odparowania ciosu. Trafił w próżnię. Zapytał: — Kto?
— Nikt — odpowiedział niechętny głosik, schrypnięty i zdyszany, dość parszywy, jakby poderżnięty, wykastrowany głos prostaka, który mówiąc szczerze, szemrząc, ma jeszcze pretensje.
Sięgnął ręką w ciemność i znów trafił w próżnię, odwrócił się błyskawicznie, lecz za plecami nie było nikogo, słyszał biegnący szelest liści, tak jak biegnie wiatr w krzakach, wokoło drżały poruszone witki, słyszał czyjś oddech — ktoś igrał z nim jak ze ślepcem. Rozwścieczony rzucił się na oślep, aby siłą uchwycić to nieuchwytne i dostać w ręce. Wtedy — postać wyskoczyła tuż, jakby z niego samego, chociaż przed sekundą jej tu nie było — włos zjeżył mu się na głowie — widmo dało susa w najgęstszy mrok pod parapetem okna. Ruszył tam, drżąc z emocji, ale zjawa rozpłynęła się w oczach. Ściana była szorstka, ciepława i pusta — rozłożył ramiona i przesiewając nogami wysoką trawę szedł w stronę węgła domu — i wtedy — postać — teraz już rozpoznał — była to dziewczyna — uniosła się z ziemi. A gdy jednym skokiem był tuż przy niej — znowu prysnęła w ciemność. Wykonał zwrot, lecz w tej chwili dostał potężne kopnięcie twardym butem, wymierzone w samą kość ogonową. Jęknął z bólu, przysiadł, kiedy podniósł się z trawy, widział, jak biegła w stronę sztachet jak spadające skrzydło. Zabrzęczała szyba w oknie na parterze, w tej sekundzie światło zgasło.
Stał tak przez chwilę.
Księżyc wypłynął znad drzew i chwiany pierwszym podmuchem przedrannego wiatru szedł lekko w górę, przybywało powietrza, minęła chyba godzina trzecia. Noc trwała jeszcze, lecz niżej ziemi drgnęło już słońce. Z blednącej otchłani zaczął się wysiewać pył świetlisty. Wiatr zakołysał hakiem okiennicy. Stał chwilę w spokoju. Wrócił przez parapet, nie był w stanie pozbierać lampy, zapalił świecę, zamknął okno i zaciągnął portierę. Teraz dopiero ból zaczął układać się promieniście.
Ze zgrozą pomyślał, że przecież tańczył w koszuli i przeskakiwał nerwowo krzaczki agrestu, że został zmuszony do skoków boso w zimnej trawie. Wrócił przez okno, żeby nie budzić Barbary. Nikt go nie widział, sprawa rozegrała się w ciszy.
Boże — ukląkł przed łóżkiem — jak możesz mnie tak doświadczyć? Wstał, wyjął rewolwer ze schowka i dopakował do walizy na samo dno. Ból kości rozchodził się promieniście.



Spacer

Nie darował, odbył godzinną przechadzkę i za pięć dziewiąta zjawił się w hałłu Instytutu.
Pierwsze, kogo zobaczył — Felicję. Rozmawiała z tym o króliczej i młotkowatej głowie. Trzymał pod pachą rożek angielski, wyszedł z podziemi, śmiał się, obejmował Felicję za ramię. Obok stała „buraczana” z fletem i huśtała nogą o potędze prawidła na długie buty, także buraczaną, wbitą pionowo w bucik. Bucik zwrócił uwagę Pawła. Inni wymijali ich w milczeniu; były tam brody. Które tak się mają do niektórych twarzy, jak włosie szczotki do brzozowego kija.
Felicja dostrzegła Pawła i swym szusującym krokiem natychmiast podeszła. Na palcu jej lewej ręki, na papierowym grubym sznurku, wisiał zwinięty w rulon jakiś pakiet. Za jej plecami huśtała się noga, patrzyły oczy.
W jaki sposób ona go tutaj odnalazła? Uchylił słomkowego kapelusza, podał rękę w jej kościaną rączkę. Tak oto koszmar dwuznacznej nocy objawia się w pełnym słońcu. Buciki miała takie, że lepiej boso.
— Tak się stało — powiedziała szybko skosem układu papierowych warg.
Była jeszcze bledsza — że on umarł w nocy. Teraz kłopot — mówiła jednym ciągiem — z pogrzebem. Papierki, formalności. Nic nie szkodzi, dużo biegania, wszystko załatwiam — spojrzała w oczy:
— Po co miał się męczyć?
— Tak, tak, tak... — słuchał Paweł. Dostrzegł, że ten rulon w jej ręce to wczorajszy manuskrypt „Teorii”.
Był zaskoczony jej obojętnym, co więcej, pospiesznym tonem.
— Tak musiałam — odczytała jego myśli wyjątkowo szybko. — To jest wszystko. Co można więcej? Posługa. Przez wzgląd... nie chciałam inaczej... — mówiła dość niejasno, ale sens był już jasny. — Przyniosłam to panu — dostrzegła jego chmurne spojrzenie. — Szkoda było mi spalić. Był pan jego przyjacielem... — Spieszyła się, to jeszcze raz było widoczne. Załawiała rzeczowo, w minutowej grzeczności, rulon trzymała już na wysokości jego ręki.
— Ależ... — zdziwił się, przestraszył: — dziecko drogie — powiedział bezwiednie. Podniósł się w nim welon żalu, bez powietrza, uciekający wagon pociągu. — Nie byłem jego przyjacielem... Aha... — dotknął ręką czoła: — tak, tak, tak... Więc to tak... Po co palić? — spojrzał na wiązkę papieru, zwiniętą w rulon. — Po co niszczyć? A jak, tam, w tym... On przywiązywał wagę...
— No, jak pan uważa. Szkoda — rzekła krótko, niecierpliwie. — Wolałabym... żeby to nie u mnie, a ja się spieszę... — cofnęła jedną nogę do tyłu.
— Zaraz!... — rzekł gniewnie. — Umarł?
— No tak, tak — popatrzyła z przychmurzeniem: — to było przesądzone.
— Niech pani da! — rzekł sucho.
— I do widzenia! — powiedział ostro, nie patrząc na nią. — Tu wchodzić nikomu nie wolno. Dziwię się... Już, już... bardzo proszę... — jakby ją popędził: — Do widzenia!
Powinna jak najprędzej odejść, uwolniona była przecież od kłopotliwego bagażu.
Zawahała się jednak, czymś ją obraził, gestem pośpiechu, który sama narzuciła. Nie od razu odeszła. Patrzyła jeszcze zastanawiając się nad czymś, dodatkowo, anemiczną twarzą, podpuchniętymi oczami. Pod lewym okiem usiadła jej jakaś biała kropka, pyłek, a może wada skóry? Jedyne, co w niej przez nieprawidłowość ludzkie. Powinna odejść i nie odchodzić.
Powinna czym prędzej zniknąć z oczu, raz na zawsze.
Trwało to kilka sekund, dotknięta jego zachowaniem, chcąc iść, nie odchodziła.
W oczach jej, obrzeżonych ordynarną czernią, na dnie dostrzegł kroplę srebra, której nie było. Rtęci, rozpadającej się rtęci, której rozpadu nie chciała pokazać, i unikała spojrzenia. Może? Może — pomyślał — jest to rodzaj żalu? A może jest to nawet żal prawdziwy? A może — co słabo jest możliwe — może jest to jeszcze więcej? Połączone ze złą wiedzą o życiu, o daremnym żalu? Chyba niemożliwe. A może ona płakała, modliła się, licho ich wie, półdzikich ludzi, była przy tym wszystkim, nikt inny. Może tutaj przed chwilą śmiała się dlatego, że płakała? — Nie miał odwagi myśleć. Stracił odwagę. — A może jest to współczesna, wybitna inteligencja? Naładowana wszystkim, co dobre i złe, tym przede wszystkim, co jest już po wszystkim, po wszystkich doświadczeniach, tych, które dają złą wiedzę o życiu i jedyną prawdę, że trzeba żyć. Stąd bladość, uśmieszek, niegrzeczność... Zdawało mu się, że skłóceni nagle wymienili swoje nie mówione myśli i zmierzyli się trzeźwym spojrzeniem poza zasięgiem oczu.
Patrzyły na niego, widział je, oczy tamtych, którzy jakby byli wtajemniczeni w jej misję. Rożek i flet czekały na Felicję i wyrażały niecierpliwość. Chwila przedłużyła się, czas było kończyć.
—... A... Włodek? — spróbował, ale zaraz pożałował, że o to zapytał. Powinien o nic już nie pytać.
— Nie ma żadnego Włodka — odpowiedziała niegrzecznie. — Wszystko to wymyśliłam. Ponamawiałam, i Włodka. Trzeba być... — błysnęły jej wargi — siostrą miłosierdzia — rzekła skosem. — Źle to zrobiłam? Może źle? — spytała ironicznie. Twarz jej skamieniała w zuchwałość. Oczy spojrzały zbójem. Dałaby w twarz. Odwróciła się gwałtownie.
Wyszła trącając tamtych ręką i dając radosny znak, że są umówieni.
Zniknęła mu z oczu. Widział ją jeszcze, jak jej odbicie zaświeciło w jednej szybie, drugiej, jeszcze trzeciej na zakręcie poniżej schodów ku wyjściu i pewno już wypadła na ulicę.
Nigdy więcej nie zobaczył jej białego, jadowitego kiełka i bladej, inteligentnej twarzy.



Pomnik chłopca

Poszedł do szklanego pokoiku Pianty, załatwiała bilety, zawsze koleżeńska i usłużna, chciał szybko, żeby nie nawiązywać, lecz się nie obeszło, obluzował się kran wspomnień, jeśli Wereszczyński nie skłamał, już o niej wiedział, nie miał nawet czasu pomyśleć o tym. — Ojciec pana — powiedziała wstając na przywitanie — był moim przyjacielem. To był wielki człowiek. Nie sposób dzisiaj nawet wymyślić takich szczytów łajdactwa. Lecz jakiego łajdactwa? Od serca i z wdziękiem. Kobiety przed nim na kolana. Wspominam go i wspominam, byłam wtedy skromną dziewczyną i jakże głupią! Zna pan taką historię o psie? Nie zna pan? O psie, którego niechcący zamknięto na noc w spiżarni pełnej szynek i kiełbas? Pies był z charakterem. Nie tknął niczego. Lecz rano posadzka w spiżarni cała była mokra od śliny. Byłam takim psem, gdy dzisiaj wspomnę, dzięki pana ojcu. Zamknął mnie swego czasu na noc w wielkim, bezludnym mieszkaniu, przepełnionym kosztownościami, które odziedziczył, sam poszedł, a mnie kazał, biedna byłam jak mysz kościelna, w wielu, wielu pokojach uporządkować to wszystko i przeliczyć. Ileż tam było futer, toalet, złota, perfum i pereł? Pełne szafy. Otwierałam szuflady i liczyłam przez pół nocy. Rano znalazł mnie zemdloną. Zatrutą do nieprzytomności łakomego serca tym nieprzemierzonym bogactwem. Znalazł mnie zwiniętą w kłębek na dywanie. Kazał sobie zabrać, co tylko uniosę... A bogactwo roztrwonił“ Rzucił w błoto. Niechże pan tylko — roześmiała się — dziś tego nie opowiada. Ja tylko panu. Już sama nie powtarzam, bo nikt nie zrozumie... Tak mi się przypomniało, gdy zobaczyłam pana wczoraj i pomyślałam, czy nie jest pan przypadkiem synem mojego wielkiego przyjaciela o złotym sercu? A jak pił? Jak się umiał bawić? No dosyć! Jeszcze by pan co złego pomyślał? Gratuluję panu wspaniałego ojca.
Pociąg był wcześniej.
Od samego początku zastanawiał się, czy Barbara mogła widzieć? Czy z jej pokoiku jest widoczny ten fragment ogrodu?
Gdy miał już bilet, zatelefonował do niej z Instytutu i zawiadomił o wyjeździe. Powiedział, że pójdzie wprost na dworzec. Nie wyraziła zdumienia. Należało jednak zabrać walizkę. Nie od razu umiał odpowiedzieć. Powiedział wreszcie, że przyśle kogoś i że jest spakowany. Przy okazji wydał kilka poleceń, mało ważnych.
Pomyślał, że trzeba jednak uzasadnić wyjazd, żeby nie robił wrażenia ucieczki. Zatelefonował po raz drugi, ale Barbary nie było w domu. Postanowił skorzystać z okazji i czym prędzej pójść po walizkę. Wtedy zastał Barbarę. Nie była zaskoczona. Gdyby ją teraz usiłował zabić, ani ona, ani sąd, ani on, nikt nie byłby w stanie ustalić powodów. Miała tyle rozsądku, że nie zapytała, dlaczego tak nagle i dokąd? Uśmiechnęła się, przygotowała chleb, masło i pomidory. Miał ją taką, jaką chciał, i za to jej płacił.
W wagonie było duszno, smutno, ludzie wpółrozdziani, co człowiek, to typ, a każdy typ w kanikule, jakby mu wywaliła przepuklina. Z irytacji włożył z powrotem rękawiczki. Dlaczego podróżni w przedziale kolejowym zaczynają męczyć się już samym swym istnieniem, chociażby milczeli? Wyszedł na korytarz, wrócił i wyjął z walizki rękopis. Bo obcych ludzi widzimy w przelocie. A tutaj jest się wystawionym na próbę, twarzą w twarz. Na korytarzu był tłok, stanął przy otwartym oknie.
Snuł się wątlutki pejzażyk, kartofle, piasek, domki, dymek z komina, garnek na połamanym płocie, z jednego domku wybiegł chłopczyk. Najpierw nic to nie znaczyło, potem zaczęło znaczyć. Chłopiec jak zaczarowany biegł po kartoflisku w stronę pociągu, prosto pod okna wagonów wypełnionych po brzegi twarzami szlachetnych pasażerów. Promieniał, podskoczył i skacząc pędził. Miły chłopczyk, boso, w za dużych spodniach. Ech — zdawał się wołać — ludzie! Patrzcie na mnie! To ja! Ja na was patrzę! — machał radośnie ręką: — Ludzie, patrzcie i wy na mnie!
Koła toczyły się szybko, pościg skazany był na przegranie. Przystanął. Chciał czegoś dokonać. Czegoś płynącego z gorącej sympatii do tych żywych ludzi za oknami pędzących wagonów. Chciał przekazać jakiś znak, godny pamięci, przekazać w ostatniej chwili. Zaczęto mu się przyglądać. Na jego twarzy ukazała się purpurowa pasja. Skoczył jeszcze dwa kroki i utknął w grząskiej ziemi. Spochmurniał: — jeśli nie tak — »to tak — zdawał się pomyśleć, opadły mu ręce. I wtedy, w obecności wszystkich, powziął tę ostateczną decyzję. Odwrócił się tyłem, spuścił spodnie i wypiął biedny, goły tyłek. Prosto w zdumione i szlachetne oczy pasażerów. A oni, chcąc nie chcąc, musieli przed nim defilować. Przed chwilą się wdzięczył — pomyślał pewno niejeden — a teraz ubliża nam wszystkim. Ktoś się roześmiał za plecami Pawła, ktoś odwrócił się zawstydzony.
Odwiązał rękopis. Szkoda, że nie ma już Wereszczyńskiego. Ten widok to dla niego. Powiedziałby, że chłopcu należy wystawić pomnik. Tak by powiedział. W tej pozycji, w jakiej zastała go historia, na pustym polu... Na pewno poruszyłby historię, wyolbrzymił i jeszcze snuł dalej i dalej, na przykład, że jest to prawdopodobnie największy czyn życia tego chłopca. I że niczego już bardziej ambitnego — tak by powiedział — nie dokona. Nie obrazi bezkarnie wszystkich.
Otwarł zieloną teczkę. Zajrzał do kartek.
Teorii nie było tak dużo, jakby się można spodziewać. Zdał sobie sprawę, że rękopis trafił do rąk wroga.
Nagle oświeciła go myśl, że z całą pewnością musi tu być i o nim, że muszą być odniesienia do niego, wprost i pośrednio. Wszystkiego należy się spodziewać; jest pewno i o innych, skoro już obsesja była motorem, a „dzieło” pisane przez szaleńca, który sam do wszystkiego się przyznaje, a nawet się tym przechwala.
Z myślą tą obwarował się w swym kąciku przy oknie i plecami do wszystkich zaczął czytać, ostrożnie zaglądając w kartki. Rzeczywiście tytuł brzmiał: „Teoria zbrodni naśladowania”. Wypisany ozdobnie, reszta to maszynopis, już spłowiały. Dopisane było: „I anty-teoria. W formie korekty. Dla umysłów pospolitych”. Na marginesie uwagi atramentem: „rozjaśnić”, „wzmocnić tok główny”, „po co te uboczne?”, „Niedokręcone. Dzwoni”, lub marginesem z góry do dołu biegł wężyk.
Dzwoni? — pomyślał prostując kartkę rękawiczką. — Co może myślicielowi dzwonić?
Stał plecami do przedziału. Niech myślą, powiedział sobie, że czytam referat. Karteczki obracał palcami w rękawiczkach.
Przeczytał skrawek, pół kartki, potem cztery, wszystko było jasne, niemal się rozczarował, prawie zwykłe, mówiło się ogólnie i gęsto, ale rozumiał, nie był zatem durniem, ani on, ani Wereszczyński, nie było w tym nic z wyraźnego szaleństwa, były nawet rozbrajające twierdzenia o stosunku do ludzi.
Biegł w czytaniu dalej. Pogorszyło się, lecz na korzyść tego, kto czyta.
Wereszczyński pisząc o sobie odsłaniał się bez litości, nie ukrywał niczego, ani jednej swej ciemnej strony, ani jednej posępnej okoliczności życia, i przyznawał się szczerze, że wykorzystał je maksymalnie, co więcej, mówił o tym beznamiętnie i zwięźle.
Należałoby przeczytać raz jeszcze, spokojniej.
Lecz oto drugie zaskoczenie: ani słowa o innych, nawet aluzji. Siebie tylko demaskował, broniąc się jednocześnie. To było jasne, spadał w tym „demaskowaniu” do dna, aby się od tego dna odbić. Już nikt nic więcej nie mógł mu zarzucić, skoro nikt nie dorównywał mu w inteligentnym barykadowaniu furtek.
Problem inteligencji osobistej był głównym założeniem i problemem świadomości. Mówił, że jeśli nie wziął udziału w uczcie życia, to przynajmniej wiedział, jak można potrawy zepsuć: „lecz ostatecznie zadrżała mi przed tym ręka”. Dawał do zrozumienia, że mógł być prawdziwie groźny, lecz strumień złej potencji zamuliła wrodzona dobroć, czyli słabość do ludzkiej biedy. Płynąca z okrutnych doświadczeń własnych. Jeśli ludzie bywają względnie dobrzy, to ze strachu.
Słyszał tylko dźwięk własnej logiki i z logiki tej bił własny pieniądz. Interesował go tylko mechanizm i sprężyny. Nic w nim ze słońca.
„Słońce jest tylko po to, żeby przyświecało tragedii”. Tak mówił. Próbował to wytłumaczyć swym pochodzeniem. I o tym cały rozdział.
„Dzieło” — w ogóle — miało rozbić, zniszczyć motywy wszystkich uczuć, miało rozładować wszelki sentyment i zostawić pustynię.
Lecz mimo wszystko kołatał się w nim biedny, nieszczęsny Wereszczyński. W części, która wciąż należała do wstępu, opisywał drogę. Był to jakiś fatalny dzień, bez którego by nie zaistniał. Opisywał drogę, jaką szedł do samego siebie. Bo inaczej by przepadł. To znaczy, nie przebudziłby się z uśpienia i letargu, jakim jest każde normalne, składne życie.
„Pamięć zostawiają po sobie tylko ludzie nieszczęśliwi.”
„... Muszę tutaj — pisał — zatrzymać się, żeby nie palnąć zbyt przerażającego głupstwa.”
„Nikt przecież na żadne słowa przysięgi nie uwierzy, że można się zakochać w łajdaku. Nikt przecież nie pojmie, że można być bezinteresownie oczarowany drugim mężczyzną.”
„Ach, gdybym był jeszcze garbaty! To by mi się dziś opłaciło.” Potem następowały dalsze posępne fragmenty życia, opis kolejnych śmierci dwóch sióstr gruźliczek i dwa pogrzeby. Była opisana pleśń domu położonego w trawie. Ojciec alkoholik, upadek ducha, nędza, pamiątkowy niebieski garnek, ujęty później w poetyckie słowa. Była rozpacz i próba wyciągnięcia z niej korzyści — skoro była własnością. Próba wyciągnięcia z upokorzeń korzyści — nieprzemijających. Była więc mowa o zemście i usiłowaniu dotarcia do mechanizmu człowieka urażonego. Wstęp do Teorii. Było stwierdzenie, że człowiek naprawdę nieszczęśliwy — milczy. Odzywa się tylko handlarz. Poeta jest handlarzem uczuć. „Po sprzedaniu ostatnich łachów — pisał — zacząłem sprzedawać wspomnienia o łachach. Nie miałem już wstydu, policzek, który został mi wymierzony, przez całe życie palił. Siostry miałem już gotowe, w poezji, w słowach. Poprzednia moja próba, przyznaję, wierszyka o piękności świata spaliła na panewce. Zostałem wydrwiony. Wtedy dopiero sięgnąłem do mojego zatrutego źródła. Było prawdziwe. Lecz znów nikt nie chciał uwierzyć. Zbyt jasną i szlachetną miałem formę. Prawdziwy artysta musi być ignorantem i chamem. Musi być brutalny i uproszczony. Inaczej pożre go nadświadomość, stoczy korekta. Wobec tego moją świadomość przełożyłem na język zdatny tylko do Teorii. Stałem się więc krytykiem, zaprzeczeniem artysty. Bawili się inni. Poszli na ryzyko poezjańskiej zabawy. Ja pracowałem.”
Następny rozdzialik nazwany był: Śmiercią Złotego Robaka.
„Złudzenia — zaczynał się wywód — wracają do nas martwe i musimy je grzebać. Gdy już martwe, wtedy widzimy, jak bardzo są do nas podobne. Jest to ostatnia pociecha, która graniczy wstecz z pierwszą nadzieją, z pierwszym naszym wyobrażeniem. Jednego dnia widzimy, że objechaliśmy świat dookoła i znów jesteśmy u siebie. Światła naszego starego domu, krzesło i stół, ściany. Lecz na ścianach tych jeszcze przed wyjazdem wypisane było wszystko. Nie przybyła ani jedna litera. Jesteśmy dumni z siebie. Tak oto udało się albo nie udało nasze życie.”
Zamknął teczkę i zawiązał sznurkiem. Wrócił do przedziału.
Rozwinął papierek z solą i zanurzył w nim pomidora. Naprzeciw jakaś mała dziewczynka spała z otwartymi ustami. Pociąg dmuchał przez oświetlony zachodzącym słońcem las, klaskały parkany przeciwśniegowe.
Wszyscy byli już roznegliżowani wewnętrznie, rozczłonkowani zewnętrznie, rozrzuceni bezwładnie po swych miejscach i wpół drzemali. Jakiś staruszek — nie było go tu przedtem — ubrany przez rodzinę w jakiejś misji w czarny garnitur z szafy, jak gołąb kręcił szyją, patrząc szklanymi oczami, że świat razem z nim jedzie.
Paweł wyszedł na korytarz i stał tam kilka kwadransów.
Znów sięgnął po teczkę. Nagle odkrył, że na końcu jest partia kartek nowych, pisanych długopisem.
Przewertował je, był to doraźny opis ostatnich dni, notowanych już tutaj i opatrzonych tytułem „Psy mnie obwąchały”. Kartki były spięte szpilką do włosów.
Zdjął szpilkę. Tu już powinno być, musiało być o nim, nerwowo zerknął na kartki.
Dlaczego szukał wzmianki o sobie? I to najprawdopodobniej nieprzychylnej? Na pierwszy rzut oka, który w poszukiwaniu czegokolwiek zawsze jest decydujący, nie znalazł nic, ani śladu. Jak gdyby rozmyślnie nie było nic.
Nagle było o nim, lecz prawie nic, tylko wokół Felicji i zaledwie: „pewien pan...” — nic więcej — „...niejaki P. M.” — nic poza tym. „P. M.” to oczywiście był on. I tylko. A gdzież jest — zaglądał w kartki — nienawiść, zaczepka? Był rozczarowany. Tchnęło przemilczeniem.
Postanowił przeczytać kartkę po kartce dokładnie.
Za oknem ukazały się topole. Już Lubelszczyzna. W Dęblinie miał godzinę przerwy i przesiadał się w inny pociąg.
Już Dęblin. Twierdzę zwiastowały ceglane forty jak wrzody ziemne. I szerokie aż po horyzont zatoki wałów ochronnych nad rozlewiskami. Druty kolczaste na mokrych łąkach i dym polnych ognisk, które tutaj palą się zawsze.
Wysiadł, w bocznym pomieszczeniu stacyjnym stały na posadzce zapalone latarnie, zbliżała się noc, dzień upłynął, na peronie było szarawo, w poczekalni i restauracji mroczno, po kątach spali ludzie zwinięci w kłębek, jakby trwała ewakuacja.
Zapalono światła, pamiętał tę poczekalnię, znał ją od dawna z godziny świtu; wiele lat temu wysiadł tu nad ranem jako rekrut z drewnianym kuferkiem. Sala restauracyjna wydała mu się wtedy olbrzymia, czarna, bogata, z mosiężnymi okuciami, szkło o świcie także czarne, za wysokimi oknami płynął dym z kartoflanych ognisk, pił herbatę, ostatnią na wolności, w prawdziwej szklance, którą odtąd miał tylko wspominać. O godzinie piątej rano zamknęły się za nim bramy twierdzy. Iwangrod, tej znanej z map sztabowych, z setek, nie warstwicowych, lecz według starorosyjskich pojęć plastyki, kreskowych, czyli urealnionych i niejasnych.
Zamówił teraz także herbatę. W skąpym świetle żarówek wybrał najjaśniejszy stolik przy ścianie. Otwarł teczkę, zdjął szpilkę z rękopisu. Na ścianie jakiś nowoczesny malarz rozegrał swą koncepcję i namalował coś, jakby czyjaś ręka rozdusiła jakieś olbrzymie muchy. A one przed śmiercią jeszcze rozwlokły swe wnętrzności po spleśniałym tynku.
Szczęśliwie usiadł plecami. „Gdzie są kwiaty z tamtych lat?” Marlena. Nie. Wiejska markietanka.
Gdzie jest dziesięcioletnia dziewczynka, która z koszem bułek, większym od niej, szła za wojskiem po śniegu, przez pustkowia, forty i cmentarze? A za nią psy bezpańskie podobne do hien. „Gdzie mogiły z tamtych lat?” Wszyscy już się rozładowali, jedni umarli zwyczajnie, innych rozsiekały pociski. Może czyjeś kości leżą jeszcze nie odkopane na dnie piwnicy jakiejś twierdzy? Otwartymi drzwiami z peronu wlatywał podmuch wiatru. A może ten starzec w mundurze kolejarza, który roznosi teraz porcje świateł na stanowiska, może jest to były ogniomistrz pułku artylerii z Zajezierza? Jakoś ta szczęka, oszroniona zarostem, wciąż jakby ściągała cugle... i jakoś ta wściekłość w nogach jakby celowała szpicem buta w żebra powalonego kanoniera? Zaczął czytać.
Nad głową jego istniała twierdza. Ceglana, czarna, porośnięta trującym chwastem, o wewnętrznych podworcach i wilgoci spływającej po zielonych ścianach, o wewnętrznych podworcach, wyłożonych świeżym, ostrym brukiem z igłami kwarcytu, przygotowanymi do szturmowego padnij. Na wściekły rozkaz podoficera. Z rozbiegu, w pełnym obciążeniu, na twarz. Jakby piorun w mózg strzelił. „Gdzie są gwoździe z tamtych łat?” I siła charakteru. Wytrzymałość psychiczna? Jedno, co wyniósł z tej służby, to to, że się nie dał, nie wychylił twarzy z niczym charakterystycznym, nie podpadł, że się skrył w solidności i niewidzialności. Niezauważalność była jedyną bronią, jakiej tu skutecznie doświadczył.
Spadła mu szpilka na podłogę. Chciał ją dla porządku podnieść, schylił się, lecz uciekła z ręki. Gdy mu przyszło schylić się pod stolik i oprzeć rękami o posadzkę, poczuł się słabo, coś przechyliło mu się w głowie, ściemniało w oczach.
„Pomóżcie starszemu panu...” Skąd mu przyszło to powiedzenie? Skąd je znał? Nie mógł sobie przypomnieć. Było w nim coś okropnego i obrzydliwego zarazem. Nie mógł sobie przypomnieć.
Wrócił do herbaty, zaczął czytać, kartkę po kartce, dokładnie, z odnalezioną szpilką bezwiednie w palcach.



„Psy mnie obwąchały“

Ostatnie dwa dni skłaniają mnie do stwierdzenia:
że nie ma zjawisk czystych. Jednorodnych,
poza godnością, nieśmiałość już,
z jednej strony dotyka bezczelności,
z drugiej pokory. Pokora jest prawdziwa
wobec, bezczelność jest obroną przed;
ktoś wykazuje pokorę wobec wielkości wiedzy, czując znikomość własnej, lecz ten sam w obronie wiedzy w ogóle i swej własnej, zaatakowany przez rozbestwionych ignorantów, musi przedsięwziąć środki bardzo drastyczne, a nawet dobyć z pańska szpady. Istnieje także nieśmiałość fałszywa, praktyczna, jak elastyczne szelki. Stosowana w celach humanitarnych i płynąca z przezorności osobistej, zaprawionej korzeniami z małego wschodu. Zapytam jutro, F. musi mieć coś wspólnego ze wschodem. Istnieje fałsz, który mimo woli prowadzi do prawdy. Są ludzie, którzy fałszywie chwalą, mają pewność, że chwalone niewiele jest warte. Pełnią w ten sposób dobrotliwą misję i upiększają życie. Sami o sobie wyrażają się ujemnie, będąc przekonani o swej wartości. Ten chwyt brzmi bardzo efektownie i daje pole do popisów perfidii. Tymczasem często okazuje się, że fałszywie chwalone ma wartość — nawet wyższą od fałszywej pochwały. Podczas gdy perfidne pomniejszanie własnej osoby — zgodne jest z prawdą.
„Psy”
Pod tym tytułem bez złej myśli notuję kilka spostrzeżeń, które dotrą do czyichś rąk dopiero po wszystkim.
Mówię tu o tym, jak skłamałem i jak mnie okłamano. Nie bawię się w proroctwa mówiąc, jak było naprawdę. Powiedziane jest także o Felicji, o jej fałszywej grze, na którą dałem się brać z najwyższą ochotą i byłbym zrozpaczony, gdyby fałsz ustał.
O grze niezupełnie powodowanej świadomością. Jak i niezupełnie z powodów, które podawała do wierzenia. O oszustwie, z którego częściowo zdawałem sobie sprawę, cały czas, więcej aniżeli ona sama.
Piszę to na widoku jej oczu, w pracowni rzeźbiarskiej, gdzie mnie umieściła. Widzi, że piszę, nie zapytuje, nie popełniam więc niczego karygodnego, bo gdyby zapytała, odczytałbym, z lekutkim zaledwie zażenowaniem.
Nie sądzę o niej źle, sądzę trzeźwo, nasza trzeźwość zderzyła się wzajemnie.
Uruchamiam tajne archiwum, wielu z nas je prowadzi. Pani Felicji poświęcę nie wyżej, jedno zdanie. Nie z braku czasu i siły, nie z innego jeszcze powodu, tylko z grzeczności. Zawsze bowiem starałem się także szanować fałszywą grę, płynącą z teoretycznego podburzenia, które zastępuje dobrą wolę, i z innych powodów, mniej szlachetnych. Zawsze szanowałem, jeśli tylko płynęła z pobudek, które odróżniają gracza od owcy. I z ludzkich biednych zabiegów, aby utrzymać się na powierzchni ziemi.
Tak więc chronologicznie po kolei:
Skłamałem, nieprawda, nie okradłem mojej starej dobrodziejki, sprzedałem zegarek pewnemu kaznodziei. Nie krzywe brzózki na deszczu, lecz świadkowie Jehowy mnie nastraszyli. Przez nich też zostałem wyrzucony z domu. Był to początek końca.
Niedługo przed moją ucieczką przyszli do mnie, schludny mężczyzna o poczciwej twarzy, ze schludną córką, uczennicą szkolną, o twarzy dewotki, która miała jednać tych, co poszukują goryczy i ciemności. Grzeczni, przywitałem ich także grzecznie, wchodzili niepewni, odetchnęli, miałem oto przed sobą ludzi, którzy wierzą naprawdę, mogłem łatwo zrobić z nich durniów, lecz wysłuchałem z szacunkiem, oczywiście ani przez chwilę nie wierząc w mądrość tego biedaka. Ale chciałem uszanować jego trud i misję, podsunąłem krzesło, chciałem zobaczyć w nim godność i odwagę, herbaty odmówił, ostrzegłem, że nie wierzę, ale nie wyśmiewam, szanuję przekonania, zrobiłem wrażenie człowieka zacnego, błysnęła im nadzieja. Więc brat misjonarz zaczął swoje, wygłosił przemówienie wstępne. Oparte na proroctwie. Znamy to, wiemy, czym się ćwierćinteligenci traktują — kwaśnym i zeprzałym — znamy słowa ulepione z powietrza zatęchłej salki. Wysłuchałem uprzejmie, lecz dałem pierwszy znak ostrzegawczy — tak, tak — rzekłem — z piękną misją pan do mnie przychodzi, słońce świeci, mam bóle żołądka, ze strachu przed bólem jeszcze nic nie jadłem, a pan mi tu instaluje koniec świata i straszy zagładą.
Mojej dobrodziejki nie było w domu, czułem się swobodnie jak zawsze, gdy wyszła, zatarłem teraz ręce gotowe do dyskusji, widziałem przed sobą jakby śniadanko na trawie, ja, smakosz, z dzbanuszkiem cocktailu w rękach, tylko dolewać.
Wysłuchał mojej repliki. I powtórzył swoje. Powiedział, że ten koniec i sąd nie jest taki znów dosłowny, ale przecież, i powtórzył wszystko to, co już powiedział o tej zagładzie. Więc ja mu wyłożyłem moje szerzej. A uczeni — zapytałem — i artyści? Także? Tylko dla proroctwa? Któż więc zostanie?
On mi na to z godnością — znów powtórzył swoje. Dodał jedynie: trudno, byli ostrzeżeni. Wchodzili na niebezpieczną kładkę, a ja ich ostrzegłem.
Wobec tego zapytałem, czy nie dziwi go posępne źródło? Źródło z innych czasów, innego klimatu, innych właściwości psychicznych. Płynące ze Starego Testamentu. My, Słowianie, wolimy strzelać z korka i jesteśmy pogodni.
Na to on mi powtórzył swoje. Najspokojniej cytując tamto źródło jako wystarczające. Dodał, że on i jego „bracia” są ludźmi uczciwymi, sprawiedliwymi i nie pragną krwi, są z tych, co błogosławieni cisi, pokornego serca, ubodzy duchem. I znów powtórzył swoje.
Znam ja to — rzekłem już ostrzej. — Zaczyna się poczciwie. Znam tego ducha pokory. Dać wam tylko władzę. A przy tym — zapytałem — chodząc po domach widuje pan ludzi. Czy nie spostrzegł pan, że ze mną trzeba trochę inaczej? Czy pan nie spostrzegł, z kim ma do czynienia? Czy pan nie słyszy? Czy pan nie zauważył, że jestem człowiekiem inteligentnym? — krzyknąłem mu prosto w nos.
Mój wybuch także przyjął spokojnie. Powiedział nawet coś takiego o pokorze, która jest cechą brata. Wyglądało, że to on dał mi po nosie. Należało mi też zrozumieć, że i na to jest przygotowany, że i to przeżyje. Głosząc swoje dalej. Ani go więc ugodzić, ani w ręce dostać.
Zdałem sobie sprawę, zrozumiałem, że istnieje przepaść, że nie ma żadnej dyskusji, rozmowy, argumentów wobec prostaczków, którzy upodobali sobie taniutką mistykę i ckliwy pejzażyk. Nie ma i nie jest potrzebna. Przebóg! — powiedziałem. — A co? Gdybym przyjął pana wiarę, to co? W dalszym ciągu byłaby między nami nierówność. Czy pan tego nie widzi? Ja bym wiedział, a pan nie! Czy pan tego nie słyszy? I nigdy nie mielibyśmy okazji do rozmowy. Byłbym tylko dla pana uprzejmy i daleki. Będąc waszym co najmniej biskupem. Wiedziałbym, co pan ma mówić, ale sam, rzecz jasna, bym w to nie wierzył. Tak oto — wstałem — ma pan przed sobą biskupa i w świętej naiwności chce go nakłonić, aby powrócił do stanu pierwotnego...
Nie zauważyłem, że moja dobrodziejka od chwili stoi w drzwiach za mną. Gdy się obejrzałem, zobaczyłem jej wściekłą twarz starego Indianina. Była purpurowa. Rozdzieliła nas, było za późno, żeby cokolwiek naprawić.
— Paszoł wont! — krzyknęła. — Mam cię dosyć! Ty, ty, ty szumowino z gwoździem... Skorpionie! — I wyszła do kuchni.
Misjonarz zamilkł. — Nie będziemy przeszkadzali — rzekł słodko, córka zerwała się z krzesła, także przesłaniając oczy parawanem słodyczy, jakby w jej obecności wyładowano wagon łajna.
— Nie! — krzyknąłem. Było mi potwornie głupio. Nie miałem zamiaru tak nagle odchodzić, tułać się, i dokąd? Moja wspaniała szarża została zdeptana, nie mogłem wykrztusić słowa. Był to koniec; koniec nadchodzi, gdy biją w najpiękniejsze miejsce i wiedzą, co robią. Na złość postanowiłem wziąć jej słowa serio. Była wierząca, ja nie wierzyłem, byliśmy jednakowo biedni z punktu widzenia filozoficznego i materialnego, ona wierzyła gorąco, coraz goręcej, moja niewiara chłodła. Jej był dom, jej meble, ona mnie żywiła. Nienawidziliśmy się od dawna, lecz ta nienawiść była jak gdyby celem naszego życia. Co bez niej? Zacząłem się pakować. Zatrzymałem w drzwiach misjonarza.
— Niech pan mnie poratuje. — Patrzył z poczciwym współczuciem. — Sprzedam — powiedziałem — za pół ceny minimalnej — pokazałem mój zegarek „Zenith” z dawnych lat. Nieraz z dobrodziką liczyliśmy sobie jego cenę.
Misjonarz wzbraniał się, ale zacząłem nalegać, szczególnie gdy wyczułem, że ma przy sobie pieniądze. — I tak sprzedam — zachęcałem — każdemu, nawet w najgorsze ręce.
Kupił, poszeptał z córką i poczciwiec kupił, płacąc całą minimalną cenę.
Pod wieczór dobrodzika pożałowała, trzymała się do mnie plecami, ale z niepokojem. Widziała moje podróżne zawiniątko. Poszedłem spać. To ja dawałem w tym domu podkład muzyczno filozoficzny w tonacji żwawej, żeby nie grzęznąć.
W nocy wstałem. Ubrałem się do podróży. Wszedłem do jej pokoju-klitki, był za kotarą i przypominał namiot wielkiego wezyra. Wisiały tam salopy, chustki, stał krucyfiks z kropielnicą na białej serwecie, była sól i ostatnie oleje, gdyby ksiądz zapomniał.
Leżała na wznak, oddychała ciężko, organizm pracował, gwizdała przez nos. Ja sypiałem obok, w drugiej klitce, także gwizdałem.
Dosyć tego gwizdania!
Na krześle leżała nie dojedzona kromka chleba z masłem, przechowana na jutro.
To ona sobie chleb z masłem?
Torebkę z pieniędzmi, chroniąc przed kradzieżą, pożarem, napadem rabunkowym, trzymała pod głową. Postanowiłem ją nauczyć, zdruzgotać, ukarać za tę „szumowinę”.
I symbolicznie okraść.
Otwarłem torebkę, było tam mizerne sto pięćdziesiąt złotych, wziąłem dziesięć. Żeby wiedziała, że uczciwemu człowiekowi nie wolno wymyślać od szumowin. Wyrzucając mnie, nie wierzyła, że odejdę.
A mnie już nie było.
I trudno było mi uwierzyć, że idę ciemną drogą.
To prawda, napisałem do mojego lekarza, lecz znacznie wcześniej, teraz pogorszyło mi się wybitnie, w drodze wiedziałem, co mnie czeka.
I rzeczywiście było lepiej, że uciekłem. Wspomnianą butelkę wódki miałem przy sobie, lecz już nie pamiętam, co się z nią dalej stało.
Podaję tylko te fakty, które mogą się komuś przydać.
Moje miasto: rozważyłem wszystkie projektowane „gesty patetyczne” i jest moją zasługą, że się od nich powstrzymałem.
Mógłbym się udać do pewnej firmy, która nagrywa listy. Siedzi tam w podwórku tłusty mydłek, który co wieczór ma na kolację w restauracji i żarłocznymi palcami z sygnetem brzydzi ludziom kawę. Wynalazł elektryczność i gramofon, przyjmuje zamówienia, uwodzi mikrofonem, nosi alpagowy garnitur, koszulę non iron i będzie siedział w więzieniu. To widać z twarzy jak nieuleczalną chorobę. W podwórzu spod tynku wychodzą stare rasowe litery, które wyhodowały wieki. Po wierzchu jest chlapnięte pińską mydliną: „Fo-No”. Jest to jedno z najbardziej dochodowych przedsiębiorstw, ludzie sprzedają tu swój głos i myśli, i wysyłają do Ameryki.
Miałem gorączkę. Tysiące pomysłów snuło mi się w głowie. Lecz zawsze wiem, że po to się snują, aby je odrzucić. Chciałem nagrać: „słyszycie głos człowieka, który już nie żyje”... Potem przejść na kilka fragmentów ze Złotego Robaka: „całe życie biegniemy za kimś drugim, dopóki nie położymy się obok siebie, w ziemi...” Bóg mnie strzegł, a miała to być rewelacja rozchwytywana w milionie kopert. Nie byłem tam. Zwalczyłem w sobie kabotyna. A firma „Fo-No” nie istnieje.
Postanowiłem zacząć od mojego lekarza. Moim głównym planem było oddanie Teorii w dobre ręce. Czas już krótki, liczyłem tylko na szczęście, które wymaga jedynie, aby je napotkać i nie sprzeciwić mu się, wstępnie pokrążyłem moimi uliczkami, zobaczyłem szpital, wszedłem w bramę, z mdłym sercem, znałem korytarze, czułem się jak przyjaciel komisarza, który idzie mu wyznać zbrodnię.
Miała być decydująca, na decydującej wizycie pacjenci wdzięczą się przed lekarzem, są szlachetni w sobie, podoba im się jego wszechmądra twarz, ze strachu ateiści gotowi są przyznać mu rację wiary w Stwórcę, ja przyjechałem ze złością. Wiedziałem lepiej od niego o mojej chorobie, i to, że nie jest dobrym lekarzem. Irytowałaby mnie tylko zbytnia przesada w ocenie mojego stanu, lecz stan był tak ciężki, że ocena musiała wypaść już łagodnie. Był to typ żywotnego lekarza, odpowiedniego dla ludzi zdrowych. Nosił spleśniałą, penicylinową bródkę, przypisaną kiedyś lekarzom tym jeszcze od suchot, w lecie żeglował, w zimie jeździł na nartach, nie uznawał posłannictw, był to — cywil, któremu się udało, ksiądz, który grywał w kręgle, z natury uczynny. Lat temu ileś zostawił mi jakieś pieniądze, nie poznał się wtedy na chorobie, potem odwiedzałem go przez, bądź co bądź, wdzięczność, polubił mnie, bo nic nie mogąc wydobyć z niego o jego rzemiośle, żeby zabić czas, wygłaszałem komentarz do jego żywotnej pustki, po prostu basując mu tak, jak kolka wtóruje rżnięciom. Zaimponowałem mu raz tylko, gdy trzydzieści lat temu własnoręcznie wykarczowałem w jego ogrodzie pień spróchniałego wiązu. Za każdym widzeniem wspominał o tym z entuzjazmem, a przecież w tym czasie powiedziałem mu co najmniej tom rzeczy bezcennych. Taki pozostał, na zawsze niezmiennie zacny, pogodny i pusty. Jego z natury martwe myśli pływały w czymś bardzo higienicznym, być może w formalinie. Poza cukierkami lubił ptaki, do których strzelał z floweru, lecz nie widziałem, żeby kiedy zabił. Z wiekiem przybyły mu kwiaty. Moja sprawa była czysta: skończone osiemdziesiąt dwa lata, definitywnie rozwinięta choroba mózgu, zamknięty rękopis Teorii, zwinięty w rulonik, który w ostateczności zamierzałem zostawić u niego pośmiertnie. Przy wszystkim bowiem był czystym typem fachowego człowieka, któremu można się w ostatniej chwili bez ryzyka poddać i w jego nie skalane wiedzą oczy i ręce złożyć świadomość. Dziś bałem się jedynie tych cukierków.
Drażniły mnie, około południa złożyłem wizytę. Wszystko, co miałem w sobie, miało być jemu na złość, niech się cieszy. Przyjął mnie serdecznie. Opisałem dokładnie stan mojej choroby i poprosiłem, żeby sprawdził. Tak mało miał wyobraźni, że nawet się nie zdziwił mojej inteligentnej fachowości. Na kilka godzin wzięto mnie w swe ręce, on i asystenci, było ich czterech. Przepuszczono mnie przez maszyny, zimne jak dziadek do gniecenia orzechów. Im słabsza zdolność diagnozy, tym więcej maszyn, odczynów, strąceń, kardiogramów. Kiedyś widziano to gołym okiem. Lekarz tamtych czasów patrzył na każdy gest pacjenta, a gdy pytał, to tak trafnie, że dzieliliśmy genialność na dwie części, jedna nasza, twórcy, i druga jego, odbiorcy. Z umiarkowanym zdziwieniem potwierdzili trafność mojej diagnozy i wyrazili zdziwienie, że przyjechałem o własnych siłach.
Ukłoniłem się w twarz tym prostakom, którzy całe życie nie wierzą w nadludzkie siły człowieka. Poprosiłem mojego przyjaciela o dwa dni urlopu dla załatwienia kilku spraw osobistych. Usiedliśmy na tarasie w wiklinowych fotelach. Rozparty odpoczywałem w łagodnym cieniu, synogarlica kąpała się w różowej sadzawce, za żelaznymi sztachetami poprzez bluszcz brzęczały głosy, dzieci szły wężykiem pod łagodną górkę, na czarnym świerkowym wzgórzu biały samotny domek trzaskał złotymi szybami i oświetlał całą okolicę, dla mnie już zasnutą ciepłym oddechem karbolu. — Skąd synogarlica, doktorze — zapytałem — w naszym klimacie? — Patrzył na mnie, nie wiedział, nie słyszał, o co go zapytałem. Zaczęliśmy, w tym rojowisku kwietnych owadów, strzelających iskierkami w promieniach zwiastowania, tak jak one brzęczeć na tematy obojętne: ileż to razy musimy się uzależniać od polityki Pentagonu? Podeszły dwa potężne dogi o krwawych oczach i obwąchały mi nogawki. Usiadły naprzeciw, przyjaciel wstał, wzywały go obowiązki. — Dobrze — powiedział — jeden dzień. Na załatwienie ważnych spraw osobistych. Czy to nie za dużo? — Wytłumaczyłem mu pokrótce, bo większej ilości słów nie był w stanie przetrwać, że od dłuższego czasu, od czasu wynalazków, które przekroczyły wytrzymałość skorupy ziemskiej, o czym ci, którzy mają wiedzieć, wiedzą, i jest to trzymane w tajemnicy, wojna jest niemożliwa, ale tego nie można ujawniać, bo byłby skandal najwyższych sfer. Zdziwił się, że w tajemnicy. A ja pomyślałem o tej skorupie. Pomyślałem także, że trzeba nie mieć wyobraźni, żeby dokonywać tak deprymujących faktów, jak zaglądanie w gwiazdy, trzeba nie mieć szacunku dla historii całej ludzkości; Eurypides nie rozmyśliwał nad sparcieniem swej wątroby, lecz, uchowaj Boże, nie powiedziałem tego mojemu doktorowi. Nie zdajemy sobie sprawy, jak ludzie z wyższym wykształceniem są ograniczeni. Myślami byłem poza bramą.
Odprowadził mnie do bocznej furtki, zrywając po drodze piwonie. Przyglądał się im, przygryzał wargi i piegowatymi rękami układał w bukiet. Czy to była delikatność pod moim adresem, czy naprawdę je układał? Życzył dobrego spaceru, dobrego załatwienia ważnych spraw. Ruszałem w drogę z rulonem mojego rękopisu, o który nie zapytał. Przypomniał mi tylko o umówionej ostatecznie godzinie.
Była jedenasta rano. Słońce w mgiełce, w witrynie sklepiku spożywczego tego ostatniego z ostatnich, co wychodzi w pole, porcelanowy karzełek. Domki, ogródki, domki — zaczęły mnie męczyć monotonną dłużyzną — zboże, małe fabryczki w zbożu, chabry i wielkie porzucone szpule kabli, rozdeptane stożki piasku, opuszczona platforma z dyszlami uniesionymi krzywo ku niebu, przyznałem rację lekarzowi, nie powinienem już chodzić. I ścieżki, prawdziwe polne ścieżki, szerokości nie więcej jak trzydziestu centymetrów, wiodące w pola i do nowych budynków, które jak skały zamknęły daleki horyzont. Z przetrzebionym lasem świerkowym, podobnym do zużytej szczotki.
Miasto. Przystanąłem, zapaliłem papierosa. Zwolniłem kroku, zacząłem iść główną ulicą, było koło południa, rulon się rozgrzał jak piecyk, opanowało mnie drżenie, drobny pośpiech, z hamowaniem, „całą naprzód” i wTstecz, dałem się ponieść fali przechodniów.
Niektórych już znałem z widzenia, wybór był niewielki, młody Cygan w błękitnym garniturze, giętki łazik, amant, także z jakimś rulonem w ręce, szedł w swój obchód, markując człowieka czynu.
Przyjdzie mi go spotykać. Przeszedł jeden odcinek i jtiż wracał, minął mnie, przepuściłem go łukiem i znalazłem się na tyłach — przede mną idąc wolno marudziło czworo młodych ludzi i tarasowało drogę. Musiałem ponownie zwolnić kroku.
Nikt nie miał tak bezwzględnego kłopotu jak mój w tej chwili — sprzedać rękopis — to znaczy ulokować go w czyichś odpowiedzialnych rękach. Ściskałem rulon pod pachą. Od dawna przestałem liczyć na wydawców. Liczyłem na prywatnego entuzjastę albo znawcę. W świadomej naiwności ducha rozglądałem się po twarzach przechodniów, licząc na to szczęście, które istnieje tylko dla ludzi półprzytomnych, o magicznym oku. Nieraz doświadczałem szczęścia ostatniej chwili i wtedy ogarniał mnie nawet lęk przed tym szczęściem. Jest ono bowiem przeznaczone dla zwierzęco odważnych. A mnie przez całe życie gubiła delikatność. Rozglądałem się więc po twarzach i w pewnym momencie spostrzegłem, że rozglądam się zbyt szeroko i zbyt nerwowo, bo jak na zrządzenie losu tuż przede mną od kilku minut idzie czworo młodych ludzi i prowadzi ożywioną rozmowę, której treść jest jak gdyby ofertą pod moim adresem. Nastawiłem ucha. Wyłowiłem strzęp zdania i zadrżałem z emocji. Jeden z nich trzymał w ręce jakąś książkę i wertował ją ślepo, drugi powiedział niedbale, że wprawdzie napisana jest po polsku, robi jednak wrażenie tłumaczenia z języka, który w ogóle nie istnieje i jest martwy. — Ejże! — pomyślałem — w owczym tłumie ulicznym tego typu stwierdzenie już jest rewelacją. Przyspieszyłem i poszedłem za nimi krok w krok.
Było ich trzech i jedna dziewczyna. Szli wolno, tasując się, przystając, ociągając. Jeden wysoki blondyn o szerokich biodrach, pochyły, z odstającym, ciężkim nosem. Aż profil jego twarzy przebijał przez plecy i dał się domyślić z tyłu. Koszula rozłaziła się na nim, jakby w powietrzu był jodoform. Trzeci nijaki, strzygłowy, drugi najmniejszy, czarny, w radosnych podrygach. Słuchał tego, co mówił pierwszy.
Znów doleciały strzępy zdań. Przyszło mi na myśl, że być może są korektorami, a może redaktorami jakiegoś pisma? Wysoki niósł plik tygodników, nijaki dwie książki serii Nike, w okładkach szykowniejszych niż jego ręce, i płytę w kopercie, którą trzymał w dłoni za sobą; Duke Ellington. Wszyscy byli podmięci, roztopieni, pręgowani od krzeseł.
Ośrodkiem zdawali się być wysoki i dziewczyna w czarnym swetrze jak w baranicy, na przeraźliwie bladych nogach w lipcu, powolna, chuda, i tak powolna, że ledwo się niosła. Szusując tymi cudem nie opalonymi nogami, śmiała się i ze śmiechu pokwikiwała. Uderzyła wysokiego w plecy. I w ten sposób znów go podburzyła. Musiał być złośliwy, głos mu dudnił, detonował, parskał jak motorek. Musiał też być naiwny, szczery, wypożyczała go sobie, żeby mówił, i wtedy snuł się cień jej nóg w cieniu poręby nóg przechodniów. W prawej ręce trzymała nylonową siatkę, w niej jabłko i bułkę, lewą trzymała precyzyjnie za palec wysokiego. Mówił szybko, przez plecy prawie widziałem wyraz jego twarzy. Nastawiłem ucha, tym razem nie mogłem dosłyszeć, właśnie minęliśmy miejsce na chodniku, gdzie miałem kiedyś ten straszny wypadek i to mnie trochę oderwało.
Gdzież jest, pomyślałem szybko, Filigranowa? Mijałem dobrze znane płyty o fakturze keksów. Eliza zwana Filigranową. Która przemierzała dumnie te płyty. Za którą dostałem w pysk. A która potem umarła. Po wypadku z nożem, zakażona jadem ukrytym w końskim włosiu. Nożem, który wrócił z polowania i leżał przedtem na derce. Tak stwierdzili lekarze. I rozpadła się za życia w okropnych męczarniach. Które, te przecież, jak nigdy nic nie rozumiała, musiała rozumieć, skoro ją pożerały. Takie to dzisiaj proste na powietrzu z tlenem.
Znów nawiązałem łączność. Tknęło mnie, nagle dosłyszałem — to nie ulegało wątpliwości — ...im bardziej — mówił wysoki — jest oddalone od rzeczywistości, tym bardziej do przyjęcia dla ludzi z wyobraźnią... — Ejże! — podskoczyłem — to nie ulegało wątpliwości, że w tłumie byli to „jacyś” i „ktoś”. Zagrał we mnie duch rozmowy, punktowałem sobie, wiązałem zasadnicze supły dyskusji, żeby je w miarę rozsupływać. Chociaż, jeżeli na przykład jest poetą, być może... — spostrzegłem, że idę za nim w krok i przyspieszam — jeżeli jest poetą, to ja bym mu udowodnił, że nie należy nic, nawet czytać tych tygodników, nie należy niczego wiedzieć, poza samym sobą... Potknąłem się, szlag by to trafił, głowę poniosło mi do przodu, co za szczęście, ostatnim wysiłkiem wyminąłem ich i poczułem, że się zwalę do ich nóg. Zniosło mnie trochę na bok i zaczęło się robić słabo. Zdążyłem jeszcze pomyśleć, że oni także będą mieli szczęście, jeśli teraz wpadnę im w ręce. Wiedziałem, że walę się z nóg, lecz nie pamiętam zetknięcia z ziemią. Na kilka sekund straciłem przytomność.
Nie do dobicia, taki jestem, gdy się ocknąłem, moja głowa była na czyichś kolanach, a nade mną czyjaś twarz — no co? — zapytała twarz — lepiej? Niech się pan nie martwi.
Była to dziewczyna w swetrze. Blondyn i ona pomogli, wstałem, ktoś podniósł rulon, wyjąłem mu z ręki umyślnie gorliwie, odzyskiwałem przytomność. — Więc co? — spojrzała po nich i pokazała na drzwi kawiarni obok o nazwie „Rokoko”; nie wiedziałem, że jest taka. — Proponuję panu — rzekła — małą kawę. — To ja proszę — — odpowiedziałem.
Patrzyli na mnie jeszcze przez chwilę. Otrzepała mi plecy z kurzu, wzięła pod rękę. — Pan nie pójdzie o własnych siłach — zdecydowała.
W pół minuty siedziałem przy stoliku. Jeszcze poprawiła to, tamto na mnie, jakbym został nabyty na tandecie. Uśmiechała się z jakimś abstrakcyjnym zadowoleniem. — No i nic — pocieszała — no i nic. W porządku.
— Pan zemdlał — powiedziała do znajomych, którzy tu już siedzieli, jeden był z obandażowaną ręką. W oczach jej dostrzegłem jakiś nieludzki strach. Prawdopodobnie sama bała się śmierci. Było to co innego, nie czas mi tłumaczyć, choć godne zastanowienia. Dobroć? Nie to, i w rezultacie dopiero daje objawy dobroci. Lecz jest czym innym.
Miałem okazję im się przyjrzeć, wyglądali sympatycznie. Wstałem i przedstawiłem się po kolei, blondyn nazywał się Pylon, moje przeszło oczywiście bez echa. W czasie upadku pękły mi spodnie na lewym kolanie i dodawały skrępowania. Już widziałem, że dziewczyna to spostrzegła. Ktoś nazwał ją Felicją. Wychyliła bladą twarz w moją stronę, zachowaniem swym sterroryzowała tamtych, w oczach jej zapaliła się ciekawość. Miała oczy, które wyzierają jak gdyby zza horyzontu. A potem, jak światło w nocy na szosie, zaczynają oślepiać i wpatrywać się przenikliwie. Nie są przyjemne. Odsłaniają to, co zwykłem nazywać: jaskrawą duszą.
— Co to? — zapytała pokazując na rulon.
Na to pytanie zapracowałem. Poprosiłem nie o kawę, lecz o herbatę. W kawiarni było tłoczno, musiałem wyglądać jak indyk podskubany w kojcu.
Poprosiła o wyjaśnienie. Któreś z nich, nie pamiętam, odpakowało rulon i zajrzało do rękopisu, trafiło widocznie na coś zaskakującego, na moją ognistą frazę toku rozumowania. Kartki podzieliły się między ręce, nie protestowałem, spojrzeli znacząco po sobie, pochyliłem się nad herbatą.
Ich styl rozumowania rozszyfrowałem szybko. Wiem o tym, znam ducha współczesności — pogoń i teorię wielkich, niespodziewanych przypadków. Nagłych krystalizacji, wyskoków, obłędu i geniuszu, który leżał już na śmietniku, do sprzątnięcia, i nagle.
Zagłębiłem się w mojej herbacie... Pewna naturalizowana obywatelka Brazylii, słyszałem o tym, słynna w tej chwili i bogata, po amputacji nogi wzięła się do malowania i mając lat osiemdziesiąt zaczęła tworzyć wybitne dzieła o wartości muzealnej. Coraz częstsze są wypadki z katalogu nieszczęść; ktoś odnalazł zapiski wariata, ówdzie kościany staruszek zgwałcił dziecko i powstało arcydzieło w milionowym nakładzie, to znów dziecko zaczęło pisać poemat i umarło, a kajecik dostał się w ręce wydawcy, w innym kraju zdrajca opisał tak soczyście, jak zdradził ojczyznę, że zdobył większy rozgłos niż wszyscy wierni, lecz bez talentu.
Usłyszałem jakąś wymianę zdań. Proszę, proszę, czemuż by więc, wściekły mściciel mojego pokroju, który zwalił się z nóg... Pieniądze leżą na ulicy. Zbyt to dosłowne, ale przecież tylko tak zuchwałe fakty mają powodzenie... Fakty ciemne, posępne albo demaskujące posępność właśnie: to ja! U mnie myśl rozgrywa się według czystej moralistyki ostrzegawczej i jest wyładowaniem, które zastępuje fakty. Wiem o tym, są granice piwnicznej myśli. I tak na przykład wiem, że lat temu osiem pewien amerykański onanista sfilmował swą specjalność i zademonstrował na festiwalu w Brukseli. Lecz nie zdobył uznania. Piwniczna myśl podlega bowiem pewnym granicom. Prawdopodobnie, i tu go osądzono, amerykański twórca nie miał nic do powiedzenia. Moje dzieło jest jasne, przejrzyste, leży na ulicy. Jeśli na domiar poprzedzone faktem, że trzymał je staruszek zwinięte w rulon pod pachą — bądźmy przytomni — słusznie! — może to być gratka — przy całej śmieszności zdarzenia.
Nie licząc dziewczyny, wszyscy mieli około trzydziestki. Prawdę mówiąc z początku było mi wstyd, że oddałem się w ręce ludzi prawie niedorosłych, czułem ten błąd i niepokój, również cichą nadzieję, bądź co bądź, była to ostatnia szansa; podniosłem oczy.
I znów je opuściłem. Nie chciałem ich wszystkich widzieć ani wiedzieć, kim są, oczekiwałem, prowadzono tam jakieś rozmowy przy mnie półgłosem, nie wszyscy czytali, nawet nie przeliczyłem ilu ich tu jest, była jeszcze jedna dziewczyna, ale zaraz poszła: słońce prażyło za oknami i pod głuchym deszczykiem iskier żeliło się płótno państwowej markizy; oczekiwałem, chociaż znów ktoś odszedł i słyszałem, jak bez słowa odłożył kartki; czoło moje pokryte było gęstą rosą, w oczach było mi blado, serce na ostatnich obrotach, miałem nadzieję — już sam tytuł: „Zbrodnia” i „Teoria” zwłaszcza „Anty-teoria” — zimne to było, w ich guście. Z kilku półsłów wywnioskowałem, że należeli do jednego z modnych dzisiaj klubów dyskusyjnych.
Sam zacząłem myśleć, pomagając im w duchu, i zachwalać samego siebie: moja treść przechowana jest w lodzie i temu, kto czyta, wystarczy przebić cienką skorupę. Styl mój bowiem jest tak spreparowany, że zmarznięte jego szkliwo tłuc jest przyjemnie jak obcasem szybki lodu w koleinach drogi. Najbardziej liczyłem na początek, gdzie daję mój życiorys. Jest tam prawda i ogień, źródło suche i rzeczywiste, fakty, dwa pogrzeby sióstr zmarłych na gruźlicę, moje pierwsze postanowienia i to wszystko, co wydobyłem z zapadającej się pod nogami ziemi. Opisałem to zwyczajnie, wystarczyło rozumieć. Te właśnie kartki trzymał w ręce blondyn, czytał i zapijał szklaneczką wina. Miał twarz anemiczną, ruchliwą, o nagranej jak gdyby serii grymasów, które samorzutnie tłukły się pod skórą jak odarty comber zająca. Poszerzyłem obserwacje — Felicja zerknęła tylko w rękopis i natychmiast świadomość sprawy oświetliła jej nikczemną twarzyczkę. Nikczemną, w pewnym oczywiście znaczeniu — nie najgorszym, wręcz przeciwnie — wiem i o tym — są one bowiem przeładowane złą wiedzą o życiu i niedożywione. Wiem o tym i widzę oczami wyobraźni: pokoik jak nie sprzątana szuflada, półeczka z książkami, ostatnia nowość, Camus, źle tłumaczony, barłóg, poranny trud odczepienia się od pierza, jeden sweterek, nerwowy ekler, Camus zamieniony z czasem na Dürrenmatta, upadek ducha, przemijanie, herbata, chleb i margaryna Palma na białych, bezkrwistych wargach, niesmak, w dwudziestym roku życia lęk przed śmiercią i starością, milltown i słabe nerki. Wesołość huczna i smutna, zła wiedza o życiu ma to jedno dobre, że pozwala wykonywać nagłe gesty. Nikt tak bezinteresownie nie poda ręki. O tym przede wszystkim zdawałem się wiedzieć.
Była najpoważniejsza.
— Pan to napisał? — spytała znad kartki rękopisu.
— Do tej pory — odpowiedziałem — wydawcy odrzucali, mówiąc: „gdyby nawet, czy kto to przeczyta? A jak przeczyta, tym gorzej dla nas, i my sami, zresztą”. — Majakowskiego — rzekłem — znałem osobiście.
— Pan znał? — błysnęły jej oczy.
— W Petersburgu, w burzliwym naonczas mieście awangardy. Zwalczał go Erenburg. Nie pisze o tym?
— Erenburg nie pisze — odpowiedziała serio.
— A mnie powiedział, że napisze.
— Pan nie lubi Żydów?
— Uwielbiam.
Dotarło to do tamtych, wymienili spojrzenia nad kartkami.
— A Piłsudskiego czy pan znał?
Popatrzyłem na nią. Nie odpowiedziałem.
— „Uwielbiam”? — powtórzyła. — Niech kto chce — rzekła — jest to strata, którą dopiero się odczuje.
— O czym pani mówi?
Patrzyła na mnie badawczo.
— Nie rozumiem.
Zaczynałem rozumieć ten fenomen. Podejrzliwość mówiła mi: czyżby poznała? A gdyby poznała, byłabyż to zabawa w chowanego?
— Ma się zarzuty — powiedziała bez uśmiechu. — Ale... Nikt tego nie zastąpi. Oni tworzyli klimat...
To ona mówiła.
Tak, tak, aż otwarłem oczy.
— Klimat sensacji intelektualnej. Nie ma już tego: „ach!” Mówiąc o nas, czy sztuka bez „ach” wyżyje?
Ktoś jej musiał powiedzieć. A ona to powtórzyła. Nigdy bym się nie spodziewał. Spotkana na ulicy.
Tamci, spojrzałem, przetasowali się do końca, z pierwszych został tylko Pylon, reszta, wszyscy byli niewielkiego wzrostu — jeden był brunetem o jasnej, inteligentnej twarzy gruźlika, drugi bezkształtnym, poczciwym blondynem, trzeci był przygarbiony i smutny, jakby dostał kijem i rozpamiętywał niesprawiedliwy ból w plecach. Lewą rękę trzymał w bandażu i gaza strzępiła się nad kawą. Prawem refleksu zalatywało od Felicji karbolem. Przez to, że zamieszała mi cukier, odezwał się w mojej herbacie. W ten sposób herbata przypominała mi prosektorium. Czwarty wstał, załoskotał krzesłem i wyszedł. Wyglądał na rekistę i wypinał bezlitośnie biust kurczęcia. Trzeci czytał tylko jedną kartkę z góry na dół i z dołu do góry jak cedułę giełdową. Czwarty wrócił po chwili, lecz skierował się do innego stolika, przy którym siedziało kilka dziewcząt o wyglądzie pensjonariuszek sierocińca. Jedna z nich, o oczach wymalowanych jak pompejański rysunek, aż zezowała źrenicą i paliła papierosa manierą ze szkolnego wychodka, wydmuchując dymek w bok na ścianę. Roznegliżowany tłum gotował się w przepełnionej kawiarni.
Felicja wzięła z powrotem kartkę do ręki.
Twierdziłem kiedyś, że wieś i przedmieście dostarczają intelektualistów i że w śródmieściu mieszkają bezkrwiste męty. Wiejskie pochodzenie Felicji znaczyło się — czy ja wiem? — pochodzenie zepsute jadowitą farbą do włosów — znaczyło się układem warg wykrzywionych i od spodu pogrubionych, z kwaśnym grymasem od żuru, i gapowatym przestrachem w oczach z czasów, gdy strzelał blisko piorun albo ojciec kopał znienacka w tyłek. A tam wszystko od mrugnięcia okiem do kopnięcia w tyłek, wszystko to jest miłość. Być może pochowała już ojca i sama postawiła mu krzyż. Dziś bywa w jazz klubie i krzyżyk na łańcuszku zastąpiła broszką z Cepelii. Wieś skłonna do mistyki — jest z nią równocześnie za pan brat — skłonna jest równocześnie do uwielbienia abstrakcji jako zjawiska nadprzyrodzonego — na które w duchu gwiżdże. Rozum chłopski, najpotężniejszy aparat, jaki zarejestrowano dotychczas, wliczając w to mózgi elektronowe, u samego dna posiada miarę wszelkiej najbardziej skomplikowanej oceny. Felicja przerobiona przez miasto nauczyła się pioruny strzelać sama, i zwłaszcza. Zna cenę, lecz ociąga się z jej ujawnieniem. Duch wiejskiej przekory i złośliwości przemieszany z poczuciem osamotnienia, poprzez świadomość istnienia Diora, przechylił ją ku perfidii. Jest to miejska zdobycz, która w wiejskich rękach nabiera cech okrucieństwa i objawów nagłej nielogicznej dobroci. Nie myliłem się w tej ocenie dzięki szczątkom właśnie chłopskiego rozumu. — W tym jest Coś! — uderzyła mnie nagle dłonią w kolano. — Jest w tym groza — odłożyła kartkę. — Zabolało? Bardzo pana przepraszam.
— Niewątpliwie — potwierdził czarny, który w tej chwili włączył się z oceną, dając Felicji znak, żeby się mitygowała w odruchach. W jego czarnych oczach czaiła się niezdrowa mgiełka, trochę łzawa, i nadawała pozorów wzruszenia. Był chyba gruźlikiem.
— Niewątpliwie — mówił — należałoby się zaznajomić z całością. Czy myśli pan — zapytał — o publikacji?
— Oczywiście — odpowiedziała za mnie Felicja. — Pan myśli — przymrużyła oko. — Spójrz... — pokazała wzrokiem na blondyna. — Ja to panu wydam — oświadczyła. — Postaram się o to.
Czyżby ośmielili się robić ze mnie balona? Blondyn zachmurzył się nagle.
— Myśl sucha — dodała Felicja — relatywna, jest to arcydzieło. Pan wybaczy śmiałość mojego określenia... Ani jednego brzęknięcia metafory. Tak sobie wyobrażam prozę filozofii przyszłości. Jak bluszcz tysiącem pazurków trzyma się muru.
I wtedy nastąpiło znane mi zjawisko zachłyśnięcia, któremu w pierwszej chwili można by nie dać wiary, iż dzieje się naprawdę.
Zdarza się, że kogoś podrywa z miejsca i dostaje czegoś w rodzaju ataku szału. Ktoś, kto spokojnie znosi wszystkie wykroczenia, ba, nawet w milczeniu uczestniczy w nich bez większego bólu, nagle wybucha świętym gniewem i kładzie się w poprzek jakiejś niewinnej metafory. Poczciwego urzędnika zirytuje strofka niezrozumiałego wiersza, prywatnego zboczeńca poniesie wściekłość na widok projektu plażowego kostiumu. Potencjalny morderca nie może ścierpieć obrazu malowanego dajmy na to w kropki, matematyk doszukuje się w ciągu równań groźnej abstrakcji i w chwilę potem rzekoma abstrakcja wychodzi nagle spod ziemi, ubiera się w kostium rzeczywistości i wali obuchem w łeb rozsądnego matematyka. Wbrew wszelkim pozorom najbardziej przeciwni postępowi są specjaliści.
Nieoczekiwane to zjawisko zaczęło się dziać przed moimi oczami. Anemiczny blondyn pobladł jeszcze bardziej i twarz jego zaciągnęła się prawdziwą troską. Chciałem go uprzedzić i powiedzieć, żeby sobie darował i że o nic go nie proszę. Lecz on rozłożył ręce.
— Niestety — rzekł z westchnieniem — jest mi bardzo przykro i nie wiem, jak to panu powiedzieć?
Nie patrzył na mnie, tak jak chyba nie patrzy się na człowieka, którego za chwilę trzeba będzie powiesić głową na dół i zanurzyć ją w mrowisku. Prywatna delikatność burzyła się w nim jednocześnie i chwytała za gardło. Robił też wrażenie wieśniaka, który nieopatrznie wyorał niewypał i awansem czuje odłamki w pachwinie.
— Głupstwo — rzekłem. — To pan sam wziął moje kartki, a ja tylko zgodziłem się przez grzeczność.
Nie słyszał. Grymas jego twarzy świadczył o prawdziwym bólu. Gdybym tego nie widział, nigdy bym w to nie uwierzył.
— Przepraszam pana — rzekłem — być może pozwoliłem sobie na kilka zdań nietaktownych...
— Żenujące nieporozumienie — wykrzywił boleśnie usta. — Brednia.
— Przepraszam... — próbowałem.
— Nie trawię — rzekł. — Ja tego nie trawię! — ryknął. Drżały mu wargi. Był bliski rozpaczy.
— Patrzcie — powiedziała Felicja. — On się rozgniewał.
Spostrzegłem, że gniew jego był jej szczególnie miły. Od chwili obserwowałem rzecz dziwną, w oczach jej ukazały się iskry, margarynowe wargi zaświeciły, ząb błysnął. Należała widocznie do ludzi, którzy powstają dopiero w czasie awantury. Zakręciła się na krzesełku, chciała coś powiedzieć w lewo i w prawo i nic nie powiedziała. Ale radosny niepokój trwał.
— Jakże pan może sądzić — zwracam się do blondyna łagodnie — kiedy w głowie ma odbitkę rzeczywistości, która nie istnieje, prócz tej, która jest na pańską miarę? — powiadam mu z anielską dobrocią. — Nie znam pana miary — mówię cichutko — ale skoro nie mogę się w niej zmieścić i skoro odrzuca pana aż tak od mojej i z taką siłą, nie może być inaczej, to ona jest właśnie, pańska, ciasna i nie do przyjęcia. Dla mnie? O nie? To nie ja pierwszy zaprzeczyłem panu — ciągnę w wysokim tonie. — Nie ja zaprzeczyłem pańskiemu istnieniu i pańskiej mierze. To nie ja pozwalam sobie na lekkomyślne okrucieństwo. Pańska miara powinna być nie do przyjęcia przez samego pana. O tak! Gdyby pan dbał o siebie, czyli miał wyobraźnię, tak niedaleką — mówię zachowując łagodne oko: — no! Ludzie — powiadam mocniej — natykają się na swe zasady, na swój sposób rozumowania i sądzenia dopiero, gdy ich zasady są już w drodze powrotnej, po jakimś czasie, po kilku, kilkunastu latach. Tyle tylko, że działają już one przeciw nim, i wtedy — mówię, regulując jasne spojrzenie: — katastrofa — wybiłem to słowo. — Upleciona jak bicz z własnego byłego szczęścia i własnych zasad. Widziałem bitych własnym kijem. Miałem to straszne szczęście. Tak. Pragniecie wtedy — powiedziałem już wprost: — aby wam współczuć. Jesteście szczerze wstrząśnięci i przeżywacie uczucie wielkiej krzywdy. I wszystkich odmiennego zdania uważacie za łajdaków.
Nie słyszał. Nie wiem nawet, czy ja to powiedziałem wtedy, czy tylko sobie tak pomyślałem.
— To dobry chłopak — tłumaczył go co chwilę czarny gruźlik — uczynny, o wielkiej delikatności...
Dobijał go jeszcze tymi pochwałami. Dureń — zanotowałem spokojnie w myśli. Zawsze wolałem łobuza od durnia. Łobuz wyzbyty jest świętej wiary w poczciwą prawdę dla durniów.
— Trochę pijany — znów tłumaczył gruźlik.
A tamten, zamiast nie czytać, czyta, i co zerknie w moje kartki, to go wstrząsa: — Nieprawda! — krzyczy z rozpaczą w głosie, jakby nieprawda mogła poderżnąć gardło, a prawda ocalić. — To jest straszne! — uderza niegrzecznie dłonią w kartki. Wewnątrz pobladłych warg bełta mu się wściekła pianka. Nie mogę pojąć: uszy mu bledną, nos sinieje, dałbym głowę, że z wielkiej gradowej chmury czoła smarczek huśta mu się nad szklaną wargą. Jest naprawdę do głębi wzburzony. Felicja niespodziewanie nachyla się do mnie. — Nazywa się Pylon — mówi mi na ucho. — Pylon, a jest impotentem — spogląda, czeka piorunującego wrażenia, drga jej powieka — impotentem w twórczości... — i dopowiada krztusząc się: — także. — Parska śmiechem. — Niech pan tę tajemnicę — ostrzega — zachowa przy sobie — i uderza mnie dłonią w kolano. Wytrzymuję to, nie jestem zgorszony, lecz nie wierzę, są to jakieś porachunki osobiste, a może znów próba, żeby zrobić ze mnie balona.
Felicja wymyka się mojemu spojrzeniu, od początku nie mogę uchwycić wyrazu jej twarzy, jest w nim, jak u nich wszystkich, coś minimalnego, pomniejszonego, każdej chwili występuje tylko jedna dziesiąta i jakkolwiek by w wyobraźni dodawać, w żaden sposób nie składa się to w całość. Znów zaleciało karbolem, popiłem herbaty, było mi trochę mdławo. Czarny gruźlik z mgiełką w oku, on jeden umiarkowany, rzekłbym, obyty, spostrzegł to i dał Felicji do zrozumienia, żeby sobie stąd poszła i odprowadziła mnie w jakieś spokojne i bezpieczne miejsce. — Przykro mi — rzekł do mnie — ale on miewa podobne ataki. — Chodźmy — powiedziała Felicja — tu nie ma już co. Niech pan nie zwraca na nich uwagi.
Lecz żegna się z pozostającymi serdecznie. Podaję rękę Pylonowi, jest zawiedziony i uważa, że powinienem być mu wdzięczny. Pozbierałem karteczki z rąk i wyszliśmy na ulicę. — Wszyscy oni są — powiedziałem — żywcem z katalogu mojej Teorii. — Tak, tak — bąknęła. Ulicą ciągnął żar jak kanałem płonącego komina, białe kamienice tasowały się w oczach jak karty w rękach szulera. Tak oto znalazłem się znów na ulicy z rulonem pod pachą, lecz w towarzystwie osoby zainteresowanej. W jakim stopniu? Kim była? Całe życie, wszystko wokół mnie zaczynało się nierealnie. Dziś jeszcze czekało mnie kilka przykrych niespodzianek. Miała lat dwadzieścia cztery, była historykiem sztuki i osobą wpływową. Wynikało to z jej odpowiedzi na moje pytanie. Liczono się z jej opinią, tak zakomunikowała; wszystko jest możliwe. Obiecała zjednać opinię innych osób znacznych. Nie mogłem lekceważyć nawet częściowej nieprawdy, jeśli w tym oświadczeniu się kryła. Była przy tym, jak dodatkowo wyznała, lektorem w miejscowym wydawnictwie, w dziale esejów. Oto moje niewiarygodne szczęście! W najgorszym zaś wypadku, oświadczyła, rzecz będzie zdeponowana w archiwum i prędzej czy później ujrzy światło dzienne. I to nie było do pogardzenia. Wracając do swej osobistej opinii powiedziała, że ręczy za nią, chociaż przeczytała zaledwie pół strony, lecz w tych wypadkach oko ma nieomylne. Przekonałem się natychmiast, że nie miała powodu kłamać. — Wredniutkie to — rzekła otwarcie, mówiąc o Teorii — ale proszę bardzo. Znajdzie pan zwolenników. Gatunek ten akurat jest poszukiwany. Dzisiaj teoryjki w sztuce są modne — rzekła dość lekko: — strzelił pan dziesiątkę. Jak w kaczą dupę — użyła tego słowa, aby mnie przekonać. — Demaskuje pan najbardziej skryte motywy ambicji ludzkiej i daje przykłady na samym sobie, jest to strzał, aż piórko wyrczy. Istnieje dzisiaj potrzeba — wzięła mnie pod rękę prowadząc schodkami w dół ku bulwarom — potrzeba zastrzyku ze strychniny, z doskonałego świństwa, które zabija wszystkie inne. A może ja przeceniam. Ktoś opisał, nie wiem kto, znudzonego życiem staruszka, który stał w bramie burdelu i nie miał ochoty ani wejść, ani odejść, stał absolutnie zniechęcony do wszystkiego, gdy nagle burdel zaczął się palić. Wtedy apatyczny staruszek nagle się ożywił, skoczył jak ryś i zaczął wynosić meble. A nawet w gorączce ratowania, tak jak pan Rousseau, oknem z pierwszego piętra wyrzucał na bruk lustra.
Jakaś przypowiastka? Nie pierwszy raz na siłę wkręcała fragmenty nieprzyzwoite. Chciała mnie zgorszyć?
— Po drugiej wojnie światowej — mówiła dalej z wielkim, nad wiek rozsądkiem — wszystko zostało pogrzebane. Urwał się ciąg kultury, wspomina pan o tym. Z dna wybebeszonej ziemi wyrastają pierwsze bezkrwiste grzyby. To my. Myśl nasza jest o konsystencji grzyba. Grzybek ten nie dostrzega swej szpetoty i jadowitej ambicji, rosnącej z pleśni. A pan przespacerował się po tej pleśni w lakierowanych trzewikach...
Żartowała? Lecz nie. Pamięć miała świetną. Wierzyć mi się nie chciało jej inteligencji, chciałem ją na czymś przyłapać, ale moja słabła. Myśli swe pokrywała wulgarnością, i teraz także, aby mnie trochę podręczyć drobną, pseudokobiecą przekorą — przypuszczam, że dlatego nawróciła do tematu Pylona.
Szliśmy jak maruderzy wzdłuż rzeki, ona niosła rulon, miała czas i ochotę.
— Pylon — rzekła: — także...
Skomplikowana umysłowość, pomyślałem patrząc na jej bielejący w krwawym powietrzu kiełek. Miała dużo czasu i cierpliwości.
Znów zaczęła mówić, nie o mnie, lecz o tym Pylonie, którego lżyła. Lecz podcinając jego istnienie, wciąż je wskrzeszała.
— Jego marzeniem także jest wywołanie grozy. Dlatego rozmyślnie pochwaliłam przy nim ten motyw u pana. Nie wystarcza mu, że swą przypadłością psychiczną budzi przerażenie.
— Tak, tak — nic nie odpowiedziałem. Z Pylonem byłem już ostrożny. Słońce trzaskało w powietrzu, błękitny kaftan żaru podchodził mi pod gardło, przysiedliśmy na białej ławeczce wśród białych kamieni nad rozchełstaną rzeką. Usiadłem na szczebelkach ławki jak na ruszcie, nie jest to dla mnie szczególnie wskazane, od wczoraj biały lakier pokrył się purchlami i upiekła się na szaro trawa. Coraz bardziej było mi krucho i doraźnie. Doraźność rozumiem jako brudny chłód, który ogarnia w poczekalni kolejowej o świcie nad ranem. Grzebała nogą w piasku i na złość mówiła tylko o Pylonie. Także pisał i w dwudziestym roku życia wyprzedał się kompletnie. Opisał już zupę ludową i swą ponurą matkę, pożar wsi, kilka zabójstw, tortury w gestapo, myślał o napisaniu Upadku Camusa, czegoś w tym rodzaju, ale Camus się zabił i niczym nowym już nie zagraża. Wyczerpał już wszystko, dzieciństwo, kochanki, powstanie warszawskie, okupację, nawet kłamstwo, rozbicie duszy i żal polityczny, skończył mu się wątek, wyzbierał już z mózgu resztki, przesiał po raz piąty, w końcu została jałowa bruzda w szarych komórkach i rozstąp się ziemio — spojrzała na mnie — usrać się w tej bruździe. A co dalej? — grzebała nogą. — Los młodego człowieka, który sprzedał już wszystkie swoje najświętsze uczucia. — Drwiła? — Podskakuje teraz w tej szarej bruździe, jest w sytuacji rozpaczliwej, wziął się do czego innego, do eseju, przepędził mnie z tego gniewu, kocha swą matkę, której oddaje wszystkie pieniądze, zarobione z drukowanych uwag krytycznych o rozpaczy innych, którą tropi i demaskuje tak ściśle, że w jakikolwiek sposób chcieć by do niej wrócić, wszystkie wejścia zastawione są krzesełkiem. Tym samym znaczenie polityczne Pylona wzrosło.
Nic nie miała przeciwko temu. Tak oto pokrótce, grzebiąc nogą, przedstawiła mi dwuznacznie swego eksprzyjaciela Pylona, który najmniej mnie w tej chwili interesował. Z wyrazu jej twarzy sądząc nic specjalnie złego nie miała na myśli. Ceniła go nawet, a może jej imponował? A może jakiś rodzaj świństwa uważała za konieczny i tym tylko gardziła? A może to ona go rzuciła, bo był silniejszy od niej?
Skąpanymi oczami patrzyłem na rzekę i słońce brzęczało mi koło uszu. W mózgu zaczął wykwitać biały, wredniutki kwiatek, kolorowe domki po drugiej stronie leżały w słońcu jak puste skorupy małży; przed jednym, kremowym, jak krem ubity ze światła naftowej lampy, nikt nie siadywał na schodkach, z książką E.T.A. Hoffmanna o schubertowskim zmierzchu. Inni mieszkali ludzie; trzecie pokolenie.
— A pan? — zapytała Felicja. Przestała wreszcie mówić, z wyciągniętymi drętwo nogami siedziała na ławce rozwalona jak jakiś maruder Armii Zbawienia i właśnie łobuz, który topi oczęta w błękitnym blasku rozpalonego spirytusu, spluwając w ten spirytus. Czy była łobuzem? Którego zawsze wolałem od durnia?
— Pan — odpowiedziała na swe pytanie — musiał być kiedyś takim Pylonem.
Struchlałem. W mózgu moim dzieją się od roku zjawiska niezwykłe, chwilami nie kontaktuje i wtedy zasypiam w połowie dnia na kwadrans, kiedy indziej jarzy się nadmiernie sam z siebie i wbrew mojej woli, w tej chwili nastąpiło spięcie, któremu towarzyszył wulgarny gruchot, tak jak nieraz oberwie się cegła w starym kominie. Może źle dosłyszałem.
— Mam trochę czasu — wstała. — Zaopiekuję się panem. — Nie czekała na odpowiedź. W sumie, nie zapytałem: dlaczego? Może dlatego, że widziała we mnie żałosny koniec Pylona, który ją porzucił? Po co mi to wiedzieć. Może była w tym jakaś jeszcze inna niemiła tajemnica, najmniej mi teraz potrzebna? Tym niedomówieniem w następnych godzinach zaczęła się, powiem śmiało, nasza przyjaźń, najlepsza z przyjaźni: niedomówiona. A nawet niezupełnie jasna. Tym lepiej. A może i z akcentem ironii?
— Pan da ten rękopis — powiedziała stojąc przede mną. — Gdzie pana odprowadzić?
— Nigdzie — zaryzykowałem.
— E! — rzekła. — Gdzieś trzeba pójść.
Gdyby to był mężczyzna, myślałbym o rabunku. Dostrzegła moje wahanie, zapytała: — Co? Źle jeszcze?
Roześmiałem się: stała nade mną, oczekując mojej decyzji. Rozumiem: prawdopodobnie była w rozpaczy i szukała formy jak gdyby zemsty. Formy możliwie strasznej.
Ja w podobnej kiedyś sytuacji pociągnąłem wózek żebrakowi, który skupował stare szmaty, i nie wstydziłem się przewędrować z nim przez pół miasta.
Stała nade mną, poprosiłem, żeby jeszcze na chwilkę usiadła.
Opowiedziałem jej o moim beznadziejnym stanie. Było to osobliwe wyznanie, opisałem przebieg choroby. Zapytała o moje plany na najbliższe pół godziny. Byłem już bliski omdlenia, wstałem z tego rusztu, chwilami wydawało mi się, że płonie na mnie garnitur i pryskają w ogniu perłowe guziki kamizelki.
Zaproponowałem obiad w najbliższej restauracji. Przyjęła z wahaniem, które być może polegało na tym, czy ja ten obiad przeżyję.
Poszliśmy, była głodna, zamówiłem kotlet wieprzowy, chociaż się wzbraniała, i kupiłem bukiecik stokrotek, gdyśmy wychodzili. Przedtem, nie dość że w kanikułę, kotlet był tłusty, zaproponowałem, wypiła setkę wódki i mnie wtedy rozwiązał się język.
Poczułem się. w obowiązku wtajemniczyć ją w niektóre dramatyczne szczegóły mojego życia. Setka z lodu zniknęła w jej gardle bez drgnienia oka. Rozkroiła kotlet na pół i zaproponowała mi połowę. Odmówiłem; był to jednak człowiek!
Nie mogła tylko, jedząc, pojąć zwyczajnie tej całej minionej historii, którą zachęcony jej inteligencją zacząłem snuć, rzecz jasna, w olbrzymim streszczeniu. Stosując zrozumiałą oględność, przedstawiłem pokrótce pewne drastyczne fakty, splot okoliczności, tragiczną śmierć przyjaciela i czyjąś w tym odwagę, gdy mając lat niespełna piętnaście stawił mi czoła, a ja niestety zachowałem się bezgranicznie małostkowo.
Drastyczność chwyciła, uśmiechnęła się smutno, wódka już dotarła. Oświadczyła, że robi to na własny rachunek, i zamówiła drugą. Lekko wychyliła tę drugą zadzierając głowę jak ptak na krawędzi beczki. Lecz to było już dosyć. W połączeniu z kanikułą puściły kolor jej tandetne rzęsy, nie wiedziała o tym, niebieska farbka popłynęła strużką i zatrzymała się w kąciku tłustych warg, biały kiełek błysnął wilczo, wyglądała groźnie, upal i duszność były nieprawdopodobne, zostawiła to tak, jak było, o niczym nie wiedząc, a ja nie odważyłem się prosić o wytarcie twarzy. Kontynuując moją opowieść, ośmielony zbakierowanym widokiem, który był przecież tylko dla mnie, uderzyłem się przez nią w piersi.
Zawsze fascynowało mnie to określenie, jak i sam akt wyłożenia duszy na stolik, wiem o tym. Przyznanie się do winy sprzed lat poszło mi jakoś gładko, a nawet radośnie, widocznie odezwały się we mnie opary bagien pińskich, pańszczyźniani chłopi, wół, knur, osioł i szczygieł, zaświergotałem, szczęśliwy, że ktoś mnie słucha na tej ciasnej, plecy przy plecach, oszklonej werandzie restauracyjnej, gdzie ludzie gasnęli jak świece w kanale, a ja odżyłem. Magiczne poczucie spowiedzi spiętrzyło mi słowa, zawsze lubiłem to spiętrzenie, to wielkopańskie pobrzękiwanie drobną monetą w kieszeni. Jako człowiek bogaty wewnętrznie, najczęściej uczucie rzucałem na wiatr, a nawet rozglądałem się za tym wiatrem. Byłem całkowicie w jej rękach. Gdyby teraz zerwała się do ucieczki, zacząłbym ją gonić. Zobaczyłem w myślach schody w kamienicy po starym browarze i bałem się tam pójść po raz drugi, chciałem jej zaproponować, zacząłem się czegoś bać i kilka razy obejrzałem się poza siebie.
Byłem winny, czułem przewinienie, więc żyłem. Nigdy nie należałem do tych, którzy plują w twarz, udając bezgrzesznych.. Nigdy nie byłem moralistą.
— Tak, tak — powiedziała. — Rozumiem. Wydaje mi się, że rozumiem. W zupełności pana rozumiem.
W pierwszej chwili nie wiedziałem, czy nie żartuje albo czy nie szydzi z mojego uniesienia. Spostrzegła to i zapewniła, że wszystko rozumie.
Jeszcze przez chwilę podejrzewałem, że robi ze mnie idiotę. Niezbyt zdawałem sobie sprawę z tego, co już powiedziałem, a co tylko pomyślałem. Czy było to możliwe, aby rozumiała? Ten niekompletny bełkot; być może wyczuwała, może traktowała to jak spektakl, „mocne uderzenie”, ale przecież gdy patrzyłem na jej zmizerowaną twarz, na jej gotowość w słuchaniu, gdy obliczyłem czas, który traci, jednak musiała być nienormalna, w dobrym znaczeniu. Prawdopodobnie minęła się z powołaniem i powinna być sanitariuszką w baraku dla zakaźnych.
Zapłaciłem pełny rachunek, w szatni na boku obliczyłem się i stwierdziłem, że więcej starczy mi sił niż pieniędzy. Po kupieniu stokrotek zostałem bez grosza.
— Nie szkodzi — dostrzegła to, ocierając twarz przed lustrem. — Będzie pan na moim utrzymaniu.
Pięknie, pomyślałem, gdy wykupiła dwa bilety w tramwaju. W gruncie rzeczy był to pierwszy sukces w moim życiu.
Odwiedziliśmy mojego lekarza, bo tak chciała.
Według jej projektu miałem nocować poza szpitalem, żeby spokojnie dokończyć mojego opowiadania i spokojnie omówić sprawę.publikacji. Podtrzymywała ten projekt.
Nie będę opisywał zdumienia lekarza, a nawet przerażenia.
Gdy nas zobaczył.
Stary, niewinny morderca ludzi nigdy nie miał dość fantazji, żeby cokolwiek zrozumieć, a co dopiero pojąć. Szczególnie bez arier pensów. Od stóp do głów cały pokrył się smutkiem. Zobaczyłem go z daleka, spacerował samotnie po ogrodzie, podnosił coś ze ścieżki. Wydawało mi się, głaskał tą penicylinową bródkę, i nagle bródka zawisła w powietrzu.
Zdarzyło się przy tym — niezwykle i groźnie — że ledwo otwarliśmy furtkę, psy warcząc podbiegły do nas pierwsze. Pomyślałem, że teraz mnie rozszarpią.
Lecz Felicja uprzedziła.
Było jakieś niespodziewane, idiotyczne ryzyko w tym, co zrobiła, może popis, może nieświadomość niebezpieczeństwa. Za które ja musiałbym odpowiadać.
Podbiegła, przykucnęła przed jednym i wzięła jego głowę w ręce, a potem objęła za szyję:
— Uwielbiam dogi! — zawołała.
Dog przysiadł na tylnych łapach i dał się głaskać. Mój lekarz w poprzek trawnika doskoczył do nas jak furiat; psy miały być „groźne”.
I są groźne, stwierdził, oburzony. Pamiętałem, że wszystko, co miał, było najdoskonalsze i objęte tą umową.
Odwołał psy, a mnie poprosił na bok. Drobny ten incydent długą chwilę nie pozwolił nam przyjść do słowa. Prowadził mnie w głąb ogrodu, nawet za rękę, wzrok miał pytający, milczał.
— Skąd? — wykrztusił. — Kto? — tłumił wzburzenie. Na myśl mu nie przyszło, że może to być moja wnuczka. Zawsze u niego występowały najpierw arier pensy. I nie czekał na odpowiedź z którą, wobec tego, także się nie kwapiłem. Teraz już byłem winowajcą, przerażającym, rozpustnym starcem. Najwidoczniej szarpnęła doktora zazdrość.
— Pan źle skończy — rzekł zupełnie serio, tracąc poczucie rzeczywistości. Bez słowa wróciliśmy do Felicji. Przedstawiłem ją i chciałem wyjaśnić.
Wtedy ona, nie uprzedzając mnie, poprosiła go o chwilę rozmowy. Rozumieć należało, na boku i poważnej.
Poszli więc alejką wprost, patrzyłem za nimi, psy legły na piasku.
Szli obok siebie, zgodnie, mówiła coś, słuchał, pochylał do niej głowę, mówił dużo, ostrzeliwała go słowami, idąc zaczynał balansować nogami, tracił więc awanturniczy rozmach, a ona lekko zabiegała mu drogę. Gesty miała z przyciskiem i serio. Teraz jej zabalansowały nogi, zwyciężała, nagle przystanął. Teraz on mówił, układ bródki łagodnie rozdzielał klinem światło, mówił dobitnie, był czymś jak gdyby zdumiony i coś podtrzymywał, teraz znowu weszła ona, znów pracowała, tłumaczyła, dla samego umiłowania pracy, dla załatwiania i siania nadludzkiej pomocy. Przypomniałem sobie, że ręce ma pokancerowane, jakby tłukła paździerze.
Wróciła do mnie z niemiłym „objawieniem” w oczach. Wyznaczył ostateczny termin, którego zobowiązała się dotrzymać. Potem mnie wziął na bok; dawno nie widziałem tak wieloznacznego spojrzenia. — To wszystko jest — powiedział mentolowym szeptem, patrząc mi szkłami w oczy — nad wyraz żałosne.
Poprosiłem jedynie o to, żeby raczył wykazać spokój. — Nie było wypadku — dodałem żartobliwie — aby nieboszczyk zawieruszył się w tłumie.
Na pożegnanie podjął nas kawą na tarasie, w otoczeniu dwóch psów, których bystra Felicja nie tknęła już ręką. W czasie kawy, ożywiony, choć w miarę, i wciąż godnie nastroszony, zabłysnął kilkoma dowcipami, które mógł sobie darować. Przynajmniej roześmiał się szczerze. Felicja uświetniła go rewerencją, która sypała się jej z rękawa. Miała sposób podbijania bębenka, który uwagę każdego, moją także, powinien zaalarmować. Lecz nie chciałem już tego przyjmować do wiadomości.
Poruszyliśmy kilka tematów obojętnych, psy mnie obwąchały podejrzliwie i rozstaliśmy się prawie wesoło.
Wyszedłem uszczęśliwiony. Horyzont grzmiał kolorami nowych domów, pokazałem na chabry, zerwała ich kilka, lecz były suche i zaraz obleciały jej w rękach, dyszel tak samo godził w niebo, bardzo szybko mijaliśmy domki, ogródki, rozgrzebany piasek w stożkach.
— Powiedziałam mu — rzekła już za furtką — no, wie pan, co mu mogłam powiedzieć... Nie do wiary, nie do wiary, tak się zdziwił. Czy nie jest to człowiek przypadkowo ograniczony?
— Jest — rzekłem beztrosko.
— Ale poprosił o jeden egzemplarz z druku i spodziewa się go, jak się zdaje, jutro. Uważałam tylko, żeby nie poczuł ode mnie wódki. On je cukierki mentolowe.
— Mentolowe? Tak. Całe życie się nad tym zastanawiałem, a pani wie od razu!... Ja tam u niego zostawiłem walizkę, tłumoczek, i przypomniałem sobie, że mam w nim pieniądze, teraz sobie przypomniałem, Boże, jak ja ostatnio zapominam, czy mogłaby mi pani pożyczyć, zaufać niewielką sumę?
— A po co panu pieniądze?
— Potrzebne, na jakieś pięć dni, przeżyć skromnie...
— Dwa — sprostowała. — Zrobimy składkę. Zaufać? Oczywiście — roześmiała się. — Obcemu kiedyś pożyczyłam na ulicy i na drugi dzień w tym samym miejscu oddał. Mam tylko dwa dni czasu — rzekła szczerze.
Podcięło mnie. Posmutniałem, jak zwykle zresztą. Nic nigdy nie można budować, do ostatniej chwili. Nawet: w takiej chwili.
— Ale te dwa — powiedziała — ma pan zapewnione. Będzie pan mieszkał w pracowni rzeźbiarskiej u mojej koleżanki.
Niosła ten coraz cięższy rulon, umieściła go w siatce i kartonową teczkę wyprostowała do kształtu płaskiego.
— Mam dwa dni — powiedziała — bo wyjeżdżam. Nawet już dziś miałam jechać. Z Pylonem. Jedzie z prelekcją, to śmieszne, o Reymoncie. I jak on się ma nie upijać?
— Jedzie pani? Z Pylonem?
— To porządny chłopak. A to że... wygaduje... On się upił. Na trzeźwo jest nieśmiały. On tak musi, inaczej popadłby w kompleksy, następne. A ile kompleksów można mieć naraz? Broni się i gdy tak rozstrzela pół świata naokoło, trzeźwieje, pamięta, że coś tam wczoraj było nie w porządku. Wtedy jest cichy, skromny, dobry i zupełnie rozsądny. Ma tylko za złe, gdy ktoś to wczoraj pamięta. Niech pan, gdyby go spotkał, nie powie słowa.
— Proszę mi go nie wmawiać — powiedziałem gniewnie — bo i tak się nie przekonam. I oby mi nie wpadł w ręce.
— Rzeczywiście — zastanowiła się nad czymś, wciąż wybiegając myślą — u koleżanki musi pan być moim krewnym i niech mi pan mówi ty. Ja z nią na boku wszystko omówię. Jak — panu jest na imię?
— Benedykt.
— Mnie gorzej: Felicja.
— Czy pani naprawdę nigdy nie słyszała o poecie Benedykcie Wereszczyńskim?
— Nie słyszałam. Bardzo bym chciała, nie słyszałam, ale już wiem.
Był już ten dom, za wysokim murem, w ogrodzie, naokoło wytarty trawnik, kubły po glinie, drabina, dość nieporządnie, wejście od tyłu, na parterze pracownia o widmowych, wysokich oknach, jakby za nimi Bóg wie co się działo. Przypomniałem sobie, że przed drugą światową była tutaj loża masońska — Janus — i wtedy dom ten, za dnia izolowany, w nocy wyciemniony, owiany był złą tajemnicą.
W środku sala, naokoło galeryjka, posępnie, kolumna pośrodku, wszystko jak kaźń, na kawaletach gliniane tułowie okręcone mokrymi szmatami, chłód piwniczny i zapach ziemi, jakby w deszcz i roztopy, rozległe, zastawione rupieciami stoły i w jakimś wydzielonym ludzkim kąciku stołu kilka książek, maszynka do kawy, a obok wysiedziany fotel wiklinowy, zasłany czymś szmacianym, na czym mógłby usiąść tylko nędzarz.
Anemiczna postać rzeźbiarki świadczyła, że „kobiety, gdy zechcą, zdolne są do zbrodni”. W szarym kitlu stała pośrodku tego wszystkiego, które było szare, i szary był nawet biały gips, jakby przyniesiony znad młyńskiej pylnej drogi. Niczemu się nie zdziwiła. Konferencja na boku nie trwała minuty, zostałem posadzony w fotelu. W ten sposób — byłem tutaj — i zostałem.
Zaczęły rozmawiać i przygotowywać kawę w tygielku zapowiedzianym,, że przyjechał z Włoch. Szybkość jednej i drugiej zakręciła mi w oczach. Felicja odmierzała neskę, tamta dawkowała wodę szprycą nadnaturalnych rozmiarów. Rozpętały jakiś temat, przeniesiony z wczoraj.
Temat podminowany był „tym drugim znaczeniem”, które w szatkownicy półsłówek wydaje się szalone. „Okrucieństwo obiektywnego sądu mroziło krew w żyłach.” Ich własnych. Rzeźbiarka była w rękach Felicji, Felicja chciała podtruć — mnie oczywiście — jako świadka — żebym się poczuł lepiej.
Zastanawiałem się, gdzie będę spał, jak się to wszystko ułoży i nagle pomyślałem, żebym im tu nie umarł. Okna mętniały w wiecznym półmroku i mogłyby się za nimi ukazać głowy chłopców, z szopką mojej młodości. Mógł za nimi padać śnieg przemieszany z mrokiem. Chodziłem kiedyś z szopką, żeby zarobić, jeszcze w kopiejkach.
— Jak w fotelu?
— Dziękuję.
— To dobrze. Zjeść by coś...
Wniosły ćwiartkę chleba i zmartwiły się brakiem wódki.
Rozmowa trwała. Gdyby jej słuchać z zamkniętymi oczami, spodziewać by się można widoku dwóch istot w skafandrach, które opuściły się na dno zatopionego mikroświata i okrutnymi oczami patrzą na to, czego z topielcami dokonały kraby. Była to już nie „zła wiedza o życiu”, lecz spleśniały jej pokwit.
Słuchając, zdawałem sobie sprawę, że bez świadków rozmowa poszłaby prościej, miejscami dałaby się ująć w gorsze i zwykłe kłopoty w granicach sklepiku spożywczego. Lecz moja obecność, poety-nie-poety, nadała ich słowom lotu trzmiela, który brzmi w trzcinie. Nade wszystko Felicji, tamta jedynie podbijała, napraszając się: serwuj! — w jej odzywkach było coś „gorszego”. Felicja grała dla samej gry.
Drobniutka siekanka jej słówek wykarmiłaby bodaj stado kurcząt. A niejaki P. M., weredyk, słysząc powiedziałby: zgroza.
Czy go jeszcze zobaczę? Czy też szkoda czasu?
Zmęczony siedziałem martwo, miałem na oczach moją teczkę w siatce, w uszach jazgot.
Dla zabezpieczenia sprawy publikacji i przez ciekawość — nie pozbawioną intencji — postanowiłem siedząc nieruchomo w fotelu — rozszyfrować Felicję.
Odnaleźć jej motyw główny. Jest to ciekawość zasadnicza i wymaga prostej metody na początek, miałem w tym praktykę, zawsze rozwiązywałem podobne zagadki. Z wrodzoną łatwością, która się nie starzeje. Jedynie proste spojrzenie daje rezultat. Kto pójdzie w bok w badaniach, już nie wróci. Obiekt bowiem ma właściwość samoobrony i ustawicznie będzie trzepotał skrzydłami.
Weźmy te pozory — pomyślałem — i postawmy je na odwrotność. Byłoby to według mojej metody rozpoznania — pierwsze zważenie: jeżeli jest tak czarna, może jest aniołem?
Jak dotąd za dużo zanotowałem „cynizmu” i świadomości. Za dużo słów. Prawdziwe zepsucie zawsze jest skromniejsze, cichsze, zawsze w czapce na uszy.
Zatem szarża, ale w szarży bywają motywy zełgane i takie, których kłamstwo nie wymyśli. Wtedy musi być prawda.
Dużo musiało być prawdy. Znajomość życia — co kto zresztą uważa za życie? — i znajomość ludzi nie bywa za darmo. Nikt tego nie sfałszuje. Prawda ta dzieli się na dwie części — przepraszam za wykład — jedna jest zaczerpnięta z faktów, druga z ich wyobrażenia, ubita w pianę. A zatem intelekt? Skądże. Felicja nie była intelektualistką. Ani także szalonym dzieckiem epoki, z braku tej drugiej, bezkształt bowiem nigdy nie był epoką, była wytworem „realizmu”, było w niej — skąd? — to umiłowane spojrzenie „rzeczywiste”, znane nam od nieustraszonych zuchów Słowian, którzy tak dokładnie widzą „duszę i ciało”, że nie ma miejsca na oddech.
Jest to realizm biedy ludzkiej — ciągnąłem moją linijkę — jako idei, zobaczenie człowieka „takim, jaki jest”, z najstraszliwszymi przywarami, na które, bojąc się własnych, patrzy się tak dobrotliwie, że wszystkim opadają programowo ręce.
Jeżeli w czymkolwiek się tu mylę, jedno wiem na pewno, że dopiero potem zjawia się ambicja. Po spróbowaniu.
Rozwścieklona godność. Ta... lecz posłuchajmy... Ta właśnie godność dochodzi u Felicji do wniosku, że jest obrażona. Przez mężczyzn.
O mężczyznach więc toczyła się mowa. To oni opadli na dno pomiędzy kraby. Lecz o tym, rzecz jasna, nie wiedzą. Wszystko wie Felicja.
A gdy już wie, śpi spokojnie, bowiem u końca tej wiedzy mieści się akt wyrozumienia, łaska, poświęcenie. Wszystko zrozumieć, wszystko darować. Trzeba żyć. Życie nie jest romansem. Nie jest nawet szeregiem romansów. Niech życiu nie przeszkadza, niech mu pomaga świadomość łajdactwa i nikczemności. Niech je oświeca zdobyty za każdą cenę katalog systemów i kolekcja. Począwszy od dużych łajdaków, poprzez przeciętnych, średniej konduity, aż po tych, których można nazwać „względnymi” — względnie porządnymi ludźmi. Nie ma takiego poniżającego głupstwa w systemie stosowanym przez mężczyzn, które nie byłoby zarejestrowane.
W tym rejestrze i wyrozumieniu łasce — tkwił jej motyw. Wszystko jest okropne, ale prawdziwe. Nie można odrzucać prawdy. Prawda jest lepsza, gdy jest się jej bliżej, gdy się ją bierze na własność. Tak oto — po zważeniu garści dartego pierza — uzyskałem wagę. Wagę, chciałoby się powiedzieć, piórkową.
Nic to, nie należy się przerażać, nie należy mieszać jednej chwili z drugą, jak i jednej strony z drugą, chociażby była między nimi przepaść. Na to jest doświadczenie, cierpliwość, mój akt łaski wy-rozumienia. Setki razy na nim wygrałem. Tysiące razy przegrali ci, którzy zrazili się przedwcześnie. I wróżyli o człowieku z fusów.
Zasnąłem na wyrku, w drugim kącie pracowni, z maszynopisem pod głową.
Piszę to już dziś, czyli „nazajutrz”. Wszyscy już wyszli za swoimi sprawami. Felicja także, mam czekać na jej powrót. Oni? Ona? On?
Najmilszy był Pylon, ale nie mogłem mu tego przyznać. Najbliższy mnie, ba, gdyby nie był przeciwko! Musiałem mu przyznać, wygrał jednym zdaniem, w którym się odsłonił.
Felicja odbyła ze mną poważną rozmowę. Była taka jak na tamtej ławce. Poszła zasięgnąć języka w mojej sprawie. Jej sprawy nie były niepoważne. Tłumaczyła jakiś fragment Merleau Pontiego do spółki z kimś, kto znał francuski. Bardzo dużo i to.
Wracam do chwili dnia wczorajszego: rozmowy dziewcząt.
Notuję to głupstwo w stanie wywyższenia, aby... a może ja będę miał jeszcze czas, żeby do tego zajrzeć. I proszę, aby nie zrażała nikogo maniera spisywania tekstu w formie przypominającej rzeczywistość.
Wczoraj wiadomości zyskane przedwczoraj szpikowały Felicję. Lord okazał się gnojkiem. Kobietę, którą ogarnął szał paszportów i podróży, trzeba po prostu zastrzelić. Pies, który się wścieknie, ucieka od ludzi i nikt psa nie uleczy. Felicja spotkała ją w szatni basenu, przyjaciółkę, przyjaciółka wróciła z Anglii, z gościny u pewnego lorda, pełna niezwykłej przygody, nie tuzinkowej — to jej słowa: — lecz na kopy. Zrelacjonowała, rodzice jej przed wojną bywali w domu tego Anglika, dziś dom jest „metą”, będzie meliną, jej słowa.
W tej chwili materiał wczorajszej relacji podjęła Felicja.
Parząc kawę pomnożyła go przez dwa, powiększając obraz jak w soczewce, teraz go dzieli, kroi, jest już skrojony, przylega, cytaty pełnią rolę tylko guziczków i pętelek.
Jak ze skrawka cudzego materiału uszyć suknię w abstrakcji na letnią nudę?
Lord uchodził za wybitnego teozofa. Teozofia w filozofii to mandolina w instrumentach. Zerwana struna. Okazał się gnojkiem. Tyle że w obcym języku, z pogrzebaczem od kominka w zdrętwiałej ręce. I całym obcokrajowym obyczajem. Plus obleśność, która daje się dosłownie przetłumaczyć na polski. W końcu tylko pogrzebacz pozostał obcy. Nic jednak, co obce... Lord miał kiedyś lokaja Polaka, który się pochwalił, że jest z pochodzenia szlachcicem. I musiał odejść. Bo jako szlachcic przestał dostawać napiwki. Przyjaciółka nie, podobnie jak serce nie jest sługą. Inne konflikty, inne obrzydzenia, burzliwy wyjazd. Jednak... Obecny jej pobyt w kraju nie powinien się mierzyć dłużej jak czasem jednej wanny. Serce bowiem. W drodze powrotnej zakochała się w pewnym młodym krytyku. Niejasnej narodowości... Krytyk pracuje w agencji wycinków z gazet. U nas człowiek z nożycami byłby fryzjerem, któremu nie wypada brać napiwków, bo człowiek prosty. Tam? Tu? Pewna matka sprzedała dziecko za piętnaście tysięcy, aby zdobyć dewizy na wyjazd do Paryża. Nikt do tego nie raczy się przyznać, ile tam płaci się honorem. Pylon jest szowinistą. Należałoby założyć Klub Szowinistów Wściekłych. Angry Chauvinist’s Club... Pylon?
Co do Felicji byłem pewny, że za mojego życia nie zrobi mi krzywdy, że mogę się zmieścić w jej pośpiesznym trybie.
Myślałem przez krótką chwilę, żeby wycofać z jej rąk maszynopis. Ale tak jak mnie brakowało już czasu, faktom zabrakłoby sensu.
Kawa parzyła się w nieskończoność, coraz dłuższe były chwile, być może wpół drzemałem, coś obsunęło się w głębi pracowni, nikt na to nie zwrócił uwagi. A może pękło we mnie? Ktoś za drzwiami potrącił pusty kubeł i zaklął od kurew. Wydawało mi się, a może spałem, że ktoś mamrocze i przesuwa dłonią po ścianie. Bez pukania wszedł Pylon.
Był w okropnym stanie — wytężyłem wzrok: — kompletnie pijany, ledwo trzymał się na nogach. Wyglądał odstręczająco, wszedł jak do pisuaru, czuł się tu jak w domu, nie zauważył mnie, koszulę miał rozpiętą i rozchełstaną aż do pępka, jak biuralista na wycieczce, wpadł tutaj jakby jedno z dwojga, porządek zrobić albo nieporządek, ale intencja mu się po drodze rozpłynęła, jak i on cały. Znów zaklął od tych samych i nikogo nie widząc podążył prosto do stołu. Prawdopodobnie, żeby na nim usiąść. I byłby przysiadł lub strącił maszynkę z kawą, gdyby jej w porę nie wyrwały spod niego. Zdawał się wiedzieć o tym.
Mógłbym się cieszyć, że widzę go w tym oto stanie. Ale było to zbyt smutne i budziło litość. To ja oprzytomniałem.
Usiadł, oparł głowę o ścianę: — no? — spojrzał. Nie widząc: — Babel? — wziął książkę do rąk. Wiedział, gdzie leży. Nie był tak pijany, na ile sobie pozwalał. Jego alkohol był przytomny. Wszystkim szkodliwy, tylko nie jego zdrowiu i bezpieczeństwu.
— A kto tu — spytał ze zgrozą — czyta Babla? — głosem nagle trzeźwym: Kto? Jeszcze? Kto jeszcze czyta? To już dawno przeczytane — oderwał głowę od muru, nie widząc patrzył przed siebie: — Już można splunąć, otrzeć wargi. Po tym sosie... zjedzone. Innym już się beka, a te tu dopiero — zwodniczo położył rękę na ramieniu Felicji — zaczynają się raczyć... — Trzasnął książką w stół: — Dobre? — zapytał nachylając się: — Genialne! — odpowiedział. — Arcydzieło bezczelności. Z jakim to apetytem... co za, panie... wigor! — przedrzeźnił kogoś. — He! he! he!... — zdawało mi się, że patrzy na mnie. — Genialny malarz oparzelin, hołubli i rozpryskanego po krzakach mózgu.
— Pylon... — poprosiła.
— A ten styl! — znów wziął książkę i zaraz ją obok siebie znalazł:
— Rozpięty, wybebeszony. Przerośnięty tłuszczykiem...
— Pylon... Jesteś bardzo pijany...
A cóż to za nienawiść — pomyślałem. — Żydzi pewno w gorączce tak liczą pieniądze wrogów...
— A to... — mówił wertując ślepo kartki —...a to w każdym miejscu zawiązane sadełko? A ten hałas, he, he, he, ten nieustający grzmot i hałas, żeby zagłuszyć brak bodaj jednej myśli. Powyżej mentalności czternastolatka. Istotnie, ani jednej myśli, która by mu się przypadkiem spod siodła wypsnęła. Co za brak przypadków!
— Pylon! Po co ty?...
— On bał się nie tylko konia...
— Pylon...
— Ale nawet kozy.
— Zrób o tym odczyt.
— ...dlatego tak dzielnie pisał i zabijał!
— Endek — zwróciła się do mnie — prawda?
— Ze strachu talent — mówił nieporuszony. — Hej, hej!... Jemu by Kozaczko wie doprawili wąsy... A te szkiełka blaszane pod obcas... Ale pisarz w policji pracował.
— Kto jeszcze więcej?
— ... No i skończyli z nim. Historia!
— Spokój już, spokój — powiedziała — tu ma być spokój.
— I cisza — dodała rzeźbiarka.
— Daj żyć Bablowi, gnojku. I nie przekraczaj, dobrze? O to cię proszę.
— O to mnie prosisz?
— Nie przekraczaj dobrych obyczajów — zerknęła na mnie.
— Prosisz?
— Możesz to drukować. To co innego.
— Drukuj!
— Drukuje się — powiedziała Felicja — a potem próbuje obdrukowanemu podać rękę.
— I podaje — odciął. — I podają. Tak się toczy światek. I tylko na wybojach podskakuje gówno.
— Opowiedz o gównie.
Nie wiadomo skąd, bo nie z kieszeni, nagle wyjął pół litra wódki i postawił obok siebie.
— No proszę — rzekła Felicja.
Zabezpieczyła butelkę, żeby nie spadła ze stołu:
— Jak ja mam z nim jechać?
— Dokąd — spytał — ptaszyno?
Wtedy zobaczył mnie. Chciał się przywitać, ale dopiero w tej chwili poznał. Wpił przytomnie oczy, twarz mu się rozjaśniła:
— Gagatek — powiedział. — Niezły z pana gagatek. Rano leży, teraz tu siedzi. Gdzie ja jeszcze pana spotkam?
— Nie rusz, Pylon, nie rusz — powiedziała niedbale Felicja. Nalała cztery szklanki kawy.
— Panu się nie spodobało? — zapytał. — Pan się przestraszył. Pan pewno jeszcze pamięta strach przed ochraną.
— Że też panu nie wstyd! — Już nie wytrzymałem.
— Wcale — odciął się przez ramię. — A panu? — wziął drugą książkę do ręki: — O, proszę... Ale się obłożyły. Rodzimy Hemingway, wycackana blaga...
— Pan się ich boi. Mówi to ze strachu.
— Kogo?
— W oczy pan nie powie.
— Komu?
— Mnie to tak.
— Panu?
— Bredzi pan! Niszczy i zazdrości. Pan jest najlepszym przykładem tego, co napisałem. W rozdziale: Zawiść. Czytał pan i nie mógł strawić. Gil się panu huśtał.
— Panowie, panowie...
— Ha, ha, ha! — roześmiał się złowrogo i chciał zeskoczyć ze stołu, ale tego nie zrobił.
Też chciałem się poderwać, ale tego nie zrobiłem.
— Pylon! — krzyknęła Felicja. — Dam ci po pysku! A pan niech nie zaczyna.
Rozdzieliła nas jak dwoje wstrętnych dzieci. Powinienem milczeć.
— O jakim pan gilu mówi? — zapytała.
— Dyskusja — rzekł zjadliwie Pylon.
Znowu jakby się obsunęło coś za ścianą, w głębi pracowni. Jakby pofolgował łańcuch. Wydało mi się, że gdzieś zaczął bić stary zegar. Próbował się uruchomić i urwał. — E tam! — machnąłem ręką.
Pamiętam, że machnąłem na to wszystko ręką. Ale Pylon, zjadliwy Pylon musiał, to była jego siła, jego złość, musiał dokończyć, nigdy nie przepuszczał tego, co zaczął, i otwarł mnie na złość tę jakąś książkę.
— Już bym wolał — powiedział — gdybym lubił tego oto naszego...
— Kogo?
— Jak on to? Co to się czochra pisząc, no ten, o zaburzeniach hormonalnych, co mu na starość wyszła stara baba na gębie, ten, co tak pożywnie pisze...
— Pylon, kto?
— Byłoby, to by jakoś było.
— U kogo?
— Ale za dużo w tym tłustych skwarków. Polonizmów. W tej zupie, którą bełta w garnku. Ach, jak on lubi to słowo: bełtać! Zaraz mu podchodzi treścią jak serek na desce. I dalejże jazda: gołą dupą hebluje upatrzoną deskę. Kto? Był u nas, zawitał i zaraz się uchlał. Już wiesz kto? A przyjechał rozwinąć skrzydła, publicznie potragizować...
Felicja przerwała podając mu szklankę z kawą.
— To ci dobrze zrobi.
Wstałem. Nie zrobiło. Wypuścił z rąk i oblał się cały.
Chwyciła jakiś gałgan sztywny od gipsu i wytarła mu twarz. Zbliżało się dno. Oparł głowę o jej ramię. Już nie patrzyłem, jak wygląda. Powtórzył jeszcze: — serek na desce.
Począł się osuwać wolno, jakby z upustem słów opuściło go powietrze.
— Twarożek — powiedziała. Nie bez złości: — Twarożek.
Zapadał się coraz głębiej.
Podeszła do mnie i powiedziała:
— Niech pan mu to zostawi, proszę. Są to imaginacyjne postaci, z którymi on się kłóci. Nikt podobny do nas jak dotąd nie przyjechał. Pylon żyje wyobrażeniami. A pan przez sen nigdy nie mówi? Wątpię, czy przeczytał dwie stronice Babla, a już sąd o nim ma wyrobiony. Ale zgadzam się z nim i muszę się zgadzać. Co Pylon zrobiłby beze mnie? Czy pan przez sen nigdy nie pomyślał o aniele stróżu? Ja napisałam mu tę prelekcję o Reymoncie. Czy teraz pan rozumie?
Usiadłem. Obraz pracowni i mnie zaczął się mącić.
Wzięła Pylona na swe chude plecy, dźwignęła jak worek i przy pomocy rzeźbiarki powlokła w przeciwległy kąt na posłanie przy skrzyni z gliną.
Zanosiło się, że będę spał z Pylonem.
A może on rano ma trochę wstydu?
Powinienem paniom pomóc przenieść te zwłoki. Ale ogarnęło mnie lenistwo.
Uwagę przykuł zegar. Bił naprawdę. Teraz go dostrzegłem, wisiał na ścianie, o kwadratowej twarzyczce, czarny jak ikona. Począł łomotać i wstrząsać wnętrznościami. Odezwała się muzyka dzwonów na łące. Bardzo daleka, wiosenna, z obłymi głowami baranków, patrzących w niebo.
W kącie przy skrzyni zjawiły się panie. Robiło wrażenie, że mordują człowieka.
Miałem ich dosyć.
Pamiętam, że mnie zmęczyli swą dziecinną pustotą i dziecinną ambicją. Zajadłością, która mdli wreszcie, jak wszystko, co przynoszą dzieci. Jest w tym, było w nich coś podobnego do czegoś, i niepodobnego, chaos i śmietnik.
Po drugiej wojnie światowej pożyczki w sztuce, w manierze życia, zapożyczenia, kradzieże, plagiaty stały się powszechne. Naśladowanie stało się modą, podobieństwo jawnym nieprzypadkiem.
Zaczęła mi świtać straszna myśl, że wszystko to jest oszustwem, że wszyscy oni kpią ze mnie — „kupili sobie staruszka” — a ja nie mam siły i odwagi, żeby im to powiedzieć.
Patrzyłem w plecy Felicji, zwijała się jak żmija. Pokonany Pylon wstrząsał się na posłaniu. Raz jeszcze podniósł głowę i powiedział:
— On pewno myśli, że ja jestem prostak.
— Nie, nie — odpowiedziałem. — Byłem kiedyś do pana podobny.
— A ja jestem zazdrosny. O każdą książkę, którą ona czyta.
O każdą kartkę i stronicę...
Szarpnął się raz jeszcze, lecz Felicja zadławiła jego replikę, przyciskając mu głowę do czegoś, co miało być poduszką.
Zapytała mnie przez plecy, jak sądzę, czy kawa mi nie zaszkodzi?
Czy mi nie zaszkodzi?
Piłem kawę.
Dzień urwał się gwałtownie. I znów miał powstać.
Oczekiwał mnie „dzień następny”.



Antonina

Paweł zamknął teczkę, zawiązał i włożył do walizki.
Tak jak przedtem był zgorszony, gdy Wereszczyński ośmielał się mówić o nim, tak teraz był zawiedziony, że ani słowa... Jakiś pijany Pylon z przedostatniej chwili... „arystokracja twórcza” wybiera sobie... Pylon był jej godny, Felicja, zegar.
Pociąg stał na peronie. Wsiadł do pustego wagonu.
Wiedział, że jedzie nie tam, gdzie powinien, w nastroju nie tym, który był mu właściwy. Nie obchodziła go Wisła, sitowie i wierzby. Nikogo to naprawdę nie może obchodzić. Odpocząć można by również w tekturowym pudle. Ale nikt przecież do pudła nie wszedłby z Kwiecińskim. Z tym właśnie pornograficznym osiłkiem, radosnym, o uśmiechu: „oto jestem”. „Oto jestem” jest sygnałem świetlnym ludzi, których smutek i radość rozpierają.
I oto teraz on, rozsądny Małachowski, oddaje się w ręce tego dwuznacznego poczciwca. Choć wie, że każda poczciwość musi mieć drugą stronę — brak delikatności. Jest to nieuchronne. Pozwólcie tylko „dobremu czynić dobre na jego miarę”, a będziecie śnili o brutalności. Tak myślał; nie mógł sobie przypomnieć żony Kwiecińskiego. Któraż to była? Wtedy, w tym tłumie krewnych, którzy go naszli, gdy zachorował.
Jazda trwała krótko, w kilkanaście minut później wysiadł w Zarzeczu.
Na peronie powiało cierpkim chłodem, cierpkim zielskiem, żużlem. Świeciły pierwsze gwiazdy nad torami, w niebieskim zakratowanym okienku stukał telegraf, było pusto, ktoś, czyjej twarzy nie widział, poinformował go, jak iść drogą przez pola, w kierunku na latarnię, która była tu jedyna.
Reflektor dalekiego samochodu bił chwiejną zorzą o czarne niebo. Za białymi słupkami stacji zaraz była trawa i mrowie świerszczy.
Nikt po niego nie wyszedł. Ruszył przed siebie. Ścieżka biegła dnem gęstego pola, latarnia oślepiała oczy, szło się po pas w czymś niewiadomym. Trzmiel uderzył w czoło. Potknął się o żelazny czerep jakiegoś garnka, drut kolczasty żądłem liznął nogawkę.
Mężczyzna w białej koszuli zagrodził mu drogę i wyjął walizkę z ręki.
— Co za radość! Pan Małachowski?
Był to głos Kwiecińskiego:
— Więc pan przyjechał!
Wziął Pawła pod rękę:
— Spóźniłem się na pociąg... Chodźmy.
I z taką siłą poprowadził, że wystarczyło tylko trzymać równowagę i przebierać nogami.
— Czy nie zrobię kłopotu?
— Sama rozkosz. Czekamy.
Jak on powiedział?
— Pójdę przodem — rzekł Kwieciński. Wysforował się z walizką.
Niech niesie.
— Założyłem się z żoną, że pan przyjedzie.
To dlaczego się spóźnił?
Byli na wąskiej ścieżce pośrodku jakiejś łąki wyrośniętej powyżej ramion. Kwieciński idąc dudnił, zad miał potężny, szedł jak tragarz, dudniło mu w butach. Walizkę postawił na ramieniu i zasłonił niebo. Twarzy Paweł jeszcze nie dojrzał. Jakiś lęk go ostrzegał, Kwieciński wydał mu się ciepły i zbyt bliski. Wciąż dudniło w nim całym, jakby grała śledziona. Wąsik... prawda, miał karpi, opadający, blond wąsik i oddech, jakby w ciemności płynął pod prąd. Dobry człowiek. To prawda, drut kolczasty i trzmiele ustały. Zatrzymał się nagle. Czego chciał?
— Pan słyszy? — zapytał.
Paweł przypomniał sobie, że nie przywiózł żadnego upominku, a ten mu kiedyś przywiózł. Rozbrajający poczciwiec. Nie wypadało jeszcze zapytać o Wereszczyńskiego. Jak wyglądał ten dom?
— Żona? — spytał Paweł mimo.
— Dziękuję. Czeka z kolacją. Wszystko będzie dobrze. Już jest lepiej.
Stojąc naprzeciw podniósł głowę w górę. Błysnął wąsik w księżycu.
— Pan nie słyszy?
— Nie.
— Bo pan oddycha. Niech pan popatrzy w górę.
— Dlaczego?
— Gwiazdy.
— Co pan mówi?
— Tyle gwiazd.
Paweł drgnął niespokojnie. Jeszcze jeden anormalny? Tuż po Wereszczyńskim?
— Czy na pewno nie zrobię państwu kłopotu?
— Był pan dla nas tak serdeczny, gdy byłem z chorą Anią. Piłkę jej pan podrzucił. Taką dużą, czerwoną piłkę. Dzieci potrafią to zapamiętać.
Pawłowi zrobiło się przykro.
— A jak córka?
— Umarła — odpowiedział Kwieciński. — Umarła.
Poszli dalej.
Ukazała się ulica, jedna i główna, szeroka jak trakt, w ciemności parterowe domy, wybielone wapnem krawężniki chodników, akacje, w cieniach akacji grupki ludzi, tych, co do późnej nocy stoją pod domem i rozmawiają półgłosem. Nie o przeznaczeniu, lecz o motocyklu.
W milczeniu przeszli całą długość ulicy i znów trafili na pole.
— Powiem panu... że i... Wereszczyński... — przerwał milczenie Paweł.
Kwieciński przystanął na czarnej ziemi.
— Umarł... Tak?...Miałem — to przeczucie. Wie pan, kiedy to się staje, to tak się dzieje, że w pewnych chwilach wiemy wszystko. Trzeba mieć tylko trochę odwagi. Wtedy nagle, wiemy, co będzie. Trochę odwagi... Znam pewną dziewczynę — dopowiedział niespodziewanie — która ma po prostu nieludzką.
Był wreszcie ten dom. Graniczył z polem, postawiony skosem do drogi, jak nie dosunięty do ściany kufer.
Było zupełnie inaczej, ani wierzb, ani sitowia, ani Wisły, bieliło się w księżycu podwórko z wyliniałą trawą. Z pola zalatywało suchą słomą, dymkiem, przypalenizną i mokrymi płotami.
W zmiętym zapachu słomy świeciły gwiazdy. Na widoku stał klozet, z daleka szczekały psy, słychać było skądś łańcuch szorujący po kancie deski. W oknie było światło. Z komina unosiła się biała nitka dymu i zszywała skudloną jak wełna ziemię ze szklistym, jedwabnym niebem. Za firanką stały cztery słoje z czarnymi jagodami, zawiązane muślinem, pod którym topniał cukier. Sok czarnych jagód jest gęstą i granatową krwią tych domów.
Kwieciński otwarł drzwi i poprzez płytką sionkę od razu znaleźli się w jasno oświetlonym pokoju. Zamknęły się drzwi.
Pośrodku był stół, na stole biały obrus, kwiaty, półmiski i trzy nakrycia. Plecami do stołu, twarzą do drzwi, siedziała kobieta. Wstała i podeszła z nieśmiałą radością spełnionego oczekiwania.
— Pan? — przyjrzała się Pawłowi. — Bardzo się cieszę.
To ona, poznał ją, to ona jest żoną Kwiecińskiego, to bardzo dobrze, zupełne przeciwstawienie, pamięta ją, wtedy w czasie najazdu rodziny, gdy z winy jej brata, który już nie żyje, doszło do przykrego incydentu, zachowała się poprawnie, to ona dała hasło, aby jak najprędzej dom opuścić. — — Jak zdrowie? — podając rękę przetrzymywała dłoń Pawła, jakby chciała zbadać bicie jego pulsu.
Była drobna, w szarej sukni, oczy miała szare, inteligentną, zupełnie inteligentną, zmizerowaną twarz, włosy zaczesane w kok, wypukłe czoło mniszki i głos modlitewny. Jak mogła wytrzymać i mieszkać z tym capem?
Kwieciński postawił walizkę obok drzwi i w nagłym odruchu objął Pawła wpół:
— Bardzo!
Kwiecińska, jak gdyby wybraniając Pawła, zaproponowała, aby jeśli zechce, umył ręce.
Zaprowadziła do kuchni i nad miednicą polała ciepłą wodą z dzbanka.
— Pan wie? — zapytała. — Wiem — odpowiedział. Spojrzał w jej twarz z bliska i cofnął głowę. Była to twarz przeraźliwie świadoma. Z nieszczęściem na dnie, które może wciągnąć jak topiel.
Wrócili do pokoju.
— No dobrze — powiedział Kwieciński. — A teraz do stołu — zatarł ręce. — Najlepiej od razu załatwić to, co ma być z głowy.
Posadzili Pawła w fotelu, sami usiedli naprzeciw w ciężkich, zniszczonych krzesłach, obitych spleśniałą skórą, w purchlach jak po oparzeniu. Był biedny dostatek. W kącie stał kredens, na nim zielona dynia, na ścianie wisiał flower skrzyżowany z dubeltówką, pod tym stolik turecki do kawy, ani jednej książki, na stoliku egzemplarz „Elle”, na tapecie skosem ciepłe wełniane kilimy i trójzębny nóż do polowania na antylopy, w drugim kącie rozchełstany worek cebuli. Była w tym jakaś myśl, miało to coś oznaczać, może dom myśliwego i podróżnika, a może po prostu był to kram i nieporządek.
— Trzeba... — westchnął ciężko gospodarz, schylił się pod stół i sięgnął tam ręką: — Mam cię! — powiedział, jakby coś tam schwytał, co się przed nim skryło. Dwoma palcami za szyjkę whuśtał na obrus litrową butelkę wódki. Lekko jak pionek warcabów. Ze smutnym uśmiechem bezgłośnie postawił przed sobą.
Żona przysunęła Pawłowi półmisek śledzi i pół osełki masła ze świeżą rosą spod przekrojenia nożem. Chleb na wierzchniej skórce miał źdźbła plewy, na spodniej ślady węglików z omiecionego jedliną domowego pieca. Przed każdym nakryciem stała szklanka.
— Panie Pawle — rzekła.
Kwieciński zdjął lak z wylotu szyjki.
— A wiesz ty — zwrócił się do żony tonem, w którym brzmiał pośpiech, smutek; pośpiech czczego gardła — że nasz pan Wereszczyński już nie żyje? — Szczątki skruszonego laku wrzucił do popielniczki. — Tak — spojrzał spod rzęs. Tej pornografii nadawała mu ich długość.
— Chryste!
Kwieciński delikatnym manewrem, nie uderzając, a tylko jak gdyby przykładając dłoń do dna butelki, poruszył korek i wybrał go palcami jak pestkę ze słonecznika.
Wziął się do nalewania. Nie nalewał, lecz jakby bardzo gwałtownym krótkim przechyleniem umieszczał wódkę w szklaneczkach. A potem cofał lufę szyjki, jakby odpalił, i ostrym spojrzeniem sprawdzał. Poziom w szklaneczkach był równy, ani kropla nie spadła poza granice przeznaczenia.
— Tak.
— Chryste! Taki człowiek!
— No to! — uniósł szklankę. — Oby! — zawiesił rękę w powietrzu. Spojrzał na żonę: — Taki człowiek. Pozwolił sobie odejść...
Przechylił szklankę i wypił. Żona równocześnie z nim.
— Kiedy? — zapytała. — Kiedy to się stało?
Kwieciński przeciął zwracając się do Pawła:
— Pan nie pije?
— Nie.
— Ze mną nie wypić to grzech śmiertelny. I potępienie wieczne — błysnął okiem, niby żartobliwie. Lecz było to trochę gniewne.
— Nasturcje... — rzekła pośpiesznie. Uśmiechnęła się: — Jak tam pańskie nasturcje?
— Piwonie... — sprostował. — Ma pani dobrą pamięć.
— Wspomniałem panu — powiedział Kwieciński patrząc na żonę — o niej. Ja ją teraz obudzę. Zademonstruje panu, jak się przechyla szklankę. A i rozrywka jakaś będzie kulturalna — spojrzał nie dość miło.
— Bredzisz. Nie budź. Pan jest zmęczony.
— Kogo? Ktoś tu jeszcze mieszka?
— Do jutra. Robotnik rolny. Wdowa. Proszę się nie obawiać. Będzie u nas spokój.
Kwieciński napełnił wypite szklaneczki, swoją i żony.
— Piwonie... — rzekła. — Pamiętam. To pana ulubiony kwiatek. Całkiem jak róże, a nie są różami.
Tak, tak, pomyślał, była delikatna, że przypomniała z tamtego dnia tylko kwiaty. Maria je wtedy podsunęła broniąc przed zalewem tych, tych...
Był czas powiedzieć stanowcze „nie”.
— Pani zdrowie — rzekł nagle unosząc w górę szklaneczkę.
Miał zamiar wypić tylko jeden łyk, lecz pod naciskiem promiennego spojrzenia Kwiecińskiego przechylił do dna i ogarnęła go fala gorąca. Kwiecińska wyciągnęła małą dłoń poprzez stół i pogłaskała go po ręce. Struchlał, cofając rękę, i tym bardziej wysunął ją do przodu.
— Wereszczyński... — rzekł zakłopotany, żeby coś powiedzieć.
— Ach tak — podchwyciła.
— Wspominał pana — rzekł Kwieciński. — I jeszcze jak!
— A...?
— Wiem, wiem — domyślił się bardzo szybko.
— Mieliśmy panu powiedzieć... — Więc i ona wiedziała, o co będzie pytał.
— Oczywiście — potwierdził Kwieciński.
Nastała chwila pełna zawieszenia, poprzedzająca. Taka, gdy ma się ujawnić coś drażliwego. I taka, która budzi niezdrowy uśmieszek, ni to smutku, ni to prawdy, chwila nieprzyjemna. Po co ludzie do niej dążą, po co ta ciekawość? Zwłaszcza gdy się mówi już po śmierci?
Lecz początek był zrobiony. Alkohol czynił w Pawle postępy. „Oto jestem” Kwiecińskiego zakwitło:
— Dobrze o panu mówił — rzekł.
— Lecz pan chciał wiedzieć... — zachęciła go żona.
— Oczywiście. Pan obiecał, gdy był u mnie. Pańska żona teraz mi przypomniała.
Kwieciński rozlewał następne porcje wódki.
— Janek zadał sobie trud — dopowiedziała.
— No to! — Kwieciński uniósł szklaneczkę. — A tak, tak — podjął — zadałem sobie, zadałem — potarł nos palcem — dużo trudów sobie zadaję. Gdy byłem u pana wtedy, coś tam naplotłem i poplątałem... być może... — wzniósł wyżej szklaneczkę: — No to! — wychylił, odstawił i powiedział na krótkim oddechu: — Nie był! — uniósł tryumfalnie wskazujący palec w górę: — Ot, niespodzianka! — spojrzał Pawłowi w oczy: — że nie był. Jeżeli można choremu Żydowi wmówić jajko, to czemu by nie można zrobić na odwrót...
Paweł także wypił, Kwiecińska zdążyła stuknąć się z nim brzegiem swej szklanki.
— Janku — zatrzymała swą szklankę w ręce. — Nie wypada.
— Sprawdziłem — powiedział — w księgach parafialnych i jest to niewątpliwym faktem. A, tak, tak — rzekł przekornie. — Daję panu uroczyste słowo! Chyba... — znów sięgnął po butelkę — że nie mam słowa.
Żona wypiła teraz duszkiem i podsunęła półmisek z szynką. Paweł podziękował, zdecydował trzymać się śledzia.
— Pan wierzy — pośpieszyła w imieniu gościa. — Pan nie ma powodów nie wierzyć... Ot tak, zaciekawił się, prawda? Matka mojego męża — wytłumaczyła — pochodzi z tej samej miejscowości. Ktoś więc okłamał pana Wereszczyńskiego raz na całe życie. Fakt przykry. Biedak, miał tu jeszcze być u nas i czekała go ta niespodzianka. Czy ja wiem... A może nie taka. A może to i lepiej, że nie doczekał? Musiałby... musiałby przerobić, sprostować wszystko, co o sobie myślał, więc jakże to... A ten człowiek bardzo dużo i bardzo śmiało myślał. Pierwszy raz w życiu widziałam kogoś podobnego. Całe życie podobno pisał, czytał nam kilka rozdziałków, i gdzież to podziało się wszystko?
— Zdeponował w banku — powiedział Kwieciński.
— Człowiek do ziemi, myśli o safesie — był już pijany — a pan co? — zerknął na szklankę Pawła, którą przed chwilą napełnił. — Słaba kobieta pije, a pan?... — uniósł swą szklankę.
Waliza stała kilka kroków pod ścianą, w walizce rękopis. Nikt nie mógł się domyślić, sam zresztą nie wiedział, co ma z tym począć?
— A teraz — Kwieciński spojrzał na Pawła serdecznym, miękkim, rozmiłowanym wzrokiem: — oto i pan. Jest pan z nami. Zdrowie żyjących! — wzniósł toast. — Zdrowie żyjących — zachęcił żonę. Także uniosła szklaneczkę w stronę Pawła.
Wszyscy troje wypili.
— Szanuję pana za jedno — podniósł palec Kwieciński, cofnął, schował palec i nalał wódki.
— Za cóż takiego? — spytał Paweł zaostrzając uwagę.
— Doszliśmy do tego, do tej prawdy — pośpieszyła żona — rozmawiając o panu. Mamy same kłopoty, mąż pije, stał się niesolidny... Doszliśmy do tego, że w życiu trzeba być takim jak pan...
— Tylko! — wtrącił olśniony Kwieciński. — Tylko takim! — zaświeciły mu oczy. — O, tak, tak!
— Jakim? — zapytał niespokojnie Paweł. — A może państwo... źle wiecie?
— Takim jak pan. Dlatego... — wychylił szklankę — pańskie zacne zdrowie! W pańskie ręce!
— Nie rozumiem. Czy to nie zanadto?
— W życiu trzeba wiedzieć — powiedział z naciskiem Kwieciński — czego się chce! Tak jak pan. Krótko i ostro, nikomu nie darować, wtedy szanują. Nie pozwalać sobie na rozczulenia... Zacząć porządek od samego siebie. My dobrze wiemy o panu...
— No nie, no nie... — próbował Paweł zaprzeczyć. Przestraszył się tej gradacji nagłych pochwał.
— A tak! — oświadczył stanowczo Kwieciński. Po wódce miał głos wysoki, chłopięcy. — Wiem, co mówię, a pan tylko skromny — spojrzał przenikliwie, niechętny zaprzeczeniom. Whuśtał spod stołu drugą butelkę.
Zona truchcikiem, w białych skarpetkach, przyniosła z kuchni dwa nowe półmiski. Paweł postanowił wciąż trzymać się śledzia, z myślą o otrzeźwieniu. Czuł, że jest już pijany, odmawiał, manewrował, udawał. Kwiecińska piła równo z mężem, schludnie. Miała ten sam co na początku łagodny uśmiech, wypukłe czółko i jasne spojrzenie.
Paweł chciał przeciąć rozmowę, lecz w głowie urosła mu ciężka chmura. Gdy poruszył głową, chmura spadała mu na oczy i wypełniona była żużlem.
Kwieciński siedział wyprostowany. Zielone, serdeczne oczy wpijał w Pawła. W oczach tych ukazywało się wschodzące słońce. I nie wiadomo, jaki obszar za chwilę słońce to ogarnie. Wszechmocna serdeczność temperowała spojrzenie w dwa punkciki źrenic. Nieodważny, a doświadczony, mógłby się ze strachu spopielić, wiedząc, co dalej będzie.
Biesiada bowiem przechylała się na drugą stronę, stało się to nagle, biały obrus stołu pulsował chorobliwą bielą, szkło mętniało, zbrudziło się jedzeniem, wódka miała kolor trucizny. Kwieciński rozczulił się, miał oczy pełne religijnego wzruszenia, i powtarzał to, co już raz powiedział. Pauzy robił tylko dłuższe. Lecz nie mógł już wyjść z zamkniętego kółka.
Pochylił się, wyciągnął rękę przez stół i położył na dłoni Pawła. Patrzył w oczy.
Będzie mnie całował — pomyślał Paweł — i wtedy drania zastrzelę.
Nie ma sposobu na obronę przed wybuchem uczucia. Można je tylko z przerażeniem śledzić. Nie ma też sposobu, żeby sprostować bodaj jeden fałsz, który zasila jego źródło. Jest to przyjemność niezależna. Tego rodzaju serdeczność jest też pułapką i zaułkiem, w który dla własnej przyjemności wpędza się i rozbiera człowieka do bielizny, aby go rozbroić, obezwładnić i nagością zawstydzić. Narzędziem są pochwały, Wylew, który się wzmaga i zawsze potrafi przekroczyć wszelkie granice wstydu.
Jest w tej serdeczności samowiedza, drażliwość, otóż to! Jest w niej groźba. Po chwili cały świat staje się mdlący i przyjemnością byłoby usłyszeć obelgę.
Tylko jej czekał! Dnem tego mułu przewija się potwór. Celem pochwał jest obelga. W tym tkwi przyjemność niezależna, nawet gdyby była stosowana przez człowieka szczerego.
Zaczyna się myśleć o ucieczce. Wszystko jedno, na przykład o wyskoczeniu przez okno. Niech myślą, co chcą, wszystko jest lepsze, nawet tchórzostwo. Lepsza jest nawet śmieszność aniżeli gorąca ręka pijanego adoratora.
I gorące spojrzenie. Lecz Kwieciński dopiero rozkręcał bąka, dopiero podcinał bacikiem, mówiąc „że”...
„...że dobroć i uczucie nie popłacają”.
Patrzył świdrującym wzrokiem, żądał najwyższego napięcia uwagi. Zdawało się, że za chwilę sprawdzi, czy wszystko się słyszy, co on mówi? Raz mówił z sensem, drugi raz bez sensu. Między jednym i drugim nie było granicy, wszystko płynęło.
— Dziwnie się plecie na tym świecie — powiedział znacząco.
— I rzeczywiście — wtrąciła żona, patrząc porozumiewawczo na Pawła.
— Żal mi pana — powiedział nagle.
Pawłowi wydawało się, że Kwiecińska czuwa nad mężem i nad nim jednocześnie, że jest z nim w niemówionym kontakcie, że niemo ostrzega — tak mu się wydawało — że daje mu znaki w momentach, w których nie należy pijanego drażnić, to znów współczuje. W innej chwili wydawało mu się, że Kwiecińska odpływa, że go traci, zostawia, a nawet ma przyjemność z jego cywilnej śmierci przy stole.
Kwieciński mówił — gdyby to chciał oczyścić i streścić — że dobroć i uczucie nie popłacają, że nie wolno być słabym. Że dobroć przemienia się w martwotę, martwota w padlinę, że zatruta mucha siada na ludziach dobrych i że to, co się zdarza ludziom dobrym, nigdy nie zdarza się łajdakom. Że żadne sentymenty, słabości, przywiązania, że życie to wagon kolejowy — Paweł skądś to już znał, oczywiście tak mówił Wereszczyński — że z wszystkimi trzeba się żegnać na najbliższej stacji, że koniec, kres, amen i kropka. Że nie ma bardziej nieszczęśliwych, jak dwoje ludzi we wspólnym nieszczęściu, gdy dzielą się próżnią, w chwilach gdy byłoby lepiej, gdyby skakali sobie do gardeł. Byłoby już lepiej, gdyby dzielili się winą, grzechem i karą — nie był to już Wereszczyński — „bo przewinienie — był w tym znowu Wereszczyński — może być bodaj motywem życia”. — Lecz to już mówiła żona. Powtarzała fragmenty z tego, co mówił i plótł, wyrywała mu je na chwilę, a potem on jej odbierał.
— Puka — mówiła — człowiek w jedną ścianę, drugą: głucha. Zaczyna człowiek krążyć. I popukuje to w jedną, to w drugą ścianę... — Ba! — podjął Kwieciński.
— A panu spać się zachciało... głowa się kiwa... — rzekła Kwiecińska.
— Skądże!
— Panu? — krzyknął Kwieciński. — Skądże! Pan ma charakter i siłę. Żelazne zdrowie, a ty pana w puchy...
Zaczął serię pochwał. Opartych na faktach. Wyciągał coś z życia Pawła, niewiele wiedział, chciał chwalić, przytaczał fakty. Mniejsza byłaby z nimi, gdyby nie poplątał. Przemykała się w tym jakaś intencja, trudno odgadnąć, ze znakiem dodatnim czy ujemnym? Intonował w dodatnim, lecz ile mogła być warta jego intencja, skoro ziemia oderwała mu się spod nóg?
Tak więc „sprawa owego kredensu rokoko” wyglądała zupełnie inaczej, nie była „sprawą” i nie „rokoko”, syn Józef nie otruł się z powodu nieszczęśliwej miłości i był szlachetnym człowiekiem, nikogo też on, Małachowski, nie „zniszczył sprawiedliwie”, nikomu nie „dawał po nosie biorąc pod wściekłą bródkę”... Cóż to znów za jakaś wściekła bródka?! Paweł aż podskoczył — lecz przerwać nie było sposobu.
Oszalały Kwieciński już nie przebierał. Z coraz groźniejszym błyskiem w rozanielonych oczach plótł i w obronie swych pochwał gotów był znieważyć. Mówiąc o „faktach”, które świadczyłyby wręcz odwrotnie, Małachowskiego uważał za człowieka „najwyższej klasy” i nie mógł temu zaradzić nawet sam Małachowski. Ale znów, gdy znużony Paweł milczał i tym samym jak gdyby przyznawał mu rację, zapytał nagle z przewrotną i nadmiernie bolesną miną:
— A ja?
— Co pan?
— Wobec tego czy jest miejsce na świecie dla takich ludzi, jak ja?
— Jest.
— Dla takiej miernoty?
— Ależ!
— Słabo pan protestuje.
— Ale skądże!
— Puste słowa. A ja panu odpowiem, człowiek mizerny nie może nikogo pochwalić, bo się boi o siebie. Że jeszcze bardziej się pomniejszy. Ja mogę i chwalę... Pytam się mojej Antoniny, gdy z nią rozmawiam, dlaczego nigdy nic dobrego nie powie o innych kobietach, a ona mi na to, że jak inną pochwali, to jej ubywa.
Przechylił się i zaczął się przechylać w jego stronę, jakby chciał spojrzeć w oczy twarzą w twarz, i nagle rzucił szklankę o ziemię.. Rozprysnęła się w pył.
— Chcą mnie zniszczyć! — krzyknął. — A ja z nimi tak! — pokazał na podłogę.
Jakimś sposobem żona przywróciła go do pozycji pionowej. Pawłowi wydawało się, że żgnęła go w bok widelcem. Lecz może się tylko wydawało.
— Janku — powiedziała — pan jest już zmęczony.
Paweł wypił pół szklanki. I te pół szklanki zdecydowało. Był pijany. Czuł to, biała przestrzeń stołu zaczęła się rozkładać, i on sam, usłyszał swój głos, nagle usłyszał swój głos, przymglony, głuchy. Wydawało mu się, że mówi, a może tylko chciał coś powiedzieć? Tak jakby powiedział: „Byłem w Dęblinie”.
— To co z tego? — zapytał podniesionym głosem Kwieciński.
Jednak zapytał. Może więc powiedział.
— To z tego... — rzekł Paweł gniewnie. — ...I niech pan nie krzyczy.
— Ja krzyczę?
Nastała chwila ciszy. Gospodarze patrzyli na niego. Czyżby naprawdę był pijany?
Na twarzy Pawła ukazał się uśmiech. Spostrzegł, że wyglądają do pary bardzo śmiesznie: duży i mała. Zaczęło go korcić, żeby im dać po nosie.
— Pomóżcie starszemu panu! — parsknął nagle śmiechem.
Usłyszał swój śmiech. Ale przecież słów tych nie mógł powiedzieć. Chociaż go korciły. Żona Kwiecińskiego patrzyła na Pawła z niepokojem.
Straszna twierdza, myślał, siląc się na bezwzględną kontrolę tego, co myśli. — Takiej zimy nie było, rok 1927, forty w ziemi, stare cmentarze przysypane śniegiem. My... Któż my... Żołnierze... czołgamy się wzdłuż toru na cmentarz.
— Na jaki cmentarz? — zapytał Kwieciński.
Rzeczywiście Kwieciński o to zapytał. Więc musiał mówić. Może bełkotał.
— Prawosławny. Ruiny starych grobowców pokryte są lodem. Skaczemy w jeden z nich, ciemno, przytulnie i ciepło.
— No, skaczecie... skaczecie... — wtrącił Kwieciński. — Ilu?
— Czterech.
— Nie przeszkadzaj — zmarszczyła brwi Kwiecińska. — Pan chce coś powiedzieć... — Marszczyła brwi przyglądając się Pawłowi.
— Rozumiem, rozumiem — rzekł z jakąś niedobrą domyślnością Kwieciński. — Niech pan mówi. — — Nagle chrupnęło mi coś pod łokciem — powiedział Paweł, zawieszając głos. Godził się z tym, że mówi, ale czuł, że opowiadanie chybia, że nic z niego nie będzie. — Coś chrupnęło — mówił dalej — zapalamy latarkę, patrzymy: rozbita trumna, w śniegu strzęp munduru, podnoszę, w rękawie kawałek kości, szamerunek, dystynkcje, złota nić, próchno, odczytuję napis na kamieniu: generał gubernator Mikołaj Wasiliewicz Prochorow! Złodzieje rozbili trumnę. Depczą po generale żołnierskie buty, a obok kości żony generała... Zawstydziłaby się na widok swych kości w takim nieporządku.
— No dobrze, dobrze — powiedział niemiło Kwieciński — co dalej?
— ...śladu po moich żołnierzach — spojrzał mu w twarz Paweł. — Wojna, klęska, niewola, druty, klęska Niemców. Czytałem w jakichś pamiętnikach, że po zamachu na Hitlera, w Berlinie, mniej winnym, a bardziej zasłużonym dawano do zrozumienia. Tak więc miał popełnić samobójstwo pewien pułkownik, nazwiska już nie pamiętam, stary frontowy żołnierz. Zostawiono go samego w pokoju. W drugim czekano. Pada strzał, wchodzą. Lecz pułkownik spudłował. Krew sączy mu się ze skroni, ale jeszcze się grzebie, żyje i rzęzi w fotelu. Stają przed nim, najstarszy mówi do młodszych oficerów: „Pomóżcie starszemu panu!”. Mówi to uprzejmie, rzeczowo, z całą elegancją człowieka, którego zawodem jest honor, zabijanie, własna śmierć. Człowieka, którego w szkole uczono, że pionowy rowek na bagnecie jest po to, żeby krew po nim spływała. Najmłodszy z oficerów dobija pana pułkownika.
— Dobija — rzekł Kwieciński — no, no, no...
— Pan chce powiedzieć — pośpieszyła Kwiecińska — że wszyscy oni...
— O sobie chce powiedzieć.
— Janku!
— Taki elegancki...
— Ja pana rozumiem — powiedziała. — Pan ma jakieś na przykład... zmartwienie... Ja pana rozumiem. A ty nie krzycz. Ona śpi...
— Kto śpi? — zapytał Paweł.
Byłaby w tym jakaś okropna symbolika? — pomyślał. W alkoholu ulągł mu się widok pokoiku z martwą dziewczynką w białej sukni.
— Bo ją obudzę — zagroziła Kwiecińska. — Boisz się? Zaraz cię zawstydzi.
Co ona takiego powiedziała? Mózg Pawła słabo działał.
— Śpi tam... — Kwieciński pokazał na ścianę z kilimami i bronią.
— Pracowała u sąsiada w polu — rzekła Kwiecińska. — Jutro rano już jej nie będzie. To... — uśmiechnęła się... — A pan się przestraszył. Herbaty panu zrobię... — Lecz nie miała siły wstać. — Przepraszam — powiedziała. — To jest nasza krewna, wdowa po nauczycielu. Ona jedna, mąż traktuje ją jak córkę, ona jedna ma wpływ na męża. Nic dziwnego, ojciec jej był alkoholikiem.
— Sen ma twardy — rzekł Kwieciński, nie opuszczając tematu. — Moglibyśmy nawet zaśpiewać... — Wstał, zachwiał się na nogach: — śpi twardo jak bydlę.
— Janku! — chciała wstać, żeby go posadzić. Ale nie dała rady, głos się jej łamał, oczy tylko patrzyły trzeźwo. Oparła głowę o wysokie plecy krzesła. Nie spuszczała oka z męża. Drżącą ręką nalał sobie wódki i wypił.
Nagle wstał, oczy wlepił w ścianę z bronią. Na tę broń patrzyła także Kwiecińska.
Paweł zrozumiał, że jest w zamkniętej klatce. I że niedźwiedź się poruszył. I że jest zdany na to, co niedźwiedź sobie pomyśli.
Kwieciński z tajemniczym uśmieszkiem podążał ku ścianie. Odwrócił się do Pawła: — Panie Małachowski — powiedział. — Pan mnie przed chwilą chciał dobić...
— Ja, pana?
— Pan myśli, że ja jestem pijany, a ja zaraz panu udowodnię, że ręka moja i moje oko... — Podpierając się pięścią szedł naokoło stołu. Zmiażdżył szklankę.
Pawłowi znów przyszła do głowy ucieczka. Lecz Kwieciński z dziwnie przytomną przezornością zerknął i stwierdził, że walizka jest o dwa kroki i że drzwi do sieni są otwarte.
— Janek! — krzyknęła ostrzegawczo. O czymś musiała wiedzieć, co w tej chwili stało się dla niej jasne.
— Siadaj!
Zawrócił, dotarł do swego krzesła i usiadł.
— Będziemy śpiewali — powiedziała patrząc mu w oczy. — Będziemy śpiewali twoją piosenkę.
Patrzył na nią, szukał ręką szklanki i nagle zaintonował: „Szła dzieweczka do laseczka”... Wciąż patrzył na żonę. Śpiewał coraz zajadlej, a ona mu wtórowała.
Po każdej strofce basowała krótkim okrzykiem: „hu! hu!”. Patrzyła w oczy Pawłowi, jej tors podskakiwał na krześle, głowę oparła o wysokie plecy krzesła i pokrzykiwała swoje: „hu! hu!”.
Paweł trwał na swym miejscu, świat mu już zdrętwiał, załzawiły oczy, myśli skołczały, zimne i coraz zimniejsze jak kartofle w garnku, ręka nie trafiała na obrus, usztywnił się, walczył, ciągnął w sobie z całej siły jakby jakieś druty, ciągnęło mu od żołądka czymś dławiącym, skierował ostrze widelca w stronę śledzi po ratunek, lecz śledź na półmisku zaczął igrać z trójzębem widelca, tarzać się w cebuli, wyślizgiwać i nagle odbił mu się z żołądka. Ze strachu uderzyły w niego poty. Spojrzał, Kwiecińska widziała tę wewnętrzną walkę: monotonne „hu! hu!” kierowane było w jego stronę. Małżeństwo kołysało się, obrus pulsował bielą, huczały kretyńskie słowa piosenki.
Nagle Kwieciński, myląc śpiewem czujność, lekko poderwał się od stołu. Kwiecińska także się poderwała. Stało się to błyskawicznie. Na ten moment być może rezerwowała siły.
Kwieciński zdjął flower ze ściany. Już go miał w rękach: już była przy nim żona.
Kwieciński przybrał minę tryumfującą i bezdennie głupią. A także głupkowato łajdacką. Lufa kierowała się w stronę Pawła. Prawdopodobnie chciał go zastrzelić, w najlepszym wypadku nastraszyć, nie utrzymując między jednym i drugim żadnej granicy. Kwiecińska działała odważnie i zręcznie. Doskoczyła i zaszachowała, prawą pięść trzymając w bliskości i pogotowiu, aby w razie czego broń podbić. Walka trwała w ciszy. Dawała Pawłowi jakieś ułamkowe znaki, które mogły oznaczać, żeby zachował spokój i nie ruszał się z miejsca, wciąż udając przy tym, że wszystko to jest bardzo zabawne. Z kilku zachwiań się było widoczne, że Kwieciński ledwo już trzymał się na nogach. Na tę chwiejność grała Kwiecińska.
Kwieciński tryumfował, prawdopodobnie stwarzał tylko pozory, że chce Pawła zastrzelić, wiedząc, że się nie odważy i że nie będzie strzelał nawet dla postrachu. Lecz ta głupia, przekorna i korcąca myśl przesuwała mu się po czółku. Grał na niepewność, na próbę siły nerwów, również swoich.
Ślina podeszła Pawłowi do gardła, nie bał się, w jakimś kąciku myśli pragnął nawet, aby padł strzał, z wytężenia zamgliły mu się oczy, trzymał się brzegu stołu i czuł, że zaczyna się osuwać.
Ostatni widok, jaki pamięta, to moment, w którym Kwieciński runął na podłogę, i moment, w którym Kwiecińska pokierowała jakoś tym runięciem, i tak jakby podstawiła mu nogę. Lecz to już w obolałym mózgu tylko sobie wyobraził.
Jak i to, że dynia na kredensie kołysała się od brzegu do brzegu.
Na tej wyobrażonej dyni skończyła się jego świadomość.



„Dzień następny“

Pierwszą myślą było, żeby wyjechać, dowiedzieć się o pociąg, już po drodze, nawet się nie pożegnać, po prostu uciec i dać tym wystarczająco do zrozumienia.
Obudził się wcześnie rano, w pustym pokoju, w łóżku. Obok stała maszyna do szycia, przykryta żółtą serwetą, pod maszyną strzępy materiału, w donicy krzew lipki jasnozielony, o wodnistych liściach, pod ścianą kilkanaście par starych butów i worek kartofli. Na półeczce zeszyty szkolne, gipsowa lalka, której wypadły oczy, na podłodze ślady rozdeptanego gipsu. Pachniało zielskiem, pościel pleśnią, w kącie plenił się grzyb, u sufitu wirowały cienkie muszki, okno było otwarte, za oknem aż po niebo wznosiło się pole ogarnięte słońcem. Dolatywało stamtąd brzęczenie niewidzialnego roju innych muszek, skrzypiał żuraw. Na horyzoncie stał wóz drabiniasty. Stary człowiek w szortach polewał koła, podskakiwał od bryzgów wody i łajał konia, który kręcił się wyuzdany po ściernisku jak centaur o tłustym zadku Kwiecińskiego.
Na bielonych deskach powały wymalowany był wianuszek róż z niebieskim ptaszkiem pośrodku. Gdy patrzeć, ptaszek obracał się w oczach.
Głowę miał wolną, bez skutków po wódce, pamięć zaczynała dopiero powracać i koszmar nocy. Zmęczył go widok wirujących muszek, wstał i wyprostował worek z kartoflami, przysuwając go do ściany. Zakręciło mu się w głowie, wrócił na swe miejsce i nagle zdał sobie sprawę, że spał w łóżku, a wcale się nie rozbierał. Był we własnej piżamie, ktoś go rozebrał, dostrzegł walizkę, stała na krześle, była otwarta, przestraszył się, ale nie sprawdził, czy rewolwer został odkryty. Postanowił przypomnieć sobie przebieg w kolejności. Były tam jakieś momenty podejrzane, z których trzeba by wyciągnąć wnioski, lecz niewiele sobie przypominał. Wkładano mu coś w głowę, głowa go bolała, próbował sobie przypomnieć, co mu wkładano wlewając wódkę?
Po raz pierwszy poruszył się o świcie, przez sen słyszał wtedy gospodarzy. Trzeźwi i świeżutcy ćwierkali za ścianą jakby nigdy nic, parokrotnie chluśnięto wodę przez próg.
Teraz dopiero zauważył, że tuż obok łóżka na skrzynce ktoś postawił miskę z wiśniami, przykrytymi zielonym listkiem, z myślą pewno o skutkach przepicia.
Oczekiwał tłumaczeń, przeprosin, i już się ich nasilenia obawiał. Przypomniał sobie, że i on też bredził, że popadł w karygodne gadulstwo.
Patrząc w okno — drgnął — ktoś cicho wszedł do pokoju, i to już przed chwilą, rozmyślnie cicho, drzwi nie skrzypnęły. Spojrzał, stała przed nim jakaś dziewczyna. W białej bluzce i zetlałej spódnicy na zatrzaski, z lewego boku szarpniętej ząbkiem drutu kolczastego, ciemna i wychudzona, o miedzianej, spalonej twarzy.
— Dzień dobry — powiedziała. Lecz bez uśmiechu.
Usiadł na łóżku i podgiął kolana. Z zaskoczenia nie odpowiedział na powitanie, zdziwił się, że tak ostro patrzy na niego i że nie zapukała do drzwi.
— Aleście narozrabiali — rzekła.
— Ja? — Był w niewygodnej sytuacji, trudnej do rozmowy,, nie mógł nawet wyrazić godnego zdumienia.
— Pan nie. Ja wiem.
Nie najprzyjemniejszy miała wygląd. Stojąc w nogach łóżka patrzyła czarnym okiem znad wygiętej szyi.
Nie są przyjemni ludzie, którzy patrzą trochę z góry, jakby oceniali odległość. Była średniego wzrostu, twarz miała suchą, a śniady kolor skóry im bliżej uszu przecierał się i jaśniał jakby za dotknięciem palców. Nad lewą brwią świeciła niebieskawa szrama.
Stała zanadto wyprostowana, zanadto pewna. Mówiąc przykładała rękę do spękanej politury oparcia łóżka, odrywała ją, zatrzymywała w powietrzu i znowu uderzała dłonią o poślizg drewna; była w tym jakaś zbędna precyzja.
— Pani — zapytał — kto?
— Mieszkam tutaj.
— Czy pani jest tą wdową?
Błysnęła mu świadomość z nocy. Spojrzał z niedowierzaniem.
— Oczywiście — odpowiedziała, jakby to był stan normalny i pożądany. Mogła mieć lat siedemnaście.
— Hm.
— Właśnie — rzekła. — Pan tu nie wytrzyma.
— Chciałem rozmówić się z państwem Kwiecińskimi.
— Ja już mówiłam.
— Pani?
— Rozmawiałam z wujkiem dziś rano. To nie dla pana rozmowa — wygięła szyję pogrubioną jak od tarczycy.
Rozejrzała się po pokoju, podeszła do kąta, podniosła coś, co jej wydało się nieporządkiem, i rzuciła w kąt drugi, a gdy się prostowała z nachylenia i przytrzymała ręką ściany, na szarej klejowej farbie został ślad paznokci jak od pazurów zwierzęcia. Wróciła na swe poprzednie miejsce.
Uczepiła się go bzdurna myśl, że gdzieś już ją musiał widzieć, w złych okolicznościach. Albo była typem, który w ogóle go odstręczał i wtedy do kogoś typ jest podobny.
— Wujek się rozpił — rzekła swym niskawym głosem: — fatalnie. Od tej śmierci. Ale przedtem też dawał sobie zdrowo. Takiej jest już kompleksji. Pan tu nie zostanie. Za ciężko dla pana. Rozmawiałam z nim dzisiaj i przekonałam go, że pan zamieszka zaraz obok. Wyraził zgodę. Mam na niego wpływ, umiem z alkoholikami rozmawiać. To bardzo dobry człowiek, jak wszyscy, którzy piją... Niech się pan temu nie dziwi.
— Pani ma wpływ?
— Oczywiście... Skoro pan tu przyjechał, taki kawał drogi... Jest u mnie wolny pokój. Niedaleko stąd, kilka kilometrów, nad Wisłą.
— No, bardzo dziękuję, ale... — propozycja wydała mu się w jakiś sposób nieprawidłowa. Coś w niej było nie tak, za dużo słów. — Pani ma rację — powiedział — ja stąd wyjadę, tu nie ma już co... Dosyć... jak gdyby wpadłem. Nie jest w moim zwyczaju wpadać.
— Tak myślę — wychyliła głowę ze spęczniałej szyi.
— W każdym razie dziękuję za miłą propozycję.
— Ponawiam — rzekła inteligentnie.
— No... nie. Dziękuję. Pani wynajmuje letnikom?
— Tak. Radziłabym się przekonać, niedaleko stąd. I tanio.
Zawahał się, czyżby już ta rozmowa był to wpływ Wereszczyńskiego? Wręcz niemożliwe... Na domiar ta była jeszcze młodsza. Także wyglądała niezbyt przyjemnie. Zwłaszcza w oczach. W oczach jakaś skaza i skaza na czole... Dlaczego wszystkie „one” mają nieprzyjemne oczy? Skąd ten gatunek po drugiej wojnie? I ten rodzaj podejrzanej troskliwości? Czyżby pękła bania społecznej opieki nad... żarty na bok — nad starszymi panami?!
— Panu szkodzi wódka — dodała. — To widać. Nie przywykły, a dzisiaj, jak znam, zaczną od nowa. Wuj ma trzydniówkę, wczoraj zaczął, dzisiaj się nie obejdzie bez strzelania do gawronów, tak to będzie: do gawronów, a potem pójdzie na cmentarz i tam cała szopa, aż go kiedy zamkną... Ciocia ma zdrowie cholerne, razem z nim. Jechał pan cały dzień tutaj — za dużo mówiła — i co, będzie wracał? Oni się zgodzili, przyjdą odwiedzić pana, jak ich znam, zaraz w niedzielę. I wszystko będzie okej... A tam to co innego. Tam ja jestem — rzekła dumnie.
Za dużo mówiła. Jak na nią, za dużo, wyglądała na małomówną i taką w zasadzie być musiała.
— Sześć kilometrów to chyba pan przejdzie?
— No, wie pani! — aż się obruszył.
— Chyba tak? — nie zrozumiała.
— No wie pani! — roześmiał się kwaśno.
— W pana wieku...
— Dajmy pokój! Dlaczego?
— Wezmę pana pod rękę. W jednym miejscu jest bystra górka, taka sobie.
— Skądże! Codziennie robię osiem kilometrów.
— Ale upał... — podniosła palec w górę. — Wczoraj znieśli jednego z pola; serce.
— Żyje?
— Nie wiem. Nie wiem, czy żyje, nietutejszy. Tak jak ja przyszedł na robotę w polu. Jakiś starszy człowiek... — przymierzyła wzrokiem: — młodszy od pana.
Nie wyglądała na okrutną. Starała się być elegancka, życzliwa. Tamta była inteligentniejsza, z tamtej biła świadomość. Tak pisze Wereszczyński.
Po co ona to powiedziała o sercu? Twarz miała posępną, ale jakby uczciwą.
Błysnęła mu uboczna myśl, że w porównaniu z tamtą, wereszczyńską, ta była obiektywnie sądząc sto razy ładniejsza.
Przeprosiła grzecznie i wyszła. Trwało to krótko, gdy wróciła, był już ubrany, umyty, ogolony, w wielkim pośpiechu. Przyniosła śniadanie na drewnianej tacy, jajecznicę, chleb z masłem i mleko w garnuszku z takim samym niebieskim ptaszkiem jak na suficie. W drzwiach ukazała się Kwiecińska, onieśmielona, niepewna, blada, w szarej sukni, z kukiełką szarych włosów, upiętych w kok wysoko. Była zakłopotana, stanęła w odległości. Paweł przerwał jedzenie, wstał, podszedł i przywitał się; ukryła oczy. Mogłaby powiedzieć, że całą noc płakała.
— Najlepiej będzie — powiedziała szybko — zanim Janek wróci z pracy, pan sobie pójdzie zobaczyć pokój u naszej Antoniny.
Ukłonił się, był w samym środku prowincjonalnej dobroci, troskliwości i prowincjonalnego wykolejenia.
— Tak chciałam — załamała drobne rączki — zobaczyć pana i poznać. Tak chciałam porozmawiać wreszcie z kimś i wszystko nie wyszło... A jeżeli wyszło, to okropnie. Wstyd pomyśleć. On dzisiaj, głupstwo takie, okropność, będzie strzelał... — spojrzała na Antoninę. — Dam głowę, że będzie strzelał. Biedny, nieszczęśliwy człowiek... I tak wszystko — zerknęła ukradkiem: — A jajecznicy pan nie zjadł, Boże drogi, nie smakowała, wszystko u nas takie niewydarzone i niesmaczne, Toniu, dlaczego dałaś tyle tłuszczu, obrzydzić można...
— Ciocia smażyła, teraz mówi.
— Ach ty! — załamała ręce. — Jak zawsze! Prawdomówna. Przed tym jednym to pana ostrzegam — roześmiała się zupełnie wesoło, jakby mimo woli: — przed prawdomównością. Ale serce ma dobre.
Antonina przyjęła ten uśmiech bez uśmiechu. Kwiecińska zaczerwieniła się w drugiej fali uświadomienia swego kłamstwa i pod jakimś pozorem wyszła.
Co z tym strzelaniem? — pomyślał. — Aluzja? Widzieli rewolwer? Odkryli jego strach i panikę? Chcieli się go pozbyć? Antonina ma go spławić?
Usiadła blisko drzwi, jakby zamierzała go pilnować. W oczekiwaniu tym było nieprzyjemne milczenie, z którym nie wiadomo, co począć.
— Czy pani także znała Wereszczyńskiego? — zapytał, nie wierząc.
— Tak.
Zdumiał się, wszyscy go znali, wszędzie zostawił wspomnienia jak kukułcze jajo.
— Prawda, przecież był tutaj.
— Był — spojrzała jakby podejrzliwie. Dostrzegł to spojrzenie.
— Pani wie? Nie żyje.
— O!
Nic więcej! Ścieżką za oknem, na tle uniesionego ramienia żurawia, jak bąk, który wykręcił się zza nogi stołu, ukazał się wrzecionowaty Kwieciński — już wracał, już był w progu, wyrwał się z biura na chwilę — do „miłego gościa”. Nie pamiętał widocznie, na co rano się zgodził.
Teraz w progu dowiedział się od Antoniny i posmutniał jak dziecko.
Specjalnie „zajrzał po drodze, żeby się dowiedzieć, jak zdrowie?”. Był bezwzględnie trzeźwy, „nie ten”, różowy, podczerwieniony słońcem, w długich butach, błękitnej koszuli z krótkimi rękawami, dobrotliwy, zdyszany, i taki, który by godzinami strugał dziecku pajacyka z drewna. — Nie pozwolę! — wyciągnął do Pawła ręce. — Jakże to? Bez śniadania? Bez pociechy religijnej?
— Pozwolisz — rzekła Antonina.
— Może wczoraj — powiedział zdruzgotany Kwieciński — może wczoraj nie wszystko było tak... — mówił jak najbardziej niewinnie: — nie tak, jak należało, i nie tak, jak to sobie umyśliłem... Boże drogi, ale pan się przecież nie gniewa?
— Zamilcz — powiedziała.
Była już spakowana.
To znaczy zdjęła buty i przewiesiła je przez ramię, w ręce trzymała wiejski węzełek zawiązany z chusteczki. Nerwowo kręciła się w oczekiwaniu, jakby nie miała innego celu poza wyprowadzeniem Małachowskiego z tego domu. Zarzuciła Kwiecińskiemu ręce na szyję:
— Sam dobrze wiesz, że muszę zarobić.
— Jakże to — spojrzał na Pawła — ty będziesz brała pieniądze?
— A co mam brać?
Może to było i lepiej? Tym bardziej że argument zapłaty sparaliżował jakoś Kwiecińskiego.
— Jeżeli pan woli — rozłożył zgorszony ręce.
Paweł przymierzył siebie w myślach — zobaczył, jak to będzie szedł z tą bosą dziewczyną, on, w słomkowym, włoskim kapeluszu, w bladoszarym, pepitkowym garniturku, z walizką, dość ciężką, i nieokreślonym lękiem, skłóconym przez bijące czarne źródełko ustawicznej pamięci o Wereszczyńskim.
Znów zarzucając mu ręce na szyję, Antonina odprawiła Kwiecińskiego i wysłała z powrotem do biura.
Ale wrócił po chwili i zapytał ją o coś na boku. Zaprzeczyła i dała mu na to słowo. Więc ostatecznie poszedł obiecując, że w niedzielę odwiedzi. Kwiecińska już się nie pokazała.
Antonina wyciągnęła leżak przed dom i poleciła Pawłowi, żeby poczekał. Sama poszła po należność za pracę w polu.
Nie było jej kilka godzin. Dochodziło południe, siedział w ciszy. Przed oczami miał widok na wzgórze i na wianuszek kamieni ułożonych w rozburzoną barykadę u horyzontu. Zdrzemnął się, znów go obudziła, była z tym samym węzełkiem: — Idziemy.
Wziął walizkę, chciała mu pomóc, nie pozwolił.
Minęli drewniany kościół, okrążyli niewielki staw, przykryty rzęsą, i skręcili w pola.
Zdziwiło go, że milczy.
Ale to może było lepiej?



Matka Boska Częstochowska

Nie jest bezpiecznie, myśli, w tej sytuacji mieć przy sobie broń do zrabowania. A może rewolwer odkryty w walizce jest powodem propozycji Antoniny?
Jest to jedyne wykroczenie, na przekór, odwaga na przekór władzom, już trzeciej władzy państwowej w jego życiu. Rewolwer symbolizuje wolność osobistą. Jedyne przestępstwo, na jakie w życiu sobie pozwolił. Gwarantuje wolność osobistą w stosunku do własnego życia, myśli tak w kółko, słysząc szuranie walizki o trawę. Jest już południe.
Antonina milczy, idą szybko.
Wiejska droga wpada coraz głębiej w spękaną ziemię. Przed nimi pod rozpalonym niebem jedzie wóz pełny snopów żyta. Oś skrzypi, gorący piasek sypie się po zeschniętych szprychach, omotanych promieniami słomy, smar topnieje w panewkach i chwiejnymi iskrami spada w pył ziemi. Dym z dalekiego komina cienkim włosem ledwo dotyka nieruchomego błękitu.
Motyle ukryły się w trawie, coraz dłuższe przerwy zapadają w graniu świerszczy, wreszcie i one cichną, wóz wciąż jedzie przed nimi, słychać łańcuch przy dyszlu. Kołacze i wysoko dzwoni, mgła słoneczna pokrywa zbielałym złotem wszystko, czego już oczy nie widzą.
Antonina idzie tuż za wozem i trzyma się ręką źdźbła słomy, Paweł postępuje za nią z opuszczonymi ramionami i myśli o lekkich śladach jej stóp, które wybiegają spod jego oczu. Widzi siny, obnażony żelazną obręczą koła kamień i chce ostrzec, lecz nie dobywa głosu. Czuje, jak w słońcu puchnie mu kark i parcieje szara pepita. Poprzez czerwień powiek u wylotu drogi dostrzega małe okienko drżącego nieba.
Na opustoszałych gęsich trawnikach ukazują się chałupy, a za nimi gaj śliwowy czarny, zimny jak woda. Chłód wygania stamtąd leniwy puch dmuchawca. Wieś jest pusta. Złote szyby w oknach, miski leżą zostawione przed progiem, w domach zdaje się nikogo nie ma, obory są puste, jakby je wymiotła zaraza, może jakiś starzec w ostatnim pokoiku z wyrka patrzy nieprzytomnie w sufit? Antonina skręca na glinianą ścieżkę w kierunku sadów. Idą teraz gęstym korytarzem wśród drzew, Paweł znów widzi jej pięty i ścięgna w połyskującym szlifie. Bliźniacze palce cicho suną po zielonej trawie, niebieskie dzwonki kwiatów chwieją się bezgłośnie. Dlaczego ona milczy?
Zastanawia się, jaki też ona może mieć charakter? Sądząc teraz po swobodnym chodzie powinna być nie najgorsza. Przygotowuje sobie kilka delikatnych powiedzeń, widzi całą jej nędzę, wzrusza go zwinny lot jej dłoni, powodowany pewno głodem i pustką w sercu. Należałoby zapytać, dlaczego mąż umarł? A może nie należało?
W mroku listowia potknął się i z trudem odzyskał równowagę. Stanął pod drzewem. Antonina słyszy go poprzez plecy.
— Idzie pan? — zapytuje i także przystaje. Ręką przytrzymuje się gałęzi spadającej z pochylonego łba wierzby. Po co mu to wszystko?
Widocznie potrzebne. Nic nie dzieje się bez potrzeby. Od początku działał z własnej woli.
Próchno zalatuje pleśnią. Rosną tu niezdrowe psie grzyby, na jednym z nich umknęła mu noga. Bezkrwisty owoc stracił teraz całą swą urodę i zgubił kapelusz.
— Idę. Idę*
— No dobrze — mówi szorstko. Jest jakby niezadowolona. Być może myśli jej podążają szybciej aniżeli droga.
Paweł traci wątek cienkich rozważań. Ścieżka biegnie w dół, jest ciemnawo, u góry tylko srebrna rosa blasku osiada na pilśniowych listkach, odwróconych spodem ku niebu. Nagle obcy powiew roztrąca pobladłe witki. Antonina rozgarnia wiklinę i wychodzi na słońce. Przed nimi świeci biała powierzchnia Wisły.
Idą teraz wysokim brzegiem. Na wodzie kołysze się olbrzymie powietrzne lustro i za każdym uchyleniem razi w oczy. Antonina ogląda się poza siebie jakby w obawie, że zechcę jej uciec. To się nazywa blisko.
Po lewej ręce piętrzy się kamieniołom, a u stóp rozbitych głazów prowadzi wąska ścieżka, zasypana szklistymi odłamkami skały. Utarte nogami na długość ludzkiego kroku ranią więcej oczy aniżeli podeszwy.
Nagle kamieniołom cofa się w głąb i otwiera białą, ogołoconą przestrzeń, równą, zaoraną gąsienicami ciągników, jak spod dywizji czołgów. Pustynia zamknięta jest kilometrową wysoką skałą w skośnym układzie warstw. Gigantyczny teatr w starej zębatej bieli. W której połyskują jakieś punkciki światła. To uczepieni ściany robotnicy w hełmach. Kilofami odrywają poruszone wybuchem skalne bloki.
— Odpoczniemy — mówi Antonina i szuka miejsca akurat na tej pustyni zalanej słońcem. Czy ona tego nie widzi? Nie widzi, siada na szynach kolejki, Paweł obok niej. Nie chce mu się protestować, nie jest mniej wytrzymały aniżeli ona.
Antonina wyjmuje pieniądze z zanadrza, same dwudziestozłotówki, kładzie na białym pyle ziemi, pochyla się i zaczyna liczyć. Teraz jej ta chęć przyszła. Chmurzy twarz w skupieniu, milczy, nie może się doliczyć — przebiega palcami, lecz widocznie wciąż jest nie tyle, ile być powinno — uderza więc pięścią z pasją. Wtedy jeden płatek przykleja się do ręki. A gdy chce go oderwać, uprzedza ją, spada miękko i siada w tartej skałce. Zgarnia więc to wszystko w kształt szmacianej piłki i niedbale chowa w kieszeń.
— Idziemy — mówi. — Pan odpoczął?
— Tak.
— To dobrze.
— Zarobiła pani?
— Gdzieś mi się dwadzieścia, kurwa, zapodziało.
Była zła. Jego wina, mógł nie zapytywać.
Pustynia kamieniołomu kończy się gorącym piaskiem, kępami suchej trawy i gęstą ścianą drzew. Drogę zamyka wysoki płot, jak do osady prehistorycznej.
Antonina zatrzymuje się przed sztachetami. W głębi drzew stoi sczerniały dom, kryty gontem. Mógłby tu mieszkać samotny rybak. Na progu paruje szaflik gorących kartofli. Ktoś więc chyba jest.
Poderwała palcem haczyk przy furtce.
— Czy to tutaj? — zapytał.
Odwróciła się, jej lekko garbaty nos pokrywały krople potu, chudy palec wciąż podtrzymywał skobel. Cień znużenia podbił oczy. Zerknęła skosem. To skośne spojrzenie nagle mu coś przypomniało. Nie był pewien.
— Tutaj.
— Ja panią przecież muszę znać... — powiedział i wlepił w nią wzrok przymglony słońcem.
— Nie — zaprzeczył. — Nie znam. Skądże!
Ale zaczął szukać w pamięci:
— Czy to możliwe? — zapytał.
Lecz myśl jak zbłąkany motyl nad papierowym kwiatem krążyła daremnie.
— Czemu pani się uśmiecha?
Wydawało mu się, że Antonina zagrodziła mu drogę. Oparła plecy o sztachety, wahała się nad czymś przez chwilę i przecież zamierzała coś uczynić. Żar bił z nieba, otarła dłonią czoło i uporczywie na niego patrzyła. Palce jej lewej ręki pobiegły wzdłuż bluzki w górę, odpięły najwyższy guzik. Myślał, że w jakimś celu sięga po pieniądze albo po co, wyraz twarzy miała radośnie jakoś niedobry. Odsłoniła jedną stronę bluzki, przyciskając ją dłonią:
— Widzi pan? — zapytała.
Nad brzeżkiem koszuli o zębatym hafcie widniał medalik. Matka Boska Częstochowska o czarnej twarzy świeciła złotem nad zgrzebnymi nitkami, łańcuszek jak nanizana na włos kasza perłowa przelatywał suchym obojczykiem.
— Czy pan poznaje?
Podniósł głowę nastraszony.
— Nie poznaje pan? — Potrącony medalik błysnął i zgasł jak żużelek węgla na wolnym powietrzu.
— Matka Boska Częstochowska — rzekł Paweł z czcią, która, wiedział, była tu nie na miejscu. Czuł lodowate zimno na grzbiecie.
— Na mnie niech pan popatrzy — rzekła cierpliwie. — Popatrzy na mnie...
— Nie rozumiem — powiedział cicho.
Opuściła dłoń i powiedziała na wprost jego twarzy:
— To pan uderzył mnie w twarz. To był pan!
— Jak? Kiedy?
— O Boże! — zniecierpliwiła się. — Miałam lat dwanaście. I to był pan. Moje nazwisko Herodek!
— Antonina! Teraz już wiem. Antonina Herodek. Pani jest córką Herodka! Więc to był podstęp!
— Nie ma strachu — rzekła. — Tylko przypadek. Żadnego strachu.
Otwarła furtkę.
Cofnął się, lecz zaraz się wyprostował:
— Wie pani co? To się dobrze składa. Tak się złożyło, że już: się nikogo nie boję.
Wszedł do ogrodu. Haczyk kołatał za jego plecami.
— Bardzo proszę — powiedział. — Jeżeli uderzyłem, musimy to sobie przypomnieć.
— Medalik dostałam parę dni przedtem od pani Gruszkowej, Pan nie pamięta? A wtedy pan na niego tak patrzył... patrzył... Nie pamięta pan? Później ojciec kazał mi go zatrzymać, że przyniesie szczęście.
— Przyniósł?
— Nie, nie przyniósł.
— Oczywiście, że wszystko pamiętam. Pani mnie obraziła. Z całą świadomością. To pamiętam.
— No nic — roześmiała się — no nic. Już po wszystkim. A teraz będzie pan tu miał jak w raju. Śniadania, obiady... Bardzo proszę — pokazała drogę.
Poszedł za nią. Ścieżką, która omijała krzaczki suchych niebieskich kwiatków.
— Zostałem tutaj ściągnięty podstępnie — rzekł ponuro.
Wstąpiła na drewniane schodki.
— Jeżeli przygotowała pani na mnie jakieś narzędzie...
— Żartuje pan.
Zatrzymał się:
— Teraz rozumiem. Pani namówiła Kwiecińskiego, żeby mnie zaprosił.
— Nie. On to zrobił z własnej głupoty. Daję słowo.
— Ten stary łajdak Wereszczyński agitował...
— A co, ja z własnej woli nie mogę być łajdakiem?
Z wnętrza domu zaleciało piwniczną wilgocią. Jeszcze chwilę przedtem by się wymówił, teraz musiał się godzić, aby nie okazać strachu.
— Jeżeli pan koniecznie lubi — powiedziała, biorąc z jego rąk walizę — przykre rozmowy, to proszę. Ale radziłabym umyć się, odpocząć. Jestem bardzo miłą gospodynią.
Pod gontowym daszkiem nad schodami pochylił głowę. Gorący promień słońca dotknął mu karku. Widział iskry gwoździ na wklęsłym stopniu. Oślepiły mu oczy. Parujące kartofle zatruwały powietrze. Bliskością świni. Tak jak należało postąpić, wszedł za nią do środka. Znalazł się po drugiej stronie kotary, w kuchni.
— To mi nawet odpowiada. — Co miał powiedzieć? — Lubię tego typu zaciszne miejsca. Ciekawy jestem, jaki jest mój pokój?
— Śniadania, obiady, kolacje. Dobrze gotuję. To pewne. Składam pieniądze na magnetofon. Ile pan zapłaci?
— Tyle, ile pani zażąda.
— Tyle, to nie. Jest mi teraz przykro.
— Wcale nie wygląda pani na człowieka, któremu przykro.
— A co mówili o mnie, gdy wyjechałam? Po tych... wypadkach?
— Wie pani, ja nawet nie wiedziałem, że pani wyjechała. Po śmierci ojca?
— Raz to się pan dowiadywał. Wiem o tym. A ja powiedziałam sobie: muszę żyć. Takie powiedzenie jednak coś znaczy. Pan to wie. Pan żył.
— Do pewnego stopnia, znaczy.
— Gdyby pan teraz podszedł i próbował mnie zabić, tobym się broniła. Pan sobie nie wyobraża jak! W obronie mojej nikt by nie stanął. Pijany Kwieciński? Widziałam was wczoraj przez szparę w ścianie. Widziałam, jak pan się przestraszył. I jak pan zemdlał. To ja kładłam pana do łóżka. I ten pistolet już widziałam. Przyjrzałam się panu i pomyślałam, że jest pan teraz niebezpieczny. I nie bojąc się pana, przyprowadziłam tutaj. Ma pan jeszcze w walizce papiery Wereszczyńskiego. Nie przyznał pan się, mnie to nie obchodzi. Nikt mnie nie obchodzi, za dużo dostałam po głowie, dwie śmierci, ojca i męża. Jest pan tak niebezpieczny, jak mój ojciec, może pan coś zrobić, o czym pan by kiedyś nie pomyślał. Czy mówię głupio? A swoją drogą, czy pan rzeczywiście zamierza?... Popełnić? W gruncie robi mi pan świństwo, przyjeżdżając tu z tym...
— O czym pani myśli? Gdybym miał zamiar naprawdę, tobym nie mówił.
— Ale pan się pochwalił: „nikogo się nie boję”. Od razu się domyśliłam. Powinnam zawiadomić. No jak, na dobrą sprawę, co? Powinnam?
— Nie zawiadomi pani.
— Dlaczego?
— Bo pani stąd nie wyjdzie.
— Wybiegnę i pan mnie nie dogoni.
— Nie wybiegnie pani.
— Tak pan mówi? A kiedy pan „to” zrobi?
— Co?
— Zwleka pan z odpowiedzią. Ja bym nigdy. Wlokłabym się już w strzępach za kołami... i jeszcze bym żyła. Tak mówię, jak myślę. Ja bym tego nigdy w życiu nie zrobiła. I za nikogo bym nie oddała żyda. Ci, którzy tak mówią, kłamią. Zawsze muszą myśleć, że, oddając, jeszcze się uratują.
— No... dosyć. Dość! Zostaję tutaj. Proszę mi pokazać mój pokój.
— Czemu pan tak patrzy?
— Proszę pokazać, powiedziałem.
— Pan krzyczy na mnie?
— Nie krzyczę. Tylko proszę pokazać.
— Jak pan poprosi...
— Oczywiście, że proszę. Nic innego. Tylko prędzej. Za poniżające bym sobie uważał dyskutować z panią. Mogę najwyżej przeprosić. To co innego.
— Dlaczego?
— Bo nie wiem, w jakim stopniu jest pani inteligentna.
Tak jak się miała rozgniewać, roześmiała się:
— Proszę, proszę... bardzo proszę — otwarła drzwi. — Oto ten pokój.
Nie mogąc się cofnąć, szedł, wiedząc, że brnie dalej.
Pokój był rzeczywiście przygotowany, nawet podłoga świeżo umyta, pod oknem drewniane łóżko, czysta jak gdyby pościel. Za oknem cień sadu i listki śliwy z białą solą zimnego światła. Położył kapelusz na krześle.
Zaraz na lewo od drzwi zobaczył kredens. Stary, niewielki, bardzo stary, z płaskorzeźbą na prawych drzwiczkach. O górną galeryjkę zaczepiony był wianuszek czosnku.
Dotknął ręką lica kredensu. Na brzegach szarej, suchej kości drewna jak od strzału śrutem widniały kropki gęsto usianego kornika. Dotknął palcem rzeźby, przedstawiała postać jakiegoś bogatego szlachcica. Wytarte czoło, drewniane policzki i dwie łupiny ślepych oczu połyskiwały oliwkowym uśmiechem.
— Oto prawdziwa robota. Bardzo stara. Skąd pani to ma?
— Po moim ojcu.
— Tak?
— Dostał od pana Kalinowskiego na przechowanie. W depozyt, nawet ojciec miał pretensję do pana Kalinowskiego, że się nie upomina i jakby tym z góry uważa ojca za nieuczciwego. I darowuje mu to, był delikatny, kochał mojego ojca.
— Kto to był pan Kalinowski?
— Wariat. Jak widać.
— Hm.
— Ładne, co? Ma swoją wartość. Pan by ocenił?
— Można otworzyć?
— Proszę. Drzwi zaraz wylecą.
Wyjął drzwi i odstawił na bok. Na dnie kredensu stały buty narciarskie i biała laska. Laska zachwiała się i wypadła. Podniósł, była po Herodku, który na starość z alkoholu oślepł. Może nie tyle, co kłuł swym nieszczęściem w oczy. Byłby szczęśliwy, że Małachowski podniósł mu laskę, rzekłby: z pietyzmem.
Paweł otrzepał ręce:
— Co to może być? — spojrzał na wewnętrzną galeryjkę na wysokości jego oczu.
— Co takiego?
— Szufladki. Można wyciągnąć?
— Proszę.
— A, ta?
— Nie wiem, nie wiem — stanęła za plecami i wychyliła głowę przez jego ramię.
— Czy ma pani kawałek czegoś, jakieś dłutko? Albo jeszcze co innego... Ktoś, widzi pani, forsował ten zameczek...
— Forsował?
— No, dłutko!
Zniknęła, zaraz przyniosła skrzynkę z narzędziami.
— O, tak! — zgodził się. — To będzie dobre. — Wybrał ze skrzynki drucik i szczypce. Zgiął na końcu drucik, a potem wyprostował.
Patrzyła mu przez ramię. Wyciągnął trzy szufladki, zatrzymał się nad czwartą.
— Co jest? — zapytała.
— Tego na oko nie widać. Czy widzi pani?
— Na oko nie widzę — odpowiedziała posłusznie.
— Pracował nad takim z sześć lat. Może więcej? Robota dworskiego majstra. Miał czas, po deskę jechał cztery mile i opatrzył ją sobie oczami jak Pismo Święte, dłuto trzymał w oliwie, klej gotował jak ryż dla śmiertelnie chorego i myślał, zobaczymy, co on też wymyślił? Zastanowiła mnie rzeźba, bo szufladka to głupstwo... Widzi pani, ta czwarta jest o jakie dwadzieścia milimetrów płytsza.
— Więc co?
— Jest skrytka. Chowano sekrety. Pieniądze, niekiedy. Złoto. I kolczyki.
— Sekrety? Pan mówi? Kolczyki?
— Tak. Pani to potrzyma — wyjął szufladkę i dał jej do rąk. Sam pochylił się z drucikiem w ręce. — Trzeba odpowiednio nacisnąć...
— Coś się otworzy?
— Zgadła pani... Ale się nie otwarło.
— Dlaczego?
— Bo trzeba się zastanowić. Kupię — wycofał głowę z wnętrza kredensu. — Oczywiście kolczyków może nie być. I na pewno nie będzie. Kupię, bo mi się podoba ten szlachcic. Gdybym chciał to kupić, to ile by pani zażądała?
— Chyba dwa tysiące — rzekła pewnym tonem, patrząc w oczy.
— A warte jest dwadzieścia.
— Niemożliwe! Tak? Niemożliwe! Sprzedać panu, sprzedam. Już po żalu. Pan by naprawdę kupił?
— Żalu? No, ja mam do pani urazę, oczywiście. Ale kupić od pani mogę. Za dwadzieścia jeden tysięcy. Dodatkowo tysiąc za oliwkowy kolor tego szlachcica. Całość warta jest więcej.
— Ile?
— Trzydzieści.
— Pan żartuje!
— Sprzeda pani? Podpisałbym zobowiązanie i wysłał pieniądze natychmiast po powrocie do domu.
Zaskoczona, patrzyła z niedowierzaniem:
— No, ale, jeżeli warte jest trzydzieści? Pan sfę przecież zna.
— Powiem pani całą prawdę, dla znawcy jest warte czterdzieści.
— To już pan kpi! Jak mi pan udowodni, że to tyle jest warte?
— Tego pani nie udowodnię. Musi pani wierzyć na słowo.
— No to jak?...
— Pani chciała dwa, daję pani o dziewiętnaście więcej. I tyle samo zysku przynosi pani moja znajomość rzeczy. Spodobał mi się ten szlachcic. A pani wie, jak powiem: tak — to płacę. Choćbym się omylił. Za omyłkę też płacę. No więc?...
— Chwila... chwila... — zaczęła się miotać: — Małą chwilkę... — Cofnęła się do okna i znów stanęła przed Pawłem. Jakaś nerwowa siła przenosiła ją z miejsca na miejsce, dotknęła palcem kredensu i tak jakby chciała dotknąć palcem także i Pawła:
— Pan mówi serio — powiedziała zgorszona. — Ostatecznie cofnęła się o dwa kroki: — O Chryste!
Nie wiedziała, co powiedzieć:
— Dwadzieścia pięć — rzekła posępnie.
— Nie.
— Pan jest jak szatan.
Zdjął kapelusz z krzesła i usiadł. Rozluźnił krawat, rozpiął kołnierzyk i poprosił o szklankę zimnej wody.
Szła do kuchni, zawróciła:
— Ale, mówmy dalej?...
W kuchni zgrzytnęło naczynie o blaszane wnętrze kubła. Przyniosła wodę w cynowym kubku. Także był stary. Gdy ocierała dłonią spadające od spodu krople, pomyślała o jego cenie. Gdy mu wręczała, spod końców jej palców na zimnym metalu uciekły matowe obłoczki pary. Cieniutki uśmieszek zjawił się na jej czarnej twarzy:
— Dwadzieścia pięć.
— Dwadzieścia jeden.
— Jeżeli nie dotrzymam słowa — popił łyk — może mi pani — wypił drugi wolniutko — w pysk oddać. Słyszy pani?
— Gra pan w pieniądze? — uśmiechnęła się pochylona w jego stronę.
— Gram. Chciałaby pani powiedzieć, że to nieładnie, ale pani szkoda tych dwudziestu.
— Nie powiedziałam. No więc? Albo powiem... Może zaraz powiem: zgoda. Ale... urazę zachowam. Czy tak?
Patrzył na nią, wytężył wszystkie siły, żeby się na nią patrzeć.
Wyciągnął rękę, wydawało mu się, że się uśmiecha do niej, i równocześnie ona wyciągnęła do niego rękę. Jej przenikliwy uśmieszek wzleciał mu przed oczami.
Jakiś przeraźliwy błysk oślepił mu oczy. Runął z krzesła na twarz, prosto pod jej nogi, a kubek potoczył się kilka kroków dalej.



III

Instytut

Na skrzypcach, tak jak zapowiedziano, grał Stanisław Kuzio wykonując utwór pod tytułem „Mój największy błąd”. Głośniki były wszędzie. Orkiestra fałszowała. Niemuzykalność tych, co tu napłynęli, była oczywista. Nadawano fałsz głębokości minimum pięciu kilometrów. Nikt nie widział, że obrzeżenie bulwaru kruszy się z dnia na dzień.
Po drugiej wojnie światowej Paweł się postarzał. Z przyjemnością. Nie miał już zdrowia na dawne irytacje. Odszedł mu gniew, który odbierał kiedyś przytomność i graniczył ze śmiercią. Irytowali się inni.
Młodość uznano za stan nieśmiertelny i za gatunek. Wkrótce gatunek się postarzał i już go nie było. W latach sześćdziesiątych ukazali się nowi młodzi ludzie, nowa fala, już po wyższych studiach. Prezentowali się dobrze, było ich coraz więcej, obejmowali stanowiska, stawiali żądania. Powinien być z nimi kłopot. Lecz nikt się już nie irytował.
Żądali wskazania celów wyższych, określenia wartości życia także w pojedynczym egzemplarzu, ustalenia typu „nowoczesnego” bohaterstwa. Żądali odpowiedzi serio, filozofii definitywnej, schludnej, świata gotowego i przystępnego, po cenie barów mlecznych. Ustrój — być może tak mówiono — podjął się zagwarantować wszystko, niechże więc zmusi tych, co dorabiają muzyką, aby była jasna i pożyteczna. Ustrój — dając za darmo wykształcenie, pracę i mieszkanie — winien jeszcze w kopercie wręczać przepisy na dobre poczucie. Była w tym już odpowiedź, z akcentem autoironii. Motyw ten płynął z dwoistego źródła — świadomości i nieświadomości.
Równocześnie jakieś niepojęte sprawy, w które trudno uwierzyć, rozgrywały się jak gdyby w powietrzu. Nikt się z nimi nie zetknął oko w oko, ale wszyscy twierdzili, że na pewno istnieją. Jakaś niewidzialna pompa pompowała — podobno — smutek, zagubienie i rozpacz. Powszechnie przewidywano, że „coś” stać się może, że „pęknie coś w powietrzu” — „coś” zostanie pokonane i przekroczone, ukaże się nowa strona świata. Rozpadnie się czas, dokona się czegoś takiego, co w pierwszej chwili będzie wyglądało niewinnie, a potem krew zmrozi.
Paweł milczał. Najbliższym jego współpracownikiem był inżynier Fryde. Miał lat dwadzieścia pięć. Był inteligentny, dobrze wychowany, z profesorskiego domu. Mógłby nawet przypominać Filipa, gdyby przy tym zechciał być lekkomyślny i przestał przychodzić do pracy. Wydawał się „synem”, a przypominał „ojca”.
Dobre pięć lat temu Małachowski zlikwidował pracownię konserwatorską, niewielką, jednoosobową, i pożegnał swój poprzedni okres. Zrobił to bez żalu, nadojedli mu klienci, kler, urzędy i Herodek z córką. Podjął pracę w Instytucie Automatyki, po raz drugi, znów jako majster, specjalista od materiałów twardych w dziale doświadczeń nad modelami sterującymi. Nie miał studiów wyższych. Kiedyś był w sytuacji wstecznej w porównaniu z tymi, którzy zrobili na tym karierę. Krótką; on pozostał. W okresie tamtym dowiedział się o swym szlacheckim pochodzeniu. Musiał się tym zainteresować, skoro do tego zmuszano. I zmuszony — z gniewu — poczuł się szlachcicem. Dostarczono mu powodów. Wydawało mu się wtedy, że określając siebie jako szlachcica, zachowuje przez to jakąś postawę godną, niby to śmieszną i przekorną, lecz już nie taką śmieszną, gdy się ją zestawi z brakiem chociażby słowa i czoła. A gdy okres ten minął, trudno mu było szlachectwo swe odwołać. Nie był szlachcicem.
Stanisław Kuzio grał i nie można się było od niego uwolnić. Głośniki umocowane na rozkraczonych stojakach. Więdły liście w parku, tynk jarmarcznego pawilonu zieleniał, muzyk kładł się na skrzypce i przeciągał strunę — wyolbrzymioną, jakby mucha nabawiła się rozmiarów kaczki i zamierzała w powietrzu pęknąć.
Księżyc stał się modny. Lunatyczne cechy spotykało się w ludziach. Zjawiało się coraz więcej postaci oddających się samouwielbieniu. Uliczni chłopcy przemieniali się w dziewczyny, już takiej ilości nieprawdy dawno nie było. Żeby bodaj naprawdę był ktoś głodny. Ci, którzy pracowali ciężko, nie pokazywali się na oczy. Stan urzędniczy stał się stanem synekury. Nikt niczego już nie pamiętał, ani wojny, ani okupacji, ani niewidzialnej bariery, która biednym pozwalała w śródmieściu spacerować jedynie wzdłuż rynsztoka.
Dziś rano Paweł przekroczył swe wewnętrzne przepisy i pozwolił sobie — można by tak powiedzieć — na kilka słów dyktowanych niepotrzebną irytacją.
Fryde zapytał zdumiony:
— Pan?
Małachowski wiedział, że budzi więcej szacunku niż sympatii. Podtrzymywał to nawet.
Przyjechał dziennikarz z Warszawy z japońskim magnetofonem na rzemyku. Fryde był przydzielony, aby mu towarzyszyć. Dziennikarz uważał się za artystę. Dużo ludzi, nie będąc, łącznie z artystami, poszukuje tej namiastki arystokracji. Powiedział bez wahania: „Ludzie, którzy już nie żyją, mówili: nastały czasy pary i elektryczności. Tak jak przedtem mówiono: knota i lampy naftowej. Knot nie doczekał się poematu, samolot doczekał się złej poezji. Zawsze królowały raczej pochodne schorowanych nerek i zapomnienia. Strychu i zakłóceń w instalacji zwojów mózgowych”. Nagrywał to, co mówił. Mówiąc korzystał z kartki. Gdy kończył, natychmiast przykładał mikrofon do ust Frydego i ani razu o tym nie zapomniał. Fryde, jak się zdaje, dał się nabrać. Była już butelka wina, dużo słów, czekano na kawę, przedtem Paweł miał zademonstrować działanie aparatu segregującego światło. Gdy włączył, maszyna działała poprawnie, lecz równocześnie poczuł, że w nim samym działa coś nieprawidłowo. I jakby detonuje. Po chwili stracił przytomność.
Gdy się ocknął, leżał na posadzce. Musiało to trwać kilka sekund.
Fryde trzymał w ręce metalowy kubek, z którego widocznie chlusnął na niego zimną wodą. Twarz Pawła była mokra. Metalowy kubek skojarzył mu się ze śmiercią. Nie był jeszcze zupełnie przytomny, a już oblewała go fala wstydu.
Dziennikarz siedział i notował. Zdobył pierwszorzędny materiał — to nie maszyna, człowiek zemdlał. Na magnetofonie być może nagrał łoskot przewracającego się pracownika.
— W Polsce, panie Małachowski — powiedział ktoś — koniecznie trzeba cokolwiek przeczytać z literatury obcej. A pan nic, na przykład z Gogola. To zobowiązuje. A pan bez tego chce sobie dać radę i w końcu zostanie uznany za okrutnika, będąc tylko punktualny.
Kto to powiedział?



Likier miętowy

Pięć lat temu. Jeszcze nie wiedział, że remont pracowni będzie początkiem jej likwidacji. Mieściła się w dawnym mieszkaniu po rodzicach, w starym budynku po browarze, przeznaczonym na rozbiórkę. Była to rudera, jesienią dach zaczął przeciekać przez trzy sufity aż do piwnicy.
W czasie remontu zjawił się jakiś młody człowiek o wyglądzie urzędnika. Miał na sobie coś w rodzaju bekieszy, był niewielki i zatroskany. Przeszedł przez wszystkie pokoje w milczeniu. Zapytany, odpowiedział, że: nic. Niczego tu nie szuka. Wychodząc zwrócił uprzejmie uwagę, że wapno jest źle zlasowane i sufit może się zarwać. Uwaga była słuszna.
W jakiś czas potem okazało się, że złożył podanie o przydzielenie mu tego mieszkania. Lecz w pełni się ujawnił dopiero wtedy, gdy remont był skończony. W urzędzie kwaterunkowym zachował się naturalnie i uprzejmie. Patrzył w oczy.
Potrwało to jeszcze, i mieszkanie przeszło w jego ręce. Pomógł nawet Pawłowi przy wywożeniu resztek narzędzi. Wspomniał, że w myśl przepisów każdy oddawany lokal musi być w stanie zdatnym do dalszego użytku. Remont zatem był słuszny.
Paweł już się nie irytował i niczemu nie dziwił. Przeniósł resztki swego warsztatu do starego domu w sąsiedztwie. Od dawna tam mieszkał.
Lecz dom ten także przeznaczony był na rozbiórkę. Przyszło trzech ludzi. Opukano ściany, były słabe, Paweł oczekiwał, zbadają mu puls. W miejscu tym miał powstać Idom towarowy.
W dawnej pracowni nowi lokatorzy już się zadomowili. Szybko darował im zachłanność i podstęp. Ostatecznie mieli prawo, ich to były czasy. Przywieźli mebli na niecałe pół ciężarówki, tapczan, etażerkę, miednicę i szczotkę na kiju. Wkrótce z okien tamtych odezwało się radio, a wieczorem w ciemne szyby uderzyło niebieskawe widmo telewizora. Pod bramę zaczęło przyjeżdżać auto służbowe. Szło szybko, mieli trochę dzieci i dzieci podniosły wrzawę w piaskownicy. On był człowiekiem wpisanym w prostokąt, ona mieściła się w jeszcze prostszej formie, w trójkącie wierzchołkiem do dołu. Emanowała jeszcze trochę głodnym uśmiechem po rodzicach z przedmieścia. Żyli spokojnie, w sobotę urządzali prawdopodobnie brydża, pili kawę, zjadali po dwa ciastka tortowe i zapijali kieliszkiem likieru miętowego. Gdyby się kto nawet zawziął, z głodu by w Polsce nie umarł ani z przepracowania.
Jednego dnia ta w trójkącie podeszła do niego w sklepie z warzywami i powiedziała, że na strychu znalazła zeszyt, który może się przydać, i wręczyła mu ten zeszyt. Zapytał, w jaki sposób ona i jej mąż wpadli na istnienie jego pracowni?
Uśmiechnęła się:
— Oczywiście przez przypadek.
Mieszkali wtedy na przedmieściu obok pana Herodka. Widywali jego córkę.
Paweł przewertował kartki zeszytu. Były to notatki sprzed lat czterdziestu pięciu. Ocalały widocznie w ten sposób, że zeszyt leżał na wierzchu, a potem spadł i ukrył się za futryną. Rozpoznał swe pismo.
— Herodek? — zapytał.
— Tak, tak, to pański krewny, prawda?
Twarz matki trojga dzieci była zupełnie dziecinna.
Zapytała po chwili, czy nie miałby ochoty przyjść do nich na telewizję. A może gra w karty?
— Na kieliszek likieru miętowego.
— Pan lubi? Bardzo proszę.
Zaniepokoił się, co mogło być w tym zeszycie?
— Pani pozwoli, pomogę pani odnieść ten koszyk.
— Ciężki — wywinęła się spod jego ręki.
Wstąpili na schody. Sklep był w podziemiu. Po bokach stały kosze z sałatą i kapustą. Warzywa jako produkt ziemi i nawozu fermentują zapachem nieśmiertelnie ziemistym. Stwarzają sobie świat podziemny, masło i sery są drugim zaledwie pokoleniem, bardzo bliskim ogólnego łajna. Wyjść stąd, to znaczy wynurzyć się w suche i nie podbite wodą.
— Pan siedział w Dachau?
— Herodek to pani powiedział.
— Pan o nim myśli.
— Zawsze mam kogoś. Każdy człowiek ma swojego sępa. O którym myśli.
— Herodek nie żyje — powiedziała.
— O, tak.
— Dokuczył panu? Ale do nas nie może mieć pan żalu.
— O, nie.
— A co tam jest napisane o jakimś robaku... — wskazała palcem na zeszyt. — Niech pan to przeczyta.
— O robaku?
— Pan jest taki dziwny. Myśmy z mężem czekali na wielką awanturę. Przyjdzie pan do nas?
— Na pewno przyjdę.
Na pewno nie przyjdę — pomyślał.
Stanęli przed bramą.
— Pani ją widuje?
— Teraz nie.
— Nawet już nie pamiętam, jak wygląda.
— Wie pan co — powiedziała nagle — pan się bardzo ludzi boi.
Trójkątna, barczysta, niewielka, uśmiechnęła się dziąsłami.
— Ona sama powiedziała po śmierci ojca: nie mieć litości dla ludzi. Ona jest — chyba bardzo chora — uśmiechnęła się: — Powinien pan ją odszukać. Od tych wypadków minęło już pół roku.
— To i o tym pani wie? Ten stary dureń jednego dnia ogłosił, że umarłem. Czy pani przyszłoby takie świństwo na myśl? Było to tak głupie, żenujące i banalne, że mógł to wymyślić tylko wykolejony prostak. Nie pozbawiony jednak pijackiej złośliwości. Skąd pochodzicie?
— Z Pińska.
— W Pińsku mieszkają uczciwi ludzie. A Herodek był z piekła rodem. Z siódmego kręgu, w siódmym przebywają ostatniego rzędu uczuciowcy. Niech pani zauważy jedno: im więcej złych cech w człowieku, tym więcej rozczulania się nad samym sobą. Jest pani przekonana, że nie powiedziałem nic szczególnego. Do widzenia.



Herodek

Już nie ma śladu tego miejsca, gdzie mieszkali, nie ma śladu po tych ludziach. Czasem jeszcze ukazuje się taki człowiek, który nie wie, gdzie pójść, gdzie spać, i dyskretnie zagląda do ulicznego kosza na śmieci, poszukując nie dojedzonej bułki. A może złotego zegarka? Na całe życie zostało Antoninie współczucie dla tych, którzy w biały dzień chwieją się na nogach i nie mogą odnaleźć drogi. Współczucie i odraza. Zbiła kiedyś kota za to, że schwytał mysz. A potem szczotką zabiła mysz i rzuciła kotu.
Nie tak dawno jeszcze w szkole zapytywano:
— Zawód ojca?
— Handlowiec.
— Pracuje w spółdzielni?
— Prywatnie.
— Już takiego zawodu nie ma. A przedtem?
— Pracownik więziennictwa.
— Bierze rentę?
— Zwolniony — odpowiadała gniewnie.
— Dlaczego się gniewasz? Zwolniony? Czym handluje?
— Niczym. Mój ojciec...
— Więc ...czym handluje?
— Niczym — opuszczała głowę.
— Co robił w więzieniu?
— Był strażnikiem. I był za dobry.
— A matka?
— Nie żyje. Ja utrzymuję ojca.
— W jaki sposób?
— Posługuję.
— U kogo?
— U pani Gruszki.
— Kim jest pani Gruszka?
— Samotna.
— Czym się trudni?
— Jest samotna.
Wiedziała, że odpowiada zuchwale. I niekorzystnie.
Kiedy indziej opowiedziała to, co jej ojciec opowiedział, o człowieku, który nie chciał opuścić więzienia. Zarabiał w więzieniu, nie płacił komornego, miał za darmo jedzenie, nie mógł być z pracy zwolniony. Nie opowiadaj o tym, powiedziała nauczycielka, nam trzeba opowieści wzniosłych, a ty opowiadasz tak, jakby wolność czy więzienie to było wszystko jedno.
— To był bardzo biedny człowiek. Nie miał już żony i dzieci mu umarły.
— Ech, głupia ty jesteś, Antonino.
— I dopiero dyrektor posłał go po papierosy, on poszedł, i wtedy zamknęli bramę.
— Chciałbym raz w życiu zobaczyć uczucie — mówił ojciec. — Tęsknię za prawdziwym uczuciem.
Był człowiekiem inteligentnym. Do tego stopnia, że wyrażał się niezupełnie wprost i bardzo skomplikowanie. Zdania gmatwały mu się czasem.
Wysilała się, aby go zrozumieć, aby — fakt smutny — odcedzić alkohol od treści słów, oddzielić gniew od żartu, prawdę od nieprawdy. Czasem kłamał. W tym wszystkim, będąc ojcem, musiał mieć jakąś wielką rację. Lecz ona musiała zaprzeczać jej, żeby mu się nie przewróciło w głowie. Miała już lat dwanaście.
— Nieraz bym myślał — mówił — krzyknąć: ratunku! I wtedy wszyscy by uciekli.
Pewnego dnia wrócił do domu z hałasem. Powtórzył to samo, i będąc jeszcze w kapeluszu, dodał:
— A oto zdarzyła się okazja.
Słowo: okazja było zawsze słowem groźnym.
— Skorzystałem z niej — powiedział z dwuznacznym uśmiechem — i napisałem do wszystkich moich krewnych, że pan Małachowski nie żyje.
— Żyje.
— Napisałem, że nie żyje. Mała to strata. Bo nieprawda. Chcę tylko to zobaczyć. Tych ludzi, dla których jestem czymś wstydliwym. I pana Małachowskiego, gdy rodzina z kwiatami przyjedzie otworzyć testament.
— Żyje — zaprzeczyła gniewnie. — Co to znowu?
— Ale był łaskaw stracić przytomność. To prawda, już ją odzyskał... — mrugał, aby mu nie przeszkadzała. — Jednym słowem, zawiadomiłem, że nasz znakomity krewny był taki dobry i postanowił ducha wyzionąć. A że nic u niego nie odbywa się bez zastanowienia, więc skoro był łaskaw stracić, to i umarł: — twierdzę — ze smakiem przyjął swą stanowczość.
Upór był jego drugą straszną cechą. Czy wiedział o tym? Prawdopodobnie wiedział i sprawiało mu to przyjemność.
— Inaczej by — mówił dzisiaj — nie tracił. Tak jak nigdy nic nie tracił. Jednym słowem, zawiadomiłem, wypiwszy przedtem z panią gospodynią Barbarą mały kieliszek, bo pani gospodyni w tajemnicy przed panem Małachowskim uprawia niewinny relaks w godzinach porannych, że umarł... Wysłałem listy, rzecz jest pomyślana wyjątkowo, dzieło idealne. Zjawią się wszyscy, o jednej godzinie, sprawdziłem, mają jedyny pociąg. My wolnym krokiem przyjdziemy na końcu: nienaganni, bez kwiatów żałobnych, w śmierć nie wierzący, ubrani spacerowo, pełni wdzięku — inni. Panie Herodek — powie pan Małachowski — więc pan w śmierć nie uwierzył. Nie uwierzyłem, panie Pawle — odpowiem. Ty, dziecko, wysuniesz się wtedy. O właśnie, liczę na ciebie. Każdy taki jak on wrażliwy jest na dzieci. A ty na dobitkę jesteś dziewczynką. A oni przepadają za małymi dziewczynkami. Wpierw jednak, dzisiaj, ja cię, ojciec twój, poduczę, żebyś wiedziała, o co mi idzie, żebyś mi nie zrobiła wstydu i wypadła wdzięcznie. Pilnuj też ojca, w razie czego, żebym tam jakąś szczerością nie zabłysnął i nie zepsuł tego, co zamierzyłem. Wiesz dobrze, że ojciec twój może sobie na niejedno pozwolić. Bo ślepnie. Ludzie kochają twojego ojca dlatego, że ślepnie. A ty?
— Kocham.
— Czy naprawdę kochasz?
— Daj mi święty spokój.
— Otóż to. Z panem Małachowskim takiej ordynarnej rozmowy nie będzie.
Należało go podcinać w zapędach oratorskich, likwidować i pędzić do łóżka.
— Zdejmij kapelusz. Idź spać.
— Spać? — rozejrzał się: — Oczy mi kaprawieją, jestem jak stary pies.
— Przestań! I ty mnie nie wzruszaj. Nie potrzebujesz udawać.
I tak ślepniesz.
— Antonino! Weź to sobie do serca, co powiedziałem. Pan Małachowski daruje mi przewinienie, którego nie popełniłem. Ten gips był niemożliwy do osiągnięcia. Nie ma na świecie gipsu. Zaliczkę oddam mu ze spadku.
To było to miejsce niemożliwe. To było to najokropniejsze: zamknięte koło, brak logiki, bzdura absolutna, drwina i wystawianie się na nowe upokorzenia.
— Nie mam serca, żeby brać.
— Mądra! Podobna jesteś do twojej babki. Mądra była i chytra na pieniądze.
Nie poszedł spać. Zaczynał dopiero „seans”.
— Żona pana Małachowskiego — mówił dalej, wciąż w kapeluszu, na krześle, które mu podsunęła, gdy tylko zjawił się w progu — miała czcigodne rodzeństwo. Ja byłem najstarszy. Z innego ojca, stąd nam Herodek. Najmłodszy, Jan, nazywa się już Kwieciński. Dla urozmaicenia różni byli ojcowie. Ale w jednym jesteśmy zgodni...
— Przy wódce.
— Za to siostry nasze to osoby święte.
— Ktoś musi być, żeby na was patrzeć.
— Zamilcz. Bo to już niesmaczne.
Był średnio wstawiony. Miała wypróbowaną skalę oceny stopnia jego zamroczenia. „Niesmak” był jednym z objawów.
— Nie pójdziemy nigdzie — powiedział obrażony.
Był więc mocniej wstawiony. Wtedy odmieniał zdanie.
— To dobrze. Umarłabym ze wstydu.
— Ty mi tak znów nie umieraj — obraził się jeszcze bardziej. — Jeszcze się wstydu najesz. Jeszcze nie będziesz wiedziała, gdzie głowę schować.
Nienawidził jej, to znaczy miał żal do siebie.
— Dziewczyna w twoim wieku mogłaby być dziewczyną. Ą ty wyglądasz jak szczotka.

Był potężnego wzrostu, miał twarz płaczącego dziecka. I błazna — który do niego podobny — wystąpił niedawno, tu zaraz, na podmiejskiej łące, w wędrownym cyrku. Nie tylko twarz miał podobną, ale także gesty. Patrzyła zasmucona; powiedziano jej, że jest to urzędnik, jak wszyscy inni.
Ojciec wciąż coś załatwiał, nigdzie nie pracował. Głównym jego zajęciem wydawały się być nieudane spekulacje pewnego typu wielkie, gdy je zaczynał rozsnuwać. Handel jest słowem wielkim i wzniosłym. Od drugiej wojny światowej mieszczanie i szlachta nie gardzą szwindlem. Opowiada się, że jak tylko przekroczą granicę, przemieniają się w oszustów.
Ojciec był liryczny; zazdrościł. Z zazdrości wykonywał czyny dwuznaczne, w które na dobitkę nie wierzył. Miały mu przynieść korzyść, a przynosiły rozczarowanie do ludzi. Ubrany był skromnie, ludzie się gorszyli, wyglądał jak nędzarz i zachodziła obawa, że po pijanemu korzysta z datków.
Na myśl o tym Antoninie cierpło serce. Lecz wiedziała, że trzeba brać to, co komu przypadnie, i takie, jakie jest: kochała ojca. Usłyszała kiedyś: stary dureń. Nie był durniem.
Dwóch zdarzeń bała się najbardziej, starości i wojny. To, co miało nadejść, nadchodziło aż nadto punktualnie.
Wiedziała sama z siebie już tak dużo, że gdy nadszedł ten dzień, jednak go przeżyła.
Było to do przewidzenia. Nie ma żadnego ratunku, gdy ktoś dopełnia losu. Usłyszała i to określenie. I to, że nawet lepiej, gdy dopełni. Była już bezsilna. Tylko gnębiło ją pytanie: po co on aż tak cierpi? Po co; będąc sam we własnych rękach? I dlaczego to, co nadchodzi z zewnątrz, dzieje się tak konsekwentnie? Dlaczego nic nie jest darowane? Żadnej łaski losu, żadnego uśmiechu. I dlaczego wreszcie katastrofa nadchodzi w dniu, który wygląda, jak gdyby był lepszy? I dlaczego ona temu musiała się przysłużyć, chociaż ona jedna kochała ojca.
I dlaczego jeszcze, potem już, w chwilę, w godzinę potem wszystko przybiera obrót podobny do okrucieństwa?
Gdy to się już stało, i ojciec nie żył, zjawił się lekarz. Ktoś go wezwał, nie ona, nie pamięta, aby wzywała, przyszedł i przystąpił do swych czynności. Był już w tamtym pokoju, weszła za nim.. „Panie doktorze, to mój ojciec. Proszę delikatnie”. „A cóż ty!” — obruszył się przez plecy. Był w palcie, kapelusz położył na parapecie okna. „Panie doktorze — powtórzyła — to jest mój ojciec”. Nie odwrócił się: „Ja cię, mała, rozumiem. Jestem lekarzem i wiem, co trzeba robić”. Pochylił się nad łóżkiem. Nie chciała patrzeć i nie mogła milczeć. „W kuchni — powiedziała będzie można umyć ręce”. „Dziękuję — odpowiedział — wytrę w chusteczkę”. „Dlaczego?” — brzydził się tego domu? „Ty, mała, sfiksowałaś na punkcie tatusia”. Milczał, i dopowiedział: „Biedny, stary człowiek”. „Mój ojciec nie był stary”. „A teraz się odwróć, przekłujemy mu serce”.
Tak wyglądały ostatnie chwile. Coś trzeba jednak w życiu przeliczyć, jeśli nie pieniądze, to gesty. Winnym śmierci ojca uznała Pawła Małachowskiego.



Czerwona piłka II

Piłka klasnęła za wysokim murem, posypanym cukrowymi odłamkami zielonej butelki. Kleryk nastawił uszu. Nos miał samotny, niewesoły. Przy stoliku na podwórku w trzaskającym fotelu wiklinowym naprzeciw kleryka siedział Paweł. Przed nimi na tacy stygła kawa. Księżyk był zdumiony obrotem sprawy, prócz tego stosował niezbędny ceremoniał, zanim dotknął ciastka, próbując najpierw dać coś z głębi ducha. Na nosie siały mu się dzioby, i na policzkach, jakby sypiał w merli. Głębia ducha przenicowała się, ukazując ten sam mierny kolor zleżałego materiału. Wysilał głowę. Kręciła się Barbara, która była łącznikiem między tym miejscem a domem mieszkalnym, także niespokojna. Krążyła tam i z powrotem i przynosiła coraz gorsze wiadomości. Poczynając od pierwszej, wprost nie do wiary — wszystkie były jak z komedii, którą pozwolił sobie napisać idiota.
Paweł zlikwidował już pracownię, jeszcze nie wyniósł rzeczy, remont był już skończony, mieszkanie przeznaczone komu innemu. Powiedział o tym właśnie ostatniemu klientowi, klerykowi, wysłannikowi biskupa.
Dzień od samego rana wstał nieprzychylny, chłodny, rozlany i w stosunku do poprzedniego — schyłkowy. I jeszcze klaskanie tej niewidzialnej piłki — jako uciążliwa nowość.
Gładziutka i czerwona znów zakołysała się w chłodzie. Ksiądz nastawił uszu. Był bledszy od jesiennego powietrza, uszy miał wielkie, białe, wyjątkowo białe, jak dwa uchwyty wazy dziwnego nabożeństwa.
Paweł znał go od dziecka, jeszcze z czasów, gdy żyli Felicjan i Józef. Prawdopodobnie nabożność Józefa skierowała to dziecko na drogę kapłańską. Dlatego wydawało mu się, że może dzisiaj w razie potrzeby — był mocno poirytowany i przez to wybuchowo grzeczny — chwycić kleryka za skórę przy uszach, podkręcić ją boleśnie, ażby się kleryk uniósł na palcach, i uderzyć go zwiniętą pięścią raz z jednej strony i raz z drugiej strony głowy. Która by stuknęła jak puste drewno. Znał go aż nadto dobrze. W starym, zadomowionym, napełnionym pokoleniami mieście dziwić się nie ma celu, gdy dziewczynka, którą odpędził kiedyś, aby nie szczała mu pod płotem, w krótkim — jak gdyby — czasie ukazuje się jako żona przewodniczącego rady narodowej i jako pierwsza dama na fotografii z otwarcia Pawilonu, lub gdy chłopiec, który przedtem wyglądał jak larwa kapuściana i był chłopcem, nagle zostanie klerykiem od specjalnych poruczeń biskupa, mając w sobie dalej coś z larwy kapuścianej, rezedy pod oknem i zabarwienia piasku, w którym bawił się kiedyś Felicjan i Józef.
Dlatego mniej więcej tydzień temu z pewną swobodą i obojętnością polecił księżykowi, aby ten, mając z racji swej funkcji dostęp do różnych akt i ksiąg kościelnych, sprawdził, czy pewien osobnik sprzed bardzo wielu lat żyje, czy też umarł? Była to „bardzo poufna misja” i jeszcze tydzień temu „wypłynęła z chwili słabości”. Może ze złego snu? W złym, chorobliwym śnie objawia się nieraz superrzeczywistość, dość straszna, i wydaje się jedyną prawdą. Prawdą, po której dzień jest tylko oszustwem, uśpieniem poprzez nagromadzenie zwodniczych czynności i nawyków. Dzisiaj rezultat misji był mu obojętny lub nawet wrogi. Poszukiwał kiedyś śladów tego „osobnika”. I nigdzie nie znalazł. Co więcej, nazwisko to nie powtórzyło się już nigdy ani w książce telefonicznej, ani w innych spisach — ani na klepsydrze.
Być może, gdyby nie ta piłka dzisiaj:
— Moja specjalność — rzekł, gdy piłka ponownie klasnęła i ucichła — przestała istnieć. Blacharstwo także nie istnieje. Najlepszy dowód, że mam czas na rozmowę. Od czasu choroby postanowiłem iść na posadę. Przez kilka lat studiowałem wytrzymałość materiałów i inne. To mi wystarczy. Proszę przekazać ukłony dla księdza biskupa. Jest to moje ostatnie słowo — podsunął filiżankę i nagle rozłożył ręce: — Kto? — zapytał Barbarę, która znowu ukazała się na schodkach, wracając pośpiesznie z domu. — Znów ktoś przyjechał? — zapytał chmurnie, lecz już z jakimś błyskiem złej satysfakcji. Nagle strzeliła mu myśl, kto to taki musiał maczać w tym wszystkim palce. — Widzi ksiądz, jakiś łajdak rozpuścił pogłoską, że jestem umierający. Niech jeszcze — spojrzał z rozmyślną wymówką — ktoś zobaczy wychodzącego stąd księdza...
— Ksiądz biskup — rzekł kleryk — jego eminencja wysoko sobie cenił usługi pana.
— Pracę. Nie usługi. Niestety. Bardzo żałuję...
— Natomiast państwowa posada...
— Wszyscy jesteśmy w jednej sytuacji. Nic zdrożnego: Polacy. Likwiduję to wszystko... Kto przyjechał? — zapytał raz jeszcze Barbarę.
— Pani z córką.
— Siostra mojej żony. Niech poczeka. Zaraz tam przyjdę.
— Siostrzyczka — powiedział kleryk.
— Stara kobieta.
Znów odezwała się piłka.
Podwórko było ciasne jak skrzynka. Zamiecione; podejmował klientów w zrujnowanej altance, doprowadzonej do porządku jak stary, szanowany mebel stylowy. Do porządku bez stolarskiego połysku.
Spojrzał na kleryka. Od początku wydawał mu się wyjątkowo zbędny. A jeśli jeszcze przyniósł tę niepotrzebną wiadomość? Jak ten parobek zmieścił się kiedyś w spódnicy? — pomyślał. — Przepięknie też musi wyglądać refektarz, gdy ich tam karmią... — przechylił uprzejmie głowę. — I czemu jest taki dzisiaj zdumiony, widząc tylko zwyczajny los człowieka?
— Co to? — księżyk postawił oczy w słup.
— Piłka.
— Jaka piłka?
— O, taka — rzekł Paweł.
Po kilku uderzeniach o drugą stronę muru znów ukazała się w powietrzu. Czerwona w czarno-żółte pasy, taka jaką kupują dzieciom zamożni rodzice. I znowu opadła niknąć z tamtej strony.
— Co do tej poufnej sprawy — rzekł kleryk, biorąc nagle ciasteczko agrestowe w palce.
— Chorowałem — przerwał mu Paweł — i przemyślałem. Już nie jest mi potrzebna. Prosiłem... tak sobie. Pod wpływem... jakichś tam wspomnień.
Ksiądz rozłożył ręce:
— Odnaleziono akt zgonu, notę w księgach Karola B. Okazuje się, że umarł w roku jeszcze 1943 na froncie wschodnim, zimą, pod Woroneżem, w stopniu leutnanta. To byłoby wszystko. Jeżeli to ten? Wywiązałem się przecież, tak jak pan prosił. Nazwisko wymieniam tylko pierwszą literą, tak jak pan sobie życzył.
— Zginął? W stopniu leutnanta. Tego mogłem się spodziewać.
— Nie, umarł na tyfus.
— Lepiej, gdyby zginął. Ale to już nieważne. Aha! — zerwał się prawie szczęśliwy z krzesełka: — O! Bardzo proszę... Znów ta piekielna piłka. — Piłka błysnęła i opadła. Usiadł: — Aha... — sięgnął ręką w głąb altany — to, co obiecałem...
— Nie trzeba — powiedział kleryk. — Moim marzeniem, poza modlitwą, są podróże. Podróżować... zwiedzać, zobaczyć ogrody Watykanu. Często myślę...
— Tak, jak obiecałem. Dotrzymuję. Trud pański, dyskrecja, mam nadzieję. Interesował mnie swego czasu ten człowiek. Już nie interesuje.
— Zrobiłem to z sympatii. Ale... gdy już tak koniecznie, nalega pan, to powiem, że ja się trochę urządzam. Z myślą o przyszłości...
— Słusznie, słusznie, trzeba się urządzać. Ksiądz zrobi karierę.
— Uchowaj Boże!
— A któż to tam klepie i klepie w tę piłkę? — dostrzegł Barbarę.
Czekała na dyspozycje. Stała w głębi na schodach. Myślał, że jest już po raz drugi.
— Nikt nowy? — zapytał. — O co idzie? Proszę dać jej „Tygodnik Ilustrowany”. Tygodnik na strychu po prawej stronie. W dużym niech czeka, w dużym pokoju. A dlaczego ona przyjechała? Czym uzasadnia?
— Dostała list.
— Jaki list? Bardzo księdza przepraszam. Seria nieporozumień. Od kogo list?
— Ode mnie.
— Jak to?
— Ale ja nie pisałam. Jest jeszcze jedna pani z panem. Także przyjechali. Bardzo miły pan.
— Ksiądz wybaczy — przerwał indagację i kazał Barbarze odejść.
— Aha, ten oto obraz, przygotowałem dla księdza, proszę poczekać. — Spod stołu wydobył zawinięty w szary papier niewielki prostokąt. Odwinął papier: —...Mój syn miał dwa portrety Piusa, jeden zostawiłem na pamiątkę, drugi, o, mam go tutaj... w pięknej ramie i wartościowej... byłoby dobrze, gdyby trafił w księdza ręce. Przyjaźniliście się przecież. Pomimo różnicy w latach.
— Tak, tak, ale... Ja, jeżeli pan już tak koniecznie, ja raczej coś z porcelany... Widziałem u pana... Bo ojca świętego już mam. Co prawda ten cenniejszy, trafniej oddany — wahał się. — Nie, nie, przywykłem już do mojego.
— A co z...porcelany? — Paweł stłumił gniew.
— Ja tam widziałem u pana w domu na...konsolce.
— Nie mam konsolki.
— Na kredensie... taką... taką... to może być aniołek... pastereczkę... wdzięczną, skłoniła tak główkę...
— Jest to...pastereczka — wycedził Paweł. — Ksiądz chciałby ją mieć?, — Jeżeli nie pamiątka.
— Nie pamiątka. Zaraz. Ksiądz będzie miał. Aha! Czekają na mnie. Więc? — zwrócił się do kleryka.
Kleryk poderwał się, jakby czymś spłoszony. Rzeczywiście:
Piłka ukazała się tuż nad ich głowami i prawie równocześnie kleryk odbił ją przytomnie. Byłaby ugodziła Pawła w czoło.
— Widzi ksiądz? Dwóch słów zamienić nie można. Kończmy.
Piłka znów się ukazała. Znów kleryk podskoczył i posłał ją z powrotem. Z miną już nieco posępniejszą. Zeskakując na ziemię przygładził włosy. Sposępniał, bo przecież zagrał w piłkę i być może w podskoku ukazał troczki.
Do trzeciej musiał już się odwrócić plecami do Pawła; nadeszła skosem.
Ale natychmiast powróciła.
— Zatrzymać! — krzyknął Paweł. Lecz kleryk już odbił.
Piłka znów wróciła. Wtedy odbił ją Paweł, w obronie filiżanek.
— Zatrzymać! — krzyknął raz jeszcze. — Widzi ksiądz, co się tutaj dzieje? Każdego dnia jest gorzej.
Piłka ucichła. Kleryk otarł chusteczką czoło.
Siedzieli teraz naprzeciw siebie z pochylonymi ostrożnie głowami.
— Mam takie dni — rzekł Paweł. — Jak spada szkło, zawsze na moją głowę.
— To nie wszystko — zaczął kleryk cicho. — Szczęśliwy przypadek... zmarły niedawno ksiądz kanonik Marcin Auspis zostawił notatki.
— Auspis? Mam klucz do tej furtki — Paweł patrzył posępnie w stronę muru.
— Prowadził dziennik, do którego mam dostęp z racji mojej funkcji.
— No i? Ksiądz wciąż wraca do tamtej informacji?
— Wracam, bo polecenie wykonałem rzetelnie. W dzienniku tym, który powierzono mi uporządkować, jak i przygotować do zniszczenia fragmenty godne niepamięci, w dzienniku tym znajduję dużo ciekawych wiadomości, które dla uważnego i skromnego czytelnika... Pamiętnikarstwo jest bowiem moim hobby, jeśli wolno tak duchownemu powiedzieć... Ksiądz kanonik Auspis sięga zatem pamięcią przed pierwszą wojnę światową. I tutaj znów trafił na tragedię wielkiej katolickiej rodziny B. Syn przez lekkomyślność zamieszany w jakieś zabójstwo, skazany, a potem uwolniony z więzienia, dokonuje czynu...
— Już powiedziałem. Wystarczy...
— ... dokonuje czynu... okrutnego bratobójstwa...
— Wystarczy! — zawołał Paweł. — Wystarczy mi tamta poprzednia wiadomość. Że już nie żyje. Proszę wybaczyć — wstał nagle — najmocniej przepraszam, muszę bodaj na chwilę pójść do moich gości. Mam jeszcze kilka przedmiotów, które na pewno księdza zainteresują. Więc do następnego razu... Tak, to wszystko mogłoby kiedyś być ciekawe, ale cóż, nigdy nie gnębiła mnie próżna ciekawość... O jakim bratobójstwie?! — spojrzał nagle klerykowi w oczy, skandując słowa nagłego oburzenia: — Dzisiaj po latach? Czy ksiądz oszalał? Bratobójca nie mógł być oficerem. Ksiądz kanonik Marcin Auspis musiał mieć sklerozę. Bardzo dziękuję. A dla eminencji głębokie ukłony. Rację ma ksiądz biskup, że niegodne pamięci notatki każe wrzucać do kubła.
Wróciła Barbara.
Paweł szybkim krokiem podszedł do starej, zardzewiałej furtki, wyjął klucz z kieszeni i otwarł żelazne drzwiczki. Wszedł tam i po chwili wrócił z czerwoną piłką w ręce. Za murem odezwał się jękliwy płacz dziecka.
Pobladły kleryk kłaniał się i żegnał:
— Każda wiadomość — niewiele rozumiejąc, próbował ogólnie załagodzić — każda, wszystko jest demoralizujące. Wszystko, co mąci spokój i niewinność duszy. Ksiądz biskup twierdzi, że nawet film z życia Chrystusa w gruncie rzeczy jest demoralizujący.
Wchodząc na schodki uniósł sutannę i postawił na stopniach stopy nadprzyrodzonej wielkości, w trzewikach sznurowanych, z uwydatnionym poprzez jucht wielkim palcem.
— Święte słowa — powiedział głośno Paweł, kłaniając się z piłką w ręce. — Gdyby tu jeszcze raz przyszedł — zwrócił się do Barbary — proszę mu powiedzieć, że mnie brzuch boli.



W jatce

Pijanego Herodka prowadziła pod rękę do domu i zataczała się razem z nim. Ludzie mówili: patrzcie. Gdy na ulicy śmiano się z jej rozpaczy, porywczej i godnej człowieka dorosłego, w złości i ze wstydu śmiała się także. Bardzo wcześnie wpadła na ten kosztowny sposób i z czasem nauczyła się śmiać z tego, co nie jest śmieszne. Śmiała się, ale wbiłaby szydło, długie szewskie szydło wszystkim tym, którzy odważyliby się z niej wyśmiewać. Truchlała, gdy zaczynał mówić od rzeczy. Innym razem zastanawiała się, czy aby Herodek jest uczciwy? Znów prowadziła go pod rękę, zachęcała do swobodnego kroku, wskazywała prostą drogę, namawiała, żeby szedł równo, stawała przed nim i sama pokazywała, jak iść należy. Nie znała już wstydu.
Najbardziej sponiewierany, zawsze wracał do życia, a jego czerwieniejąca z każdym rokiem gęba stawała się natchniona, pozłocone oczy nabrały spirytusowego blasku i patrzyły z przenikliwą serdecznością, nieco żartobliwą, bliską ironii i nieodgadniętego szelmostwa. Bywał szlachetny, wiedziała o tym, miewał podniosłe chwile i wtedy chciał uczynić coś tak wielkiego, żeby uszanowali go wszyscy. Szczególnie pod wieczór, gdy zachodzące słońce krwawiło wnętrze mieszkania jak wyludnioną jatkę i miał przyjść stary przyjaciel „pan Kalinowski”. Lecz cóż, pan Kalinowski przy całej poczciwości nie miał dobrze w głowie.
Dom ich był za miastem, pusta drewniana rudera jak zwichrowana skrzynia na podpałkę. Na różowych, podartych tapetach pozostały widma starych fotografii. Jakaś spłoszona matka przygarniała do siebie troje wystraszonych dzieci. Czyja to matka? Umarli panowie o płomiennych oczach dotykali krótkimi palcami kruchych stolików, które dzisiaj bez nóg leżą na strychu.
Zajmowali ten domek jako bezdomni. Na szybach osiadał kurz białej szosy, o wschodzie kuchenne okno ukazywało wzgórze pod niebem, las, łąkę i wieżę podmiejskiego kościoła w zamieci słonecznej. Wiła się stamtąd ścieżka wąska jak rysa na pękniętej szybie i stoczyć by się po niej mogła kropla rosy.
O siódmej kończył się widok, pleniły się muchy, zalatywało grzybem. Od podwórza czarne bzy bez kwiatów karlały w ubitej ziemi, od szosy dął bezustannie biały wiatr i lepił do ściany strzępy papieru, w jaki pakuje się gwoździe. Dom był pierwszy z brzegu, w zbożu, szary, o zrujnowanej połowie dachu.
W nocy wiatr ogarniał wszystko, zbliżał się zagajnik i szumiał, jakby oderwało go od ziemi i niosło korzeniami po świecie. Niekiedy wieczorem, gdy nie pan Kalinowski, przychodzili do ojca różni panowie, „ludzie”, jak ich nazywał. Przedtem zamiatało się podłogę i zaprowadzało w mieszkaniu coś w rodzaju nastroju niezależności i piękna. Antonina miała nakazane i wplatała we włosy wstążkę, rażące brudy utykano w kąty dalekie od światła. Mówił, że podejmuje się pewnych delikatnych misji, które wymagają taktu i serca. Zjawiali się mężczyźni, czasami osobnicy „poniżej”, nieobyci, a nawet brutalni, lecz dla samego honoru domu traktował ich na równi i nigdy nie wypadał z roli pana. „Toniu — mówił — proszę czuwać w kuchni i być mi na każde moje najlżejsze skinienie.” Czasem kupił, czasem sprzedał, podejmował się na przykład znaleźć lichtarz na tandecie. Ideą tego lichtarza żył dwie doby.
Przyjmował w zamkniętym pokoju „u siebie”, gdzie stało łóżko, trzy krzesła, wisiały fotografie, a firanki przesłaniał wieczorny szkarłatny mrok mosiężnej lampy. U spodu lampy cztery anioły niosły w oliwkowych dłoniach rezerwuar z naftą. Na dębowym stole o nogach ciężkich jak hipopotam leżał skrawek papieru i kopiowy ołówek, którego przedtem szukało się pod łóżkiem.
Dochodziło do jakichś poufnych rozmów. Czasem Herodek ukazywał się w drzwiach na chwilę, żeby coś zadysponować, zwykle jakiś drobiazg, tylko dla pozoru, i w tym krótkim ułamku chwili poprawiał wyraz twarzy, czerpał głęboki oddech, dawał niejasny znak córce, że wszystko idzie jak najlepiej, i powracał. Antonina siedziała na skrzynce w kuchni i tak, jak nakazał, haftowała serwetę, zawsze tę samą, zmęczoną i brudną. Pełniła również rolę pokojówki, gdy zeszło się ludzi więcej i „kogoś” trzeba było pilnować, żeby „czegoś” nie ruszył lub nie podsłuchiwał. Za poczekalnię służył drugi pokój, zupełnie pusty. Skrapiało się go wodą, bo odarte tapety wydawały z siebie ustawiczny smak kurzu i sypki zapach ruiny. O działalności Herodka wiadome było, że pośredniczy w sprzedaży „dzieł sztuki”, pije, stacza się i żadnej działalności nie prowadzi, a na dziełach sztuki się nie zna. Za to lubuje się w „prowadzeniu interesów” i ma swoich znajomych. Czasem, gdy się naiwny trafił, najczęściej już za trzecim razem wybiegał z pokoju Herodka wzburzony, a Herodek godnie mówił:
— Jak pan uważa. Uprzedzałem, że nie będzie łatwo. A zadatek w odpowiednim czasie zwrócę.
Antonina podawała — nagle oświeconemu głupcowi — palto i kapelusz — szczęśliwemu, że bodaj to odzyskał.
Wtedy nieoczekiwanie Herodek mówił:
— Więcej tu pana nie chcę widzieć.
Więc to były te „poufne” rozmowy, wielkie, wciąż nie wyklute sprawy. Nie cierpiała klientów.
Złość Herodka do Małachowskiego wzięła się stąd, że kiedyś odwiedził Pawła, przypomniał, że jest bliskim krewnym i z zawodu handlowcem.
We wstępnych rozmowach, w pierwszych krokach był samorodnym artystą. Ci, którzy nie wierzą w sztukę, ci, którzy powołują się na potrzeby wyższe, w tym również trud rozbijania młotkiem grudki zmarzniętej ziemi pod biegunem, nieodporni, są pierwszymi klientami artystów, pierwszymi kandydatami na totalną demoralizację.
Wszystko, co Herodek wyłożył Pawłowi, było prawdopodobne i obwarowane logiką. Przeplecione grzecznością umiarkowaną i staroświecką, tą, która najbardziej nieufnych jedna. W tych momentach z zasady był trzeźwy. Zaproponował dostarczenie gipsu sztukatorskiego od „niezwykle uczciwego człowieka”, który wprost „dusi się w gipsie”, w gipsie legalnym, obwarowanym kwitami i jego, Herodka, słowem. Był ujmujący w tym znaczeniu, że nie mógł mówić nieprawdy, skoro tak pięknie opisał dzieci sióstr pozostałych: drobiazgi takie. Mylił tylko ich ilość, lecz to ze wzruszenia, a Paweł nigdy przedtem nie słyszał nawet o jednym. Obiecał też przysłać praktykanta, także „niezwykłej uczciwości”. Podawał zupełnie wiarygodne szczegóły. Trochę to wszystko składało się za szybko i za nagle, lecz Paweł, widząc wiarę w oczach gościa, uwierzył. Herodek także był święcie przekonany, że mówi prawdę. Miał zwyczaj przekonywania się już w trakcie, gdy sam siebie słyszał. Wszystko to owinął jeszcze naddatkiem rosnącej serdeczności, którą brał z nieba. Paweł tyle razy w życiu nie wierzył w serdeczność, że musiał nadejść moment, w którym stało się przeciwnie. Jeśli idzie o zadatek, Herodek wziął tylko połowę proponowanej sumy i byłby ją zostawił na stole, gdyby mu Paweł nie przypomniał. Wizytą był przejęty i wzruszony. Padło dużo ciepłych słów o siostrze jego, zmarłej żonie Pawła, Mariannie.
Wrócił do domu pijany. Budował w myślach wielkie przedsiębiorstwo.
Skończyło się, że najpierw nie przyszedł praktykant. Potem wszystko okazało się niepoważne i zaplątane w nieprzewidziane okoliczności. Wciąż brakowało kogoś, kto już miał być i przynieść. Herodek, czując winę i będąc pewny swych dobrych chęci, obraził się, a nawet obiecywał „rzucić zaliczkę w twarz”.
Nie zrobił tego. Uprzednio doszło do rozmowy, która zrazu jakby dalszy ciąg pierwszej, lecz wciąż stojąc w miejscu, nagle doprowadziła Pawła do ataku wściekłości. Wszystko w tej „historycznej”, jak ją potem nazwał Herodek, rozmowie wymykało się, plątało, nie było ani jednego punktu stałego; Herodek miał łzy w oczach. Wróci do domu zdruzgotany. Zawiedli go ludzie. Próbował rozprawić się z Antoniną i sprawdzić jej „wierność po grób”. Znała te groby i uniesienia. Tę ucieczkę w rozpacz. I tę próbę zemsty, szukania przyczyn w niej samej. Przyczyną mogło być nawet to, że była chuda.
A już ciekawa była tamtego człowieka, jak wygląda ten dom i ten człowiek, czy ją zrozumie, gdy zobaczy, myślała, że się tam kiedyś wybiorą, miał to być człowiek „wielkiego lotu i ostateczny”, ciekawa była, jak wygląda człowiek „ostateczny”? Tak było przez kilka dni po pierwszej wizycie.
Wrócił pijany i rozżalony, żądał współczucia. Należało przeciwdziałać. Znała to, należało go podciąć, podeptać pędy samouczucia. Wtedy cała jego groźność sypała się w proch.
— A czegóż to — zapytała — słyszę o ojcu takie rzeczy?
— Jakie słyszysz?
— Włóczysz się z byle kim, gdzie darmo i brudno.
— Ty to mówisz?
Wziął kapelusz, chciał wyjść. Zatrzymała go.
— Nie opuścisz mnie? — zapytał. — Nigdy?
— Wiesz co — powiedziała — nie rozmawiajmy tak ze sobą. Ani tak, ani tak. Dobrze?

Pan Kalinowski był to „zasmarkany profesor”, który także padł ofiarą nieudanej transakcji, tracąc obraz pod tytułem „Spalone dęby”, ale, co dziwne i wspaniałe zarazem z jego strony, wcale się nie pogniewał, wręcz odwrotnie, tak jakby tylko czekał na to, co stać się musiało, i od tej pory zaczął codziennie przychodzić. Ten niepozorny, zziębnięty człowieczek, skromny, z papierosami Sport luzem w kieszeni i szklaną fifką — który od razu szczerze wyznał, iż go już kiedyś zrujnowano, wyłudzając podstępnie pracę naukową pod nazwą „Teoria spirali”, w porównaniu z którą „Dęby” to stara cerata — zasmakował teraz w tym domu i w tych ludziach. Antoninę traktował jak dorosłego człowieka. Prowadził długie rozmowy z ojcem — „przy drzwiach zamkniętych”. Gdy ktoś przyszedł, musiał właśnie czekać.
Herodek nazywał Kalinowskiego „zasmarkanym profesorem”, tak jak ona nazywała ojca Herodkiem, ale Herodek oczekiwał Kalinowskiego z niecierpliwością. O czym mówili? Ojciec uważał Kalinowskiego za kogoś poniżej, Kalinowski ojca także — na jedno i drugie były dowody — lecz Kalinowski traktował ojca powyżej, i nawet gdy go nie było, mówił do Antoniny: to jest ktoś. Podczas gdy ojciec mówił zaledwie: profesor.
Gdy rozmawiali, każdy musiał czekać.
Tak było właśnie z leśniczym. Herodek zapowiedział:
— Ma tu przyjść pewien osioł z rogami na sprzedaż. Byłbym zapomniał.
— Z rogami?
— Jelenia. Sprzątnij drugi pokój. Przetrzymam go, aż zmięknie. Weź garnek wody i spryskaj podłogę. Karteczka, brulion, ołóweczek, zupełnie legalna transakcja, która to godzina? Już siódma? Jak się pracuje, czas leci. A ja jeszcze z parłem Kalinowskim mam do pomówienia.
Stwierdziła pewien stopień podpicia. Było to znośne.
Mówił prawdę, leśniczy przyszedł.
Znalazła się z nim sam na sam w „drugim pokoju”. To też była prawda, rogi miał pod pachą i zaraz je złożył na jednym krześle.
Zatrzymała się w głębi przy firance, tyłem do okna, gotowa powiedzieć: niech pan siada, przynieść z kuchni skrzyneczkę, wytrzeć ją, a nawet uderzyć dłonią o wierzch jak w bęben i zaprosić: proszę.
Młody, powinien teraz grzecznie o cokolwiek zapytać, spostrzec ją, ale on nie spostrzegł. Twarz miał głupią i nie zdjął czapki, pewny siebie, nie wytarł butów w progu, przelotny tutaj, z wolnego świata, cham zdrowy z zielonego pola.
Odwrócony plecami szedł sobie, przed siebie, zaczął gwizdać, zrobił dwa kroki ku ścianie i przystanął w miejscu, gdzie tapeta odsłoniła gołe cegły.
Nachylił się, zadumał, rozkraczył nogi, spojrzał w wilgotny kąt, wrócił oczami nad rumowisko i wysunął nogę, jakby — czubkiem chciał zbadać, czy ruina posypie się dalej, czyli też jest w stanie kamiennym. Cały ten interes — znaczyło — jest kruchy, niewart tupnięcia nogą, podejrzany i na wymarciu. Wiedział chyba, że ktoś jest tutaj, bo wydawało jej się, iż zmarszczka munduru pod łopatką drgnęła.
Czy jej się przywidziało? Znów musiała mieć gorączkę. Z czerwonych płatków przed oczami oderwał się jeden biały i żywy. Zdumiona zaczęła go śledzić. — Cóż to takiego? — pomyślała. — Motyl? Znikąd wzięty ukazał się w powietrzu — o tej porze? Słyszała niemy szelest jego papierowych skrzydeł i otwarła usta. Leciał skosem ponad zielonymi plecami leśniczego i nad dwoma pręgami nie spłowiałego sukna w miejscu, gdzie krzyżowały się kiedyś rzemienie torby myśliwskiej. Był teraz nad jego głową.
Nie zdążył jeszcze odgwizdać pierwszej strofki, kiedy poczuł uderzenie w ramię; zerknął poza siebie i ujrzał rękę Antoniny. Stała obok i pokazywała na drzwi:
— Precz!
Twarz miała wykrzywioną od wściekłości, podobnej do płaczu.
— Precz stąd! — bełkotała. — Do kuchni! To jest nasz dom!
Nic nie rozumiał. Jeśli był człowiekiem dobrym, to w tej chwili przemienił się w anioła. Rozpostarł ręce, wykonał gest podobny do bierzmowania, spokojny, uroczysty, i przesunął otwartą dłonią z góry do dołu poprzez jej czoło, oczy, nos, wargi i zakończył ujęciem za ramiona, tak jak odstawia się dziecko. Patrzył dobrotliwie, nie dosłyszał zapewne tego, co powiedziała, bardzo zdziwiony, lecz spokojny i uśmiechnięty.
Wstrząsnęło nią, otwarła wargi, wybiegła z pokoju niosąc się rozkołysana, jak ze skargą, prosto do ojca. Zatrzymała się w kuchni.
Przyszedł tutaj, stanął pod ścianą i zaczął się jej przyglądać.
Odwróciła się raptownie. Leśniczy podszedł cicho i stanął przed nią z rękami założonymi na plecach.
— No i co? — drgnęła. — Co takiego? — Myślała, że chce ją uderzyć.
— Długo jeszcze? — spytał.
— Jeszcze — wyjąkała.
— Bije?
— Kto?
— Herodek.
— Co pan? Co pan takiego mówi? I jaki Herodek?
— Popraw sobie — cofnął się — popraw sobie wstążkę — powiedział od ściany — spada ci na nos.
Przeszła na przeciwległą stronę kuchni i usiadła na skrzyni pod oknem. Poprawiła wstążkę. Postanowiła udawać obojętność, zaczęło jej bić serce. A gdy pomyślała, że bije, zdawało jej się, że to widać, i biło jeszcze mocniej. Oparła się grzbietem o parapet i podwinęła nogi. Nagle bicie ustało.
Najpierw zaciążył tył głowy, ogarnęła ją senność, wytężyła oczy, lecz gdy chwyciły więcej światła — poraziło jej źrenice. Nogi spadły ze skrzyni. Przymknęła powieki. Mdłość szarówki napływała do gardła i zapełniła żołądek. Grzbiet począł się zsuwać ku dołowi, kręgosłup przeskoczył trzy ząbki swych kościanych trybów. Zwinęła się w kłębek, zawisła na brzegu skrzyni. Chciała przebić się ostatnim wysiłkiem, ale wtedy ciepłe dmuchnięcie prosto w oczy nagle ją zgasiło; spała.
Spod powiek ukazały się dwa cienkie półksiężyce ślepych gałek oczu o surowym kolorze zmarzniętych paznokci. Obsunęła się jej noga, but zgrzytnął i zatrzymał się na szorstkim nalocie piasku nieczystej podłogi.
— O — rzekł leśniczy — zaraz ty mi spadniesz.
Pochylił się, wziął ją na ręce i uniósł do góry. Najcięższe były buty. Nieduża, lekka, poddała się rękom jak pusty worek.
Wolną ręką uchylił drzwi do pokoju:
— Kupi pan?
Herodek leżał na łóżku. Zerwał się przerażony:
— Co się stało? — zawołał. — Zemdlała?
— Śpi — odpowiedział pogodnie leśniczy. — Śpi sobie — obronił ją przed wyciągniętymi rękami ojca. — Niech pan ściele łóżko.
— Pan ją czymś rozgniewał!
— Rozgniewał? — zdziwił się Kalinowski wstając od stołu. Zdziwił się niejako, że gniew istnieje.
— Ona śpi — powtórzył z naciskiem leśniczy, kołysząc Antoninę w rękach — i trzeba ją spać położyć.
— Śpi? — zapytał Herodek zaglądając córce w oczy. — Panowie! — zawołał, jakby to była niezwykła sprawa. — Nigdy o tej porze nie zasypia. — Wyrwał ją przemocą z rąk leśniczego. — Nerwy. Krzyczała na pana. Przed chwilą słyszałem. Ona ma zszarpane nerwy.
— Za co miałaby krzyczeć? — powiedział leśniczy. — Panu się zdawało.
— Zawsze się o nią boję — rzekł spokojnie Herodek. — I niech mnie ręka boska broni... — Chciał coś powiedzieć. Poprawił bezwładny ciężar córki na ramieniu. — Zaraz pościelę łóżko — rozejrzał się, lecz nie wykonał zamiaru, hamowany widocznie obawą, iż ukaże się brudna pościel. Poszedł w kąt i przyklepał posłanie, na którym sypiał. Antoninę oddał w ręce Kalinowskiego. Ten aż się ugiął, nieporadnie chwycona zwisła mu przez ramię i zakołysała głową.
Słyszała i śniła. Przez mgłę słyszała słowa i rozumiała. To, co mogło już być snem, rozwijało się urywanie i coraz gęściej.
— A wie pan — usłyszała głos Kalinowskiego. — Niech pan spojrzy. Fenomen, biała kropka na lewej powiece. Fenomen natury.
— Co takiego?
— Znamię.
Jakby wszyscy trzej pochylili się nad jej twarzą.
— Co to znaczy? — spytał zaniepokojony Herodek, ujmując w dłonie jej opadającą głowę.
— Pewno nic nie znaczy.
— Panowie — powiedział leśniczy. — Długo jeszcze? Ciszej — upomniał — nie mówcie tak głośno.
Zdawał się nic nie rozumieć.
— No dobrze — powiedział Herodek. — Panie Strzelczyk, niech pan pokaże rogi.
Przez cały czas leśniczy patrzył obojętnie, tak jak na targowisku ogląda się w beczce śniętą rybę, z lekkim, naturalnym smutkiem, i tylko prosił o zlitowanie się nad śpiącą.
Ojciec wziął ją ponownie na ręce i położył na łóżku. Odwróciła głowę i zanurzyła ją w jaskrawym jak rzeżucha cieniu wilgotnej ściany, porosłej wilgocią. — Niech pan przykryje moim płaszczem — usłyszała.
Ponownie ukazał się motyl. Wielokrotnie większy, wściekły, atakował i chciał ją ukąsić w twarz. Wszystko rozgrywało się teraz w jaskrawym niebieskim świetle dziennym, realniejszym od rzeczywistości; takie światła i rzeczywistość bywają we śnie.
Rano obudziła się chora.
Ojciec siedział w kapeluszu przy oknie. Jak spod klaśnięcia ręki za oknem wzleciały trzy gołębie, dzień był jasny, zimny i zimno to dostawało się wszędzie. Nos ojca także musiał być zimny, nie napity.
— Czemu nie wstajesz? Kupiłem od tego hycla rogi. Idziemy.
— Dokąd?
— Zapomniałaś? Z wizytą. Odwiedzić chorego. Zaniemógł. Ale nie umarł.
Obudziła się chora.
— A może by mu w prezencie te rogi? Jeszcze nie zapłaciłem. Co o tym myślisz?
— Od jakiego hycla?
— Już nie pamiętasz?
Obudziła się chora. Twarz miała brudną i gorącą. Często żołądek podskakiwał w niej jak kopnięta piłka. Mówiono, że grozi jej choroba ciężka, i nieciężka, do czasu żyć można. Tak tylko mówiono. Pani Gruszkowa zaprowadziła ją kiedyś do lekarza. Od tego dnia czuła w sobie brud nie do zmycia i blaszane wnętrzności z posmakiem tłustej cyny. „Stań się coś” — myślała. Śniło jej się, że siedziała na łóżku i patrzyła na siebie. Rozmawiała sama ze sobą. Widziała siebie naprzeciw, oko w oko, tak jak z okienka piwnicy ogląda się światło dzienne. Poczuła przypływ niewysłowionej sympatii. Do swej sennej piękności, która polega na tym, że człowiek jest całym światem.
Obudziła się nosem w kącie ściany i usłyszała: — czemu nie wstajesz. — Już ja mu powiem — Herodek, w kapeluszu z czoła, snuł myśli głośno. — Wiesz, że ja potrafię powiedzieć. A gdyby tak przemilczeć? Nie pójść. — Najlepiej byłoby zwrócić te pieniądze.
Myślała już o tym: pożyczyć, a potem odrobić.
— Mówiłam z panią Gruszkową.
— Z kim?
— Pani Gruszkowa jest moją przyjaciółką.
— Przyjaciółką? Muszę się dowiedzieć, kim ona jest? Gdzie się moja córka obraca?
Wyskoczyła z łóżka:
— Obiecała mi prezent. Tak, tak, prezent. Złoty medalik z Matką Boską Częstochowską. I dziś go dostanę. Jeszcze nie byłam bierzmowana — rzuciła się przed siebie i zaczęła zbierać do pracy. — Zaraz tam idę. Żebyś tu czekał na mnie w domu.
— Mam pewną zdrowotną myśl.
— To ją, kochany, rozwiń sobie, a rozwiń.
Zaczął się dzień.



Piwonie

Nie dopuszczając do tłumaczeń, chciał gościom na wstępie powiedzieć, że stała się rzecz straszna: wszystkie głośniki na mieście nadają Wagnera. I że ktoś wpadł na to, czego Wagner nie dożył.
Byliby zaskoczeni, byłoby im też smutno, że nie rozumieją, poza jednym nieprzyjemnym słowem: nie dożył.
Zobaczył chude palta na wieszaku w sieni. Żal mu się ich zrobiło. Wisiały i dziecinne, stały dwie pary botów i kalosze, które są rzadkością. Przyszła mu myśl inna:
— Cieszę się — powiedział w drzwiach — że mnie widzicie w dobrym zdrowiu.
Jak, jak? — zapytały zdumione oczy. Tego tym bardziej nie zrozumieli.
W progu nałożył blaszane okulary, był w niebieskiej bluzie, wyglądał jak dróżnik:
— Barbaro — rzekł wesoło — otóż mamy gości.
W to mogli uwierzyć. Powinna nastąpić ulga.
— List... — bąknęła Maria. Jej pierwszej podał rękę.
— Już się wyjaśniło — przerwał. — Jestem zdrowy. A i wy mieliście dość zdrowia dla mnie, żeby odbyć tak daleką podróż. Rzeczywiście, chwyciła mnie lekka niedyspozycja. I minęła.
Pod kremową lampą w rogu pokoju siedziała główka jakiejś dziewczynki w króliczej czapce na oczach, czyjeś nogi w ciężkich butach opierały się o kruchy szczebelek krzesła, potężny mężczyzna o skandalicznych rzęsach dziewczęcia spacerował z rocznikiem „Tygodnika” pod pachą i właśnie przystanął. Był to prawdopodobnie Jan Kwieciński. Była i Maria, tę najbardziej lubił, bo miała w sobie jakąś ludową dystynkcję. Była i żona Kwiecińskiego i wyglądała sto razy lepiej od męża.
Lecz kto to jest ten łysy — pomyślał — z grządeczką zagracowanych po fryzjersku włosów na wgniecionej jak błotnik czaszce? — Podchodzili i witali się według starszeństwa. — I kto to jest ta dziewczyna w czerwonawych pończochach, drzemiąca na kanapie przed szklanką herbaty, z której nie wyjęła łyżeczki — wiejska, o lnianych włosach, których prędzej dotknął deszcz aniżeli grzebień? I jeszcze jakieś dwie panie i pan — którzy także podali rękę, mówiąc, iż przepraszają i czekają, aby porozmawiać z panem Herodkiem, którego nazywali panem. Była staruszka w czerni. Nie drgnęła w fotelu. I chłopczyk o kozich przecinkach w oczach, który już coś majstrował przy postumencie właśnie „pastereczki”. I teraz cofnął ręce.
Nie przeliczył ich wszystkich i nie określił przynależności, kto do kogo? Bukiet podobieństw rodzinnych jest jak polne kwiaty — liczba nieskończona.
W wazonie stały białe chryzantemy. Ktoś widocznie przywiózł z pożyteczną myślą.
— Jakże to się stało? — zapytał z dziewczęcym uśmiechem Kwieciński — dostałem list...
— Nic się nie stało — pośpieszyła żona Kwiecińskiego. — Mamy za godzinę pociąg.
— Ogródek... — rzekła szybko Maria. — Twój ogródek.
Paweł usiadł przy oknie i wyjął z kieszeni irchowy gałganek.
— Kwiaty zostały po Mariannie — mówiła Maria. — Myślę — wzmocniła głos — o tych słynnych jej piwoniach.
— No, już nie te — odpowiedział Paweł przecierając blaszane okulary i patrząc przez nie pod światło: — nie te. Ale takie same.
— Jakże interesy? — zapytał Kwieciński podchodząc do Pawła z „Tygodnikiem”.
— Nie prowadzę interesów.
Ta, co siedziała na kanapie — Paweł nie znał jej imienia — roześmiała się głośno. Uznała to za dowcip. Rozmawiano widocznie przedtem o sztabie złota odlanej w kształt Chrystusa na krzyżu. Śmiejąc się ukazała wargi wielkie, żeberkowane, jak kwiat — przerażający, na którym może się zmieścić kilkanaście lepkich owadów.
— Piwonie — rzekł Paweł — trzymają się dwa lata. Potem marnieją, grunt wapienny. Na moich piwoniach stanie dom towarowy. Czekają tylko na buldożery i towar. Każdy na coś czeka.
— Agrest za to w tym roku — powiedział Kwieciński, uchylając firanki. Wciąż balansował wokół pokoju: — Każdy na coś czeka — powtórzył.
Cienie muślinu figlarnie mignęły przez jego twarz.
— Agrest tak.
— Drogi Pawle — rzekła Maria — tak to jakoś niefortunnie wszystko się zbiegło... Nie będziemy ci zawracali głowy. Jesteś, czuję, zmęczony.
— Ależ! — krzyknął — kochani, zostańcie! Do czego by to było podobne! Porozmawiamy. Mówcie mi o sobie, jak u was? Dzieci pewno rosną...
— Jedno umarło — rzekła ta z kanapy i przycięła wargi.
— Komu?
— Ciotce Marii.
— Mario? Więc tak?!
Maria skuliła się w sobie.
— Mario, więc to tak? — podbiegł do niej, zawahał się i przyklęknął.
— Boże, Boże — strzepnął nerwowo palcami Kwieciński — trzy lata temu. Na nas już czas — zwrócił się do żony. — Nie widzę tutaj Staszka Herodka. Czyżby listu nie dostał?
Wypukłe czoło Kwiecińskiej poczerwieniało.
— Jesteś zmęczona — chwycił się Paweł tej, której umarło dziecko. — Chcesz się położyć. Mój pokój jest wolny.
Nawet nie wiedział, że Maria jest mężatką, a tu już się dowiaduje.
— Przyjechałam, żeby ci w czym pomóc. Powiedz w czym? Czy też mamy sobie stąd pójść?
— Nie, nie, bardzo cię proszę, ty się połóż. Jest Barbara.
— To ja jej pomogę.
— Nie, nie... Więc tak straszne dotknęło cię nieszczęście? — wstał z przyklęknienia.
— Słuchaj — wzięła go pod ramię i poprowadziła na bok — boję się... że Herodek... Oczywiście, to on napisał. Zrobiliśmy śledztwo. Przykro powiedzieć, i dla ciebie przykrość...
— Nie przyjdzie.
— Dziwny, to taki dziwny człowiek. Jeszcze dziwniejszą ma podobno córkę. Boję się, że przyjdzie. Zacznie przepraszać, na naszych oczach, ktoś z nas nie wytrzyma... a potem... Jest to kłębek nieszczęścia... Tyś temu nie winien.
— Jest na mnie bardzo obrażony.
— I właśnie tego się boję.
— Moja dobra Mario: ja tu przecież jestem — niespodziewanie wziął ją za ręce. — My nigdy nie wiemy w życiu, co zrobić z ludźmi, którzy za wszelką cenę szukają zaczepki. Z ludźmi, którzy nas, nie daj Boże, wyróżnili. Jedyna przystępna dla nich sytuacja, to znieważyć. Nic się nie przejmuj, niech tam sobie na nas poczekają — stali prawie przy ścianie. — Zdarzył się kiedyś fakt, o którym mi opowiedziano, posłuchaj: do spokojnego człowieka w kawiarni podszedł ktoś i na oczach wszystkich uderzył go w twarz. Znieważony poderwał się i zgłupiał. Czy ty mnie rozumiesz? — ścisnął jej ręce, odwracając się plecami do wszystkich. — Stracił wątek. Napastnik zakręcił się i już go nie było. Czy ty rozumiesz? Została tylko tamta zbita brutalnie twarz, na którą wszyscy teraz patrzą. Lecz oto, co znieważony robi? Nawet nie sprawdza, czy ktoś się obraźliwie uśmiecha, czy ktoś inny w swej nienaruszonej godności udaje, że niczego nie widział, zbiera się w sobie, skacze i pierwszemu z brzegu obcemu daje po twarzy. Tamten głupieje. Sytuacja się zmienia. Tamten zrywa się i bije następnego. Nie powiedziano mi oczywiście, że ten następny znów bije następnego, nic mi już więcej nie powiedziano, wysłuchałem tego kiedyś z niedowierzaniem. I po co ja to mówię? I po co ja przed tobą klękałem?
— Grozisz nam wszystkim. I znów odzywa się w tobie dawne okrucieństwo. Wybacz.
— Okrucieństwo. Wyprowadź ich wszystkich.
— Nie zrobię tego.
— To jest napaść.
— A ja nie zrobię. Z tobą nie można dobrze. Musisz się kogoś bać.
Zmieniła ton, lecz czuło się, że zdaje sobie z tego sprawę, iż ją poniosło. Że odezwał się w niej tłumiony jad, że przekroczyła granice, w stronę wręcz przeciwną, że zdemaskowała się i sama jest tym przerażona.
Już usłyszano ich podniesione głosy.
Za plecami Pawła, Kwieciński z hałasem, jak wystrzał, zamknął rocznik.
— O! — krzyknęła Maria, wyrywając się z rąk Pawła.
Oczy wszystkich zwróciły się ku oknu.
Za sztachetami ogrodu wąska uliczka szybko spadała w dół ku bulwarowi. Każdy krok popędzany był tutaj spadzistością chodnika.
Zza prawego słupka ogrodzenia ukazała się para, Herodek z córką.
— Dobrze się trzyma. Ile on może mieć teraz lat?
— Ludzie bez charakteru zawsze są młodzi — powiedziała Maria.
Zatrzymali się, odbyli jakąś naradę i Antonina wzięła ojca pod rękę.
— Nie ma na to rady — powiedziała Maria. — Będziemy tu mieli Herodka.



Spadek

Herodek uniósł głowę, popatrzył w niebo i końcem laski przejechał po sztachetach. Antonina wyrównała to jego skośne odchylenie.
Zatrzymała ojca przy furtce. Byli spóźnieni, kazał sobie spojrzeć na zegarek, odczytała godzinę, skinął głową.
Otwarła furtkę i wpuściła go pierwszego. Poczekał chwilę zostawiając jej czas, aby zamknęła. Potem znów stanęła obok niego. Nie wiedząc, że jest obserwowana, poprawiła włosy nadając im jak gdyby puszystość. Zaczęli iść ścieżką na wprost drzwi. Słońce przez dach zza komina padło na twarz Herodka. Przedłużał chwilę i opóźniał. Gest miał wyniosły, laską pokazywał na coś, co było w otoczeniu domu, i znowu skinął głową. Raz tylko zboczył ze ścieżki, lecz znów naregulowała go Antonina.
— Myślę, że będę wyrazicielem wszystkich — rzekł Kwieciński odkładając rocznik — jeśli powiem, że Staszek powinien być przyjęty serdecznie. Wystarczająco już los spojrzał mu w oczy.
Maria wybiegła do sionki. Szybko wprowadziła gości do pokoju i stanęła za ich plecami. Była bardzo blada. Herodek wszedł wolno i nieśmiało, zatrzymał się w progu, nastała cisza, Antonina bez słowa pokazała mu ręką, żeby szedł dalej. Paweł stał pośrodku pokoju i uważnie patrzył.
— Pan wybaczy — zwrócił się do niego Herodek, odnajdując natychmiast. — Pan nam wybaczy...
Antoninę oblała purpura.
— Może jesteśmy tutaj niepożądani... — patrzył oczami, które nie wiadomo, czy widzą.
— My nędzarze...
W tej chwili Antonina wiedziała, że już stało się nieszczęście.
Raz jeszcze zobaczyła tę przerażającą układność ojca i „gustowną”, niewinną twarz, jakby miał powiedzieć wierszyk na estradzie. Oto jakiś, w jego mniemaniu, „świat przed nim”. A on go zdobędzie. Jednym skinieniem palca. Do stóp rzuci, do serca przygarnie. A potem dumnie odtrąci. Ileż to razy zapomniał odtrącić... Ileż razy potem cierpiał.
— Pan pozwoli — rzekł sucho Paweł. Przyglądał im się uważnie. — Bardzo proszę — wykonał gest zachęcający.
— Wprawdzie suma, jaką jestem panu należny... — powiedział Herodek — spora.
— Nie mówmy.
— ...i przekracza granice moich możliwości, w tej chwili...
— Tak, tak.
— ...ale dysponuję...
— Dajmy pokój.
— ...i tak oto, córka moja...
Co słowo, to nieszczęście.
Antonina wiedziała, że już nie ma ratunku.
— Dobre, łagodne dziecko... Zmywa garnki u pani Gruszkowej.
Zdrada — pomyślała. — Kto go o to pyta?
Zwariował? Całe to gadulstwo musiało mu przyjść do głowy już na ścieżce do furtki. Oczywiście, uległ nagłym wzruszeniom, zawsze czemuś ulegał, harda dusza: zawsze czemuś ulega, cudzym kosztem.
Kwieciński przystąpił do brata i uroczyście poprowadził go do stołu. Wszyscy podchodzili do Herodka i witali się z nim, przemilczając to, co naplótł, a on wykonywał wyniosły gest, który oznaczał: nie trzeba.
— Ot i życie nasze mija — odezwała się Maria.
— Dzieci rosną... — rzekł Kwieciński.
— Córka mnie nie rozumie — powiedział Herodek.
— Wszystko się wyjaśniło — nachyliła się do niego Maria. — Już ani słowa.
Antonina, purpurowa ze wstydu, dała się poprowadzić pani Kwiecińskiej za rękę i usiadła na kanapie obok dziewczyny z herbatą.
Barbara wniosła półmisek z zimnym mięsem.
— Oświadczam — rzekł pogodnie Paweł — że przyjąłem dzisiaj olbrzymie zamówienie.
Odezwały się śmiechy, żart przyjęto wesoło, Barbara wniosła karafkę z białą wódką.
— Moja ślepota — Herodek opuścił głowę — jest nieuleczalna. Amen.
— Otóż to — wybuchnęła Maria — mówi, żeby tylko dokuczyć — spojrzała na Pawła. Miał utkwione oczy w Herodku.
— Właśnie — rzekł wolniutko — swego czasu, polecając napisać do pana list, chciałem pana skłonić do leczenia... W ogóle — zaakcentował — czy pan ma ten list przy sobie?
— Listu nie mam — popatrzył jakoś dziwnie Herodek.
Ale głupiec — pomyślała Antonina. — Ale krętacz beznadziejny. Już go próbują, wymawiając słowo: list. Co będzie dalej? — Wyciągnęła rękę i położyła na serwecie, potem dołożyła drugą. Nie spuszczała wzroku z Małachowskiego. Był spokojny, rozparty w kanapie, już trzeci raz nakładał te same okulary na nos i jakby miał ich pełne kieszenie.
— List? — zdziwił się Herodek i jakiś strach go obleciał.
— Czemu pan się przestraszył? — zapytał z uśmiechem Małachowski.
Dostrzegła na twarzy Małachowskiego wyraz ironii, łaskawej, zimnej jak ostrze noża, które ma miękkie przekroić. Nie patrzył na Herodka.
— Pan się myli — powiedziała — pan się zupełnie myli. — I do dwóch rąk położonych na serwecie dołożyła głowę. Oparła ją na dłoniach i stamtąd patrzyła w górę.
— W czym ja się mylę? — zapytał Małachowski, wolno obracając głowę w jej stronę. Zobaczył medalik.
Herodek siedział odęty jak dziecko. Patrzył swym zwyczajem trochę w górę, na sufit. Wydawało się, że głowa jego wyrosła nad nim i z niego. Widziała, że przestawało do niego cokolwiek docierać. Ale szukał odpowiedzi, konceptu, tak by o tej chwili potem powiedział, gdyby koncept znalazł. Także coś ironicznego latało mu w bladych oczach. Ale nie miał, nie miał tego, co mu było potrzebne.
Zaraz coś chlapnie — zerknęła Antonina.
Ogarnęła ją wściekłość, z wściekłości ślina napłynęła do ust. Jak pies trzymała głowę opartą na łapach i patrzyła Małachowskiemu w oczy, i patrzyła.
Na twarzy jego ukazał się, zaczął się ukazywać, uśmieszek, daleki, chwiejny; przed chwilą znów nałożył blaszane okulary, jakby chciał ją lepiej widzieć. Sucha, stara twarz, wyszlifowana jak kamień, zaczęła czerwienieć, i wciąż patrzył. Nagle twarz pobladła.
— Co?! — uleciało mu z warg, lekko.
Nastała chwila ciszy, ktoś pierwszy spostrzegł, że coś tu się stanie.
— No, no, no! — powiedział ktoś pojednawczo. — Weźcie ją. Co ona tam?
Herodek nadymał się coraz dalej, a gdy niespodziewanie zwrócił głowę ku Antoninie, kątem oka dostrzegła, że twarz miał zupełnie płaczliwą. Dlaczego on cierpi? Dlaczego akurat teraz w obecności tylu ludzi?
— E! ...e! ...e! ... — ostrzegł Małachowski. Dojrzał widocznie w jej twarzy coś, co mu się bardzo nie podobało.
— Y! ...y! ...y! ... — odpowiedziała mu natychmiast, prosto w nos. Przedrzeźniając możliwie najobrzydliwiej.
Wstała.
— To on — pokazała palcem na ojca — to on napisał ten list... A ja mu pomogłam... Ja go namówiłam. — I dodała w ciszy: — Bo my pana nie-na-wi-dzi-my!
Widziała jeszcze, że wstał i ukazał się nad nią:
— Nie-na-wi-dzi-cie?
W oczach jego zaświeciły fioletowe błyski:
— Nie-na-wi-dzi-cie? A ja tę nienawiść opłacam...
Zerwał mu się głos, podniósł rękę.
W lewym uchu usłyszała huk jak od wystrzału.
Uderzył ją. Stało się to jak piorun.
Co było dalej? Nie wszystko pamięta.
Wszyscy znaleźli się przy Małachowskim. Podnoszono go jak gdyby. Podnoszono, bo zniknął z jej oczu. Ktoś biegł po wodę.
— Wody! Wody! — krzyczał czyjś głos. Wszyscy zderzyli się ze sobą.
A ona, to jedno pamięta, że zamarła i że się nie poruszyła. Ach to tak — pomyślała słodko: — wpadłeś! Wpadłeś mi, stary draniu.
Gdy odzyskała władzę w głowie, zerwała się i pobiegła do ojca.
Lecz nie mogła go uruchomić. Zaparł się w krześle, nogi wyciągnął przed siebie i nie odpowiadał na jej gorączkowe okrzyki, żeby uciekać.
— Idźcie już, idźcie już! — krzyczał ktoś na nich.
Była to prawdopodobnie Maria.
— Córko moja! — wreszcie zerwał się z krzesła i wzniósł patetycznie ramiona do nieba: — całuję twoje ręce! Dobiłaś tego skurwysyna!
Wtedy już wypchnięto ich za drzwi i kazano czym prędzej odchodzić.
Czyjeś ręce popychały ją za plecy, a pani Kwiecińska, pamięta to, za progiem podała jej laskę ojca.



Jesteś moim strzelcem

Wkrótce pogorszyło się jeszcze. Co noc wracał pijany, stukał w okiennice. Trzymała go pół godziny, dopóki się nie wyczekał.
— Nie wygramy tej walki — mówił.
— Jakiej walki?
Coraz rzadziej wiedziała, o czym mówi.
Nie chodziła już po niego, nie szukała i nie prowadziła, pijaństwo było w stadium: niech się toczy.
Był wyniszczony, obrzękły, pił na cudzy rachunek, drżały mu palce, w oczach błąkały się łezki.
Upłynęły długie miesiące, może już rok? Upłynął cały rok, może nie rok, a może więcej, znowu była jesień złota i już zimno. Na szybach o świcie ukazywał się szron.
U pani Gruszkowej nauczyła się podawać do stołu. Kiedyś pani Gruszkowa zaprosiła ją, żeby usiadła przy stole, gdy byli goście, i strasznie wypadło zabawnie, gdy podcięła pewnego pana, który myślał, że może sobie pozwalać na różne żarty, przeważnie wiadome. W tym dniu „święciła tryumfy” i potem dostała od pani Gruszkowej w prezencie ten złoty medalik. Najpierw chciała go schować przed ojcem w ruchomym kaflu pieca. Ale jeszcze przedtem, po obietnicy, zaraz mu powiedziała.
Teraz była jesień.
Siedziała na ławce przed domem. Ojca nie było. Pan Kalinowski dziś rano nagle umarł. Akurat wczoraj zostawił u nich na stole szklaną fifkę. Znalazła ją rano, rozdeptaną pod stołem. Bała się, że będzie jakaś wymówka.
Przejechał autobus i wzniecił suche liście. Było chłodno, weszła do mieszkania po sweter. Gdy wróciła, pod lasem coś się działo. Zaczęły szczekać psy, zerwało się stadko szpaków. Popatrzyła w drugą stronę, usłyszała strzał i zobaczyła zająca, który co dopiero wskoczył w gęste trawy. Nie dalej jak pięćdziesiąt metrów od niej. Gdyby wyskoczyć z zagajnika z kijem... Popatrzyła w stronę miasta.
Kominy cegielni, jednej, drugiej, trzeciej wróżyły pogodę. Jutro, w niedzielę, pani Gruszkowa wybiera się na wycieczkę. Citroenem jednego pana, który ma Citroena, Citroeny są źle widziane, dlaczego? Miała jechać. Jak przedtem butów, nie miała szalika, jedzie się sto kilometrów na godzinę.
Zerwał ją drugi wystrzał, ostry, jakby tuż, tuż. Podbiegła do szosy, popatrzyła w stronę lasu. Rozwiewał się tam biały dymek. Trzeci strzał wstrząsnął powietrzem bardzo blisko, przy zakręcie drogi. W tym momencie dostrzegła ojca.
Skoczyła i podbiegła. W pierwszej chwili myślała, że trafił go pocisk i oto upadł, i ledwo się gramoli. Ale żył jednak. Poruszał się środkiem drogi, przy samej ziemi, pełzając na czworakach. Jakby szosa była poziomą drabiną, a on na nią wchodził.
Cóż to znowu? A cóż to za nowina! Pełzał. I nic to nie miało wspólnego ze strzelaniem.
Od razu wiedziała, że upił się z powodu śmierci pana Kalinowskiego.
W mgnieniu oka była przy nim. Poruszał się mozolnie, ale wciąż naprzód. Niecił suchy obłoczek pyłu. Otarła mu twarz spódnicą; patrzył ślepo, nie poznawał, z nosa ciekła mu krew i natychmiast objęła jej ręce. Szarpiąc go, biegając naokoło, krzycząc, postawiła na nogi. Chwiał się, znanym sobie krokiem ruszyli przed siebie.
Skośną ścieżką od lasu nadchodził właśnie leśniczy, ten od rogów. Widział to wszystko, i tak jakby rozmyślnie się zbliżał. Już był na twardym gościńcu. Zauważyła, że przygląda im się nachmurzony i że myśli o czymś, co można było odczytać ze skróconego kroku. Wiedziała już o nim, nazywał się Strzelczyk, niedawno wrócił z wojska. Dla zabawy przywiózł ze sobą kajdanki, a może służył w żandarmerii? Ojciec jej to powiedział. Najpierw myślała, że Strzelczyk to funkcja.
Szedł teraz parę kroków za nimi. Przyspieszyła, on także.
— Dzień dobry — powiedział zza pleców. — Jak się miewasz?
Widziała tylko jego nogi w czerwonych butach, nabitych miedzianymi oczkami kapsli, i lakierowany pas u torby, żółty — nie mogła przeoczyć — chrzęścił i łamał powietrze. Słyszała także, jak metalowa stopka kolby uderzała o guzik, jakby kostki cukru wpadały na dno szklanki herbaty, jedna po drugiej. Patrzył, wiedziała o tym, że patrzył, a kiedy zostawał trochę w tyle, godził ją wzrokiem pod samą łopatkę. Była upatrzona, była ścigana, przeszyło ją uczucie szczęśliwego lęku. Serce biło wysoko. Prędzej, prędzej — do domu było kilkadziesiąt kroków.
Nie mogła na dzień dobry odpowiedzieć dzień dobry, bo ojca znosiło. Wciąż z nim walczyła. Szamotał się, był nieprzytomny.
— Może pomóc? — zapytał leśniczy.
Nie raczyła spojrzeć. Szedł teraz prawie obok. To było zawstydzające.
Jakimś łańcuszkiem brzęczał, nie widziała tego łańcuszka.
— Weź go krócej — nie pytany poradził. — Na nos poleci. Ale się chłopak zaprawił!...Co on tam mówi? Jeszcze ci złorzeczy? O, ho, ho!
Herodek wyciął hołubca i tak jakby chciał zawrócić.
Nagle zobaczył obcego człowieka, wyrwał się z uchwytów i wyciągnął przyjaźnie rękę.
Tamten tylko czekał. Szczęknął żelazem i błyskawicznie założył mu kajdanki.
— Spokojnie, stary, spokojnie, nic ci nie będzie...
Pchnął go przed siebie i poprowadził.
W kilka sekund byli przed drzwiami, zdjął kajdany i wprowadził po stopniach do sieni.
Krzyknęła i aż przysiadła ze złości.
A on już wracał, bez słowa, gwoździe butów dzwoniły po niebieskich cukrowych kamykach, rozsianych po drodze. Otrzepywał ręce.
— No nic, no nic... Godzinę by to jeszcze trwało i by nie doszedł. Krzywdy mu nie zrobiłem, prawda? — spojrzał Antoninie pod nogi, a potem prosto w oczy: — Mówi się: dziękuję! — podrzucił żelastwo w górę, a potem schwytał w garść i jak krople jodyny przelał z dłoni do torby.
Wpadła do sieni. Ojciec stał odwrócony twarzą do ściany, nawet nie upadł. Podeszła do niego, nie odzywał się, zajrzała mu w oczy i wtedy tknęło ją nieprawdopodobne przeczucie. Błysnęła myśl, że oślepł. Potrząsnęła nim i zapytała:
— Widzisz?
— Nie! — Odzyskał przytomność. — Nic nie widzę. — Trząsł się cały i drżał. — Kto to był?
Potrząsała nim bez przerwy.
— Staraj się — mówiła — wytęż się, zbierz w sobie, może coś zobaczysz.
Wprowadziła go do mieszkania. Nie miała pod ręką żadnego światła. Szybko zapaliła świecę. Migała mu świecą przed oczami, pytając, czy widzi bodaj odblask? Znów migała i klaskała w dłonie, żeby się jakoś poruszył.
— Nic? — zapytywała. — Ciągle nic?
Nagle rozkrzyżował ramiona i zwalił się jak kłoda.
Stracił przytomność. Wiedziała, że i ją dotknęło największe nieszczęście. Zawlokła go na łóżko.
Położyła mu mokry gałgan na oczy. Odzyskał przytomność, a potem zasnął.
Pobiegła po leśniczego, żeby mu pokazać, czego dokonał. Miała ochotę go zabić albo rozdeptać.
Nigdy nie wiedziała, od razu trafiła na ten dom, tu tylko mógł mieszkać, było dużo świeżego drzewa na podwórzu, w sągach.
Weszła i powiedziała:
— Łobuz jesteś i Świnia.
— Co się stało? — krzyknęła żona.
Miał żonę. Taka, nawet pani, różowa, jak z pieca wyjęta, uczesana, przez lewe ramię opadło jej białe ramiączko koszuli i zaraz je zagarnęła w górę. Chrystus był u nich na obrazie, wielkości naturalnej.
— Aha, to tamten, idź tam zaraz, weź, co koniecznie, spirytus, spirytusem natrzeć skronie... zaraz tam będę. Panna Herodek, prawda?
Łydki miała tak napięte, że z kolan mogłaby strzelać.
Antonina pobiegła przodem, nie mógł jej doścignąć, chociaż wydawało mu się, że ją prześcignie.
Herodek mamrotał. I nagle się ocknął. Wyczuł, że Antonina jest z kimś obcym:
— Nikogo. Nikogo. Precz!
Antonina dała znak, leśniczy wyszedł do kuchni.
— Nie patrz tak — powiedział Herodek. — Czuję, że patrzysz. O czym ty myślisz?
— O czym? Tak sobie.
— Nie myśl. To jutro przejdzie. Wierzysz?
— Wierzę.
— Przestań wierzyć. Zabij mnie od razu. Będziesz musiała mnie otruć. Tak, żebym o tym nie wiedział.
— Co takiego? — oparła się o brzeg łóżka. — Przywykniesz.
— Aha! — krzyknął. — Więc nie wierzysz! Zejdź mi z oczu. Jak ty już nie wierzysz, to jest koniec. To już nie ma nikogo.
Odwrócił się do ściany i po chwili zasnął.
Weszła do kuchni. Ten jak upiór siedział.
— Po lekarza — powiedziała.
— Nie. Niech najpierw wytrzeźwieje. Doktor u pijanego, to nie doktor, milicja.
— Racja. Będę przy nim siedziała.
— Ja też.
— Jak to?
— Będę pilnował.
— — Po co?
— Jakaś pomoc... Moja żona przestraszyła się tym strasznie i boi się odpowiedzialności. Ze strachu ona tu nawet nie zajrzy.
— Jaka tam odpowiedzialność. No, stało się. Świństwo się stało.
— Nie mów. Już nic nie mów — podparł rękoma skronie i opuścił głowę. Siedział na skrzynce.
— Ja do niego pójdę.
— Idź.
Zawróciła z progu:
— A niech mi pan tak znów przez ty nie mówi.
Była już szarówka. Zimno nadchodziło z pól i mokry, jeszcze zimniejszy zapach zielska, zamknęła okna. Lebioda pod oknami pachniała aż trująco. Na szosie krzyżowały się już światła.
Ojciec przebudził się, usiadł na łóżku, ślepe oczy utkwił w suficie.
— Chodź tutaj — powiedział — do mnie. Proszę.
To „proszę” zabrzmiało podejrzanie.
— Po co?
— Chodź tutaj.
Głos jego wydawał jej się wyjątkowo tkliwy. Tego nigdy nie było.
Wyciągnął rękę, chciał ją pogłaskać, ale odmienił zamiar. Chwycił mocno za włosy i przyciągnął do siebie: — Musisz teraz — powiedział — być zawsze przy mnie — lękliwy uśmiech oblał jego podpuchniętą twarz. — Teraz i zawsze. — Oparła głowę o poduszkę i odczekała, dopóki znowu nie zasnął.
Potem wyplątała się z jego palców. Spał z otwartymi oczami, jakby martwy. A może już się nie obudzi?
Zdjęta strachem znowu weszła do kuchni. Leśniczy skądś wracał. Tym razem wszedł do jej domu na palcach, minę miał tajemniczą i jakby się czaił.
— To ja do pani także z prośbą — powiedział — żeby mnie pani nie nazywała łobuzem. Nie jestem łobuzem.
— Być może. Śpi. Teraz mocno śpi.
— Będzie spał. I niepotrzebnie.
— Co niepotrzebnie?
— Spirytus mam. Nawet wódkę.
— Pan gdzieś chodził?
— Po wódkę.
— Dla kogo? No, ja nie będę piła. Nigdy w życiu.
— Tak, tak.
— I pan tu już niepotrzebny.
— Siadaj — przyciągnął ją za rękę — bo się kręcisz — i posadził przemocą na drugiej skrzynce obok siebie. Szarpnęła się i popatrzyła na niego. Gniew, który ją ogarnął, był tak wielki i nagły, że nie wiedziała, co z tym gniewem począć?
— Bardzo przepraszam — rzekł i opuścił głowę. — Siadaj, bo trzeba pomyśleć, co dalej?
— Dalej? — przyjrzała mu się uważnie. Lecz twarz nie całkiem była widoczna.
— Bardzo przepraszam — powtórzył — ja tego nie chciałem.
Jeszcze powiedział kilka jakichś słów, lecz nie dosłyszała.
— Pan coś powiedział?
— Nic. Nic nie powiedziałem.
— Czemu pan mnie posadził? — chciała wstać, ale trzymał ją za łokieć.
— Puścić!
— Jestem człowiekiem bardzo nieszczęśliwym — rzekł szybko, uwolnił jej rękę i odwrócił twarz. Jakby nie chciał pokazywać smutku. Było mroczno.
— Pan? — zdziwiła się. — Pan nie wygląda. Na nieszczęście to trzeba zjeść i pójść spać.
— Posiedzimy. Pomilczymy. Tak będzie lepiej. Popatrz.
Za oknem unosił się księżyc, jakby się oderwał od ziemi i płynął.
Teraz księżyc spadł na podłogę. A oni siedzieli nieruchomo. Butelka srebrzyła się u jego posrebrzonych butów. Blask księżyca na podłodze oczyścił przed nimi biały placyk, a oni pozostali w cieniu. Sypało się coś w czarnym piecu i raz tam stuknęło.
Był sam, zupełnie sam — zaczął mówić cicho. — Życie jego było tragicznym nieporozumieniem. Nie tak, nie tak sobie wyobrażał... Nieporozumienie polega na tym... żeby ten ktoś... — To nie ja — przerwała. — Tylko nie ja! — Milczał długą chwilę. Sprawiła mu kłopot. Zamilkł, koniec buta dzwonił o szyjkę butelki. — Dlaczego? — popatrzył z naciskiem: — Tak nigdy się nie mówi — świeciły mu zęby, pochylił głowę ku niej: — A przeznaczenie? — Nie ma — przybliżyła się prawie do jego ucha. — Słyszy pan: nie ma! Każdy sobie. Każdy sam. — Zmartwił się; patrzyła w okno. Za jasną szybą zwisało coś czarnego, jakby wielki, pusty rękaw. Trzeba by tylko, żeby z tego rękawa ukazały się palce. Drgnęła, wziął ją za ramię, aby, patrząc, łatwiej pójść za jej wzrokiem. Spojrzała na niego z bardzo bliska. — Niech pan mówi dalej. — Ale ja — obruszył się — przyszedłem... naprawdę. — To niech pan mówi i mówi, będę słuchała. — Milczał. — Przyszedł mnie pan pocieszyć, więc niech pan mówi o sobie. — Pani żartuje. Że ja tylko o sobie. — Opuścił głowę. Trwał w smutku. Każde jej słowo było mu przeszkodą. Nagle wzięła go za rękę. Czuła, że on drgnął teraz. Spojrzał bardzo niepewnie. Na krótkim jej profilu mienił się blask księżycowej rosy, zimny, skroplony, przejrzysty. — Pan musi znać opowieści o dzikich zwierzętach i o drapieżnikach. — Zwróciła ku niemu twarz z wijącym się, nieskończonym uśmieszkiem.
— No nie,...ja nie znam — zmartwił się. — Takich opowieści ja nie znam.
— A o czym możesz?
Zwrócony był do niej całą twarzą i patrzył:
— O czym?... O czym?... — nie mógł się zdecydować.
Wyciągnęła w ciemności szyję, jakby, im wyżej, było przejrzyściej:
— No o czym? — zapytała.
Zaczynała rozumieć.
— Daj mi szklankę — powiedział.
— Jedną! — zeskoczyła ze skrzyni i przyniosła.
— Wypiję, to ci opowiem.
— Pij, tylko szybko.
— Spieszysz się?
— Co to znaczy?
— Nic to nie znaczy — położył rękę na jej ramieniu.
— No, wypij — cofnęła ramię. — Chcę to zobaczyć.
Gdy wychylał szklankę, księżyc mu wpadł w oczy i o zbielałej twarzy wyglądał jak posąg w parku.
— Daj no tego, niech spróbuję... Ech! Kurewsko mocne! Weź to ode mnie.
— Jak ty mówisz?
— A czy tak się nie mówi? A czy ty mógłbyś być księdzem?
— Dlaczego tak mówisz?
— Daj mi to — wyrwała — i jazda stąd! — rzuciła szklankę o ziemię.
— Cicho...
— No!
— Dlaczego ty krzyczysz?
— Będę krzyczała. Jazda stąd!
Zerwał się i zaczął dreptać, spokoić, nie wiedział, co robić, od czego by zacząć uspokojenie.
— Mój ojciec! To jest mój ojciec! — Wybuchnęła płaczem.
Przyjął z ulgą. Usiadła na skrzyneczce, płakała, to było już coś; to już było. Płacz jest jak gdyby rzeką, do której się wchodzi. Idąc z jej falą, idąc.
Obudziła się na wpół pijana. I zatoczyła się, ojciec jeszcze spał, no, pięknie. Ejże! — otwarła okno — świecił dzień jasny na wybielonej szosie. Nie pamiętała, kiedy tamten wyszedł.
W poprzek drogi przebiegła żona leśniczego, tak jakby wzburzona. Jak kura, na krótkich skrzydłach, w tumanie kurzu, prosto tutaj. Po co? Aha! Czyżby już nie bała się odpowiedzialności?
Ledwo Antonina zdążyła cofnąć się od okna. Ostrożnie — powiedziała do siebie. — Teraz tylko bezgraniczna głupota. Tylko „głupota” może mnie uratować.
Leśniczowa stała już pośrodku kuchni. Nawet bez zadyszki, i o okrągłym podbródku, który bardzo pijani próbują dwoma palcami podnieść w górę i dostają w pysk. Antonina nie zdążyła jeszcze pozbierać myśli, struchlała. Na pół sekundy, cud się stał w drugiej połowie sekundy. Sam z siebie. Podeszła do tamtej zwyczajnie, poczuła w sobie gniew niesprawiedliwy, ale gniew, gniew stał się prawdziwy. I oto była świadkiem prawdziwego zjawiska, którego doświadczała w tej chwili, na samej sobie i dzięki samej sobie. Patrzyła na żonę leśniczego i wprost widziała, jak tamta natyka się na jej wzrok twardy, niewinny, poważny, zmuszający do opamiętania.
— A co... — zapytywała Antonina wolno — co takiego? — Czuła w sobie dar „gniewnej łaski” —...a co się właściwie stało? — ciągnęła Antonina coraz wolniej i w najwyższym zdumieniu. — Nie rozumiem — dodała nawet z pewnym ryzykiem: — W czym ja teraz mogę pani pomóc?
Tamtą aż wstrząsnęło. Stała oto przed zaspaną istotą, gdzież jej tam było do czegokolwiek...
— Tu się nic nie stało? — zapytała.
— Nic.
— Mój mąż — wybąkała.
— Był wczoraj. Czy coś się stało?
— Nic się nie stało. Co by się stać mogło? Jak zdrowie ojca?
— Śpi jeszcze.
— Czy nic nie potrzeba?
— Nic. A pani?
— Mnie?
Cały czas oczy tamtej latały po kątach, a za nimi jak latarka oczy Antoniny. Korek wybity z butelki leżał pod oknem. Ten czarny rękaw, teraz było jasne, był to gont obsunięty z dachu. Źdźbło słomy pławiło się w spokojnym słońcu.
— Do widzenia.
— Do widzenia.
Wreszcie poszła.
Antonina otarła pot kroplisty z czoła. Najgorsze za mną, teraz chyba mogłabym zamordować człowieka i jakoś się z tego wywinąć.
Leśniczowa nie przeszła jeszcze na drugą stronę drogi, gdy zjawił się leśniczy.
— A, to ty! — krzyknęła. — Jesteś?! Tak nie można. Ona.
— Inaczej nie można. Czekać.
— Dobrze — powiedziała — a teraz pędź, dopędzaj, wymyśl coś i koniecznie powiedz.
— Jeszcze nie — odpowiedział.
Wyjął z kieszeni kwiatki, z kieszeni, kwitnące nagle jesienią poziomki, cały pęczek.
— A teraz już naprawdę i koniecznie idź sobie.
Boże — gdy tylko zniknął, wzięła kwiaty w ręce i rozprostowała — to wszystko i wszystko, jednego dnia i nagle, wszystko to jest dla mnie.
Umówił się w lesie. Wydawało jej się, że ojciec się odezwał.
Weszła do pokoju. Już nie żył.



Równanie matematyczne,
które niczemu nie służy i znika pod ziemią

Gdy ktoś stanie się bardzo bliski, bliski poprzez wszystko, co w sobie zawiera, a zawiera to, co innym — szczęśliwym i nie obytym z nieszczęściem — wydaje się nie dość miłe i nie dość układne — gdy ten ktoś bliski nagle odejdzie — i stanie się przez to naprawdę niemiły — wtedy następuje kres wszystkiego. Następuje utrata wiary, nawet w to, co jest pozornie nieprzychylne.
Tak myślała pani Gruszka. Nazywano ją panią Gruszka, sama siebie też tak nazywała, czasem dodając z uśmiechem, który kończył się jak dym na niebie: a może Birnbaum? Wtedy wybuchano śmiechem. Śmiech kończył się oprzytomnieniem, jakby w wyobraźni zobaczono jednonogiego na ślizgawce.
Była niebiedna, wcale niebiedna, samotna, otoczona ludźmi. Godzinami siedziała w fotelu, który przybrał jej otyłe kształty, które jeszcze przybierały. Na okoliczność samotności pies nie był jej potrzebny. Pies by milczał. Gdyby w białym kołnierzyku, z muszką pod brodą, mówił, plótł i tańczył, byłoby jeszcze gorzej. Gdyby miał naiwność dziecka i trzeba by go było z tyłu zapinać, byłoby to nie do zniesienia. Codziennie doprowadzała do. stanu kipiejące ciasto swych lat i było to udręką, zarówno w określeniu: kipiejące, jak i w nietrwałości zabiegów wywołujących w końcu bliźniaczo chorobliwe wrażenie, iż czas podobny do jej czasu rozważać by trzeba w gumowych rękawiczkach. Wydawało jej się, że zostawia kruszejące ślady na szkle lustra i że na dnie koszyczka empirowego, do którego wpada pusta fiolka, jedna po drugiej, żywi się gad o białawych oczach. I że ślady te mają przewagę nad jej rzeczywistością, a meble są już bardziej nią samą aniżeli ona.
Na oparciu fotela kładła okrakiem otwartą książkę. Dla spełnienia wielkoeuropejskiego szyku na okładce było trochę lakieru, tyle, ile na struch świątecznej połysku od posmarowania białkiem. Nie tykała treści. Raził ją żargon, tchórzliwa brutalność, styl kolportera ulicznego i prostacka rzeczywistość: jeden do jednego. Prostak widzi muchę w rosole, pisze o niej, czytający też widział muchę w rosole, i śmierć muchy przyjmuje jako wstrząsającą prawdę. Przeczytała już kilkanaście książek.
Pożegnanie z Antoniną miała zapisane w dokumencie na taśmie magnetofonowej. Już jej ponad kilkadziesiąt razy wysłuchała i słuchałaby raz jeszcze. Na początku nieprzewidzianie odzywało się szczekanie psa za oknem. Przypominało zmierzch na wsi, mokrą trawę, blask księżyca nad płotami.
Antonina zjawiła się w jej domu — „cała”, ze swoim „fasonem życia i krojem duszy”. Takim krojem, który się bezustannie manifestuje — tupaniem nóg w ciężkich butach, napitym zimnym wiatrem głosem, drobiazgowością w opowiadaniu drobiazgów, które jeszcze rozdrabiała, nadawała smaku i zapachu obcych pól, roztajałego śniegu. Manifestowała się krojem, który graniczył z wrogością. Lecz wrogość codziennie była rozbrajana bezmierną uczynnością. Uczynność znów oświecona hasłem niespodziewanie odwrotnym: bądźmy przytomne. Ja wiem swoje.
I bądź tu mądry. Ale szklankę z ziołami przygotowywała starannie i z uczuciem. Za to dla samej siebie smarowała niedbale. Rano mówiła dzień dobry i już widziała wszystko, co było naokoło, pół ogórka na talerzyku także. O ogórku wiedziała więcej niż cały skład osobowy departamentu.
Przy pierwszej okazji odeszła. W gorsze; wszyscy dziś idą ku lepszemu. Do miasta, a ona wyjechała stąd na wieś, prawdopodobnie tylko dlatego, że ją tutaj znieważono. O sprawach osobistych nigdy nie mówiła, o tym powiedziała, ale odchodząc nie wykonała ani jednego gestu. Widocznie uczucie ma swój przypisany okres, jak kwitnienie zboża, a potem przemienia się w plewy, plewy unosi wiatr pierwszego podmuchu.
Była tu — jakby na miejsce kogoś, kogo już nie było — będąc bowiem zupełnie kim innym — przypominała — swą żywotnością — kogoś — kto już nie żył, kto został zamordowany — w piątym roku życia. Niepodobna — była tu słusznie, bo to, co ma przypominać, najlepiej gdy wygląda całkiem inaczej. Sobowtóry demaskują jak każde podobieństwo.
Składa się wszystko, na małym świecie, w jednym i od urodzenia tym samym mieście, które z latami maleje do wielkości mieszkania. To tutaj zdarzył się tamten dzień — przed laty dwudziestu. W dniu tamtym zaszedł ten fakt i naprawdę istniał tamten żandarm, naprawdę wykonał egzekucję, dla własnej przyjemności. I klęknął przed kratą kanalizacji.
Jak to się stało, że ona, Gruszka, jednak żyje? Jak doszło do tamtego dnia? Tłumaczyć, że pięcioletni syn w ostatniej chwili był prowadzony przez zaufaną osobę w bezpieczne miejsce? W czapce Polonusa na głowie, a la książę Pepi, i z dziecinną szabelką u boku? Czapka i szabla zostały rzucone poza sztachety ogródka i ukradkiem przynieśli je sąsiedzi. Czy opowiadać, płakać i rozśmieszać? Więc jak? Czy mówić o tym, a przemilczać, że ta zaufana osoba, żona emeryta kolejowego, nie wróciła już nigdy i nie wiadomo, gdzie została pochowana?
Ulicą przechodził wtedy jakiś człowiek. Znała go już przedtem z widzenia. Stała przy zamarzniętej szybie, wmurowana w podłogę, przeżywała sekundy. Nie zdążyła, nie zbiegła po schodach, żeby go błagać o pomoc.
Zawsze ukazywał się na ulicy, wyprostowany, suchy, w czapce narciarskiej. Żyje pewno po dziś dzień, a w tamtej chwili spojrzał nawet w okno. Lecz na pewno żyjąc nie pamięta już tego, że spojrzał.
Niewinna — wyznaczyła sobie karę. Spaliła listy, jedyne to, na czym jej teraz najbardziej zależało, zniszczyła w piecu wszystko to, do czego była przywiązana, nawet odzież. Posądzano ją o obłęd. A była wyjątkowo przytomna.

Znała wszystkie dzwonki do drzwi, wszystkich znajomych, były krótkie, ten był z naciskiem, kogoś nieprzywykłego.
Antonina wspomniała, że po śmierci ojca może ktoś do niej przyjechać. Kobiecina, która weszła do przedpokoju, była z pozoru skromna, na czarno, wygładzona, o wypukłym czole, pół-święta i zdecydowana, bo święci nie muszą grzeszyć indolencją. Przywitanie Antoniny było rzeczowe, popatrzyły na siebie jak dwa stworzenia w jedną obleczone skórę.
Nastał rumor krzeseł; sama nie wie, dlaczego włączyła wtedy magnetofon. Z całą energią nacisnęła klawisz, taśma była czysta, aparat gotowy do startu, nikt manewru nie zauważył i ona o nim zapomniała.
— ...chciałam zabrać dziecko. Serdecznie pani dziękuję za opiekę.
— ...Ja nie wiem...
— Zabrać? Więc to tak? Ona o niczym nie wie, słyszy pani?
— Czego ty nie wiesz, Antonino? Napisałaś. Jedziesz ze mną. Podziękuj. Przepraszam najmocniej, w pośpiechu nie przedstawiłam się, jestem Kwiecińska. Nazwisko moje nic pani nie powie. Jestem ciotką Antoniny, żoną brata jej zmarłego ojca.
— Bardzo mi miło, moje nazwisko rzeczywiście Gruszka. Przez cały sezon. Gdy byłam młodsza, nazywano mnie Klapsą.
— No tak, tak, tak...
— Antoninę zawsze to bardzo śmieszy. Jeszcze jak jej powiem, że jestem w wieku ulęgałki... Niezwykle do niej przywykłam. Ma skłonność do ludzi. Tak, tak, skłonność. Ale dzieckiem koniecznie bym jej nie nazywała.
— ...No tak. A czego ty nie wiesz, Antonino? Nie bardzo rozumiem, co pani ma na myśli mówiąc: skłonność? Pewnego fatalnego dnia zachowała się bardzo godnie. To ja wiem. Przyjechałam po ciebie Antonino, tak jak sobie życzyłaś.
— ...Ja nie wiem. Pomyślę. Jeszcze minutę.
— Minutę?
— Ona tak zawsze. Wprost nie wierzę, aby się zdecydowała.
— Za dużo my coś ciebie lubimy i lubimy. A ty kto? Jeszcze nikt.
— Też bym tak koniecznie nie powiedziała. Proszę mi wierzyć.
— No, no. Przyjechałam za późno, kawał drogi... W kuchni u pani pracuje?
— I przy stole siedzi. Jestem kobietą samotną. Niestety. Tak, proszę pani, od tego „niestety” musiałam zaczynać. To nie takie łatwe być samotną. Zrobiła tu kogoś na szaro. Za to ją cenię. Pozwolił sobie, a ona go zrobiła.
— Na szaro? Gdybym chwilę mogła porozmawiać z panią na osobności...
— Właśnie o tym pomyślałam... Antonino...
— ...Jestem z wykształcenia pedagogiem, proszę wybaczyć, nasza uczciwa rodzina nigdy nie była bogata. Stąd jednak... mówimy inaczej...
— Co ona by u pani robiła?
— Nauczy się kroju...
— Antonino, gdybyś była taka dobra, o właśnie, właśnie... i przyniosła... Rzeczywiście, dawno powinnam to zrobić. Gdzież moja gościnność? Może by pani coś zjadła? O właśnie, właśnie, dawno powinnam o to zapytać. (Mizdrzenie się, absolutne mizdrzenie się, zanotowane na taśmie.) (Barani głos, z uwyraźnionym „ę”);
— Serdecznie dziękuję. Nie jestem głodna.
— Antonino...
— Jestem! Jestem!
— Więc przynieś... Bądź taka dobra, wiesz już co... Dwa kieliszki.
— O, co to, to nie. Chciałabym tylko usłyszeć decyzję.
— Więc pani tak mówi, że pani tak mówi, że cała rodzina tak mówi... A ja mówię (mizdrzenie się): że na przykład chuligan jest to taki harcerzyk, który nie polubił piosenki: „Płonie ognisko”... Poszła... Nie nadaje się do hufca (śmieszek)...Antonina, prawda, że to byłoby śmieszne?
— Jak, jak?...No tak. Śmieszne?
— Jeśli pies ugryzie czasem, jest to dobry pies.
— Nie rozumiem.
— Antonina... jest to człowiek w zadatku... niezupełnie dobry. Za chwilę się o tym przekonam. A pani trochę później.
— Pani się uśmiecha? Mówiąc tak straszną insynuację?
— Przewiduję wszystko. Na wszystko się godzę. Wiem na przykład, czego ona nigdy nie zrobi.
— Czego?
— Nie zamorduje. Bo nie jest mściwa.
— Co też pani!...
— Tak, tak... Chociaż... być może zastanawia się teraz, czy pani aby wkrótce nie umrze? Albo że mnie zamkną.
— Panią mogą zamknąć?!
— Panią też.
(Cisza. W ciszy szczekanie psa. Jest coraz bardziej zajadły. Głos szczekającego psa przechodzi w głos jego pana.)
— ...a ona żyć musi. Czy mam to mieć jej za złe?
— Dziwacznie pani rozumuje. Doprawdy dziwacznie. I mając takie pojęcie, jest pani do niej przywiązana?
— A co mam woleć? Kogo?
— Nie porozumiemy się, niestety.
Zakończenie odcięła. Nie chciała słuchać. Było tam powiedziane: pani mi tego nie zrobi... Nie jestem w stanie się zgodzić i nie jestem w stanie powiedzieć, dlaczego się nie godzę.
Słychać było dzwonienie kieliszków na tacy, głos Antoniny, słowa jej decyzji, które przekreśliły wszystko. To wszystko, co było przecież irracjonalne, jeśli nie po prostu głupie.



Na stryszku

Gdy ktoś chce sobie wyobrazić, jak wyglądała okupacja, to jej sobie nie wyobrazi, nawet jeśli ją przeżył.
Niepojęta była prostota intencji morderców, którzy weszli do cudzego kraju. Widocznie umysł ludzki i uśmiech mają jakieś przeciwległe odbicie. Zaczyna się to już wtedy, gdy cham nienawidzi tego, czego nie rozumie. I już jest zbrodniarzem. Nikt tylko w porę nie przewiduje jego kariery. U szczytu wtedy stoi niekiedy jowialny profesor, który kocha przyrodę, higienę psychiczną, zsiadłe mleko z kaszą i prostą rozmowę przy ognisku. Potem zjawia się ćwierćinteligent, który nienawidzi całej reszty: tego przydatku trzech czwartych. I wiesza za nogi zdumionego profesora. Jako władca kładzie białą rękę na zakutych pałach. Prycha wściekłością na chorobliwe stany inteligencji, która już istnieniem swym obraża zakute pały i mąci ich wierność.
Niemcy śmieli się na widok ludzkiego nieszczęścia. Dokonanego ich własnymi rękami. Kto inny cokolwiek by przewidywał i trochę się krępował.
Podoficer w mundurze z pokrzyw fotografował dziecko pasące kozę w trawie wśród ruin. Podoficer zjawiał się po raz drugi. Zjawiał się potem po raz trzeci i czwarty, w coraz doskonalszych wcieleniach. Aż do perfumy francuskiej i Chopina włącznie.
Miasto rodzinne Pawła zaliczone było do Reichu. U wylotu głównej ulicy zobaczył żandarma. Od razu przyszedł mu na myśl syn Józef i odruchowo chciał wrócić do domu, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Może na sąsiednim placu, przy zborze ewangelickim, kopano już groby?
Nie zawrócił. Żandarm tymczasem zachowywał się poniżająco: klęknął na bruku.
Nadjechała ciężarówka z mleczarni i zasłoniła żandarma. Paweł, tak jak szedł, zaczął się zbliżać do tego miejsca, nadając swym krokom wyrazu bezwzględnej neutralności. Na tym odcinku kilka kamienic było cofniętych, jedna pokiereszowana jeszcze z trzydziestego dziewiątego roku. Ktoś stał tam w oknie, cofnięty, jakaś wysoka postać w czymś białym — kobieta, i przyglądała się temu, co robił żandarm.
Żandarm prawą ręką w rękawiczce wolno podnosił kratę ścieku kanalizacyjnego. Lewą trzymał dziecko, które wpół leżało na bruku. Podniósł kratę i wrzucił dziecko do kanalizacji. Z bocznej ulicy wyszli jacyś ludzie, ktoś się w oddali zatrzymał, jakiś młody mężczyzna. Woźnica z rolwagi obejrzał się krótko przez ramię, konie galopowały.
Paweł nie przystanął, mimochodem spojrzał, młody człowiek, który przystanął, nie pytany powiedział, że było to pięcioletnie dziecko żydowskie, wyprowadzone z tego domu naprzeciw, gdzie stoi kobieta. Kobieta stała jeszcze w oknie i w tej chwili zasunęła firankę. Nadchodzili inni ludzie.
Żandarm wszedł do pokiereszowanej kamienicy i zamknął za sobą furtkę, która prowadziła do bramy.
Paweł zatrzymał się, spojrzał na kratę. Nie chciał sobie wyobrazić, co dzieje się tam pod spodem. Pasemka śmiecia zwisały na żelaznym sicie. Ktoś pochylił głowę, jakby chciał tam zajrzeć. Zbliżył się oficer lotnik i zapytał, co się tu stało? Nie padło ani jedno słowo. Oficer machnął ręką. Za jednym z odchodzących bacznie popatrzył, jakby chciał krzyknąć: stój!
Lecz dał spokój. Mijając następnego Niemca w mundurze kilku przechodniów zeszło z chodnika, wyjąwszy tego, który informował Pawła. Był Niemcem, w klapie zielonej marynarki miał znaczek ze swastyką. Bez znaczka nawisłe poszerzenie gęby mówiło to samo.
Ubiegłej jesieni, gdy szedł boczną ulicą wzdłuż wysokiego parkanu mleczarni, nagle sześć kroków przed nim wyskoczyła jakaś dziewczyna i rzuciła się do ucieczki prosto w jego stronę w trzech szalonych skokach. Padł strzał. Trafił ją w plecy. Upadła na wznak, tuż u jego butów. Umarła. Zza wybrzuszenia parkanu ukazał się żandarm z pistoletem w ręce. Cichy, przyspieszony, wściekły; nachylił się nad dziewczyną. Paweł przeszedł mimo. Było po deszczu, w rozjeżdżonej bramie mleczarni pełno błota z rozlanymi śladami mleka. Niósł kubeł wody z ulicznej studni. Kubeł go obronił. Gdyby wykonał jeden bodaj gest, odruch przerażenia... W tym samym czasie w podobnej sytuacji zginął jego sąsiad... Blacha kubła i jej zwyczajność. Równy krok i zwyczajność potrzeby wody. Nędza. Twarz dziewczyny była od razu martwa. Krew zmieszała się z mlekiem, mleko roztapiało się w błocie. Po drugiej stronie wąskiej ulicy stała furmanka, na której wpół leżąc wiło się kilku ludzi ubranych na czarno.
W domu zastał wiadomość. Należało uciekać. Zawiadomiono go, żeby nie przychodził tam, gdzie miał przyjść.
Rok minął od śmierci młodszego syna, Felicjana. Znaleziono przy nim broń i zastrzelony został na miejscu. Paweł przystąpił do akcji i zaczął kolportować nielegalną prasę.
Józef ukryty był na stryszku. Z innych powodów. Od czasu urzędowego oświadczenia, że ludzie niezwyczajni nie mogą i nie będą tolerowani.
Kryjówka urządzona była precyzyjnie. W razie alarmu wyskakiwało się oknem. Lecz nie wprost, przejście prowadziło dachem, skąd, będąc zasłonięty szerokim kominem, można było zeskoczyć na drugą stronę płotu, do ogrodu sąsiada. Stamtąd już było wyjście na ulicę, o którym nikt nie wiedział. Paweł zarządził ćwiczenie alarmowe i Józef wykazał nadspodziewaną sprawność. Nawet przedwcześnie wyskoczył na parapet okna, chociaż było powiedziane, że ma czekać na drugi sygnał.
Po przejściu ulicy miał uciekać do lasu, było tam wyznaczone miejsce spotkania i zakopana pod drzewem żywność. Kilka kilometrów dalej był dom rakarza, w którym miał przebyć najgorszy czas. Dom ze względu na psy był ogrodzony wysokim, gęstym płotem. Z daleka odpychał niespokojnym skamleniem czegoś, co się tłukło za tym płotem, i dyskretnym powiewem padliny. Właściciel gotował mydło, być może, wyrabiał wędliny, z całą pewnością wyprawiał skóry, pędził samogon, miał beczkowóz, kupował złoto z dochodów, jakie przynosiło mu wywożenie z przedmieść gnojówki, wziął od Pawła pieniądze, był człowiekiem pewnym i zgodził się na Józefa z dobroci serca. Jak również z tego powodu, że Paweł zjadł z nim w kuchni kolację. Po kolacji, do której, po uspokojeniu jakimś sposobem zwierzyny — gospodarz wystąpił jak gdyby w gali, w świeżym białym półkoszulku i perłach w spinkach mankietów — po kolacji więc i po nakarmieniu cukrem kostkowym kanarka i po odczytaniu fragmentu szczególnie ulubionej przez niego Marii Konopnickiej — Paweł wręczył mu porcję ulotek. Od tego momentu stanowili już sitwę.
W kilka dni po zastrzeleniu Felicjana znalazł w szufladzie Józefa truciznę. Odbył z nim długą rozmowę. Józef uporczywie bolał nad tym, że za życia lekceważył brata i uważał go za tchórza. A teraz okazało się, że to on był tchórzem, który pozostał i pozostać zamierza. W końcu zgodził się, że tak czy owak żyć trzeba.
Od roku Paweł należał do organizacji. Nie lubił tych ludzi. To znaczy, nie lubił ich tak, żeby mógł powiedzieć: w zupełności. Byli to w przeważającej liczbie kolejarze, zepchnięci teraz do roli robotników torowych. Odstręczał go od nich kult świętych, odstręczało wyobrażenie golonki, miał złe doświadczenia z klerem. Bał się komunistów, którzy, co pierwsze, zdejmą szyny kolejowe jako wymysł burżuazyjny, i obejrzą ręce, aby były od pracy brudne. Z dostojnikami pontyfikalnymi znów — miałby ochotę tak jak kiedyś Filip — sięgnąć ręką, podnieść i upuścić jak blaszany kubeł.
Szare, zimowe, podziurawione chmurami niebo przyciskało się hermetycznie do pustej ziemi; jechały transporty na wschód, mnożyła się numeracja samochodów, pontonów, kołowrotów, stemplowanego żelastwa. Zatrzymała się kuchnia w przyczepie. Kucharz w białym kitlu otwarł boczne skrzydło wozu. Odkroił z połcia płat świeżej wieprzowiny. Szła orkiestra, tamburzyści wykonywali pałeczkami łamańce, wyrzucając je w mroźne powietrze.
Na bocznicy kolejowej wyładowywano wagon szczudeł, fabrycznych, drewnianych piszczeli, sztucznych nóg i sztucznych rąk. Przywieziono to wszystko dopiero w spodziewaniu, bo rannych tu jeszcze nie było. Tambor major po odskrobanym ze śniegu bruku szedł, podskakiwał i zajeżdżał swe nogi na śmierć w popisowym tańcu, z marszałkowską pałą nad głową.
Paweł przyszedł z workiem po przydział zmarzniętych kartofli. Transport protez wyglądał, jakby załadowano go nie z wojenną miłością, lecz z obrzydzeniem. Sprzątano ręce i nogi wyrzucone z wagonu bezładnie na węglową rampę. Żołnierz służby sanitarnej — o karbolicznych, sinych policzkach, spadzistych ramionach, wszytych rękawami do połowy obojczyka, chudy, lecz o tym charakterystycznym odwłoku owada w ciąży przed złożeniem jaj w ziemię — pakował, wiązał w dziesiątki i ładował szczudła na ciężarówkę. Wkradało się więc niedbalstwo i jawność pośpiechu.
W takich dniach najchętniej rozstrzeliwano. Wydawanie kartofli szło powolnie. Ktoś rozkroił i skosztował stopień słodyczy.
Nastał wczesny zimowy wieczór.
W domu po raz drugi potwierdziła się wiadomość. Działo się coś; wylot ulicy nadbrzeżnej zamknięty był posterunkami. Wchodzono do niektórych domów. Przepuszczono Pawła z workiem na plecach.
Do niedawna najwięcej czasu zajmowało: o co im chodzi? Co mają na myśli, działając tak czy inaczej? Dopiero po pewnym czasie ta ich jedna jedyna myśl stała się krystaliczna. W praktycznych zdarzeniach z nimi odruch samoobrony kondensował się w jednym: ile wiedzą? Co zamierzają — było obojętne. Zamiary były znane.
W domu ostatecznie zastał wiadomości sprzeczne. Należało tylko z nich wybierać. Lecz pierwsze należało: opanować sytuację. Spojrzał na żonę. To pierwsze wymagało najwięcej wysiłku: należało opanować panikę:
— Jeszcze nie koniec wojny — powiedział.
Zabrano kogoś, kto był umysłowo chory.
— Więc co? — spojrzał na żonę piorunująco. — Nie dotyczy to nikogo z nas.
Ale równocześnie są inne aresztowania.
— To jeszcze nic nie znaczy! — krzyknął.
— Pójdę do Józefa — powiedział.
Najważniejsze jednak wydały mu się buty i wszystko to, co miał ze sobą zabrać, żeby czuć się dobrze.
— Scyzoryk — powiedział. — I buty. — Cieszyła go myśl o butach. Były przygotowane.
Podała mu scyzoryk.
— Teraz trzeba przytomnie — powiedział. — Bez słów, proszę.
Żona milczała. Miała ochotę załamać ręce. Ze strachu przed Pawłem pocieszała się jego gniewem. Zachowywał się tak groźnie, jakby to on robił tu porządek.
— Czy ty myślisz?... — zapytała nieśmiało. Chciała zapytać: co ty o tym wszystkim myślisz? — To znaczy: czy mam się bać okropnie?
Lecz już go w pokoju nie było.
Może to kiedyś będzie wspomnieniem — myślał; wchodził na schody ze wstrętem. Wstrętu nadawał im czas okupacji. Czas był dla każdego skróconym czasem. Schody prowadziły na stryszek — czyste, aż nadto wywoskowane. Próbowały zachwiać wchodzącym, wysadzić go z pionu i zrzucić do tyłu. Dużo miały w sobie niespodzianek dla spadającego kręgosłupa. Na górze był ciasny korytarzyk o ścianach z pobielonych desek. Na wprost zamiast drzwi — ruchoma deska, zasłonięta łakomym dla Niemców kożuchem. Za deską był głuchy pokoik. Wąski, wciśnięty pod spadem dachu. Miał kształt trumny, z kanapą, stolikiem pod oknem, narzędziami grawerskimi na stoliku i portretem papieża Piusa na ścianie. Sufit był pęknięty, zygzakiem biegła zielonawo-rdzawa linia jak piorun. W ciasnocie tego wizerunku trumny wszystko jak gdyby pokrywały ślady palców. Wszystko dalsze było wiadome.
Pod oknem będzie siedział wysoki, przygarbiony człowiek, z wąskim, długim nosem i czarnymi oczami o mysim poblasku.
Odwrócił twarz do wchodzącego — i to już to — to już to jest; bezgraniczne, i jakie? Jakie to jest?
Józef siedział cały dzień przy pracy i myślał. Lecz jak daleko można zajść jednego dnia w myślach? Dlatego wchodząc trzeba było trochę ostrożności i przygotowania.
Według wszelkich danych był człowiekiem niezwykłym. Tylko że wszystkiego miał nadmiernie, uczciwości, religijności, czasu w jednej godzinie. Gdyby mu towarzyszyć w myślach, wszystko prawdopodobnie byłoby dobrze. Miał i gorsze dni, wtedy najprostszego zdania nie rozumiał. Albo udawał, — bo tak było dla jego myśli wygodniej. Paweł uważał, że Józef był tym, czym on by mniemał, że jest, lub czym byłby, gdyby był doskonalszy, nie uzależniony od potocznego życia. Józef wykonywał drobne prace grawerskie, lecz nie zarabiał na swe życie.
Paweł odsunął deskę, wcisnął się i wszedł, Józef spał z głową opartą o stolik. Nie wiadomo, dlaczego wstydził się spania. Już w tym był zły początek.
— Nie spałem — powiedział.
— Dobrze.
— Ale ja naprawdę nie spałem.
— Jest tak — zaczął Paweł — nie mogę nocować w domu. Ale to drobiazg. Ulica jest obstawiona. Sam to widziałem. Coś się dzieje, nie wiem co. Nie możesz stąd uciekać.
— Zastanawiałem się dzisiaj, dlaczego ja właśnie mam uciekać? Gdyby po mnie przyszli, choć nie wiem, z jakich powodów, to wezmą ojca.
— Mnie mogą wziąć i bez tego.
— Ach to tak? I o tym pomyślałem.
— Nie czas na myślenie. A po ciebie już tutaj byli dwa razy i o tym nie wiesz. Powiedziałem, że cię nie ma i że nie wiem, gdzie jesteś. Po co mieliby przyjść dzisiaj, tego nie wiem.
— A ja wiem. Przyjdą i zatrzymają ojca tak długo, dopóki ja się nie zgłoszę. Będą torturowali. Uważają mnie za idiotę, a wszyscy idioci muszą opuścić dom. Pomyślałem o tym i postanowiłem, gdy przyjdą, zejść na dół.
Nagle w Pawła wstąpiła wściekła energia:
— Zejść, nie zejdziesz!
— Wyglądam nieprzyjemnie. Wiem o tym.
— Dosyć!
Energia w Pawle zrównała się z poczuciem jak gdyby dobrego humoru. Niechby już się toczyło.
— Jestem ubrany, jak widzisz. Pokażesz mi teraz tylko twoją szufladę.
— Piewizja?
— Tak. Nie mam zaufania do twojego myślenia. Sprawdzę, czy znowu nie masz jakiejś trucizny.
— Więc jednak rewizja — załamał ręce Józef. — Zawsze rewizja.
Paweł spojrzał na niego szybko.
Odezwały się gardłowe okrzyki i łomotanie do drzwi na dole.
W czasie skróconym wszystko odbywało się nierealnie. Byli już tutaj, otwarła im żona.
Paweł zasunął deskę i zszedł na dół. Przyszli po niego, było ich dwóch. Kazali pójść. Byli młodzi, szli bez słowa. Wydawało mu się, że pomylili drogę, ale szli dobrze. Dzielnica nadbrzeżna była zamknięta posterunkami, na rogu stały dwa wygaszone auta. Niemcy palili papierosy. Dudniło od głównej ulicy. Tak jakby odbywał się przemarsz.
Ostatnie wiadomości, jakie ukrył w rurze wentylacyjnej, biegnącej przez fundament domu, były bezwzględne. Chłopi rosyjscy i robotnicy zdruzgotali pod Stalingradem potęgę militarną Niemiec. Dla rozumnego człowieka znaczyło to: raz na zawsze.



Max

Gdyby pomyślano o tym wcześniej, jeszcze przed wojną wybudowano by pod jakimś pozorem specjalne gmachy z racjonalnymi urządzeniami. A tak mieściło się to w prywatnym mieszkaniu, w willi, z piwnicami bez ścieków. Na głównych schodach był dywan, w dół szły kamienne schody, za oknem stały urządzenia do zabawy dla dzieci, zielone ławeczki, muchomor w niebieskim blasku zaciemnienia. Na lewo był chodnik prowadzący do schronu, ze strzałką i białymi literami, które w swym spokoju tyle samo znaczyły, co krzyż na uśpionym kościele.
Sprowadzono go w dół, do piwnicy, i tu oddano w ręce innych. Znalazł się w długim, wąskim i krętym pomieszczeniu, przy drewnianej ławie. Kazano mu się rozebrać. Lecz bez przynaglenia. Jak na początku wizyty u lekarza, który jest przecież po to, żeby z użyciem wiedzy swej i specjalności chwilę poczekać. Panowała rzeczowa powaga.
Już od wstępu traktowano go z jakimś czymś, co wyglądało na szacunek. Oni — był tylko ten jeden — też przystępowali do swej pracy ze świadomością wysiłku, który ich czeka i który trzeba pokonać. Niedbalstwo także i tutaj od razu jest niczym innym, tylko złą pracą i niedbalstwem.
Ten, z którym został sam na sam, był dwa razy od niego większy. Słyszał o nim przedtem, wiedział, że nosi imię Max; był mniej popularny. Imiona bardziej popularne bardziej były znane i wymawianie ich chroniło jak gdyby przed złym duchem.
Max uśmiechał się teraz, ledwo, trudno, głęboko, pusto, jak gdyby u dna. Nie wyglądał na człowieka porywczego. Był stary, nadmiernie stary, nie spotykany w tym wieku, jak na tę funkcję. Musiało to coś znaczyć, z czegoś wypływać. Uśmiech prawdopodobnie nie był uśmiechem, tylko grymasem gorliwości, zwykłej, codziennej. Ale były w tym uśmiechu i ogniki wesołości. Człowieka zmęczonego, który się podtruwa. Pracę wykonać musiał.
Paweł już się przygotował. I z całym szeregiem postanowień był przygotowany do przytomnego działania. Znał ten stan przytomności u siebie. Oznaczał on wykrętną trzeźwość do ostatniej chwili. Którą potem długo będzie mógł z niesmakiem podziwiać, gdy upłyną lata.
Jak dotąd podoficer nie wykonał ani jednego gestu, który by przekraczał dobry obyczaj nadany jego obowiązkom. Był w białej koszuli, miał podkasane rękawy, miał wielką, mocną głowę, przystrzyżoną na jeża tak ostro, że można by nią bez szkody toczyć po kamieniach. Wskazujący palec prawej ręki miał ucięty. Aha! — znaczyło to: kiedyś więc stchórzył przed, służbą wojskową. Pozbył się najważniejszego palca, przewidzianego przez wszystkie regulaminy wojskowe. Potem więc, dla wyrównania, poświęcił się pracy policyjnej. Z bezwzględnych zatem, nie może być ani o kropkę względniejszy.
Paweł przezornie nie dostrzegł tego palca. Stanął naprzeciw stołu, jak mu kazano.
Ktoś wchodził i wychodził, nie widział kto; nie wypadało mu widzieć. Piwnica była podłużna, miała zakamarki. Światło było ostre, z boku stał niski stół. Szczęknęło coś za jego plecami.
I oczywiście, że się nie obejrzał.
Stolik, przy którym siedział Max, był akurat taki, jaki stawiają czasem na brzegu rzeki. Przy podobnym łże-stoliku właściciel barki wydaje sztony pracownikom. Stolik był więc lekki, nogami jakby w piasku, chudy, wyszorowany, na nim leżały dwie ręce. Krzesło pod Maxem także było lekkie. Czy on tu prowadził własny, uboczny warsztacik? Do spraw lżejszych?
W gmachu było cicho. Jakby wszystko wymarło.
— Niepotrzebnie — skinął ręką Max. Powiedział to zapewne o jego rozebraniu. Ale gdy Paweł zwrócił się do ławy, zaraz go powstrzymał: — Niech będzie.
Był zmęczony? Perfidny? Ten prostak perfidny? Gdyby zmęczony — byłoby najlepiej.
Nic nie mogło być: „lepiej”. Trzeba myśleć, że będzie najgorzej.
Lecz dlaczego ani razu nie krzyknął? Gdzie były te szczeknięcia, które od razu definiują sprawę?
Nie rozważać — myślał Paweł — i nie przeoczyć niczego.
Stał przed człowiekiem, który oczywiście zastępował Boga. Boga, który miał uprawnienia, aby zabić. Nikt nigdy o tym nie mówił, o zakresie kompetencji. Było prawdopodobnie tak, że zabić wolno było przypadkowo, lecz nie z broni palnej.
Narzuciła mu się myśl o Angelice. Motyl zduszony leżał w okienku u dna szyby. Słowa Angeliki wybłysnęły z pamięci: „nigdy-prawdy”.
A może te słowa są magiczne, może te słowa ratują? Stchórzył kiedyś, nie ratował tonącego dziecka. Wiedziała o tym Angelika i nie powiedziała prawdy. Dlaczego o tym pomyślał? W takich momentach wie się o tym, iż myśli się bez sensu.
— Idiota — powiedział Max — idiota twój syn, człowieku! — Krzyknął wreszcie. — Ja znam, znałem twojego ojca. Znam was tu wszystkich. Wyście tam mieszkali w browarze. Gdzie on jest? Idiota żyć nie może. Człowieku... — pochylił się do przodu — po co to trzymać? Gdzie on jest? Ty żyć możesz.
O to „tylko” szło? O nic „więcej”? O niczym więcej nie wiedzieli?
— Nie wiem.
— Znałem twojego ojca, panie Małachowski. Nie żyje? Tak? Miałem słabość do tego człowieka. Chciałem mu kiedyś pomóc, ale on nic nie rozumiał. Graliśmy też w kręgle. Raz go uratowałem. Ale pieniędzy nie oddał. Wszystko jest dobrze... Nie żyje? Miałem, panie Małachowski, słabość. Syn pana pójdzie do lazaretu. Dostał tego po dziadku. Z rozumem w tyle z ludźmi żyć nie można. Punctum.
Po słowie punctum dał teraz jak gdyby czas, Paweł stojąc nago rozumiał, że ma przeprowadzić obronę swego syna, wnuka Filipa, do którego Max miał słabość. W pierwszej chwili w obronę tę uwierzył.
Skąd on mógł znać Filipa?
Był tu hydrant i wąż gumowy zawieszony na ścianie, wisiały kolucha, do których wiąże się ludzi, u styku ściany z posadzką był ściek w kolorze brązowym, przyczernionym. Ale to nie zrobiło na Pawle wrażenia. Nie było zapachu karbolu, oswoił się z miejscem, pora roku była zimna, śnieg leżał wszędzie, tutaj było ciepło. Nic nie znaczyło stać przez chwilę nago. Tłumaczył to sobie, wzbudzając jak największą naturalność, której życzyć by sobie można w dniu śmierci.
To, co się już dzieje, stara prawda, nigdy nie jest ani nie może być tak przerażające, jak było w lękliwym przewidywaniu, z całą aparaturą wyświetlanych klisz wyobraźni.
Słyszał już przedtem o Maxie. Max był znany, cieszył się popularnością. Mieszkał tu jeszcze przed wojną, był wtedy rzeźnikiem. Miał dwóch synów. Mówiono, że młodszego codziennie rano prowadzi do rzeźni, żeby się oswoił z widokiem krwi bydlęcej. Był bezdennie głupi. Nazywał się Fabisch. Mógł obierać kartofle w kuchni. Był popularny, lecz nie był słynny. Może nad tym cierpiał? Nie wyróżniał się okrucieństwem, może nie umiał wzbudzić w sobie juchy i nie miał talentu, który podsuwa wciąż nowe warianty irytacji i jest motorem pracy. Praca jest przecież jednym ciągiem wzbudzanej energii. Cierpiał pewno nad tym, dopuszczał się zrywów, lecz fałsz dźwięczał w jego czynach; był — i w tej świadomości musiało tkwić największe niebezpieczeństwo — był złamanym kutasem, a nie eksponowanym wysoko Niemcem. Epigonem. Nie był człowiekiem dobrym, to pewne, lecz w niczym go to nie ratowało. Gdzieś tam z kimś, opowiadano, rozmawiał prywatnie i wykazał dużo rozsądku. Nic to nie ratowało ani jednej, ani drugiej strony. Po stokroć był złamanym kutasem, którego z przyciętym palcem za karę nawet na front nie można było wysłać. Ale musiał mieć jakieś ambicje, zasługi, jakąś niezłomną wolę, żeby pracować tutaj i tutaj się utrzymać. Są czasem niezdolni ludzie, którzy zostają w jakiejś sprawie wśród innych, bo tak już się stało i jest za późno. Czasem są urzędnikami; wypada potem taki, z jakichś bardzo już bocznych drzwi — zaperzony — i z papierem w ręce krzyczy na zabłąkanego wieśniaka. Wieśniak cofa się przed nim, nie rozumiejąc, czego chce to monstrum i czego krzyczy? A urzędnik — oto on — za chwilę wymierza cios pod serce, ratując skołatane własne. Bierze do ręki papiery wieśniaka i jednym skreśleniem ołówka załatwia mu wszystko do stanu zera.
Zero u Maxa oznaczałoby śmierć. Chyba miał te uprawnienia?
Co mówić? — myślał Paweł. — Jak myśleć? Jak się podszyć pod głupotę? Jak rozmawiać ze zwierzęciem, które używa ludzkiego głosu? Czy zwierzę musi zrobić swoje?
— Mój syn nie jest idiotą — powtórzył.
— Gdzie on jest?
— Nie ma go w domu.
— Pan go widuje.
— Nie widuję.
— Pan tu zostanie, aż on tu przyjdzie. Słyszy pan? Jest pan solidnym człowiekiem. Co? Pójdzie pan do ziemi? Mówię jak do człowieka.
Znów było na pan. Paweł się nie mylił; budził szacunek.
Nagle ogarnęły go złe myśli: dlaczego on właśnie budzi szacunek? Dlaczego nie podchodzą do niego z narzędziami? Dlaczego w twarz nie dostał, gdy powiedział: nie wiem.
Skąd czerpie się ten wielki czas, który rozpostarli przed nim jak płócienną wypraną szmatę? Wiedzą, chcą dać do zrozumienia, że Angelika była Niemką? A ojciec Angeliki? Kto jeszcze? Ile oni mogą wiedzieć? Jak daleko sięgają wstecz?
Max wstał. Paweł przywołał w sobie wszystkie siły umysłowe. Nachylił się do przodu, aby być jak najbliżej. Widzieć i słyszeć. Zmroził w sobie wszystkie kanały posiadanych wiadomości. Tak mu się wydało, że zmroził, te oddalił z pamięci wszystko, aby nie przelatywało przez mózg w chwili, gdy będzie tracił przytomność.
— Znasz niemiecki? — zapytał Max.
Jego ruchomy stolik leżał mu teraz pod brzuchem.
— Nie znam.
— Znosz — zaprzeczył chłopskim akcentem, który zabrzmiał jak przedrzeźnienie.
— O to nie będziemy się spierali — powiedział lekko Paweł — naprawdę nie znam. — Powiedział to i poczuł drgnienie, refleks w obnażonych genitaliach. Był to pierwszy odzew strachu. Max nacisnął taster dzwonka, który teraz dopiero ukazał się na powierzchni stolika.
— Takich jak twój syn — powiedział po niemiecku — trzeba leczyć. Rozumiesz ty: leczyć.
Dlaczego o nic innego nie zapytuje? Dlaczego on nic nie wie?
— pomyślał Paweł. — Tylko wciąż zapytuje o to samo w kółko.
— Zabić, to jest mieć litość. Nie?
Max był poetą, okrutnym poetą. Bezkarnym, tak jak oni zawsze byli. Jego wzrok podążył luźno gdzieś ponad głową Pawła, na tyły piwnicy:
— Krótko! — Szczeknął nagłe. — Gdzie jest?!
Ci, którym pyski rosną w bok, do szerokości nadnaturalnej, ci, którzy mają spiczasty czub nad czołem i jasne, siwe oczy, są to zwierzęta, krowy albo brytany.
Twarz Maxa pokryła poczciwa, jasna, zatroskana chmura.
— Panie Fabisch — rzekł Paweł.
Nie widział, że stoi za nim jeden z młodych wykonawców, który na głos dzwonka wszedł tylnymi drzwiami, i że trzyma szpikulec podobny do tych, jakimi przebija się bykowi serce. I że drugi, który stał w cieniu przez cały czas, spuścił od sufitu łańcuch na rolce. Cicho zaskowyczało kółko. — Inteligentny człowiek — powiedział Paweł — może być podobny do idioty.
I w tej sekundzie zawył. Przewrócił się na posadzkę i zaczął wyć jak zwierzę.



Marsz Piechoty Alzackiej

Do kompanii od czterdziestu godzin nie doszły kuchnie. Nic w tym nie było takiego dla tych, którzy przywykli. Nad ranem skrajem lasu przeszła orkiestra pułkowa, zwinięta jak parasol, przeszła dyskretnie za pniami sosen, z instrumentami w płóciennych pokrowcach, z zimną blachą i szronem w delikatnych przewodach i wentylach.
Podchorąży Paweł Małachowski, nie tknięty zmęczeniem, spacerował po czarnym igliwiu. Wokoło świat był niewidzialny, nabity tłumem głodnym ludzi, zwalonych pod drzewami, trwających w zimnych majakach, śpiących pod kapiącą rosą, spadającą brudem na obolałe twarze.
Jeszcze o zmroku Małachowski został wezwany do podporucznika, dowódcy kompanii. Na skraju innego lasu, rzadszego. Z widokiem na krzaki, jałowce i piasek. Wezwanie dotyczyło jakiegoś zbędnego pytania. Podobnego do zapytania, czy słoma jest słomą? Albo czy wydano ślepą amunicję?
Wydano.
Oficer uważał Małachowskiego za szlachcica i za dobrego żołnierza, który potrafiłby utonąć w kanale La Manche, na czczo. A tym bardziej trzymać się tutaj, na głodno.
Dziękuję.
Był rycerskiej kondycji, z szykiem, krojem, snobizmem na armię stałą i na żołnierski obowiązek.
Wyłonił się z krzaków sierżant. Zrośnięty z leśnym powietrzem, którym potrafił wstrząsnąć, w razie czego, głosem jak ryk zwierzęcia. Przyniósł poufnie chleb i kiełbasę wiejską. Podporucznik odmówił. Dopóki żołnierze nie dostaną obiadu. Nic w tym nie było z gestu, nic z Napoleona.
Był młodym człowiekiem, dalekim od świństw, bawiła go dobyta szabla w słońcu, gdy szedł na czele kompanii honorowej. Bawiło salutowanie błyskiem stali. Jak przeżegnanie na rycerską śmierć. Skośnym cięciem ku brukowi. Błyskiem między oczy pionowo, gardą na wysokość serca. I wrzuceniem brzeszczotu na ramię: ech!
Łomot nóg kompanii za plecami. Wielki świt blachy słonecznej przed oczyma. I ani słowa; buty.
— Dziękuję panu, panie podchorąży.
Małachowski wrócił do swego lasu.
Potem był alarm, marsz i znowu las, już nad samym ranem.
Podporucznik stał pod drzewem, Małachowski spacerował po czarnym igliwiu. Wydano suchary i słoninę. Ledwo zdążono podzielić porcje, alarm i wrzask poderwały wszystkich do marszu.
I wyłoniły na leśną drogę. Pustą, z zanikającym o świcie zimnym księżycem.
Wyszło słońce. Od czoła kolumn zaczęli przelatywać nerwowo łącznicy. Z kolbami karabinów u kolan, byli w hełmach. Otwarło się pole, podporucznik wiedział już o czymś.
Kazano zapinać się i nałożyć hełmy. Tłum kompanijny pulsował. Jeszcze jak zbełtana woda. Lecz nerwowa elektryczność wciąż szła do przodu.
Sierżant wściekłą korektą, dokonaną na żołnierskiej uprzęży któregoś z upatrzonych piechurów — rozbrykał go jak furman konia. Upatrzony, żeby uniknąć razów, spiął się i skoczył. Lecz nie wiedział, w którą stronę skoczyć. Skacząc, wybebeszył puszkę maski gazowej. Tego czekał sierżant. Raz jeszcze go dopadł. I ryknął ze żgrozy. Jakby rzeczywiście w momencie, kiedy miały zagrać, strzelec wypuścił z siebie bezcenne żołnierskie flaki. Podoficer załamał ręce komedyjnie i aż przysiadł ze zgrozy.
Wtedy zachwiał się drugi strzelec. Podtrzymał go Małachowski, odpychając przezornie do rowu.
Wybuchła szarpanina. I wybuchała to tu, to tam. Jeszcze zanim oczy, zaczął budzić się gniew.
Małachowski maszerował przy swej czwórce zamknięty w sobie.
Między kolumnami wyniknęła luka. Zaczął się nowy pośpiech. Pod nogami ukazał się piasek, grząski, bez dna. Podporucznik nałożył hełm, i tak jak dziewczyna reguluje rondo kapelusza, wyregulował brzeg hełmu, aby ciął widok przed oczami na ostro. Lekkim krokiem odbił od kolumny. Kaburę pistoletu dla lekkości przerzucił na tyłek. Ruszył przed siebie i poszedł bezwzględnie.
Zaczęła się gonitwa. Posępna kolumna psich twarzy zaczęła mięsie piasek. Śliski, cofający podeszwy, jak topniejący śnieg.
Odezwały się werble. Teraz było już wiadomo. Skończył się las. Słońce jednym skokiem oświetliło szeroką równinę. Kompania za kompanią wychodziła z lasu. Szedł już pełny batalion.
Otwarła się przestrzeń, rozlana, bez kresu, jałowa. Po bokach były tylko konopie. Wąska, zhuśtana polna dróżka krążyła wśród ściernisk. U jej końca na pagórku stał wiatrak. Powolny, w różowym, topniejącym maśle nieba, poruszany leniwymi skrzydłami, od niechcenia, na czarno, jak wystrzępione lotki wrony.
Kolumnom dodawano ognia. Odezwały się przekleństwa. Wybuchała nienawiść.
— Lehneman!
— Ja już nie mogę...
Lehnemanowi poszła krew z nosa. Mały, zbiedzony strzelec ginął. Był podejrzany o komunizm. Nie wiadomo, był to cień podejrzenia czy pełny kontur, obserwacja czy trop; wściekłość skierowana na jego postać miała w sobie nawet coś dobrotliwego jak przed zabiciem kury.
— Zabiję! — ryknął sierżant.
Podoficer z pruskiej szkoły, jeszcze zaboru niemieckiego, bóg ojciec kompanii, zwany szefem-matką, sukinsyn o ciężkiej gębie, ujeżdżonej bruzdami — początek świata wyobrażałby sobie jako kreację spod tupnięcia podkutym butem. A także i koniec. Na rozkaz: spocznij — świat winien ustać. Nie mogły to być żarty. Jego żarty były masywne, smaczne i rozdzierające wyobraźnię na strzępy. W razie potrzeby pomiatał Chrystusem.
— Ją już nie mogę... — Lehneman wierzył jak gdyby, że w końcu zostanie zabity. Że umrze, z nogami mierzącymi pył drogi, i głową udławioną w pyle.
— Lehneman — powiedział Małachowski — przestań jęczeć.
— Nie mogę.
— Ruchli to powiedz! — Sierżant odpiął swój hełm z tyłka jakiegoś Strzelca, jakby go wydostał z juków podręcznego osła.
— Panie podchorąży, jak już nie mogę...
Lehneman pląsał w piasku i nosem leciał na twarz.
Małachowski wyjął mu karabin z rąk i zabrał.
Pył piaskowy zgrzytał nienawiścią.
Padały krople krwi w piasek. Nos Lehnemana w zawieszeniu celował pod obcasy maszerującego pnzed nim. Wszystko już było nienawistne.
Dwie czwórki przed Małachowskim drugi strzelec rozpoczął taniec, ale jeszcze walczył. Temu piana ukazała się na wargach. Próbował ulżyć i odpiąć plecak, na drelichu drgał mu zaciek białej, wypoconej soli. — Co jest dzisiaj z nimi?
Lehneman zwalił się pod nogi. Dwóch w biegu odciągnęło go do rowu i zostawiło. Małachowski sekundę stał nad nim. Lehneman leżał na brzuchu i patrzył w zbielałą trawę. Oko o czymś myślało. Może?
Może niepotrzebnie? Może kiedyś — jakże niepotrzebnie — gdyby kiedyś po latach rozpoznał Małachowskiego w swym sklepiku, odważyłby z cienkim uśmiechem funt najpiękniejszych wiśni. I na pewno powiedziałby coś takiego, o czym Małachowski myślałby potem przez kilka minut. Potrafią, oni, on, z cienkiej nitki’ wysnuty małomiasteczkowy filozof, cherlawy delikacik i żartowniś w ich stylu — w pozapinanej na czarne guziczki, chudej kamizelce, białej, spranej koszuli, nie ten, co dzisiaj, król swego życia i sklepiku. Dziś, ugodzony, kona w rowie i już się nie pozbiera. Gdyby można go było rozebrać na kawałki i rozdać po kieszeniach.
Z Białorusami kiedyś było; wszedł niespodziewanie na salę w koszarach, rozmawiali, nie spostrzegli jego wejścia, więc usłyszał. Leżeli z oczami utkwionymi w deski piętrowych łóżek i lżyli. Używali sobie, lżyli Rzeczpospolitą panów, wyrażali pogardę tej, której wbrew ich woli zmuszono ich służyć. Gdy go spostrzegli, zapanowała śmiertelna cisza. Byli przekonani, że to już koniec. Nic nie powiedział. Chociaż musiał słyszeć i nie wolno mu było nic nie powiedzieć. Wtedy zrozumieli, że jest jeszcze gorzej. Czekało ich zawiadomienie władz, potem sąd i wyrok. Lecz następne dni wykazały, że nie powiedział nikomu. Pojęli to po swojemu, to nadzwyczajne i niepojęte. Odtąd był na ich oku. Ta cicha ich przychylność była mu obojętna. Nie uznawał plucia i lżenia. Ale jeszcze bardziej robienia z tego użytku. Do którego był obowiązany. Uważał, że nie jest obowiązany. I obowiązkiem tym dopiero gardził. Podobnie z Lehnemanem; ten próbował rozmowy na boku. Ton i ostrożność świadczyły jasno. Małachowski przemilczał, ale się nie zdziwił ani się nie zgorszył. Łatwo się domyślił. Lehneman zatem nie miał sklepiku. Ryzykował co najmniej osiem lat więzienia; miał poglądy. Może te poglądy w końcu zdążały do sklepiku? Wyglądał na uczciwego fantastę, z kręgu zakonspirowanych pokoików, z trzeciego podwórka, gdzie już pierwsza brama bije fetorem zgniłych ryb i kisnących jarzyn. Milczenie Małachowskiego przyjął ze smutkiem. Więcej nie było mowy. Lehneman odsługiwał dwa lata. Nie wytrzymywał katorgi fizycznej, na zbiórkach był ostatni. W gruncie rzeczy zdarzało się, że na placu zbiórki cały pułk czekał na niego.
— Przez takiego jednego.
Lecz był i ten drugi, który „już nie mógł”.
— Co z wami, Siemionowycz?
Marsz jest wstydliwą czynnością fizjologiczną. Do pewnych granic, potem nikt z niczym się nie liczy, u samego krańca każdy jest samym sobą, w końcu chorym zwierzęciem.
Wasyl opuścił czwórkę, słaniał się, nie nadążał, był śmiertelnie blady, to jedno prawda. Znalazł się już w ogonach kompanii.
Ryk przekleństw eksplodował, jak bat świstały plugawe obelgi, nie było żartów, być nie mogło, podoficerowie zrywali płuca, w pełnym obciążeniu, na ugiętych nogach, jeszcze z moralnym obowiązkiem bezwzględnej kanalii.
Wypadły jakieś krzaki, patyki, gałęzie, dziury w ziemi, orzechy leszczyny owinięte w mokre liście. W tym to się rozgrywało, w ciasnocie, w zakorkowaniu. Z gałęzi spadała rosa na twarze jak na gorącą blachę, ziemiste ręce podciągały pasy, sprzączki, brały karabiny krócej, żeby zmniejszyć ciężar, puszki masek akurat wpadały do kroku, jeden wchodził na drugiego, a oporządzenie stroszyło się przeciwko oczom jak rogi krowy, na rozślizgłych nogach.
Wasyl był już dziesięć metrów w tyle. Podbiegł do niego Małachowski. Raz i drugi zachęcił i pobladł. Wściekłość i zmęczenie roztopiło myśli w tłusty smalczyk:
— Dołączyć!
— Brzuch...
— Jaki brzuch? Dołączyć!
— Nie mogę. Panie podchorąży, ja nie mogę...
Należało: „Kurwa twoja mać!”
I to już byłoby za mało. Teraz równało się z ziemią; brakowało słów w gardle... Małachowski nie klął nigdy. Brał, pchał, popychał za plecy, w milczeniu.
Wewnętrznie drżał z gniewu. Irytował go brak siły u osiłków, utrata władz fizycznych i psychicznych. Panika małego ducha, rozkład moralny słonia, który mógłby furę siana ciągnąć.
Podniósłby, gdyby mógł, Wasyla razem z tym garnuszkiem na zupę, przytroczonym do plecaka, i posadziłby na kopcu mrówek, raz na całe życie, żeby mieć go z oczu.
Wasyl dreptał, rzęził, w zębach bełtała mu się ślina.
— ...A ja was — Małachowski zawiesił głos. Głos mu się załamał z wściekłości, nic więcej nie znalazł w mózgu, prócz krwawej ironii: — ...proszę! — wykrztusił, nie patrząc na ofiarę.
Była to obelga. Ironia, Bóg wie co, w tym jazgocie, bez tchu i koloru, jak bryzg błota w powietrzu.
Wasyl nagle ucichł. Dowlókł się do kompanii. Szedł, już była z nim cisza.
Teraz trucht stał się galopem. Krok dostosowano do werbli. Odezwały się głosy, pierwsze ludzkie głosy. Nagle usłyszeć można było Lewandowskiego, dżokeja — że istnieje. Białorusa Wasyla Siemionowycza, malkontenta i piekarza Truszyńskiego, szefa mafii, który przebiłby nożem, a szedł pokornie.
— Skąd ten stary wariat wyskoczył? Anglezuje... W skrzypce jego matka.
— Upiór Opery. Rigoletto.
Upiorem nazywano kapelmistrza pułkowego, wiecznego kapitana, egzaltowanego starca: „Muzyka francuska — mówił w kasynie, blady jak śmierć, o wpadniętych oczach. — ...Marsz piechoty Alzackiej... Taką muzykę może napisać tylko Francuz. Prawda, panowie podchorążowie?” „Tak jest, panie kapitanie. Tylko Francuz”. — „Pies mu mordę lizał” — mówiono między sobą.
Za plecami szedł cały pułk, za nim drugi. I trzeci. Cała dywizja: prawdopodobnie. Na pagórku pod wiatrakiem ukazały się punkciki dowódców.
Werble nasypały gwoździ w nogi. Było wiadome, że kapelmistrz idzie jesienią na emeryturę i chce się dziś pokazać w tej sprawie po raz ostatni. W głowie nie mogło się pomieścić: nie dość, że w sprawie emerytury, jeszcze jedzie na koniu.
Wspiął konia kolanami wypchniętymi do przodu i pogalopował jakby na wierzgającym krześle. W mundurze luźnym jak surdut, w czapce największej w garnizonie. Kopyta roztrąciły snopki konopi. Kalecząc ściernisko.
Na czoło kolumn wyskoczyła orkiestra. Wypłynęła pała tambor majora, uniesiona wysoko. Maszerowała skośnie, w pogotowiu, i nad głowami żgała niebo.
Sierżant tambor major był oczywistym durniem. Zawsze, czekać tego było: mylił rytm do tego stopnia, że w pewnym momencie cały pułk powinien zmienić nogę. Inaczej wychodził truchcik. Zawsze, alkoholiczny, bo frontowy, pułkownik odgrażał się z trybuny. Sierżantowi ze strachu trzęsły się czerwone pyski. I za każdym razem było to samo. Gdy nadchodził ten moment, sierżant czerwieniał zawczasu, równocześnie z pułkownikiem. I zawsze oczekiwano, że kiedyś któregoś z tych dwóch szlag trafi na placu.
Werble zamilkły. Odezwał się grzmot orkiestry. Jak zwiastun burzy po namolnym dniu przedburzowym. I zamilkł. Znów zaczął grzmienie i urwał z brzękiem. Garść blachy poleciała na koniec świata.
Tak zaczyna się Marsz Piechoty Alzackiej. Zaczyna się, że się nie może rozpocząć, rozsypuje się, spirala odrywa się od ziemi i blacha umiera w powietrzu.
Uderzył następny grzmot. Z myślą, że wyżyje, i znów nie wyżył, piszczałki wykonały śmiertelną pętelkę. Dzwonki pochłonęło powietrze.
Orkiestranci skośnym pólkiem skierowali się pod wiatrak. Poszły miedziane trąby, rozkołysane na wklęśniętych zadkach, po nierównym, wśród ostów, ostatni szedł kocioł na wypiętym brzuchu samobiczownika, bo kucyk nie znosił polnego wiatru i został w twierdzy.
Kompanie były już wyregulowane, zaczął się przemarsz, defilada, przemarsz bojowy. Zrównał się krok, ustały krzyki, ci, którzy byli, byli i szli, skądś wzięło się kilka drewnianych domków, u pochyłości pagórka, z krzaków skarlałych bzów, z furtką, sztachetami i garnkiem nadzianym na patyk. Z góry dwaj chłopcy biegli przez pola, żeby zdążyć. Przy płotku stała obudzona kobieta z dzieckiem, mężczyzna w niedopchniętej do spodni koszuli, blady, rozlany, z łóżka, i jeszcze nadbiegali inni, z nagłym objawieniem w twarzach, z radosną trwogą, jak na pożar; orkiestra już pod wiatrakiem wzięła motyw zasadniczy. Długi, okładany pałką. Z przewlekłą powagą, dudnieniem ziemi. Nad piachem świeciło bagatelne słońce jak bluzka na płocie. Buty szły za butami, pochód ciągnął: — „Wszystko jedno! Ech!” Talerze okładały się na przegubie ruchomej sprężyny bębna. Jak bicie po pysku, do krwi, do obłędu: — Ech, sołdaci!
Małachowski zobaczył kark Wasyla, f profil jego zielonej twarzy. Wasylowi z końca długiego nosa spływały krople potu. Z takiego wielkiego chłopa smoła powinna.
— Ej! — krzyknął Lewandowski. Okiem spod hełmu był w kontakcie z koleżką Szrubą.
— Ej! — krzyknął. — Zapnij się, ojciec! — Pokazał palcem na rozchełstanego cywila pod płotem, tamten panicznie schwytał się za spodnie.
Szrubę pod wpływem bębna rozweseliło i rozniosło. Był to łajdak, miał koleżkę Chańcę, który wpadł za niego, odsiedział, cierpiał po niewczasie i w rewanżu zaczepiał Lehmana. Kaszubi stanowili pierwsze czwórki, Poleszucy zamykali kolumnę, potężny Wasyl szedł w trzeciej. Rozłączony z serdecznym antagonistą Dymitrem. Dymitr był niedźwiedziem o ponurych uczuciach. A Lewandowski ladaco. Jak wszyscy spod Warszawy. Zaśpiewał o Madalińskim — dżokeju, który w piątej gonitwie zginął na trąca. Dbał o zdrowie, wyglądał jak trupek młodzianka. Lecz wszyscy razem byli żołnierzami. Grała orkiestra. Byli czystymi ludźmi. W mundurach o tej samej ilości guzików i szlufek. Nie byli brudni, jak czysta jest ziemia, trawa i liście. Zbliżało się centrum piekła.
Tysiące głów płynęło gęstym, rozskrzepłym strumieniem. Lecz pod wiatrakiem inne było uderzenie źródła. A inne pod lasem. Rytm rozkładał się na kilometry i tysiące. Poruszał ścierniskiem, przechylał niebo. Cała równina szła naokoło, różnie, sprzecznie i razem. Skrzydła wiatraka obracały się powolnie w przeciwną stronę.
Lewandowski pokazał na coś oczami. Omyłkowo miejsce w marszu alzackim minęło bezboleśnie. Na co pokazał?
Podporucznik dział w bucikach, o szklankach wysokości dwunastu centymetrów, szedł prawie nad ziemią, wykonał zwrot głowy w prawo, dobił dwa palce do brzegu żelaza i ramię zaraz opadło, młodzieńczy profil grał jeszcze, na skróconym pasku, żeby nie niżej, pod dolną wargą.
— Niech Przenajświętsza Panienka czuwa nad panem pułkownikiem! — krzyknął Lewandowski. Miedziane oko spod wiatraka rżnęło na całą ziemię. Ech! Łomot kompanii. Przeciwko cywilom! Kategoriantom, migaczom, dumnym ze swych obmierzłych wątrób, dychawicznym sportowcom wyreklamowanym. Którzy nie wiedzą, nie wiedzą, nie znają i nie będą znali! Którzy dziwią się, że istnieje braterstwo. Gnojkom, szczęśliwym ze swych defektów. Którym przed komisją udało się dumnie i wstydljwie pokazać przepuklinę, wypakować nieszczęście. Żeby nie spać pod gołym niebem na deszczu. Komisja machnęła ręką. Dostrzegając jeszcze inne felery, o których wstyd by już mężczyźnie mówić. Szczęściarze! Wszystko jedno! Żadnej lufy w zęby! I małpiego palucha u nogi. „Dziewczę ma jasne oczęta...” „Sukienkę lila jak bez...” Dla kretynów. Nie ma dziewcząt, nie ma lila! Melodia jak kurzawa podnosi gorzki pył z ziemi. Tylko Francuz! Pies mu mordę lizał. Dwanaście centymetrów, toż prawie kawaleria. A piasek w kolanach. Sierżant z psiej twarzy dostał twarzy Hektora. Mitologicznej paszczęki.



„Ja panu nie zapomnę“

To już minęło, w koszarach jest koniec, żołnierze służby czynnej po dwóch latach odchodzą do domu. Dwuszereg stoi na dziedzińcu, w cywilnych, wymiętych ubraniach. Dwuszereg pomniejszonych ludzi, jak stare opony bez powietrza. Kilkudziesięciu parobków, synów ojców gospodarzy, trochę facecików podmiejskich. Z jednego po zdjęciu munduru już wyszedł buchalter o rozwodnionych oczach, jak łza skapnięta na pismo kopiowego ołówka. Jego sąsiad z prawej rozwarł wąziutkie szpary oczu i zaraz po wyjściu mógłby próbować sforsować kłódkę komórki z drobiem naprzeciwko. Jednemu tylko przyniesiono garnitur z miasta, i ten, zaraz za bramą, dwoma palcami z sygnetem wypije małą „kawkę” z koleżką, zaszemrze swym języczkiem „faktycznie”, i przed północą, król wiejskich postojów będzie w „towarzychu” u ciotki śpiewał pod gramofonem: „trzi, czteri... a gdy Napoleon na Polaków skinął...”. I wtedy, ten, największa łajza i gangrena, pokaże jeszcze skradzioną na pamiątkę koszulę wojskową i objaśni tłustą pieczęć na barchanie: Deokajeden — Dowództwo Korpusu, on, chłopak korpuśny. Tylko parobkom w oczach świeciła zorza, stali serio, posępnie, zwisały im sine pięści, wśród nich Wasyl, w cholewkach, w koszuli bez kołnierzyka, z guziczkiem z masy perłowej pod grdyką i nie dopiętą marynarką o paździorach owsa pomimo dezynfekcji w parówce, która ścina skórkowe rękawiczki do wielkości rączki mumii dziecka. Wasyl odszukał oczami Małachowskiego, złamał szyk dwuszeregu i wyszedł, idąc ponuro wprost w jego stronę, z niedobrym zamiarem w oczach. Już nie był żołnierzem. Był jeszcze trochę, ale już skreślony z listy żywienia, więc i z aresztu.
Małachowski stał z podporucznikiem.
— Panie poruczniku — zmitygował się Wasyl; nie był jeszcze cywilem:
— Ja do pana podchorążego proszę.
Znaczyło to, czy podporucznik zezwoli, aby Siemionowycz w jego obecności zwrócił się do podchorążego.
— Proszę.
— Panie podchorąży — powiedział Wasyl, przystępując bardzo blisko i za blisko. Był już cywilem: — chciałem jedno powiedzieć...
— Proszę.
— Pan nie pamięta.
— Co?
— Szliśmy w lesie...
— Tak.
— I pan... Ja już nie mogłem. Pan...
— Tak. Więc co takiego? — nachmurzył się Małachowski.
— Pan na mnie nie krzyczał. Pan powiedział: „ja was proszę”. Ja panu za to dziękuję. Pan mnie poprosił. I ja panu tego nigdy nie zapomnę.
Wasyl dobrowolnie wyprostował się przed Małachowskim i patrzył prosto w oczy. Twarz Białorusa wyrażała zaciętość. Prawdopodobnie wyrażała wzruszenie. Z wysiłku w tej misji na górnej wardze Siemionowycza wystąpiło kilka kropelek potu, tych, jak to bywa, gdy chłop ma podpisać akt notarialny, opiewający na całe życie. Ukłonił się, skinął głową, odwrócił się na piętach i odszedł.
Małachowski stał sekundę, niezbyt rozumiejąc, i nagle zrozumiał.
Nieporozumienie. Jedno zostało wzięte za drugie, nieporozumienie jak gdyby przerażające, było w tym, było w tym coś nieznośnego, irytującego i budzącego lęk przed prostotą i miłością własną. Twarz Siemionowycza była szczera, wdzięczność prawdziwa. Siemionowycz myślał pewno, że Małachowski jest zaskoczony dobrą pamięcią o swym czynie, i tym, że on, Wasyl, tak się zdobył i tak odwdzięczył. Nie było to drobne nieporozumienie, chociaż było, lepiej by dostać w pysk sprawiedliwie, aniżeli niesprawiedliwie być pochwalony, czyli okrutnie. Z tego by wziąć jeden płatek, zasuszyć, mieć w legitymacji, spojrzeć i pomyśleć: są ludzie, którzy oczekują aktu niezasłużonej dobroci. Są ludzie najprostszych uczuć. Uczuć, z którymi trzeba bardzo ostrożnie. Dla własnego bezpieczeństwa.
— Czego on panu nie zapomni? — zapytał podporucznik, niezbyt rozumiejąc.
— Czego?
— Tak, czego?
Małachowski zaczerwienił się po uszy.
— Widocznie — odpowiedział — jest delikatniejszy ode mnie, i widocznie... nic nie jest widocznie.
Teraz dopiero podporucznik nie pojmował. W jego żołnierskim poczuciu dobrego gustu było to mdłe jak przepuklina. Od pięt huśtał się ledwo widocznie wzwyż, jakby pod obcasami biło źródło.
A i czas było robić odprawę do cywila, czyli dwoma słowami, ostatnim uroczystym gestem przemienić tych ludzi w bezkształtną cywil-bandę, która rozejdzie się po domkach, krzakach i barłogach.
Nie podał „baczność”, to już byłoby za dużo wobec cywilnych garniturów, sam mówił, że spocznij, szeregowcy wyprostowali się i stanęli w godziwej postawie między „uwaga” a „odpłyń”.
— Żołnierze!
Zamierzył okrutną elegancją oddzielić się, zostać, a żegnając dosięgnąć rycerską rękawicą:
— W imieniu Służby... (...) dziękuję. Byliśmy... (...) odbyliśmy, odchodzicie, koniec, pamiętajcie. Już nie to będzie, tam gdzie będziecie. Ale może jednego dnia obudzi was... (...) ...Mobilizacja. Nadejdzie dzień, kiedy zajdzie najwyższa potrzeba... dać... oddać... bronić! Z honorem Ojczyzny! Wtedy... (...) ...
Nie był mówcą, nie mógł być, za żadne skarby i parciane garnitury, i jedwabny krawacik; był żołnierzem, stanął na baczność, źródełko wysadzało go jak dynamit, już kończył:
— Spotkamy się tutaj. Czołem, kompania! Żegnajcie, chłopcy!
Małachowski został jeszcze tydzień.
Tydzień rozsadzającej nudy, energicznego chodzenia z kąta w kąt, żeby się trzymać pionowo, działać, nie przykucnąć, z piętra na piętro, po czarnych olejnych schodach, na skos po dziedzińcu po blaszany kominek budy z kuchnią, i z powrotem, w salach kompanijnych leżały wyprute sienniki, broń była w rękach rusznikarzy, stojaki na karabiny puste, panowało ciche bezhołowie, o pomstę do nieba wołająca cisza; zanim dziki krzyk nie wpędzi tutaj nowych, którzy w kilka godzin zbudują sobie nowy świat katorgi. A może to dla nich lepiej? Dwa lata życia zginęłoby w pamięci, a tak przynajmniej koszmar, lepszy od niczego.
Przeszedł jedną pustą salę na przestrzał, drugą, trzecią, w każdej wisiało po jednej żarówce pod sufitem, w czwartej, bez łóżek, klęczał kapral nadterminowy i nabijał słomą siennik. Wstał na wejście Małachowskiego, tak był winien, przybrał postawę zwaną zasadniczą, jedyne, co mógł przybierać ze spraw zasadniczych, już się sprzedał w termin, będzie, dopóki nie nabierze skóry zawodowego nosorożca. Ten był wyjątkowo dziecinny, bezradny, o zabandażowanym palcu, który z całą pewnością zbił sobie zamkiem karabina, i to już było mu wzięte za złe. Małachowski z nudów byłby zapytał, co on tu robi, lecz nie wypadało, przecież wiedział i widział, a jednak by zapytał, żeby usłyszeć gorliwą odpowiedź, ale nie mógł sobie zrobić tej rozrywki i tamtemu, niechże więc tamten pcha słomę do swego siennika, niech sobie ściele i tak się nie wyśpi. Jeszcze prędzej niż później znajdzie w sobie nastraszoną złość, która przypomina jęk, płacz, skowyt i kąsanie. Wyszedł na schody, zszedł na dół, już raz tędy schodził, na zakręcie była ta sama wywalona dziura w ścianie, a przed nią kubeł ze szlamem rozrzedzonym wodą, za oknem szumiały pożółkłe drzewa. Na parapecie leżało opakowanie po papierosach Kowboy, nie powinno leżeć. Wszystko inne było w porządku, i on, kapral, i Wasyl Siemionowycz już w pociągu, i podporucznik, który nic innego poza tym zgorszonym pytaniem: „czemu dziękował?” — bez żalu, w życiu by nie wymyślił.



IV

Spotkanie

Od czasu ślubu los Angeliki i Filipa toczył się ciężko.
Pierwsza wojna światowa zabrała Filipowi czas, lecz i ratowała swą anormalnością. Uchodziła bieda, uchodziło wszystko, brak butów dla syna Pawła.
Wcielony do wojska, już w obozie ćwiczebnym uległ ciężkiemu wypadkowi i znalazł się w szpitalu. Wypadek, nawet jak na okres wojny, mógł się zdarzyć raz na sto tysięcy: został stratowany na tyłach. Ćwiczono przeprawę przez wąską kładkę pod ogniem karabinów maszynowych i ktoś puścił pogłoskę, że pociski nie są ślepe, lecz ostre. Wybuchła panika, rzucono się na oślep, został zepchnięty. Zwaliło się na niego kilkunastu chłopów, połamano mu zebra, doznał obrażeń wewnętrznych i wstrząsu mózgu. Trzy razy był operowany, za każdym razem z miernym skutkiem. Żebra źle się zrosły, nastąpiły dalsze operacje. Wciąż wracał do lazaretu. Wojna trwała. Zatrzymano go w kancelarii, a potem zwolniono.
Nastała Niepodległość, zaciągnął się do wojska polskiego, lecz wkrótce go zwolniono z powodu żeber. Wrócił do domu w mundurze kombinowanym, w trenczu szarym, angielskim, w spodniach rosyjskiego kawalerzysty. Był pijany, bosy, Angelika, która wyszła na dworzec, usłyszała, jak ulicznicy nazwali go Byronem.
Niezbyt cieszył się z powrotu. „Jak długo — mówił — można być zwalniany? Stało się to już moim stanem cywilnym.”
Podejmował się różnych zajęć.
Z dnia na dzień oddalał się okres wojny, a z nim aura specjalna. Zastąpiła ją zwyczajna i zaczęło być normalnie.
Dla Filipa coraz trudniej. Należało spokojnie pracować, spokojnie myśleć, spokojnie zdobywać kwalifikacje. Syn Paweł podrastał, Angelika traciła pierwotne źródlane siły, zastępowała je uporem i siłą charakteru. Pracował to tu, to tam, zawsze jakimś trafem, a potem był zwalniany.
„Jestem małym urzędniczkiem — mówił — z dnia na dzień, i kompromituję ciebie.”
„Jesteś moją dumą — odpowiadała — także i dlatego, że nie jesteś dużym urzędnikiem.”
Uczepił się wreszcie jakiejś myśli — z góry wiedziała, że niefortunnej. Postanowił „wrócić” do swych zainteresowań historią naturalną, w szczególności zoologią. Nie miał żadnych podstaw, już ona prędzej, nakupił jednak, ile tylko w tych czasach się dało, podręczników i książek.
Przygotowała mu pokój, rano szedł do pracy — do jednej z kolejnych prac — wieczorem był zmęczony, zapominał, szedł spać i w nocy się budził. Stał przy oknie. Ona stała u siebie w pokoju i patrzyła na rzekę.
Zaczęło się w nim odzywać coś w rodzaju wtórnej młodości, nadszedł czas jakichś niejasnych nadziei, porywów i szamotania. A potem monotonii i ciszy. Zaczął upijać się piwem. Nastał dla Angeliki okres najcięższy.
Z dawnych bliższych znajomych najpierw zniknęli prawie wszyscy. Odnalazł się najmniej bliski, Wereszczyński. Kiedyś może zabawny lub mniej zabawny, albo obojętny. Angelika twierdziła, że w czymś jej kiedyś pomógł. Że kiedyś zemdlał u niej w domu i że w gorliwości przywiązania do Filipa był niezwykły i śmieszny.
Spotkała go na ulicy. Szła i nagle się na niego natknęła. Ucieszył się, rozłożył ręce. Chciała mu powiedzieć, co u nich przez tyle lat zaszło, lecz on już wiedział wszystko, była zmęczona poranną gonitwą, ucieszyła się pamięcią, a potem dopiero zdała sobie sprawę, że powinna się trochę przestraszyć — ale cóż — pomyślała — lata mijają i ludzie przemijają, kiedyś kończy się przeszłość. Zresztą Wereszczyński od razu powiedział, że chorował ciężko na gardło, a ona wiedziała, co to znaczy, i o nic już nie zapytywała. Pracował znowu w naszym mieście, nawet mieszkał w dawnym pokoju na poddaszu, które nazywał teraz mansardą, zatem powodziło mu się — rozumiała — nie najlepiej; ale nie zapytała o nic więcej, szli znaną ulicą, otaczała ich ta sama jasność — postarzał się — naiwne twarze — myślała — starzeją się nagle, brzydko, z natury podbite wodą więdną jak warzywa. Zaprosił ją do kawiarni, zgodziła się, po raz pierwszy od lat była w kawiarni, w ręce miała koszyk; chciał coś powiedzieć, nie powiedział — krzesełka na śliskiej posadzce stały lekko, jak w powietrzu, usiedli, słoneczny pył starego słońca leżał za wielkim oknem na chodniku. Pusto było w południe, szeroko, czysto. Na szlachetnej kostce bruku za szybą, u stóp okna, na żelaznej kracie poruszał się złoty papierek po cukierku.
Gdy przechodziła koło lustra, zobaczyła jakąś młodą twarz i młodą sylwetkę: to była ona — ach, nie do wiary — pomyślała — nigdy nie chodzę wzdłuż wielkich luster — „pan Wereszczyński” — powiedziała do niego — „to pan” — jakby chciała wypróbować brzmienie i odsypać śmieszność, która niestety zawsze się napraszała.
Zamyśliła się i drgnęła. W słońcu południa spadły niebieskie iskry z elektrycznych drutów za oknem.
— Iskry — powiedziała spoglądając w szybę.
— Nie pogrzebali — były to jego drugie słowa. — Walczyłem ze śmiercią.
Ale z dalszych słów wynikało, że wręcz odwrotnie, powodzi mu się wcale nieźle.
— No wreszcie, wreszcie — powiedziała z radością.
— Pani wątpiła?
— Nie, nie, ja nigdy nie wątpię.
Popatrzył na nią, lecz nie zobaczył jej takiej, jaką kiedyś była. Spostrzegła, że tak spojrzał. Spojrzeniem jak igiełką lodu, trzeźwym. Ludzie wyższego rzędu unikają wysyłania podobnych spojrzeń.
Potem rozjaśnił się, chciał się szybko rozjaśnić, zatrzeć treść odczytaną w tym spojrzeniu.
— A pani? Dobrze? Źle? Jak u pani?
— Może to dla kogoś dziwne — odpowiedziała — ale nie chciałabym innego losu niż ten, który mam.
W oczach jego ukazało się stwierdzenie tego, czego mógł się po niej spodziewać: — O! — powiedział. — Więc się nie omyliłem.
— Zawsze miałem dla domu pani wielką przyjaźń — rzekł po chwili.
— My także — popiła łyk kawy: — olbrzymią. Filip po swojemu. On wszystko robi po swojemu. Nie pamiętam nawet, czy pana kiedykolwiek wspomniał. Ale... Był ranny w czasie wojny.
Na dźwięk tego imienia Wereszczyński odstawił filiżankę.
— Niech mi pani powie — zapytał — jaki okazał się ostatecznie?
— Ostatecznie? Dlaczego? — na moment błysnęły jej oczy. — Nie widzę jeszcze nic ostatecznego.
— Przepraszam — powiedział z uśmiechem. — Tak, tak, pamiętam pani wspaniały spokój. Nie widziałem nigdy, żeby się pani czegoś naprawdę przestraszyła. Czy tak jest zawsze? — zapytał. — Zawsze ten spokój?
— Spokój — odpowiedziała prawie bezwiednie. Sięgnęła po koszyk. — Tak. Jestem spokojna. Bardzo mi miło. Czas jednak na mnie... Ostatecznie — powtórzyła to jego słowo sprzed chwili: — niech pan zajrzy do nas kiedy — wstała i podała rękę na pożegnanie: — Proszę — dodała i roześmiała się, żeby wszystko załagodzić. Roześmiała się zupełnie szczerze. — Jestem trochę zmęczona. Pracą i upałem. Proszę nas odwiedzić. Filip się ucieszy. Mieszkamy...
— Wiem, gdzie mieszkacie.
Ale nie zgodził się na jej odejście; zmuszona prośbą, została. Zamówił drugą kawę, zgodziła się na drugą.
W długich spojrzeniach odnajdywał ją dawną. Zwłaszcza gdy roześmiała mu się w nos, tak prawie bez powodu.
— Powiedziała pani — — rzekł: — nie chciałabym innego losu.
— Jestem wyzbyta... czego? — Chyba zazdrości. Cieszę się, gdy widzę, gdy mogę widzieć i cieszyć się, nie chcę niczego więcej, tylko to, co mam. Proszę pana, ja każdy dzień dostaję za darmo. Czy jest to dziwne?
— Nie dziwne. Ale czy nie milszy pani byłby duży spokój, jakaś pogoda? Nic złego nie chcę powiedzieć.
— Jest pogoda.
„To jest tak — pomyślał. — Postanowiła i trwa przy tym. Nie uznaje apelacji”.
Widziała to, co pomyślał. Uśmiechnęła się z pobłażaniem. Ale zaraz dała pokój: Wereszczyński był Wereszczyńskim, utytułowanym biedakiem. To że u nich, u Małachowskich, katastrofa, jest to zupełnie co innego.
— A te... zapytał z wahaniem — doświadczenia losu?
Musiał już dość dużo o nich wiedzieć.
— Gdyby ich nie było. Nie byłoby nikogo. Czy istnieje wybór? Między niczym a kimś?
„Uparcie uważa Filipa za kogoś” — pomyślał.
Między niczym a kimś? żył, że brała poprzednio — myślę, że istnieje w pani jakieś przechylenie. Rzecz wysoce rzadka. Przechylenie w kierunku cierpienia.
Słuchała: niech mówi. Co ma powiedzieć, niech powie.
— Czy też może — ciągnął — przedtem jeszcze nastąpiło w pani przechylenie w kierunku poświęcenia jako celu życia. A poświęcenie w jakiś sposób nie wybiera. Poświęcenie przyjmuje. Jest samo w sobie treścią, wreszcie poglądem, w końcu szczęściem. Do tego trzeba być bardzo pewnym siebie. Pewnym swej siły. Która właściwie z niczym nie chce się próbować, wyjąwszy samą siebie. Jest to więc zamknięcie się w sobie. Kto wie, a może nieludzka zarozumiałość... Podejrzewam, że pani jest zarozumiała. Czy sprawia to pani satysfakcję?
— Satysfakcję... Satysfakcję... Tak dziwnie mówimy.
— Ma pani. Jest to bardzo niedobre. Dla tych, co to muszą widzieć. Ma pani satysfakcję z tego, że się pani nie kompromituje. I jeszcze drugą. A o tym także rzadko ktokolwiek pomyśli. Ma pani uczucie, że panią stać na obsłużenie dwóch psychik, że może pani psychicznie obsłużyć dwoje ludzi, znów na zasadzie pytania i zawartej w niej odpowiedzi, która tamtej stronie będzie się wydawała własną. I wciąż będzie pani sama ze sobą. To znaczy, że pani sama reguluje świat zewnętrzny, czyli nim rządzi. Jest to idea super zarozumiała. Lecz trudno, ma pani na to dowody, iż tak jest istotnie. Przyznam się, że podobny stan ducha zawsze był moim skrytym pragnieniem i zawsze poszukiwałem podobnych ludzi, aby im się przyjrzeć... Jest to zasada, tak jak powiedziałem: pytania i odpowiedzi.
Wysłuchała tego, twarz jej była nieruchoma. Nie powiedział już nic więcej poza kilkoma zdawkowymi zdaniami. Wyszli i pożegnali się tuż za drzwiami. Odchodziła wolno.
Wereszczyński został na brzegu słonecznego chodnika. Przez cienkie podeszwy butów czuł rozpalone kamienie i słyszał w uszach to dźwięczne zaproszenie: „proszę”. Które brzmiało teraz jak echo, ogłuszone stukaniem obcasów. Szła pod drzewami, biała w cieniu i przeraźliwie roziskrzona w przestrzeniach słonecznych; a wyobrażał sobie, że przywita go wreszcie jakimś ludzkim spojrzeniem.
Odchodziła wolno i w zamyśleniu.
Człowieka tego, odkąd go zobaczyła, gdy struchlał na jej widok, traktowała z jakimś wyrozumieniem.
Szła coraz wolniej, mijały ją szyby wystaw, i ona sama siebie mijała w lustrach. Widziała odległość, jaka wytworzyła się między nią a światem, widziała odległość prawie lustrzaną, a mądrość przetykaną powietrzem jak Duch Święty.
Dziurkowane płyty chodników wiodły ją i wiodły, mijał ją już tylko stukot butów przechodniów; nie słyszała stukotu własnych. Nawet dość zuchwałe stwierdzenia Wereszczyńskiego nie były dla niej niemiłe. Wereszczyński jako człowiek, który nie miał nigdy żadnej szansy i mieć jej nie mógł, jedyną miał szansę, aby o niej myśleć.
Wokół ich domu nie było nikogo, nawet ludzi dalszych. Nikt nie przychodził.



Dawno zapowiedziana wycieczka

Od czasu do czasu zaczęli się ukazywać inni dawni znajomi, których należało unikać, a którzy i tak Filipa nie poznawali.
Gdy szedł rano do biura, z rękoma w kieszeni, w wytartych spodniach, w kurtce fantazyjnie rozpiętej i w rozwalonym pod szyją kołnierzyku, jakby go dusił. W piwiarni pił piwo i zdarzyło się, że jakaś była markietanka chciała mu zafundować całą beczkę. Miał to szczęśliwe usposobienie, że za nic w świecie nie widział swego dawnego miasta i że żaden szczegół niczego mu nie przypominał. Przestał tylko chodzić w rejony nadbrzeżne, lecz mieszkanie wynajął nad samą rzeką.
Mieściło się w starym budynku po byłym browarze. Spodobał mu się, bo na wysokim dachu z okienkami miał model okrętu, a blaszane żagle obracały się z wiatrem. Mieszkanie było znośnie obszerne, z komórką nad schodami. W której ulokował się poważny syn Paweł dla celów nauki.
Tam, jakby można sądzić, przygotowywał się do trudów życia. Był nad wiek dorosły, w domu prawie obcy. Ojca jak gdyby nie zauważał, nie wdawał się, a kiedyś na propozycję, aby pójść razem na piwo, bardzo się obruszył. I jeszcze wykonał gest zniecierpliwienia, jakby to było jakieś wybitne głupstwo. Innym razem, gdy Filip pokazał mu klosz latarni, który stłukł mając lat trzydzieści — nic z tego nie zrozumiał, nawet smutku.
Angelika wspomniała Filipowi, że spotkała tego interesującego i zabawnego człowieka: Wereszczyńskiego.
Pokiwał w roztargnieniu głową: — Kogo? Proszę mi potem przypomnieć. Acha, tego! Nie bardzo pamiętam.
Wziął trzy butelki piwa za szyjki jedną ręką, zadzwoniły, powiedział: — interesujący — i wyszedł.
Gdy za kilka dni Wereszczyński po raz pierwszy do nich przyszedł, Filip przywitał go jak człowieka zupełnie obcego: — bardzo mi miło.
— Filip! — zawołała Angelika. — Przecież panowie się znacie.
— Być może. Znamy się... A gdzie miałem przyjemność?
— Pan był kiedyś u mnie — powiedziała Angelika, trochę przestraszona stanem Filipa. — Jeszcze w domu mojego ojca. Zemdlał — szepnęła Filipowi na ucho, jakby miało to coś znaczyć.
Wereszczyński wszedł rozpromieniony i przygasł. W ręce trzymał kwiaty. Był niemile zakłopotany.
Poparła go Angelika, dla samego honoru domu:
— Nic, nic, to się zdarza — i nagle się roześmiała.
— No, oczywiście — powiedział Filip — być może, znam pana. Proszę mi wybaczyć.
Ale w dalszym ciągu robił wrażenie, że niezbyt sobie przypomina.
Zakręcił się, przeprosił i wyszedł z pokoju.
— Roztargniony — powiedziała Angelika. — Był ciężko kontuzjowany na froncie. Myślę, że nie będzie pan miał za złe.
— Wszyscy doskonale znamy pana Filipa — pocieszył ją, być może dwuznacznie. Ale nie, było mu naprawdę przykro. Ubrany był, wyczyszczony, w tej chwili wręczył kwiaty.
Angelika zmieniła temat: — Trzy okna, pan widzi, prosto na rzekę. I rzeka. Jakoś wszystko idzie. Mamy dorosłego syna. Wspaniałe róże — pobiegła po garnek. — Dawno u nas w domu takich nie było.
Ale Filip zjawił się raz jeszcze, jakby zatroskany:
— Gdyby pan był łaskaw — zwrócił się do Wereszczyńskiego — po kolei przypomnieć mi wszystkie okoliczności.
— Po kolei — uśmiechnął się Wereszczyński i odzyskał przytomność — to byłoby trudno. Był pan u mnie w domu.
— U pana? W jakim celu?
— Filip! — upomniała Angelika.
— Byliśmy na koncercie. W ponurym domu. Grał tam taki stary człowiek na wiolonczeli, a w panu zakochała się dwunastoletnia dziewczynka. Córka mojej gospodyni. Wie pan, co się z nią stało?
— Umarła.
— Tak.
— Filip! — znowu upomniała Angelika. Po raz drugi próbowała zmienić temat: — siądźmy. Siądźmy wreszcie. — „Znajomi z dawnej przeszłości — myślała — gorzej niż ludzie wracający z piekła.”
— Przejechała ją ciężarówka — dodał Wereszczyński. — Myślałem, że pan wie o tym. Mówiono, że pan był na pogrzebie.
— Na pogrzebie? Nigdy w życiu nie byłem na pogrzebie.
— Dajmy pokój — podsunęła Angelika krzesło. Wereszczyński usiadł na małym stołeczku i uparł się, że najwygodniejszy. Angelika na swym białym krzesełku, jedynym z domu jej ojca.
— I nie będę — oświadczył Filip. Wciąż mówiąc o pogrzebie.
Był rozchełstany, lecz w oczach jego błyskał uśmieszek. Nawet nie szukając pozoru wyszedł. Jak gdyby zadowolony, że sprawił kłopot.
— A wdowa Frankowska żyje — powiedział spokojnie Wereszczyński. — Wciąż wygląda, pani jej nie zna, jak żołnierz rzymski, służbista, który przebił włócznią bok Chrystusowi. Mieszkam u niej... Pani mąż chyba trochę udaje — rzekł nagle.
— Nie udaje — zaprzeczyła gorliwie Angelika. — Taki jest. Proszę wybaczyć. — Chciała czymś wynagrodzić, nie miała czym. — Czasem tak z nim jest na początku.
— To prawda, wojna, przeżycia, kontuzjowany... Jak to było?
— On panu opowie — zaczerwieniła się nagle. — Naprawdę był kontuzjowany. Ma źle zrośnięte żebra.
Nie wymieniła wstrząsu mózgu.
— Wierzę.
Został jeszcze chwilę. Rozmowa, na którą się przygotował, przepadła. Żal go było Angelice. Pożegnał i poszedł. Obiecał, że jeszcze przyjdzie.
Za kilka dni znów się zjawił. Ucieszyła się, że nie jest pamiętliwy.
Filip akurat wrócił z miasta i przechodząc przez pokój skinął Wereszczyńskiemu ręką. Powiedział:
— Proszę rozmawiać. Ja się nie wtrącam.
Zauważyła, że Wereszczyński nade wszystko z Filipem pragnąłby nawiązać, zapytać i usłyszeć. Wodził za nim wzrokiem, uśmiechał się, chciał coś powiedzieć, lecz się obawiał. Filip szukał czegoś, nie wiadomo czego, i nie zwracał uwagi. Po chwili zniknął.
Fakt, że Wereszczyński mimo wszystko, mimo że wszystko minęło, odmieniło się i odwróciło, ujawnia więcej niż pamięć dawnego przywiązania, a może nawet uwielbienia, sprawił jej skrytą przyjemność. Zyskiwał w jej oczach.
Siedzieli przy oknie. Zapadał już zmrok.
Z dołu dochodził plusk wioseł. Plusk wioseł, gdy na niebo wschodził księżyc.
„Czy on sobie myśli — pomyślała — że my jesteśmy na dnie rozpaczy i nędzy? Miałby prawo tak sobie pomyśleć.”
Z tego, co jej powiedział, wynikało, że jest profesorem i poetą, człowiekiem znanym. Jak łabędź w parku — tak zażartował — żeby pomniejszyć. Wyjeżdża i pełni różne funkcje. Bagatelne — umniejszył. Więc jednak w porównaniu z nimi, w porównaniu z tym, co było kiedyś, byłaby może okazja do zawrotu głowy...
Wereszczyński siedział pokornie, to patrzył na nią, to wsłuchiwał się w odgłosy z dalekiego pokoju, gdzie Filip wzniecał hałas i robiło wrażenie, że zabija kijem aligatora. O czym Wereszczyński myślał?
— Kochałem się kiedyś w tym człowieku — powiedział.
— Pan? — drgnęła. Zwróciła ku niemu twarz: — Do tego stopnia?... Zabawne, zabawne — speszyła się, słysząc podobne oświadczenie, wypowiedziane z taką szczerością; tak jakby nie w porę. — W Filipie? — uśmiechnęła się. — Zabawne... I pan tak mówi? — spojrzała ulotnymi oczami, już prawie z cienia, który płynąc z wnętrza mieszkania bił się w otwartym oknie z błękitnym pyłem pozachodniego nieba. — Wiem — rzekła poważnie — i ja to w panu cenię. I w zupełności rozumiem. Bez myśli dwuznacznej. I powiem nawet, że był pan w lepszej niż ja sytuacji — urwała.
Nie ulegajmy zmrokom — pomyślała. — Dlaczego by? — skorygowała się: — raz w życiu...
— A potem? — zapytała.
— Potem go już więcej nie widziałem. Dopiero teraz.
— I jak? — Czuła tę szkodliwą gorliwość zapytania. Nikt, kto chce cokolwiek z wartości utrzymać, tak nie zapytuje:
— A teraz? — spytała jednak. Ryzykując dalszy ciąg tej dziwnej rozmowy.
— Teraz go prawie nie znam.
— Pan myśli? — zapytała.
Wszedł Filip z lampą. Teraz dopiero Wereszczyński spostrzegł, że nie mieli elektrycznego światła.
— Filip — powiedziała Angelika — siądź z nami.
— Niestety, wychodzę.
Nigdy o tej porze nie wychodził.
Następny dzień był to dzień dobrego humoru.
— Spotkałem Wereszczyńskiego — powiedział — jak na zawołanie i kazałem mu natychmiast przyjść do nas.
— Po co?
— Powiedziałem mu, żeby przygotował jakieś interesujące tematy. Zrobiłem to w formie zamówienia. Ja, wybacz, nie będę tego słuchał.
— Więc po co?
Wereszczyński przyszedł. Jakby odmieniony — to dziwne — być może, pomyślała — Filip w dalszym ciągu wywiera na niego wpływ lunatyczny. Nie zapytała nawet, czy się przyznał, czy przypomniał sobie dawną znajomość?
Filip posiedział chwilę z nimi. I wstał nagle.
Przeprosił i powiedział, że idzie pracować. Ale potem przeszedł jeszcze przez pokój, tam i z powrotem.
Wereszczyński rzeczywiście przygotował temat, mówił o Bennim i o ekspresjonizmie, Angelika słuchała. Księżyc te straszne, ciężkie w treści słowa oświetlał zza okna i wytwarzał kontrnastrój płynący po niczym. Paweł cały czas siedział w swym pokoiku przy nauce.
Dzień następny był dniem złego humoru.
Angelika wstawała najwcześniej, przed świtem.
Gdy było jeszcze czarno, szła za miasto. Był tam ceglany dom utopiony w krzakach bzu. W domu tym kupowała mleko i z bańką mleka wracała, gdy już wschodziło słońce.
Zawsze oczekiwała, że w domku — tym z mlekiem — będzie przytulnie — do spania i cicho. Gdzieś tam w zanadrzu mieli krowę. W dużej kuchni jak salon stało to mleko w stągwi, przykryte białą serwetką, a na niej leżał półlitrowy czerpak ze stemplem urzędu; w oknach były firanki, w firance motyl; było pół-mroczno, półprzedsłonecznie. Stare zydle z oparciami jak konfesjonał. Gospodyni w potrójnej spódnicy, i cynowa miseczka na pieniądze. W ciszy odbywało się odmierzanie litrowej porcji mleka z uwagą na każdą kroplę. Ani śladu chlapnięcia, jakby rozliczano się ze złota.
Gdy wychodziła — tam zostawała cisza. Gospodyni w spódnicach zostawała w głębi mieszkania, pełnego poduszek i złotych obrazów.
Na ścieżce do furtki rosły czarne bzy, a gdy się obejrzeć, widać było skrawek wysokiego, czerwonego budynku, zza którego wyzierała głowa psa na łańcuchu.
Za furtką wyrywała z jarzącego się bukietu trawy jedną wąską trawkę. Niosła ją, trzymając w zębach. Dopóki nie zgryzła aż do tatarakowej goryczy. Na ziemi pachniał pył, zboże, gorzka, wilgotna trawa, kora gałązek. Płynął zapach czysty, bez przeszłości, dzisiejszy, w całej potędze dzisiejszy. Dzisiejszość jest tym punktem, który dla jednych dotyka, a dla drugich nie dotyka ziemi.
To, co się działo przedtem na blaszanym parapecie okna domu z mlekiem, teraz odbywało się w górze. Nad głową rozdzierało się powietrze. Wyrabiało już swoje, huczało, gdzieś tam wysoko był Filip. Było w tym pojęciu coś strasznego i wzniosłego. I równocześnie depczącego ziemię, i stokrotki w trawie. Jakby razem ze świtem wstawała śmiertelna choroba.
Świt odbywał się szybko, Angelika była już w domu i rozpalała ogień w kuchni. Precyzyjne działanie wywoływało jej uśmiech zadowolenia z pokonania noża i z pokonania drewienek na rozpałkę.
Gdy drewienka były gotowe, przywilej ten polegał na tym, że dopiero teraz czyściła ruszt i palenisko. Odwracała kolejność, tak jak uruchamia się drobną, przekorną obrotową myśl na dużym mrozie, żeby nie zamarznąć.
Zdarzało się, że obudzony Filip wchodził gwałtownie do kuchni i przewracał bańkę z mlekiem. Mleko padało strugą prosto w drewienka, podlewało nogi Angeliki. Filip stawał pośrodku i mówił:
— A!
Patrzyła w jego twarz, czytając z lękiem. Widziała, że ogarnęło go obrzydzenie: mleko na podłodze, jak w oborze, zapach mleka, krowy, latające muchy, wstrętny poranek na wsi, gdzie kołek w gnojówce moknie już trzecie pokolenie.
W gniewie poszukiwał czegokolwiek, co by można zmiażdżyć. Był zaspany, wybuchał dopiero przy śniadaniu. Które było bez mleka:
— Cieszyłem się na mleko.
A potem:
— Zrobić trzeba przerwę. W tym wszystkim przerwę. Jechać na wycieczkę. Daleko za miasto, dzień, dwa, w pola, piasek, urwiska nad wodą. W zagajniku pokażę wam lisa.
Już kiedyś pokazywał. Był to lis ukrzyżowany. Szkielet lisa spętanego za życia drutem kolczastym.
Przez cały poranny czas Angelika czekała w pogotowiu.
Był już czas:
— Wybacz mi to mleko — mówiła.
— Wszystko wybaczam — wstawał. Nakładał czapkę, którą trzymał na kolanach. I żeby nic nie mieć w rękach, chował chleb do kieszeni. Szedł do pracy.
Wtedy zaczynało się oczekiwanie, czy nagle nie wróci.
Oznajmiając, że podziękował za pracę, że nawymyślał szefowi. Że szef ledwo dyszy, choć nic nie zrozumiał.
Zdarzało się to częściej niż kilka razy w roku. Były to jedyne dni, kiedy był promienny i silny, jak w pierwszych dniach, gdy go poznała.
Paweł kończył lat piętnaście. Czyli Filip trzydzieści pięć, może sześć, a ona?
Był to fakt ruchomy. Sposób polegał na wyprzedzaniu — nadawała sobie kilka lat naprzód. Dochodziła do nich i znów przerzucała się myślą trzy lata w przyszłość. Z myślą, że kiedyś nastąpi punkt. Granica, w której przestanie się myśleć i stosować ten system. Lecz punkt nadchodził i wędrował dalej: żyć trzeba było do samego końca.
Dziwniejszy był Paweł od Filipa. Profesor Wereszczyński wystarał mu się o zwolnienie opłat w gimnazjum, a on go nienawidził.
Milczał, miał tylko jedną koszulę, drugą na zmianę, w strzępach. Nie mówił o tym ani słowa, był uczciwy. Druga koszula, generalnie zreperowana przez Angelikę, mogła być noszona tylko przez jeden dzień na czas prania pierwszej, miała inny kołnierzyk, inne rękawy, a z przodu mapę cerowań jak ścieżki dłuta w miedziorycie.
Jednego dnia postanowiła pakować drewienka w wiązanki na sprzedaż, w tajemnicy przed Filipem. Zabrała się do roboty z Pawłem. Ale nie poszły. Jeszcze wyniknęły kwasy w sklepiku i niepotrzebna znajomość. Drobną sumą poratował Wereszczyński. Filip był właśnie bez pracy. Lecz miał upatrzoną nową, czyli miał wrócić na przedostatnią. Poratowanie Wereszczyńskiego było w tajemnicy przed Pawłem. Kupiła wędkę dla Filipa z myślą, że * mu dobrze zrobi. Dostała ją od sąsiada i obiecała spłacić. Z tą wędką wiązała nadzieje — na pauzę i spokój. Rzeczywiście poszedł nad rzekę i wrócił bez niej. Nawet nie zapytywała. Dostał wreszcie wezwanie tam, gdzie już kiedyś pracował, w biurze mierniczym. Okazało się, że znieważony szef umarł śmiercią naturalną. Teraz wystawiał się na próbę jego następca.
Awantury te nie miały innej cechy prócz nieodpowiedzialności w słowach. Nieodpowiedzialność wypływała z nastroju, nastrój ewokował najmniej spodziewane słowa.
Kiedyś zdobyła się i któregoś z jego kolegów, który wydał się inteligentny, zapytała, jak wygląda przebieg takiego zdarzenia?
Powiedział, że mąż jej jest całkiem lubiany, lecz równocześnie wywołuje niepokój, a już „tego dnia” zachowuje się z najmniejszą korzyścią dla samego siebie. Jeszcze nikt nie odkrył, tak jak każdy chciałby mu pomóc, który z momentów poprzedzających wypadek stanowi punkt zapalny? Wydawałoby się, że momenty te wybierane są zupełnie dowolnie. Co gorsza, w chwili, w której Małachowski czuje się jak gdyby najlepiej. Nadchodzi po prostu dzień, gdy awantura musi być zrealizowana. I co ciekawe, wiadome jest o tym już od samego rana. Pan Filip ujawnia nadmierną wesołość. Sam już nie wie, komu by co najlepszego wyświadczyć. Pan Filip jest człowiekiem bezbrzeżnie dobrym, nasz stary woźny wita go codziennie rano jak rodzonego syna. I nagle tej wesołości, która przecież wszystkim się udziela, zaczyna towarzyszyć jakieś poczucie — trudno inaczej określić, nie obrażając pana Filipa — jakieś poczucie pańskości. A może jest to coś innego? Pan Filip czuje się wszechmocny. I równocześnie wie, że zbliża się do katastrofy. Której jak gdyby zapragnął. Jest smutno, koledzy pracownicy jedzą — w tych ciężkich czasach — chlebek z marmoladą, wyjęty z gazety, a on nad swoją suchą kromką nagle się rozpromienia. Już trudno rozumieć, co on mówi. „Drugie śniadanie” — oznajmia na przykład i jest rozpromieniony. Wtedy wchodzi szef, który lubi się przemknąć w tym czasie. „Szczęście — powiada pan Filip do szefa — wielkie szczęście!” Robi wrażenie, jakby go opanowało jakieś wielkie uczucie. Tak, proszę pani, wielkie uczucie. Pan naczelnik Jakubowski, tak jak to miało miejsce w naszym wypadku, człowiek wysoce poważny — jest zaskoczony. Nie wie, co ten okrzyk mógłby oznaczać, my częściowo wiemy. Strach ogarnia nas wszystkich. Tylko pan Filip, tak jakby z całym rozmysłem, nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa. „Panie naczelniku!” — woła ze swego miejsca. Naczelnik chce tylko, jak zawsze o tej porze, skontrolować czas trwania przerwy w pracy. Okrzyk pracownika przejmuje go niesmakiem.
— Czego pan sobie życzy?
— Więcej światła!
— Jakiego światła? — zapytuje naczelnik i drętwieje nad bezsensem tego okrzyku. — O cóż to panu chodzi?
— Panie naczelniku — wstaje pan Filip — jestem panem do głębi oczarowany.
Przecież oczarowanym być wolno. Tak myśli prawdopodobnie pan naczelnik. Ale nie wolno tego pracownikowi głośno wyrażać. Dlaczego? Być może — myśli naczelnik dalej i próbuje znaleźć jakieś prawomocne wyjście.
Nasze przerażenie jest słuszne, bo wszyscy wiemy, że pan Filip uważa Jakubowskiego za figurę żałosną, tak jak i my wszyscy. Dopóki nie umarł.
Dalej opowiadać nie warto. Naczelnik podchodzi do pana Filipa... Czy mam mówić dalej?
— Tak, tak, proszę opowiedzieć do samego końca.
— Pan naczelnik chce stanąć twarzą w twarz przed zbuntowanym, jak sądzi, pracownikiem. Lecz co się wtedy nie dzieje? Gdy jest już blisko, pan Filip wykonuje gest zatrzymujący. I równocześnie składa wszystkie papiery na swym biurku. Ten człowiek, myślimy, za chwilę będzie na bruku. Bez chleba. Nawet bez suchej kromki z marmoladą. Lubimy pana Filipa, ale już nie ma dla niego ratunku. Wykonuje ten właśnie gest zatrzymujący. Jakby wzbraniał się przed zbliżeniem na przykład żebraka. Jest w tym prawdopodobnie myśl, jeżeli chce pani już wiedzieć do końca, że pan Filip uważa, iż pan Jakubowski jest złem koniecznym, które niech pełni, co do niego należy, ale niech to zło nie myśli, że kiedykolwiek w chwili wolnej od pracy, w kwadransie śniadania, może się zbliżyć na odległość kroku. Tak ja rozumiem, choć może się mylę. W opisywanym wypadku przebieg był krótki. Pan naczelnik jeszcze raz próbuje podejść, pan Filip nie pozwala. Zatrzymuje gestem ręki, patrzy jak na zarazę. Naczelnik zdumiony i wzburzony do żywego, nie wie już, czy ma wzruszyć ramionami, podejść mimo tego — bo przecież to śmieszne — czy z miejsca zwolnić pracownika. Wybiera to ostatnie. Oczywiście jest przekonany, że nie zaraz, i że sprawa będzie miała odpowiedni tok urzędowy. Lecz pan Filip kłania się nam wszystkim i zaczyna wychodzić. Wtedy zagradza mu drogę sam naczelnik i krzyczy:
— Stać! W ten sposób ja pana nie puszczę! — Proszę nie nalegać — odpowiada pan Filip — i proszę się nie narzucać. Moja decyzja jest ostateczna. — Miała pani szczęście, że ten biedak, pan Jakubowski, właśnie umarł.
Bywało tak wielokrotnie, zawsze nieoczekiwanie, o różnym przebiegu. Nieraz nazajutrz Angelika szła do nadleśnictwa, tam gdzie już przedtem Filip pracował. Albo do innej instytucji, gdzie również pracował, bo liczba urzędów szybko się wyczerpywała.
Przychodziła, patrzono na nią, prosiła o widzenie się z szefem, czekała na krześle pod ścianą, patrzono na nią, dyskretnie oglądano, już w lot obiegła wiadomość, że chodzi o Filipa Małachowskiego i że przyszła jego żona. Czekając, widziała różne uśmiechy — życzliwe, lecz również i takie, jakby oferowała pakiecik dynamitu. Owiniętego w jej uśmiech. Słyszała o tym, że Filip jest pracownikiem zdolnym. A może i tej prawdy nie chciano jej powiedzieć? Czekała na przyjęcie przez nowego szefa. Nie wiedziała, w jaki sposób odpowie, czy od razu znajdzie jakiś wykręt? Czy już wie, czy się boi, czy powie jakąś prawdę, na którą ona będzie musiała odpowiedzieć.
Otwierały się drzwi, dostawała się do szefa, patrzył na nią: „taka piękna kobieta, w jego mniemaniu, a mąż bałwan, w mniemaniu jego poprzednika”.
— Biorąc pod uwagę wasze ciężkie warunki...
— Warunki nasze są znośne.
— Tak więc, biorąc te warunki, ciężkie... Przykro mi. Ale czy pani może zaręczyć? Są odnotowane przewinienia...
— Ręczyłam już kilkakrotnie. Mój mąż się zmienił...
— Gdyby to pani zabiegała...
— Jest niewątpliwie zdolny. Do tej pory było mi trudno, lecz muszę już tak powiedzieć, bo jestem przekonana...
—...No właśnie... Czy ja wiem? Co pani odpowiedzieć? Ciężkie... No: tak — szef wstawał.
Posłuchanie było skończone. Z przejęcia niezbyt pojmowała rezultat. Szef całował ją w rękę:
— Prawdę mówiąc, gdyby nie pani...
Cłwilę jeszcze nie wiedziała, że „tak” znaczy: „TAK”.
Czasem na korytarzu podchodził ktoś starszy i zapytywał:
— Pani jest córką pastora? — Wymieniał nazwisko.
— Był to święty człowiek — podawał jej rękę. — Człowiek prawdziwej wiedzy.
Dla niej to robiono, dla niej przyjmowano Filipa z powrotem.. Była to omyłka i nieprawda.
W domu, ostrożnie relacjonując, mówiła, że jednak... Jednak bez: niego rady sobie dać nie mogą. Lecz prosiła:
— Nie daj im tego do zrozumienia. Bądź umiarkowany i grzeczny. Zrozum, że on nie jest najgorszy. Zapytywał, czy masz ochotę wrócić do pracy. Może źle zrobiłam, ale powiedziałam, że bardzo. , — Nic źle nie robisz.
Lecz gdy zaproponowała mu kiedyś, że ona pójdzie do pracy,, a on zostanie w domu przy swojej, zdecydowanie odrzucił:
— Nie obawiaj się, połączę jedną z drugą. A tamto nie dla ciebie. Po biurach siedzi żulia i wyjada z papierka. Pierwszego w południe pije wino w klozecie i zagryza ciastkiem. A przyjemnie to drugiego po pierwszym bez pieniędzy liniować rubryczki?
Dziś, przy okazji, wyraził, co sądzi o Wereszczyńskim. Okazało się, że go pamiętał. Przez mgłę, lecz pamiętał. Zawsze go widział w dziecinnym pierożku na spuchniętej cukierniczej głowie.
Był dla niego śmieszny, wymuszony, postarzały i nudny. Na dobitkę pisał wiersze, był więc bezwstydny. A jeszcze głosił teorie nowatorskie, był więc dubeltowo śmieszny, filozoficzno-wiejski; pastuszek, który oszalał na temat techniki, urbanizmu, samolotu; a jeszcze: wystrzałów ludzkiej pomysłowości. Nad którą rozdziawia gębę. Podczas gdy prawdziwi uczeni piją wino, obracając w żarty elektryczny młynek do kawy i studenckie brednie o Marinettich.
— Niech snuje — mówił. — Zawsze chodzą po ziemi entuzjaści prorocy i zachwalają geniusz ludzki. Czepiają się spraw, o których nie mają pojęcia. Poeci mówią o malarstwie, a ignoranci ich tolerują, lekarze mówią o poezji i nikt ich za to nie truje.
Dziwił się tylko sobie, że mógł z nim wytrzymać kiedyś jakiś jeden wieczór. A podobno nawet był u niego w domu. Tego nie pamiętał. Z powodu dawnych i dzisiejszych bólów głowy, które nie ustąpiły.
Mógł go tylko tolerować. Co też radził i Angelice. Jeśli nie ma siły wyrzucić za drzwi.



Ogród

Usłyszała na mieście; ktoś Filipa nazwał „ananasem”. Było to obraźliwe, ale równocześnie budziło nadzieję. Nie było intencji obraźliwej w ustach tego — byłego kolegi z biura — który to powiedział. Dodając: człowiek z niebywałym polotem. Powinien co innego robić.
Zapamiętała te słowa. Które przecież mogły być obiektywne. Zachowała nawet wdzięczność dla tego, kto to powiedział.
Zastanawiające jest — myślała — kiedy się wytwarzają pierwsze krople jadu? W którym miejscu lat? Konsystencja życia gorzknieje. I gdy już ktoś nie ma czego szukać w sobie, zwraca się przeciw innym.
Filip nigdy nie był prawdziwie jadowity ani rzetelnie długotrwały w jakimkolwiek zapamiętaniu.
Spostrzegła, że od chwili pojawienia się Wereszczyńskiego częściej zamykał się u siebie w pokoju. Może zabrał się do pracy? Może robił to z jakiejś przekory, może z lęku?
Pomyślała, że powinna zainteresować się bliżej książkami, które kiedyś kupił. Zapytać, spojrzeć w notatki. Lecz sprzątając jego pokój daremnie ich szukała. Znalazła termometr.
Kupił i widocznie potajemnie mierzył sobie gorączkę.
Zastanawiała się więc, czy rozkołysanie wewnętrzne może dać w rezultacie pozytywne wyniki w jakimś typie pracy?
Myślała o tym, sto razy upominała się, żeby nie ulegać sentymentom, i za każdym razem dochodziła do wniosku, że w Filipie tkwią nieprzebrane wartości intelektualne.
Zakochana żona — myślała.
A niechby nawet — odpowiadała sama sobie.
Wokół nich nie było nikogo. Przychodził tylko Wereszczyński.
Długo się wahała, zanim oględnie poruszyła ten temat.
Za pierwszym razem zdziwił się — życzliwie. I nic nie odpowiedział. Może nie zrozumiał, o co zapytała. Czekała lepszej okazji.
Jednego dnia przyszedł i opowiedział o swym negatywnym stosunku do podróży na Księżyc.
Wewnętrznie była gotowa. Wczoraj Filip przyniósł do domu jakieś pakieciki i powiedział, że zawierają różne „chemiczne kombinacje”. I że zabiera się do opracowania systemu trucizn przeciw szkodnikom leśnym. Dziwiła się: jak on to zdobył? Kto mu te trucizny sprzedał? Zawsze potrafił dostać to, czego by kto inny nie dostał, i zawsze coś niebezpiecznego.
Zamiar pracy o zwalczaniu szkodników wydał jej się wystarczająco nierealny i smutny. Jak zamiar każdej twórczości. Która na domiar ma zastąpić to, co już istnieje.
Prędzej by już — myślała — skoro chce siedzieć przy biurku u siebie w pokoju... Lecz nie miała odwagi myśleć o tym dalej.
W gruncie rzeczy mniej ścisły kierunek byłby korzystniejszy. Powinien zatem oddać się czemukolwiek, co zalatuje abstrakcją. Strach jej było ujawnić to nawet przed samą sobą, lecz sądziła, że mógłby próbować napisać esej. O czym?
A może się myliła?
W czasie choroby przeczytała jakąś rozprawkę, która wydała jej się pocieszającym nonsensem.
Wereszczyński siedział na małym stołeczku. Przyszedł z kwiatami, pełny dobrych chęci. Tak jak mu poradził czy nakazał Filip, przyniósł gotowy temat i rozprawił się z ideą podróży na Księżyc. Nie wszystko w tym domu, spostrzegł po chwili, było rozumiane. Przychodził z innego świata. Jego styl wobec Angeliki okazał się zbyt ostry. Chociaż pochodził dalekimi więzami z dawnego stylu Filipa. Widocznie zapomniała o tym, w oczach miała troskę, tę szczególną uważność ludzi, którzy nawet sól kupują na dekagramy. Sytuacja ta i stan ten przywołują z powrotem do wegetacji szczerej i dziecięcej.
Był delikatny, ostrożny, zachowywał powściągliwość mówiąc o sobie, a nawet chwilami był ironiczny w stosunku do samego siebie. Powiedział, że swego czasu uległ pożarowi ambicji i że spaliło mu się wtedy doszczętnie wszystko, łącznie z tajnymi planami, a potem się odbudował. Nie pojęła tego i była w miarę grzeczności zgorszona, gdy w rozpędzie, jaki daje dobre poczucie i chęć szarży, zmieniając temat na łatwiejszy, powiedział, że znów się pisze o projektach podróży na Księżyc. I że myśli o tym z odrazą. Bo nic tam nie ma i nic nie będzie. Tak jakby mu się ktoś dziwił, że nie ma najmniejszej ochoty wchodzić do rury wygaszonego pieca albo zamieszkać na dnie zlewu. — A Mars? — zapytała przerażona. — Na Marsie — powiedział — spodziewany jest w najlepszym wypadku rodzaj pewnych pierwotniaków. ...A dla niego byłoby za mało, nawet gdyby został członkiem rodziny orła skalnego, bo wyobraża sobie i zgrozę, i nudę, i smród padliny.
Skrzywiła się i powiedziała: — Boże! — Nic Boże — pogalopował dalej. — Niczego nie znajdziemy poza Ziemią. Z tej prostej przyczyny, że również i ciekawość jest naszym wytworem i żywi się tylko tym, z czego powstała. — Boże, Boże! — A jeżeli już się coś podobnego kiedyś zdarzy — mówił — będziemy wtedy wyglądali jak stonogi po podniesieniu skrzyni w ogrodzie. — Bardzo się zmartwiła, wstrząsnęła się i skuliła w sobie. — Chyba... — pocieszył. — I to chyba zależne jest od matematyków lub grających na loterii. Chyba że znajdziemy coś podobnego do nas. Ale w tym wypadku zabierając się do dzieła nie ma potrzeby wertować mrożonych śmietników ani wylotu pieca pod ogniem.
— Tak, tak, kto tyka rejonów niewłaściwych...
Siedziała przed nim na swym krzesełku, zdumiona. I przerażona teraz jego przenikliwym uprzedzeniem tematu, który zamierzała poruszyć.
Od jakiegoś czasu wiedziała, że miał jechać w daleką podróż i tylko grzecznie to ukrywał. Z półsłówek dopiero wynikało, że jest korespondentem miesięcznika poświęconego najnowszym prądom umysłowym w Europie.
Właśnie się tam — do Europy wybierał. Napomknął o tym, gdy już nie mógł nie napomknąć. Marszruta wiodła przez Paryż do Rzymu. Do którego dotarło tłumaczenie jednego z jego wierszy. Lecz fakt ten zaraz pomniejszył mówiąc: nic to takiego, tłumaczą i innych. A zapytany dodał, że myśli o przetłumaczeniu fragmentu swej „Teorii”. Która winna zrobić karierę w świecie. Lecz:
— Jakiż to świat? — machnął od razu ręką.
— Jaki? Jaki? — zapytała Angelika.
Z przyzwoitości więc przewlekłym akcentowaniem najpierw ośmieszył słowo: kariera:
— Jestem człowiekiem realnym.
A co do świata, powiedział, iż można mu przyznać jedno:
— Powstaje z gruzów wojny światowej i chce żyć jak motyl.
Dalej już mówił o motylu. Widział zużyte meble, stare serwety i tę przejmującą troskę w oczach Angeliki, na której kiedyś pomylił rosę z brylantem, chłód z jakimkolwiek ludzkim uczuciem.
Angelika była dobrym słuchaczem. Miała dobrą cierpliwość, w oczach dobrą uwagę.
Siedziała na białym krzesełku pod oknem, na prawym ramieniu miała już chłód nocy, skuliła się trochę. Oczy jej zdawały się podążać za tym motylem.
Teraz albo nigdy — myślała równocześnie. Chciała mieć dzisiaj potwierdzenie dla swych myśli w sprawie Filipa. On jeden mógł jej poradzić, i jeśli źle rozumowała, skorygować. Niełatwe to było i wymagało wstępnego zabiegu.
Motyl się skończył. Był to właśnie jak gdyby esej, rzucony tak sobie, raczej dla zabawy. Zaostrzył ton, tych zaostrzeń kiedyś u niego nie obserwowała. Kiedyś zdania kończyły mu się jak rurka z kremem.
— Słowa i słowa — powiedział słabnąc w wymowie — złudny szyk słów, a potem pożar papierowych zapasów, idzie się w tłoku, ktoś potrąci palcem, nie wiem, może pani ma rację, że jest zadowolona z tego, co jest, z widoku przez okno, z męża, syna i z innych okoliczności. Z księżyca, który krąży wokół tego domu, z okrętu na dachu. Pani wtedy w kawiarni chciała mi powiedzieć, że umiarkowanie jest największą prawdą, że przecież umiarkowanie daje obraz mniejszy, lecz ten sam obraz, że wszystko, co większe, ma przeciw sobie wszystko, co jeszcze większe, podczas gdy mniejsze bliższe jest ziemi i tak jak kryształ wyrasta wprost pod nogami ze skały. Zapominamy o miarce, o tym, że jest nią nasze najwyżej czterdzieści lat życia. Błędem jest tego nie widzieć, a mnie się czasem tak właśnie zdaje, i wiem, że będę za to ukarany. Dzień po dniu w nieskończoność szykujemy się do odlotu. Pani jest bliska racji prowadząc życie bohaterskie. Może ten księżyc by mnie trochę niepokoił, okno i chłód. Ale pani na pewno ma do tego dostosowane myśli. Których wielkość nie jest uzależniona od rozmiarów walizki.
— I co by pana jeszcze niepokoiło?
— A panią? Chce pani, widzę, żebym panią o to zapytał.
— Filip.
— Filip? — zdumiał się. — Dlaczego?
— Miałem pana o coś zapytać. Już pana kiedyś pytałam, ale pan wtedy nie zrozumiał. Jest to zwykłe zapytanie. Nie wiem, czy pan mnie dzisiaj dobrze zrozumie.
— Nie ujawniam tego nigdy, lecz rozumiem panią bardzo dobrze.
— Tak — wstała z krzesła. — Muszę się odwołać do pana bezwzględnej przyjaźni. I żeby tu nikt w tej chwili nie wchodził. — Zamknęła drzwi.
— Słucham panią.
— Niełatwo...
— Słucham.
— Pomyślałam. — Zrobiła długą chwilę przerwy. Nie usiadła już na krześle. On wstał także. Oczekiwał.
Odeszła w głąb pokoju. Mówiła stamtąd szybko.
Mówiąc bardzo szybko jedno zdanie po drugim, zapytała: — czy? Czy Wereszczyński nie uważa, że Filip?...Czy nie sądzi? Tak jak ona sądzi, bo chociaż ona nie wie, czy o pewnych sprawach-możliwościach myśli on o Filipie tak samo jak ona... Trudno jej to wiedzieć, ale ma chyba prawo liczyć... Więc czy Filip? Sądząc, jej zdaniem, z pewnego typu jego wypowiedzi i zdolności... czy wreszcie Filip, bo ona pomyślała o tym dość niespodziewanie... Czy więc nie powinien się zająć czymś poważniejszym, jakimś studium? Z pogranicza myślenia. Boże drogi. To znaczy oczywiście, oczywiście skromnie myśląc i zapytując w cztery oczy, czy Filip nie miałby cokolwiek do powiedzenia, skoro już zamierza zabrać się do czegoś, o czymś, nad czymś pracować... A myśli przecież z natury ma burzliwe, inteligencję nieprzeciętną, sformułowania... Ależ tak! O sformułowaniach pomyślała... — pot kroplisty wystąpił jej na czoło. Całe szczęście, że w pokoju było już ciemno.
Gdy tylko powiedziała, usłyszała brzmienie swego głosu, treść postrzępioną, nadzieję dziecka. Nadzieję, która się objawia i w śmiechu, i w płaczu, i w wyciągnięciu ręki.
Wereszczyński milczał. Po co ona zapytała? Nieraz na nią patrzył jak na obłąkaną idiotkę — której Filip nie jest wart. Darowywała mu to, również w milczeniu. Lecz dlaczego milczał? On, który lubił tak dużo mówić?
— Najdroższa pani Angeliko, kobieto o wielkim sercu i charakterze — powiedział prawie w ciemność. Stał trochę bokiem, bliżej okna. — Uroku wschodów i zachodów słońca. Księżycowa damo, jedyna, jaką znałem w mym nieszczęśliwym życiu. Nie wiedziałem, nigdy tego nie przewidywałem, że będę musiał odpowiadać. Jest mi niezmiernie trudno. Nie powiedziałem pani przedtem, że korespondowałem na przykład z Barlachem, z wielkim Barlachem, że wiązałem z tym nadzieje i że Bariach już mi nie odpisał. I musiałem się z tym zgodzić. Pani nie wie, kto to jest Bariach, a ja wiem, że dla mnie był szczytem. I musiałem to załatwić w sobie, żeby szczytem pozostał. Ile to kosztowało? Ja pani pomogę. Wiem dobrze, że człowiek, który ucieka w ciemność...
Pył grynszpanu opadał z sufitu, metal osiadał już na meblach, nadciągnęły z kątów czarne zasłony. Powietrze poiła stęchlizna grobowej nocy.
Było niespokojnie, trudno, niewidocznie; w kącie przy szafie stała Angelika i biło jej serce. Już musiała rozumieć.
Mrok był taki jak ten sprzed laty, w tamtym ogrodzie, w którym ją spotkał po raz pierwszy. Nie było świateł. Między tamtym a dziś istniała generalna różnica. Taka, jaka występuje między wrażeniem a rzeczywistością. Tą rzeczywistością, która lianami:swymi usiłuje zadusić każde nierzeczywiste wrażenie, aby potem wyładować swój pękający rok rocznie towar. Zalać, pokonać świat cały. A co dopiero biednego człowieka, z aparacikiem mózgu w głowie i wątłą smużką między anodą a katodą, która nazywa się uczuciem. Cóż to jest dla rzeczywistości! Ta sama rzeczywistość wykonuje przestrzeń, urządza czas; żal mu było, że nie może nic powiedzieć. Obiecał pomóc, nie mógł obiecać, że zabije. Mógł siebie poświęcić — lecz w jakiej formie? Płaskiego kunktatora?
— No — powiedziała z odległości mężnie — nie bardzo rozumiem... Jakieś musiały być powody... Powody, że pan go cenił... Jakże to inaczej nazwać? Przykro to mówić, zapytywać, lecz jakieś przecież wartości...
— Jest to trochę inaczej.
— A za co się ceni? — podsuwała już wprost, żeby szybciej. Głos jej zadrżał: — mężczyznę?
— Tak, tak, wartości. Ale... To jest z gruntu inaczej. Zupełnie inaczej.
— Przecież wiem i widzę, a pan tak jakby się wzbraniał. I nie wiem już, jak to określić? Czemu pan nie domawia?
— Ja także nie wiem.
— Czy pan wie i nie chce powiedzieć, czy też pan raczej nie wie?
— Wiem — zdecydował się. — I jest to znacznie prostsze.
— Więc jakie?
— Dopytuje się pani tak — uśmiechnął się prawdopodobnie kwaśno. — Zapytuje pani o to, o co nie trzeba zapytywać. Powiem — podszedł kilka kroków bliżej.
Słyszała, jak ciężar jego się przesunął. Widoczność już była prawie minimalna.
— Panie Benedykcie — powstrzymała go nagle: — nie powie pan!
— Pani ma rację.
— Wycofuję swoje pytanie. O nic pana nie zapytałam. Odtąd będę polegała tylko na sobie. A tę przykrą chwilę wybaczam panu z całą otwartością. Nie mówmy o tym więcej.
— Powiem więc o czym innym — odszedł w stronę okna. — Kilka dni temu siedziałem u siebie w pokoju i przyszła mi taka myśl do głowy, która mnie w pierwszej chwili olśniła. Mój pomysł polegał na zapytaniu, co by było, gdyby życie człowieka toczyło się w odwrotnej kolejności, od śmierci do urodzin. Tak więc ktoś stwierdza, że odzyskał przytomność. Zatem jest i żyje. Jest pełny przestrachu i bólu. Lecz ból ustępuje. Czuje się coraz lepiej. Był śmiertelnie chory. Zdrowieje. Przybywa mu sił, jest coraz silniejszy, coraz zdrowszy. Mijają lata, staje się człowiekiem dojrzałym w pełni sił. Lecz na tym nie koniec. Staje się młodzieńcem. Lecz, jeśli młodzieniec martwi się, że lat mu przybywa, on staje się jeszcze młodszy. Jest już dzieckiem. O coraz szczęśliwszym spojrzeniu na świat. Spojrzeniu pełnym nieświadomości. Jednego dnia traci jej resztę... I widzi pani, z punktu wypowiedzenia czegoś istotnego i nowego jest to właśnie dziecinne głupstwo, które nie powinno się urodzić.
— Po ciemku? — wszedł Filip. — Pokłóciliście się? — zażartował.
Wereszczyński po raz drugi zauważył, że nie mają światła elektrycznego.
Wkrótce pożegnał.
— Masz cierpliwość — powiedział Filip stawiając lampę na środku stołu. — Dlaczego on się tak irytuje? Głos podnosi w moim domu.
— Wyjeżdża.
— Głos podnosi. Oto co daje poczucie przynależności do towarzystwa. Wyobrażam sobie belferków jego pokroju, gdy tworzą sympozjon między jedną klasówką a drugą. Świat im się porusza jak krzesło pod tyłkiem. Ale my o tym na szczęście nie wiemy.
— Jeszcze tu wpadnie pożegnać się.
— Bardzo proszę.



Małe zdarzenie

Kiedyś zastała Filipa, jak siedział w ogródku piwiarni w otoczeniu kilku mężczyzn. Już na pierwsze wejrzenie robili wrażenie dobrze zaznajomionych. Była z nimi jakaś młoda kobieta. Filip, gdy tylko zobaczył Angelikę, zerwał się i zaraz do niej podszedł.
— A cóż ty masz za znajomych?
— Tak, tak, znajomi.
— W godzinach pracy?
— Miałem coś załatwić na mieście.
— Co takiego na mieście?
Niezbyt wiedział.
— Myślałem, że jakąś sprawę służbową — roześmiał się. — Ale żadnej. Zaraz stąd wychodzę.
— Ja myślę — potraktowała go z surowością. Nie popatrzyła na tę kobietę, dziewczynę, chociaż czuła, że tamta na nią patrzy.
Stanęła z Filipem przy płotku ze skrzyżowanych listewek. Z pnącą fasolą, której niewinność uszanowali nie ostatniego rzędu widocznie klienci, skoro bezpiecznie się pięła. Piwiarnia była podrzędna, o tej godzinie pusta. Nikt z towarzystwa nie odważył się do niej podejść i zaprosić, jakby to mogło być do przewidzenia.
— Możesz pójść ze mną? — spytała.
— Zapłacę.
Na tym słowie „zapłacę” potknął się trochę, wydawało jej się, że się zaczerwienił.
— Jakaś fundacja? — Rozmyślnie nie zamierzała ustąpić w kłopotliwych pytaniach.
— Rockefellera. Miałem zamiar postawić szampana.
Już się podgniewał, posmutniał, nie wiedział, tu pójść czy z honorem tam? Patrzyła na to i wyrzucała sobie, że nie zdobyła się na uśmiech. Nie podobali jej się, chociaż byli umiarkowani, spokojni i chociaż zapanowała jak wśród uczniów cisza. Już miała powiedzieć: siądę na chwilę z wami. Lecz zobaczyła perspektywę męczarni wśród obcych i ugrzecznionych. Filip sam zadecydował. Podszedł do nich i powiedział kilka słów. Wyszedł z nią na ulicę.
Była mu za to wdzięczna.
— Tak — powiedziała — to jest konieczne, musimy urządzić tę wycieczkę za miasto, i może by nawet któryś z twoich znajomych...
— Nie, na wycieczkę nikt się nie nadaje. Tam jeden, jakby trochę, były lotnik obserwator. Żebra ma w tym stanie, co moje. Ale nie, nie, nikt z tobą nie mógłby pojechać. To byłoby za dużo.
O nic więcej nie zapytywała.
— A poza tym — powiedział nie pytany — wszystko jest bzdurą.
Mimo to o nic nie zapytała.
— Angeliko — powiedział z radością w głosie — przygotuj dobrze tę wycieczkę.



Jesienna zorza

Poszła bardzo wcześnie na targ, nawet nie wiedział, skąd może mieć pieniądze, bo przecież nie poszłaby, żeby tylko popatrzeć na kosze z towarem. Tego spojrzenia nie miała, żeby się tylko przyjrzeć gruszkom, uprzęży, emaliowanym garnkom albo obejrzeć kopystki z miodowego drewna, od dużej, do najmniejszej, którą nóż pogrubił i wyglądała jak szczeniak. Paweł przed szkołą szedł jeszcze na korepetycje i już go nie było. Miał podobno ucznia, któremu trzeba było wkładać w głowę na ostatnią chwilę. Filip siedział u siebie w pokoju, dzień miał wolny.
Ktoś wbiegł po schodach. Bez pukania wszedł do pokoju jakiś chłopczyk. Stanął i patrzył.
— Chłopczyku — rzekł Filip łagodnie i bez zdziwienia — tu nie klozet. Brzuszek cię boli, maleństwo? Śmierdzielu.
Chłopczyk miał niezachwianą minę starego łobuza, skaleczonym nosem smarknął i powiedział:
— Ta pani czeka.
Powiedział to ochryple, rzeczywiście głosem z naleciałością surowego powietrza — głosem szypra. Rzeczywiście na rękawie kurtki miał wyszytą kotwicę, nos skaleczony, skaleczenie zaschnięte. I podłe oczy z wyrazem: „daj za fatygę, zejdź na dół, nie gadaj, bo to nie do mnie”.
— Jaka pani, dziecino? — Filip podniósł się z fotela i poszedł do okna:
— A tak, dziękuję ci — sięgnął do kieszeni, nic nie miał, chciał się szybko pozbyć, wziął więc książkę z półki i wręczył chłopczykowi. — Poczekaj, nie ta, lepsza będzie ta — wyjął mu z rąk i zamienił na inną książkę, broszurę o motylach: — obejrzysz sobie obrazki. A teraz moje uszanowanie... — pokazał drzwi.
Wyjął słomkowy kapelusz z szafy, jeszcze raz spojrzał przez okno i zbiegł na dół.
— Gdzie pani znalazła — zapytał — tego recydywistę? Będzie miał teraz na całe życie kompleks motyla... — Spostrzegł, że daremnie zażartował. Zmienił ton: — Dzień dobry pani. Pojedziemy? Nie mam roweru — rozłożył ręce. Słońce biło z góry fontanną iskier.
— Nie szkodzi — odpowiedział mu głos jasny, rzetelny, człowieka, który od piątej rano przeleciał już pewno swoje kilometry i napoił się porannym powietrzem. — Posłałam, co miałam pod ręką. Ma pan dzień wolny, dzwoniłam do biura.
— Zna pani moje biuro?
Teraz dopiero w pełni ją zobaczył. I po części struchlał.
Jak z nią iść przez miasto?
Gdyby wiedział, jak to będzie wyglądało, nawet żartem by się wtedy nie umawiał. Poznał ją: ktoś podjechał do brzegu chodnika na rowerze przed piwiarnią i nie zsiadł: — który z panów — zawołał — zlituje się nade mną, bo jestem spragniona. To była ona. Przyniósł jej kufelek piwa, tchnęła wesołością, beztroską, ręce miała czarne od słońca. W czasie gdy piła, a on czekał na pusty kufelek, żeby odnieść, zdążyła zapytać, czy ma rower. Umówiła się na wycieczkę.
Gdyby wtedy wiedział, jak się ona wystroi? Potem w ogóle zapomniał, nawet nie pomyślał o rowerze.
Była w sukni w kwiaty, uszytej ze sznytem na festyn, i o głębokim dekolcie z koronką, kanikularnym. Miała słomkowy kapelusz, zrzucony na plecy. Lewą ręką trzymała kierownicę roweru, prawą podtrzymywała gitarę przewieszoną przez ramię. Od szyjki gitary spadały kolorowe wstążeczki, cały pęk, rozwiany jak z czuba weselnego konia.
Iść z nią przez miasto? W tym szyku? Było to trochę dużo. Na domiar była rozbawiona i w oczach jej kołysał się „świat cały”. Razem z błękitem i z białą chmurą, która nad jej głową atakowała bruk, nadchodząc w dół sztorcem. Radosna chmura, o gęsim, świetlistym brzuchu. Bruk lśnił w słońcu, lśniły szprychy, iskrzył się dzwonek. Lecz co z tego? Nieporozumienie.
— Myślałem, że pani zapomni.
— Ja nie zapominam — wydęła wargi. Stosowała ten wyraz ze świadomą umiejętnością i ze świadomą kpiną jaskrawej urody, która się może toczyć tam i z powrotem jak kula w bilardzie.
Wszystkie przedmieścia na nią zapracowały. Musiała być, tam w okolicy stłoczonych domów i zagracowanych ogródków na czarno — królową.
Już był przy niej, a ona jeszcze na niego zadzwoniła. Po prostu z nadmiaru szczęścia. Do którego używała przekładni, łańcucha, torpedo i pedałów na cynglach. Żadnych błotników, bo brzęczą, zresztą nie fason. — Idziemy — wiła się na siodełku, schodząc tylko jedną wyprostowaną nogą, w białych pantoflach, gęstych od świeżej kredy. — A rower?
— Nie mam.
— Nie szkodzi.
— Po co te wstążki? — zapytał.
— A, to pan zobaczy. Mówimy sobie po imieniu, tak? — podała rękę i uścisnęła.
Poszedł obok niej, poprowadziła rower. Obserwował ulicę, kto ze znajomych go widzi?
— Zobaczysz, jak będziesz rano po ciemku wracał do pracy.
Mówiła o wstążkach. Fruwały po niej, wyrzutami ręki popychała rower.
Skierował ją na takie ulice, aby były puste i aby prędzej być na peryferiach. Wracać miał więc rano?
Przypomniał sobie, że wtedy obiecała mu pokazać jakąś leśniczówkę, która o tej porze roku jest opuszczona. Nikogo w niej ma nie być, tylko oni i para starych Cyganów, którzy mieszkają na werandzie. Zespół więc instrumentalny, skrzypce, basetla i gitara. A może on śpiewa? — Usłyszysz. Inni Cyganie, starzy ludzie, zegarmistrz, blondyn.
Szli, wpadł w nastrój pogodny. Było to jedyne wyjście. Po chwili naprawdę stał się pogodny. Minęli długie zabudowania jakiejś fabryczki, rozrzuconej w nieładzie, jakby chlapnęła z nieba i rozsiała po ziemi płaty falistej blachy. Gdy minęli fabryczkę, ukazał się las, gładka asfaltowa droga, białe kamyki, trawa po bokach.
Szerokie, łagodne rowy wysłane były trawą chłodną jak pościel. Podchodziły pod korzenie pni starych świerków.
Wziął rower w swe ręce i huśtał nim przez grząskie strumyki piasków, strumyki podcinały koła, opony posykiwały w piasku, niosąc drżenie skośnego siodełka.
Zeszli za skraj lasu, szli ścieżką, było pusto, odezwały się ptaki. Przekrzykiwały się z taką gorliwością, jakby je kto naśladował. Usiedli w wysokiej trawie po uszy, położył się, spojrzał w niebo. Po raz pierwszy widział, jak z czystego nieba formuje się chmura. Najpierw ukazał się punkcik. Pierwszy widoczny był dopiero wtedy, gdy już zjawił się drugi. Dwa jasne punkciki powstawały nie wiadomo kiedy. Punkciki zgęstniały i już był zalążek obłoku. Gdyby się go domyślić. W pierwszej minucie wyglądało to jak oddech.
A ona leżała obok i tarzała się w trawie. Odrzuciła kapelusz, rower rzuciła obok, szprychy strzygły blaskiem, koła ułożyły się w złamany garb. Gitara tonęła w trawie, wstążki zostały po wierzchu.
Gitara w jednym miejscu miała naklejoną jakąś karteczkę, jakby wykradziono ją z muzeum. Przypomniał mu się chłopczyk kryminalista, o twarzy stroskanego matrosa.
— Ładnie? — zapytała, przekręcając się w trawie twarzą do gałęzi na niebie.
Zaczęła gwizdać jakąś banalną melodię.
— Co? — zapytała. — Jest tu brzydko? — podparła się łokciem. Patrzyła w las. Rzeczywiście patrzyła w las, w którym było monotonnie i ciemno:
— Posłuchaj...
Robiło wrażenie, że ptaki jej odgwizdują.
Odezwała się kukułka.
— Dwa razy.
Kukułka popadła w nieskończoną serię, aż głos się zmienił w dyszkant.
— Idziemy — powiedziała, jakby trzeba było iść i iść. Jakby to było celem życia.
Był posłuszny. Znów nastała wesołość. Plótł, odplatała, szli zanosząc się od śmiechu. Stało się wesoło. Była głupia, jak długo można korzystać z tego dobrodziejstwa? Kreatura — myślał — kreatura lekkomyślna tak jak i ja.
Zwijała się, troiła się, podbiegała. Już sama dla siebie.
Minął czas leśnej drogi, weszli na kręte ścieżki, zatrzymała się wśród krzaków.
Wzięła od niego gitarę. Którą niósł na plecach. Urwała kawałek wstążki i przewiązała skrajną gałązkę świerka. Poszli dalej, na drugim zakręcie zrobiła to samo.
— Zobaczysz — powiedziała, gdy nie zapytał.
Kim ona była? Zawsze miał podejrzane szczęście. Czyli też szczęście mieli do niego. Z jego winy. Przyniosła mu biedronkę na czarnym od spiekoty słonecznej palcu. Biedronka zaraz sfrunęła uruchamiając niespodziewanie łupinki skrzydeł.
— W tej leśniczówce — zapytał — ty tam zostajesz?
— Na kilka dni.
— Czym się trudnisz?
— Mam urlop — popatrzyła zdziwiona. — W czasie urlopu przebiegam te lasy wzdłuż i wszerz. Czasem przyglądam się wołom, jak ciągną bronę. O jednej godzinie stają i nie chcą pracować dalej.
Kpiła?
— A poza urlopem co robisz?
— Nic.
Nie wypadało zapytywać dalej. Idąc przed nim zawróciła po ścieżce do niego i roześmiała się:
— Nie wyglądałeś na takiego, co będzie się dopytywał. Ale to, głupstwo — spojrzała mu w twarz. — Nic, nic. Mam męża i dwoje dzieci. A wyglądam na lat piętnaście. Sama wiem o tym, nie potrzebujesz mówić.
Był odcinek ścieżki błotnistej. Przeszła po nim pierwsza, wyrabiając stopami suche miejsca, żeby mógł po nich przeskoczyć, nie wpadając w kałuże.



Jeszcze raz zapowiedziana wycieczka

Gdy spojrzeć oknem z kuchni, na dachach ukazywała się zorza, lodowate światło ostrzyło brzegi kominów, garbata panorama miasta przybliżała się jak fatamorgana. Przykra w swym zaognieniu, które zapowiadało więcej, niżby się tu stać mogło. Świetlistość była nie dla tego miasta, nie dla tych ludzi. Darmowa ta — jak gdyby — zapowiedź prosiła się, żeby zbyt długo na nią nie patrzeć.
Pod blachą palił się ogień. Znacznie szybszy aniżeli myśli; wczoraj Paweł ją przesłuchiwał. Roześmiała się z tego określenia.
Przestała się uśmiechać, przypomniała sobie, że miała dostać ostatnią, tak jak się z handlarzem umówiła, groszową ratę za kolczyki. Rata objęta była długiem.
„Przesłuchiwał” ją, dopytywał o różne fakty z przeszłości i o to, jak wtedy było? Świadczyło to o jego nieprzeciętnych zainteresowaniach i zdolnościach, których można pozazdrościć.
Potem tknęła ją myśl, że nagłe wydobycie jakiegokolwiek tematu z przeszłości może budzić różne myśli. Lecz Paweł był, wiedziała o tym, nieprawdopodobnie jej oddany. Przy rozumie dorosłego człowieka i męskim poczuciu odpowiedzialności.
To prawda, system indagacji miał nie zawsze przyjemny i temu, kto go nie znał, mógł się wydawać trochę zaciekły.
Taki był system. Myślała o nim tak: był chłopcem z charakterem, chciał wiedzieć całą prawdę, ścisłą, o wszystkim, o wszystkich, prawdę natychmiastową. Rzecz jasna, łączyło się to z pewnego rodzaju niecierpliwością, odwagą i „bezwstydem” — ale, tak pewno on znów myślał: — czy uczony, który tnie żabie nogę w celach badawczych, jest człowiekiem wstydliwym? Prędzej by tu mówić o nieustraszonym oku.
Paweł, gdy było coś przed nim ukrywane, uważał to za obrazę osobistą. Charakter miał prawy, żądał jasności, bał się nawet fizycznego mroku i przestrzegał, aby jak najprędzej zapalić lampę.
To prawda, nieustraszone oko, ucho i żelazne nerwy stały się dla niego jakby pierwszą zasadą. Odrzucał konwenanse, uczucia w stanie ciekłym — był mężczyzną, wiedział już, że niekiedy będzie musiał być przykry, nie bał się, i jeżeli ktokolwiek miał tchórzliwą odwagę ukrywać przed nim najbardziej istotne sprawy — on miał w zamian skromną śmiałość powiedzieć mu to w oczy. Celem jego było — tak myślała — aby po zdobyciu wiedzy, czysty i światły, opuścić ten dom i zacząć żyć na własną modłę.
Uśmiechnęła się: miał kłopoty. Z nią pierwsze. Niestety, w rozmowach była dość oporna i zamiast się odsłonić, wręcz odwrotnie, żądała ciszy i dyskretnego milczenia.
Usunęła bańkę z mlekiem z drogi. Mógł wejść do kuchni Filip. Nucąc siekała kluski na śniadanie. Na obiad miał być rosół.
Wszedł Filip. Usłyszał jej śpiew.
— O! — rzekł. — Pamiętasz? Przypomnij... To przecież... Ty to pamiętasz? Przecież to Schubert. Postanowiłem — usiadł na skrzynce z węglem — że w najbliższych dniach nieodwołalnie ruszymy na wycieczkę. Będę miał dwa dni wolne. Uprzedź tego gagatka, żeby się nastawił i nie robił miny książęcia. On jest chyba pod pięćdziesiątkę — mówił o Pawle. Był w humorze. — O, proszę — rozejrzał się po kuchni: — nie rozlałem mleka.
Poranny humor wróżył niebezpieczeństwo. Lecz mogła, i powinna, raz w życiu się mylić. Chciałaby kogo zaprosić na obiad.
Nie należeli do żadnego towarzystwa, ani z wieku lat spóźnionych, jeszcze nie starych, ani z sytuacji materialnej, poniżej przeciętnej biedy.
„Taki zdrowy, postawny człowiek a wciąż — mówiła sąsiadka do Angeliki — wciąż jakby bez pracy.”
„Mój mąż pracuje naukowo — tłumaczyła Angelika. — Nie mogę mu przeszkadzać. Ojciec mojego męża wynalazł specjalne pociski artyleryjskie.”
Potem wydawało jej się, że powiedziała, iż proch wynalazł.
Za chwilę było już po śniadaniu, Filip w czapce, z chlebem w kieszeni.
— Gdy tylko słońce dojdzie do swego zenitu — mówił w progu — do najwyższego miejsca na niebie — śmiał się — gdy nastanie pełnia lata, biorę was wszystkich. Musimy to zrobić. Gdy wyjdziemy z domu, nie będziemy już liczyli godzin. Poczujemy się jak ludzie wolni. Życie mija, Angeliko. Możemy tylko ustawić sobie kilka jeszcze wolności jedną na drugiej, a co potem? Paweł, przygotuj go.
— Paweł — odpowiedziała Angelika — jest bardziej dorosły niż my dwoje.
Starała się mówić o nim jak najkrócej.
Filip poszedł. Spojrzała za nim przez okno, spieszył się bardzo.
Do nikogo obcego z zewnątrz nie przywiązywała zbyt dużej wagi. Wiedziała, że sama także da sobie radę. A nawet chciała, aby było tak, iż ona sobie daje radę. Niemal chciała, aby doświadczenie losu ukazało swe czarne dno, a ona wciąż dawała sobie radę.
Ktokolwiek szuka oparcia poza sobą — myślała — błądzi. Oparciem nie może być ani wiara w Boga, ani w rozum. Jest trzecie wyjście — marsz poprzez fakty.
Wzięła się do rosołu.
Rosół; miała czas: rosół są to trzy rodzaje mięsa, wołowina, cielęcina i kawałek wieprzowiny. Krakowska kasza, ugotowana gęsto, zastygła na płytkim talerzu, pokrajana w kostki. To dopiero początek.
Kolczyki sprzedała korzystnie. Filip lubił rosół.
Trzy rodzaje mięsa jak trzy rodzaje poglądów. Spojrzała w okno.
Warzywa. Sklepik, do którego trzeba pójść. Koszyk. I twarz. Trzeba wynieść twarz na ulicę. Za pośrednictwem lustra. Sąsiadka: czemu pani tak późno wychodzi? Późno? Do czego się spieszyć? Są kobiety, które przez całe życie przygotowują się jakby do jakiegoś wielkiego zdarzenia.
Była gotowa, do wyjścia.
Śniadanie, obiad, kolacja. Tragedia, która powinna przeszkadzać wszystkim myślącym. Garnuszek z mlekiem, zostawiony od wczoraj, zostanie to zjedzone dzisiaj. Definitywnie. Jest puste miejsce na następny garnuszek.
Paweł na przykład uważał rosół za rzecz naturalną, oczywistą, gotów jest nie pochwalić, lecz zganić. Oczywiście milczeniem. Bo nawet nie ma o czym mówić.
Angelika zbiegła po schodach.
Po drodze do sklepiku, który mieścił się blisko, po przeciwnej stronie, sześć stopni pod ziemią — napotkała zjawisko. Był nim mały chłopczyk, który płukał piłkę pod studnią. Zobaczyła go z daleka. Na pochyłej, krótkiej ulicy, w słońcu, wszystko było dokładnie widać. Ktoś rzucił z przeciwległej bramy kamykiem. Wydało jej się, że trafił chłopczyka w czoło. Upadł i leżał nieruchomo. Podbiegła i podniosła go, ręcę trzymał przy skroni, lecz czoło, skroń i cała głowa, którą obejrzała wokoło; były nie tknięte.
— Takiś ty wrażliwy — roześmiała się; kamyka też nie było śladu. Spadł gdzieś dalej.
Chłopczyk drżał w jej rękach, wzięła go ze sobą, zaprowadziła do sklepiku po schodkach na dół i kupiła jabłko. Gdy tylko dostał, zniknął.
Gdy wracała, nigdzie już go nie było. Zobaczyła kamyk, leżał blisko studni, okrągły, rzeczny, z białą piorunkową żyłką; nie wiedząc dlaczego, wzięła go na pamiątkę i wrzuciła do warzyw.
Trzy składniki, które mogą stanowić: wiara, rozum i kawałek wieprzowiny: trwanie. Kamyk przy tym nic nie znaczy. Wyrzuciła go przez okno, spadł na podwórko i trzy razy stuknął jak kość.
Pochylona nad miską, zanurzając ręce w wodzie, mogłaby sobie powiedzieć o przedpołudniu — że bawiąc się — zrobiła wszystko, co należało.
Tak się złożyło, że gdy tylko Filip przyszedł na obiad, zjawił się także Wereszczyński.
Z pożegnaniem, już wyjeżdżał: — siedziałem na walizkach — powiedział — dziś biorę mój bagaż w rękę.
Paweł wrócił ze szkoły. Znaleźli się wszyscy przy wspólnym stole.
Sztukamięs dymił na stole w kuchni — słońce było na całe mieszkanie, dzień ulatujących obłoków; trzy otwarte okna — biały obrus, nakrycie staranne, ćwikła na samym środku obrusu już postawiona — spojrzeć od strony miejsca Angeliki: ćwikła na tle płynącej wody w rzece. Gdyby nadpłynął parowiec, wyminąłby miskę z ćwikłą.
Szum zimnej wody w łazience — wszyscy umyli ręce — i podeszli do stołu, Angelika uroczyście rozmieściła.
Jedyne co, jedyna obawa; zapomniała prosić Wereszczyńskiego, żeby nie poruszał „tematów”. Sama nie wiedziała, lecz „tego” się bała najbardziej.
Wniosła wazę z rosołem, świeża pietruszka w drugiej miseczce była już na stole, wszystkiego dużo, pełny dom gości.
Z kolczykami w ostatecznym rozrachunku wypadło trochę więcej, niżby się spodziewała. Stary, bardzo stary „lichwiarz”, uczciwy, znał skądś Filipa i mówił o nim jak o bogu; był to naddatek do ceny. Na dług przeznaczone były buty; Filipa pamiętano, gdy był człowiekiem wziętym.
— Jest to — powiedział Filip z łyżką w ręce — dobre, bo kostki kaszy pod spodem chłodnawe, a na tym gorący rosół, a na rosole zielenina zielona, że niech ją szlag trafi. Jak omyłka w pokerze, która prowadzi do wygranej. To nie rosół, to cyferblat.
Rozmyślnie to powiedział, żeby Paweł miał o czym myśleć. Był w doskonałym humorze, pewno słyszał, jak Pawłowi jęknęło w treściwym brzuchu: cyferblat?
Spojrzał na Pawła.
— Wiem — pospieszył Wereszczyński, żeby także pochwalić rosół, lecz bardziej serio: — pani mi kiedyś mówiła, wołowina daje główną esencję mocy, cielęcina lekkość, a wieprzowina... grozę.
Ale mówiąc w czymś się pomylił i nie wyszedł dalej poza tę idiotyczną grozę. Usłyszał, co niechcący powiedział: — No tak, tak — zaczął inaczej — nie zdążyłem już przynieść tego egzemplarza...
— Grozę? — zerknął Paweł. — Według przepisów ekspresjonizmu? — Nie patrzył na nikogo.
— Zły dowcip — powiedziała Angelika.
Mogłaby to być aluzja do pewnego odczytu Wereszczyńskiego, na którym był widocznie i w którym profesor zapowiedział zwycięstwo Gallijczyków, ale przedtem odmalował tematykę współczesnych dramatów niemieckich głosem pełnym złowrogiej mocy.
— Nie zdążyłem już przynieść — rzekł Wereszczyński nie objawiając urazy. Speszył się tylko trochę: — ale pisze ktoś wspomnienia, w których odnalazłem cień mojego przyjaciela, który już nie żyje. Przepraszam, ale często do niego myślami powracam.
— Kogo? — spytał Filip.
— Niejakiego Hieronima. Właśnie dzisiaj...
— Co on głosił? — zapytał szybko Filip. — Pisał coś? Nie pisał?
— Nie głosił. Zdać przecież trzeba sobie sprawę...
— Aha — rzekł Filip z niesmakiem. Angelika zaostrzyła czujność.
— Znał mnie zbyt mało. Lekko mi to dziś powiedzieć: nędza proletariatu, biologiczne granice głodowej śmierci... Przecież i dzisiaj ten, co ma przekonania...
— Aha. Więc i w tym jest pan niekonkretny, mało uchwytny. A dlaczego pan go wspomina? — zaczął dopytywać się Filip.
— Bo był wspaniałym człowiekiem.
— A pan? Pan przecież, skoro tak dobrze wie, o co mu chodziło, mógłby podjąć. Ja gdybym doszedł do jakiegokolwiek przekonania, zacząłbym je realizować. Panie Benedykcie — nigdy nie mówił do niego poprzez imię — czy mógłby mi pan dostarczyć literatury?
— Pan się nie orientuje, panie Filipie... rzekłbym, choć nie odmawiam, jeśli pana to interesuje naprawdę... Ale ten, kto dostarcza... Jestem urzędnikiem, to co tu mówię, mówię w zaufaniu. Literaturę można znaleźć w bibliotece, to ogromna dziedzina.
— Wiem o tym — Filip odnalazł wzrokiem Pawła. — Polecam ci, jutro po lekcjach pójdziesz do biblioteki i w katalogach zorientujesz się, co tam mają? Dobrze byłoby, żebyś, jeśli ci czas pozwoli, przeczytał Hegla i Marksa, kogo jeszcze, kogo jeszcze... i zrobił dla mnie wyciąg.
Paweł milczał.
— Pan postępuje nierozważnie — powiedział Wereszczyński. — Uczeń gimnazjalny, który studiuje literaturę marksistowską, nawet z polecenia ojca... To jeszcze gorzej.
— To po co pan zaczyna entuzjazmy o jakimś Hieronimie? — Filip bynajmniej nie gniewny rozparł się w krześle. Nie wiadomo czy rzeczywiście był oburzony, czy żartował? — Najpierw pan mówi: nędza, wyzysk, przemoc, a potem ostrzega przed jej likwidacją. Ja bym tak nie postępował. Gdy mnie się coś zaczyna nie podobać, na przykład, właśnie — spojrzał na Angelikę — nie chcę cię martwić, ale nie mogłem inaczej...
Uderzyła w nią fala gorąca; nie chciała wiedzieć. Nie chciała słyszeć.
— To jest przerażające — powiedział Wereszczyński patrząc na Angelikę. — To jest przerażające — już się domyślił — to jest czasami przerażające.
— Stebelski — rzekł Filip, popatrzył po nich i nagle opuścił głowę.
— Jaki Stebelski?! — przechyliła się nad stołem Angelika.
— Naczelnik. Znasz go, ten, co mnie przyjął do pracy i nawet prosił.
— Słucham, słucham — powiedziała krótko.
— Od początku bał mnie się, bał się i bał — rzekł w tonie rzeczowej relacji Filip. — Ten malutki człowieczek. Miał to w sobie, że się bał. Malutki, czyściutki, pozapinany na guziczki. Z malutką złością w sobie. I tak mówił: krzesełeczko, linijeczka, arkusik. A fałszywy, podstępny. Nie mogłem już dłużej. Mądrala z organkami w środku, na których grał w basy, megaloman. Wszystko wiedział, i o mnie, czekał tylko. Ze strachu myślał, że go zabiję. Bał się, żeby się to nie stało. A ja, jakbym go tak podniósł i posadził, podniósł i posadził, podniósł i posadził — Filip mówił coraz szybciej, zachłysnął się, odłożył łyżkę i patrzył na Angelikę. Odetchnął: — Tak się właśnie stało. Wymówiłem — dodał cicho.
— Stebelski! — rozłożył ręce Wereszczyński. — Czynnie znieważony. Do tego doszło — nie mógł wyjść ze zgorszenia. — To bardzo porządny człowiek.
— Porządny? — wrócił do jedzenia Filip. — To jazda kłaniać się porządnym ludziom!
Sam usłyszał, że był niegrzeczny:
— Przepraszam — powiedział. Popatrzył szczerym spojrzeniem.
Ale w tej chwili wstał Paweł, rzucił łyżkę na talerz i wyszedł z pokoju.
— Co to? — zapytał Filip spod pochylonej głowy. — Co to takiego? Błazen! — dodał.
— Wyszedł — Wereszczyński patrzył za uchodzącym Pawłem. — Wprost obraźliwie. Ech, Słowianie, Słowianie... — powiedział z naciskiem. Jakoś nagle ugryzł się w język i popatrzył na Angelikę.
Angelika pobladła. I tak już była blada.
— Pani zdaje sobie sprawę — zwrócił się do niej Wereszczyński tonem zupełnie łagodnej wymówki, i tak jakby czym prędzej chciał odwrócić uwagę od Filipa — pani wie, że Paweł i tak już chodzi do biblioteki? Przedziwny człowiek, wertuje stare roczniki pism literackich, szukając, czy nie publikowałem wierszy w okresie przedwojennym. Sprawdza moją przeszłość. Wiem od dyrektora biblioteki, mojego przyjaciela, który dobrze wie, co kto czyta i w jakim celu.
— Niemożliwe — zdumiała się, ale myślała zupełnie o czym innym. — Zwrócę na to uwagę, proszę pana.
Zwrot: „proszę pana” był wyrazem przerażenia, alarmem o pomoc; już nic nie myślała — czuła, że jest zupełnie blada i zaszczuta.
Powinna to wszystko opanować, uśmiechnąć się, „najspokojniej” skończyć obiad, może nawet „zdjąć pychę z serca” i dyskretnie przypomnieć Wereszczyńskiemu, że obiecał kiedyś „w razie czego” napisać list polecający w pewne miejsce, bo jest tu „trochę znany”. Czy też powinna „skamienieć” i tego nie robić? Podać drugie danie, wezwać Pawła, żeby natychmiast wrócił do stołu, a z Filipa nie spuszczać oka, bo jest w nastroju.
— W moich planach — powiedział skromnie Filip nie patrząc na nikogo — to się mieści.
Myślał o rezygnacji z pracy.
— Dobrze by czasem było, żebyś kiedy ze mną uzgodnił — powiedziała surowo.
Popatrzył na nią.
On jest anormalny, pomyślała. Biedak jest anormalny. Spadł z deski, doznał wstrząsu, zwalili się na niego, połamali żebra, wbiły go w błoto oszalałe lancknechty, obciążone zupą kartoflaną.
— Pozwól — rzekł Filip widząc jej odrętwienie — ja przyniosę z kuchni mięso.
Zerwał się i szukając czegoś, co by przypominało kelnerską serwetkę, pobiegł do kuchni.
Została na krześle. W milczeniu patrzyła na Wereszczyńskiego.
Wereszczyński spojrzał na zegarek i przeprosił, obiad się przedłużył, a on: już czas najwyższy:
— Niestety.
Bardzo się spieszył, to zrozumiałe. Po raz pierwszy zostawił to wszystko w najgorszym stanie.
Odprowadziła go do drzwi, życzyła dobrej podróży, wrażeń, rozmów. Obiecał napisać, a gdy tylko wróci, zaraz przyjść. Wykonywał przy tym jakiś smutny gest, żegnający przestrzeń:
— Niestety, niestety — nie patrzył w oczy.
— Głupstwo to wszystko, głupstwo — roześmiała się i pomyślała, że jak najprędzej musi porozmawiać z Pawłem. Jedyny był poważny i nieugięty.
Wrócił Filip. Niósł półmisek ze sztukamięsem. Był w nastroju.
— Wierzysz we mnie? — zapytał nagle.
— Wierzę — odpowiedziała.
— Na nic wiara — postawił półmisek na stole. — Mnie trzeba praktykować.
— Ach tak.
— Pojadę w poszukiwaniu pracy tu i tam. Mogę też dojeżdżać. To będzie nawet lepiej. We dwójkę dokończymy obiadu. Nie potrzebny jest nikt więcej.
— Dobrze mu powiedziałeś — wróciła do stołu — o tych entuzjazmach. Budzi on czasem moje pełne entuzjazmu obrzydzenie.
— A widzisz? Dobrze. Wszystko będzie dobrze. Nie trzeba tylko tracić wiary w przypadek.



Niebieska czapeczka

Paweł nie dokończył obiadu. Rzucił łyżkę w talerz z rosołem, odskoczył od stołu, pobiegł do swego pokoiku. „Co on tam?” — usłyszał niedbałe słowa ojca. Wpadł do pokoiku nieprzytomny. Zobaczył światło. Krótki błysk. Jakby w okienku, okienko wychodziło na ciemne schody, było niewielkim, mętnym kwadratem. Błysk przerastał wielkość kwadratu. Nie mógł pochodzić z żadnego źródła. Błysk powstał w nim samym, na jedną sekundę.
Przysiadł na żelaznym łóżku. Poczuł mdłości. Ogarnęła go fala obrzydzenia. Dostrzegł, że etażerka z książkami odpycha się od ściany, jakby zaraz miała runąć. Beznadziejna etażerka, kosz wiklinowy, wyładowany cegłą książek ponad siły kosza. Wiedział, że jest to atak gniewu. I omdlenie. Ręce mu drżały.
Wstał natychmiast, nie miał odwagi leżeć. Przeszedł pokój wzdłuż, były to dwa kroki, przysiadł na krześle. Zobaczył powierzchnię stołu przykrytego bibułą, poprzecieraną jak łachman, upstrzoną od uderzeń końcem ołówka, gdy skandując uczył się tu słówek. Nie rozumiał, odskoczył od tego łachmana, fala gniewu jednym brzegiem — wydawało mu się — dochodziła do drugiego, lukrowego brzegu śmierci. Zobaczył zarys poręczy za okienkiem, czarnej, obłej kreski, wzdłuż której skakały czasem, jak igła w maszynie do szycia, cienie głów wspinających się schodami lokatorów.
Czuł, jakby łyknął powietrza ponad wytrzymanie. Skoczył do okienka i przyłożył czoło do szybki. Przycisnął z całej siły. Całą wewnętrzną siłę skierował przeciw tej sile, która chciała go udławić. Zobaczył Wereszczyńskiego. Wereszczyński leżał we krwi na podłodze. „Ktoś” go zatłukł, nie zabił, lecz zatłukł, Wereszczyński wił się jak mucha i rzęził.
Drżenie rąk ustało. Drżenie połączone z jakąś nieprzyzwoitą chętką do śmiechu. Poczuł teraz falę odrazy. Do wszystkich ludzi.
Odraza zaczęła ustępować. Pomyślał o samotności. Lecz równocześnie rozum dyktował, że jej nie będzie. Dopóki jest tu, wśród tych, dopóty cierpieć będzie musiał tu, tych i z tymi.
Oświeciła go myśl, że wbrew wszelkim pozorom Wereszczyński nienawidzi Filipa.
Dziś przy stole, w krytycznym momencie, Angelika spojrzała na Wereszczyńskiego jakby z błaganiem o ratunek.
Nie dawała już losowi rady. Nie mogła być ustawicznie zabijana.
Dość tych upokorzeń — pomyślał. — Stanowczo dosyć!
Już przedtem nosił się z myślą, żeby rzucić gimnazjum, iść do blacharza na praktykę. Z rzemiosł to jedno mu odpowiadało. Było to prawie postanowione, lecz jeszcze bez ostatecznego nakazu. Już rozmawiał z pewnym budzącym zaufanie majstrem. Wtedy maturę zdawałby jako ekstern. Był zwinny, lekki, niewielki, nie miał zawrotów głowy, mógł kryć blachą dachy. Bo taka była specjalność upatrzonego majstra. Lecz potrzebne były pieniądze na opłacenie praktyki. Dość poważne, nie miał ich. Postanowił rozmówić się z Angeliką. Szkoda mu jej było. Liczył na jej rozsądek, łagodność, liczył na to, że go zrozumie.
W tej chwili doleciał go śpiew. Usłyszał głos Angeliki. Ze wstydu zasłonił dłońmi uszy. Doleciał go śmiech Filipa. Przesuwali stół, czyżby mieli zamiar tańczyć? Rzucił się na żelazne łóżko twarzą w poduszkę. Lecz nie tańczyli. Zeszli na dół po schodach, dokąd? Mignęły ich cienie, zbiegli z hałasem jak para obłąkanych. Zeszli pewno do „ogródka” na dole. „Ogródek” było to podwórko między murami, z połamaną altanką. Całość wielkości przeciętnego pokoju. Okolona okienkami piwnic. Na wprost był czerwony mur i furtka, zamknięta, bez klucza. Mogła kiedyś prowadzić do Arkadii. Arkadia z jednej i drugiej strony zamieniła się w bruk, w wybrukowaną pustynię. W „altanie” siadał czasem Filip i palił fajkę. Mógł tak palić przez kilka godzin. Gdy spojrzeć ze schodów na ciasny plan tego zakątka, za furtką był opuszczony podwórzec, stał tam wóz z podniesionymi dyszlami, nie było tam nic, nigdy nic być nie mogło, było tam ciasno i niewyraźnie, jedna i ta sama beczka stała od początku świata. Filip delektował się fajką. O czym myślał? Zeskrobywał myśli ze spleśniałych murów?
Wychodząc zostawili drzwi od mieszkania otwarte. Paweł poszedł, żeby je zamknąć. W dużym pokoju było już po nich, stół stał na swym miejscu, obiad zjedli spokojnie, na oparciu krzesła wisiała serweta, nigdy by do tego Angelika nie dopuściła.
Zniknęli, poszli gdzieś. Paweł podszedł do okna.
Zobaczył ich, stali nad wodą. To nadzwyczajne, być w takiej sytuacji, a oni tam sobie stoją: rodzice. Angelika oparła rękę o ramię Filipa. Stali i patrzyli na płynącą wodę. Angelika opierała się o ramię Filipa.
Łykał wstyd w szkole, koledzy mówili: „masz przystojną matkę”. Inaczej powinna wyglądać matka.
Poruszyli się nad wodą. Coś tam jakby wypatrywali. Z drugiego brzegu płynęła łódź. Jakiś stary człowiek wiosłował, naprzeciw niego w nogach siedział chłopiec w niebieskiej czapeczce. Nagle Paweł usłyszał, że Filip coś woła do tego starego. Rozmawia z nim na odległość, wymachuje ręką. Stary stanął w łodzi i coś odkrzykiwał. Wyglądało, że przyjaźnie, że są zaznajomieni. Łódź zaczęła się kierować w ich stronę.
Paweł odszedł od okna, poszedł w głąb pokoju. Wszystko się tu poprzecierało, wyszlifowało, spełzło, czystość nadawała biedzie jeszcze połysku, ściany miały cień w sobie, podobny do mgły, która myli odległość. A jeszcze gdy nad rzeką była mgła i stale otwarte okna. Na powierzchni drzwi wielkiej, tandetnej szafy — przez ustawiczne czyszczenie — wyszło to, co jest pod chorą skórą — ostre rysunki żyłek próchnienia.
Przypomniał sobie, że na strychu stoi odwrócony plecami jakiś stary kredens, być może o jakiejś cenie. Wrócił do swego pokoiku. Przez szybę okienka widać było kawałek poręczy schodów. Schody były niezwykle szerokie, jak do parlamentu. Zataczać się po nich można było z pięćdziesięcioma metrami nadkładki.



Oko chirurga

Kilkakrotnie zapytywał Angelikę, jak to było z ojcem? Kim był?
Niestety, nie miała humorów lepszych i gorszych, zawsze jednakowa odpowiadała:
— Nazywano go księciem.
— Księciem? Dlaczego? Jakoś tak ironicznie?
— Serio.
Nie pytał więcej. Wobec nierzeczowej odpowiedzi. Ona także sama nic więcej nie mówiła.
Książę? — myślał — wystarczająco straszny przydomek.
Któryś z kolegów — nigdy by go o to nie podejrzewał — powiedział mu, że jego ojciec znał pana Filipa Małachowskiego: kiedyś. To była cała historia.
— Aż tak?
Lecz gdy przyszło do szczegółów, były skąpe, niejasne: utracjusz. Nagle: a twój dziadek to się zastrzelił.
Ale gdy potem zapytał Angelikę, dlaczego dziadek się zastrzelił? — była bardzo poruszona. I bardzo serio „złożyła na jego ręce ostrzeżenie”, aby nigdy się o takie sprawy nie pytał. Jeżeli ktoś sam nie mówi. Ojciec Filipa, profesor, uczył w gimnazjum matematyki, wspaniały człowiek, miała u niego najlepsze stopnie.
— A to, co sobie mówią, czy ty musisz słuchać? W ogóle pamiętaj, gdyby świat poznał całą prawdę o sobie, przestałby istnieć.
Aż tak wielkie zaklęcia. Angelika była zbyt cicha i dobra.
A on nie interesował się tym z powodów lekkich.
— A Wereszczyński od dawna jest ojcu znany?
— Od bardzo dawna.
— A czy między nimi?...
— Co, między nimi?
Siedziała nad skrzynką z trocinami i to ją głównie interesowało.
Postępował napór lat.
Gdy nadchodzi próg, człowiek się przed nim zatrzymuje, zanim przekroczy, zanim przejdzie na drugą stronę.
Patrzył na Angelikę. Nad pochylonym czołem błyskało światełko z okna. Między oczami gromadził się cień i nie wiadomo już, czy kiedykolwiek jasność dnia go zwycięży.
Kiedyś na strychu odnalazł kredens, który był ich własnością. Stał odwrócony plecami, a znaki i cyfry namalowane na deskach jego pleców świadczyły o starym pochodzeniu i tym samym o cenie. Chciał go sprzedać. Lecz gdy poszedł na strych dzisiaj, kredensu już nie było. Zapytał więc, powiedziała:
— Sprzedałam.
— To wielka szkoda.
— Szkoda. Skądże byłby obiad, za co byłyby nawet te wióry?
Uznała, że musi się wytłumaczyć.
— Chciałam go sobie zachować, to jedno, co mam.
Mówiła tak cicho i z takim smutkiem, że w pierwszej chwili Paweł uległ nonsensownemu wrażeniu, że mówi o Filipie.
— Kiedy to się stało?
— Żadnego z was w domu nie było. Przyszli cicho, sprawnie, rzecz to była dość cenna dla kogoś, kto lubi...
Znów odniósł wrażenie, że mówi o Filipie.
Ostatnio była bardzo słaba. Idąc trzymała się ramienia Filipa.
Paweł od dawna stwierdzał, że cierpi na chorobę zaostrzonej przytomności. Przeczytał kiedyś, że ktoś, staczając się ze skały, nie myśląc wyczuł szczelinę w tej skale. A czując, zobaczył ją dokładnie i w locie zahaczył obcasem. Zawisnął i ocalał. To byłby on. Gdyby to była prawda. I gdyby wierzył w przypadki.
Im dłużej żył, sam sobie wydawał się coraz bardziej dorosły i tym bardziej z wszystkich plag zewnętrznych najbardziej obawiał się jednej: drwiny. Tej bał się panicznie. Większość ludzi, wiedział, boi się ironii, skoro jest to sposób, którym można tak łatwo zaprzeczyć ich rzeczywistemu istnieniu i podważyć wartość ich prawdziwych cierpień. Gardził ironią otwarcie, ścigał ją i nie bał się nią gardzić. Była w jego pojęciu czymś popularnym i niższym, łatwym, zastępczym, naśladownictwem życia, z braku istotnego materiału, a moralnie wstępem do zdrady. Należał do ludzi poważnych i bezwzględnych. Takim już się urodził. I nic by nie pomogło, z równym skutkiem mógł rozpocząć życie w rynsztoku.
W spokoju i bezwzględności swych sądów miał coś, co powstrzymywało innych od uśmiechu. Nawet w latach, kiedy był jeszcze dzieckiem. W piętnastym roku życia budził normalny szacunek. I tak jak są ludzie, którzy od razu wywołują braterstwo i swobodę, on krępował, powstrzymywał. Wtedy gdy inni stwarzają wrażenie równości — odstręczał, a równocześnie, i to było całą tajemnicą, jedną z zagadek złego uroku drapieżników, na przykład — przyciągał. W jego zimnych oczach było coś uważnego i badawczego, jakaś przestroga, która z kolei wzbudzała ostrożność, lecz jednocześnie i sprzeciw, nieprzepartą chęć ukazania się z lepszej strony i przekonania o swej niewinności, której przecież nie kwestionował, a tylko patrzył i słuchał. Bo jeśli nawet milczał, czuło się, że pod jego foremną czaszką snują się myśli i że każdej chwili w tym opanowanym, schludnym, młodym człowieku jest ooś więcej, aniżeli raczył ujawnić. Ta wieczna powaga sprowadzała domysł, iż obarczony jest myślą. Patrząc na jego zasępienie widziało się, że chyba cierpi, że jego milczenie jest tylko zewnętrznym objawem istnienia człowieka, który traktuje samego siebie — to było oczywiste — z pewnym szczególnym naciskiem — co więcej — z szacunkiem — do którego, oczywiście — ma święte prawo i z prawa tego jedynie korzysta, tak jak inni mają dzikie prawo sponiewierać samego siebie i wystawić na drwinę.
Nade wszystko chciał wiedzieć, kim w przyszłości będzie? Zawczasu chciał przeniknąć, jakim będzie człowiekiem? Lecz im dłużej zastanawiał się nad tym, tym bardziej tracił panowanie nad tą ideą. Tknęło go podejrzenie, przykre, iż według okrutnych praw natury do jednego z dwojga, Angeliki lub Filipa, będzie musiał być podobny. Przestraszył się, że już być może nosi w sobie coś nieuchronnego, gotowego, co bezkarnie wlepili mu do charakteru oni, lekkomyślni rodzice. Idea ta wkrótce stała się nieznośna. Postanowił dyskretnie zbadać i dowiedzieć się, jakie złe skłonności doprowadziły ich do obecnego stanu? Dochodziły go czasem fragmenty rozmów, zwłaszcza odkąd zaczął przychodzić Wereszczyński.
Ledwo tego tknął, znowu się przestraszył. Ojciec był utracjuszem. Kim więcej, należało to dopiero stwierdzić. Jak i to, dlaczego Wereszczyński patrzy na niego, na Pawła, z pewnym niepokojem? Dlaczego godzi się na ciche afronty? Dlaczego wykazuje wobec tego domu więcej cierpliwości, niżby to leżało w jego naturze?



Adres

Prawie o tym nie było mowy, lecz od roku Angelika zaczęła po cichu chorować. Zaatakował ją reumatyzm, śmiała się z siebie, że jest za delikatna, wychowana w „suchej bibliotece”. Tutejsze mury przesiąknięte były odwieczną wilgocią rzeki i oparami chmielu, mieszkali w beczce, jesienią w niektórych miejscach na tynku ukazywała się grzybowa rosa, żółtawa i zielonawa, kąty czerniały. Zatruwało się powietrze smakiem surowej ryby; tylko nie dopatrzeć, a byłyby wodorosty. Angelika wycierała ściany suchymi wiórami. Zła była na siebie, że ma tak chłonne kości, jakby z pianki morskiej, ze szkieletu jeżowca. Śmiała się z laski, o której będzie musiała chodzić. To nic, lecz to, że ból nie lubi zachowywać dyskrecji. Trzy razy po dwa dni leżała już w łóżku i pilnowała, aby nie był wzywany lekarz. Za trzecim razem nie mogła wstać. Było to w przeddzień wielkiego prania. Równocześnie w okresie wyjazdu Wereszczyńskiego. Wereszczyński, gdy tylko dowiedział się o jej kłopotach, polecił praczkę. Jak zawsze w formie zdecydowanej konieczności. I z takim naciskiem, jakby mu na tym specjalnie zależało. Miała to być kobieta godna zaufania, uczciwa, tania i potrzebująca zarobku. Tego dnia gdy wyjeżdżał i żegnał, jeszcze przed obiadem zostawił jej adres. Była to środa, bardzo więc prosił, żeby odnieść bieliznę tego samego dnia po południu, a nie w czwartek, bo w czwartek jest niemożliwe z powodu praczki tej nieobecności. Więc tylko w środę — zapamiętał to Paweł. Miał pieniądze z korepetycji, postanowił ulżyć Angelice. Nawet jej nie mówiąc. Gdy była nad rzeką, spakował bieliznę i poszedł z tłumokiem bocznymi skrótami.
Ulica była odległa, najpierw szło się wzdłuż kanału, potem dzielnicą starych wozowni, magazynów i domków z przybudówkami jak kolonie czarnych grzybów. Na tyłach był ten dom, czynszowa kamieniczka, niezdrowo rumiana i przydymiona. Z drugiej strony była już rzeka. Schodziło się do niej karkołomnymi zejściami wśród beczek po smole.
Na piętrze otwarła drzwi stara kobieta, uważna, jakby zadzwonił zbrodniarz. Uśmiechnęła się, gdy usłyszała nazwisko osoby polecającej. Była szarosiwa i żółtawodziobata, schludna jak zakonnica. Podsunęła krzesło i nazwała Pawła kawalerem. Odebrała tłumok, schyliła się nad podłogą i przeliczyła. Potem wszystko z pamięci spisała na kartce i jeszcze przepisała na drugą kartkę dla Pawła. Pisząc umieściła się skromnie w drugim rogu stołu.
Żegnając popatrzyła na Pawła poczciwym okiem. Na kredensie, w zamszowej ramce, stała fotografia bladej dziewczynki w stroju do komunii. Dziewczynka miała długą twarz, ciężkie, rtęciowe oczy, nie domknięte powieki lalki. W białej godowej szacie spała snem porcelanowym wśród połyskliwych filiżanek. Przyszło mu do głowy, że pewno już nie żyje.
Czasem w nowym miejscu coś uderzy, nie wiadomo co. Lecz i nie wiadomo, czy temu uderzeniu nie należy poświęcić chwili uwagi. Co w tym być mogło, Paweł nie wiedział. Ale zapomniał kartki, tej dla niego spisanej, i na drugi dzień w czwartek nagle postanowił pójść po tę kartkę. Nie wiedział nawet, po co była mu potrzebna. Wiedział tylko, że chce być w tym domu raz jeszcze.
Zadzwonił do drzwi. Ktoś był i nie otwierał. Otwarła ta sama staruszka. Zdumiona, prawie przestraszona:
— Kartka? Kawaler się fatygował?
Paweł wszedł nie proszony. Było tak samo, lecz jakby inaczej. Nie podsunęła mu krzesła, usiadł. Stół był nakryty do kolacji.
— Koniecznie? — zapytała, odwracając się do wysuniętej szuflady kredensu, w którym widocznie chowała papiery.
— Tak, tak, proszę — usiadł i siedział.
Na stole były dwa nakrycia, przyrzucone w pośpiechu serwetką. Dymiło spod serwety gorące jadło, widać było brzeg półmiska z jakimś mięsem i ogórki na talerzyku. Porcelana taka, jaką powinna mieć spracowana służąca. Mieszkanie bogatsze i porządniejsze od mieszkania rodziców. Nie objęta obrusem stała salaterka z czymś podobnym do sosu.
Po co ja to stwierdzam? — dziwił się Paweł.
Lecz postanowił nie wyjść bez tej kartki.
Teraz sobie przypomniał patrząc na jej plecy, że poprzednim razem coś go w niej uderzyło, coś, co nie było mu obce ani też miłe. Tak! Mogła mieć lat pięćdziesiąt, była tęga, zasznurowana: to, co się nazywa — stara kobieta, ale jeszcze i jeszcze. Zgroza, kim mógł być ten drugi?
Ręce jej trzęsły się nad otwartą szufladą, nie mogła znaleźć.
— Kawalerze, po co? — zapytała z poczciwą rozpaczą. — Ja liczyłam, ja zapisałam, dwie kartki muszą być tutaj.
— Jak muszą, to są.
— Tak, tak, są na pewno. Nic u mnie nie ginie.
— Właśnie. Tylko jedna. Jest mi potrzebna.
Wróciła do szukania. Otwarła drugą szufladę. Były w niej męskie kołnierzyki.
Patrzył przed siebie. Było okno, pod oknem zydel, na zydlu poduszeczka do klęczenia przy oknie, w oczekiwaniu, na prawo drzwi, solidne, ciężkie, w politurze. Zamknięte. Dalej rzeźbiona czarna komoda, na niej lampa z abażurem, pod abażurem, jeśli się nie mylił, męskie spinki połączone łańcuszkiem. Ktoś takie nosił. Obejrzał pokój wokoło, w głębi była wnęka, tam nie sięgał wzrokiem. I w dalszym ciągu rozglądając się, nie wiedział, czego szuka.
Znów odwróciła się do niego:
— Wszystko będzie oddane w porządku, tak jak było przyniesione. Nie mogę znaleźć.
Rozłożył ręce, nic na to nie mógł poradzić.
Gdy zwracała się do niego z tym ostatnim zdaniem, znów usłyszał, czy zobaczył, czy dostrzegł w geście — który wykonała ruchem ręki na zewnątrz od siebie branym — odkrył coś znajomego. Lecz może nie w samym geście, już wiedział, w grymasie twarzy, która miała coś gotowego dla ludzi, jak potrawa z kotła. Twarz jej przyjmowała i oddawała — odbijała jakąś rzeczywistość, która została naniesiona, i przez to w reprodukcji nie pasowała do postaci. Tak daleko już pomyślał, że mógł się zupełnie pomylić. Lecz nie bał się tego pomyślenia.
Tknęło go i pomyślał: jeśli „tak”, to jestem genialny! Byłoby to dość nieprawdopodobne... A może równocześnie inne przesłanki naprowadziły go w myślach na to samo miejsce. Spojrzał na zamknięte drzwi. Mógł tam ktoś przez dziurkę od klucza patrzeć i zrobiło mu się dość straszno.
Na krótką chwilę. Ponownie olśniła go myśl:
Wereszczyński miał wczoraj, w środę, wyjechać, dziś jest czwartek. I jest tutaj!
Z tą myślą popatrzył prosto w dziurkę od klucza. Był pewny, że jego spojrzenie było tam widziane, że w tej samej chwili ktoś sobie na niego patrzy. Przy kredensie widział plecy staruszki. Były podobne do pleców Wereszczyńskiego. Mógł to i on w spódnicy szukać tej jakiejś niepotrzebnej kartki. Wiedział, że jeśli się mylił, był głupcem. Ale miał jakąś ochotę zostać okrutnym głupcem, który za dużo myśli, w poprzek czyichś tajnych zamiarów — jakich? — w poprzek całej gęstwiny spraw niewiadomych. Teraz już wiedział, w Wereszczyńskim krył się jakiś ciąg przeszłości, i on, Paweł — dlaczego? — był jednym z supełków tego sznura, który się ciągnął — niebagatelnym — choć dlaczego właśnie on?...
Siedział na krzesełku i patrzył.
— Dosyć! — powiedział. — Szkoda, że tak łatwo tutaj ginie.
Gdy to powiedział, wydało mu się, że tam, w tym drugim pokoju, coś stuknęło. Spojrzał na drzwi i przez drzewo widział skulonego Wereszczyńskiego, który czeka, podsłuchuje i czai się z wściekłością.
A po jego wyjściu prawdopodobnie rozprawi się ze staruchą, że wpuściła intruza, mimo że „czwartek”, mimo że miał być już w drodze do „słodkiej Francji”.



Przed ciszą

Paweł poszukiwał, co by sprzedać. Poprosił Angelikę na strych i równocześnie zapowiedział rozmowę na temat, o którym już wspomniał. Poszła za nim po stromych schodach, zdziwiona, że tak nagle i że z taką gwałtowną stanowczością w głosie. Na strychu stała jakaś komódka z utrąconymi rogami. Rozeschła się i przysiadła. Paweł po raz ostatni zlustrował wnętrze.
— Co to takiego? — wskazał na komódkę.
— Też wybrałeś miejsce — pomyślała o czekającej ją rozmowie. — Komoda z mojego domu. Więc co? — patrzyła ze strachem. O co ci chodzi?
Przedstawił swój plan. Usiedli na jakichś skrzynkach. Paweł opukał im boki.
Okienka w wąskim dachu przeświecały niebem. Angelika popatrzyła w górę; nad głową było, czego jeszcze nigdy nie miała nad głową. Żebrowanie jak w dokach. Niebo tak wysokie jak dno morza.
— Plan? — nadszedł ten dzień, dom zaczynał się kończyć. — Postanowienie? Ach tak, mówiłeś już, myślałam, że zapomnisz. Nie wiem. Ty wiesz lepiej... Ja nie wiem. Musiałabym się zastanowić, poradzić...
— Tylko nie z ojcem.
— Tak dziwnie stawiasz sprawę. I tak nagle. Nie, nie, nie chcę, żebyś został niedokształcony, żebyś był nieukiem...
— Nie będę.
— Może coś się zmieni.
— Nic się nie zmieni.
Przedstawił dalszy ciąg planu. Dwa lata, wyzwolenie na czeladnika i już zarobki.
Przy okazji oddał pieniądze, które właśnie dostał za korepetycje. Zawsze oddawał co do grosza, miał to za punkt honoru i mówił, że na nic mu nie potrzeba.
Wzięła, zatrzymała w ręce. Siedziała pod najwyższym okienkiem dachu i wciąż to okienko pociągało jej oczy. Rozglądała się po kątach. Coraz bardziej zalękniona:
— Nie wiem. Nic nie wiem. Tak szybko chcesz odpowiedzi. Szybko? — zaryzykowała. — To powiem: nie. Gdybyś mi zostawił chwilę... Więc odchodzisz od nas — dziwiła się, wszystkiemu nie wierząc. — Odchodzisz... Potem...
— Chcę wiedzieć teraz.
Ten poważny dorosły człowiek, jej syn, siedział skosem prawie naprzeciw. W doczyszczonych, spękanych butach. Na które spadło teraz trochę miałkiego pyłu jak mleko.
Okręt na dachu skrzypiał, widać było stąd, jak był przyśrubowany na spojeniu środkowej krokwi. Wnętrze strychu wyglądało jak wydrążony kadłub okrętu, podzielony na klatki. Czterech lokatorów miało tu swe przegrody, za kratą na lewo leżała drewniana noga, brudna i schodzona.
— To jest decyzja raz na całe życie — powiedziała Angelika ostrzegawczo.
— Tak. I ja ją sam podejmę. Już rozmawiałem z moim dyrektorem.
— Aaaa... Jeżeli tak — wstała. Była roztrzęsiona. Bezwiednie załamała ręce:
— Poczekaj! — przytrzymała go za ramię. — Wiem.
Patrzył na nią spokojnie i czekał, co powie.
— Dobrze, żeś na ten temat zaczął rozmowę — powiedziała rzeczowo. — Bardzo dobrze. Kaucja, powiadasz. Co sprzedać? Potrzebne pieniądze... — Jedno co, pomyślał: pośrednio tak jakby zaczęła się godzić. — Rewolwer — powiedziała. — Ile może być wart? Dowiedz się, to byłby początek sumy. Bardzo bym tak chciała... zacząć to zbieranie pieniędzy.
Rozczarował się:
— Nie — powiedział. — Nic nie wart. I niech zostanie.
— Lepiej, żeby go nie było.
— To obojętne. Myślałem, że znalazłoby się coś w domu, o czym ty wiesz. Ale jeżeli nic nie ma. Będę próbował inaczej. Sprzedam moje słowo. Nie bardzo bym chciał, ale sprzedam.
— O czym myślisz?
— Pójdę i przekonam majstra. Zgodzi się, że zapłacę później, z pieniędzy już zarobionych. Jestem od tego — rzekł dumnie — aby przekonywać.
— Więc to ...nieodwołalnie? — zapytała, wciąż nie dowierzając.
— Tak.
Gdy schodzili, przystanęła na schodach i zaczęła dopytywać o szczegóły, co to za majster i jak to wszystko będzie wyglądało?
Zapytała, czy mogłaby z nim pójść do niego, żeby bodaj wiedzieć. Nie wyraził zgody.
Stali w połowie schodów, naprzeciw siebie. Bez potrzeby. Paweł odwrócił głowę.
Angelika płakała.



Cisza

Za oknami widok był potężny — kamienie i woda, od góry uderzał blask rozsłonecznionego nieba — ani skrawka ziemi — jedynie u stóp środkowego okna, z matowego betonowego krążka, jak z martwego źródełka — z jałowej i spopielałej garstki ziemi wyrastał wysoki kasztan. Angelika przechylała się w oknie i patrzyła w dół. Zawsze brał ją podziw, jak z takiego nikłego oczka w kamieniu dało radę wyrosnąć tak olbrzymie drzewo? Na parapecie obok siadał Filip. Patrzyli przed siebie.
Wieczorem do przeciwległego brzegu przybijał stateczek spacerowy — w blaskach złotej wody wysiadali kolorowi ludzie, z parasolami, panie we wstążkach, dzieci białe. Trwała nerwowa krzątanina sypiących się z pudełka mrówek o długich cieniach wielkości człowieka.
— Mrówki — mówił Filip.
Nad głową mieli już tylko daszek z czerwonej cegły, pod sobą spadzistą ścianę starego muru — od dołu pięły się ku górze blaszane roślinki — nikt nigdy nie znał ich nazwy.
— Bluszcz — mówiła Angelika — niedorośnięty. Ale to jest bluszcz.
— Wije się jak bluszcz — mówił Filip. — A tam?
— Tam? — wychylała się z okna. — Nie wiem. Kiedyś tu na dole wyrosła poziomka.
— Co ty powiesz? — patrzył przed siebie.
— Tam jest ten łańcuch. Przewróciłam się kiedyś na nim.
— Nie, nie, tamten dom, różowy, o dwóch oknach. Gdy się tam jest po drugiej stronie, to go przecież nie ma.
— Tak się czasem wydaje. Musi tam być. Popatrz, co oni niosą?
— Durszlak.
— Kociołek. Gotowali coś w łesie. Rozmawiałam z Pawłem...
— Gratuluję. Przyjął cię w gabinecie? — spoglądał na nią.
— Nie można mu pozazdrościć.
Gdy nie miał grosza, aby wyjść na miasto, szedł do „ogrodu”, siadał na beczce i zapalał fajkę. Był to szczególny ogródek, wciśnięty między mury, na tyłach domu. Gdy usiadł, po chwili z przybudówki, gdzie mieszkali Stróże, wychodziła karlica, siadała na progu i przyglądała mu się w milczeniu. Uratował jej kiedyś życie. Nie zważał na nią, mógł go też obserwować szczur z okna piwnicy.
„Ogródek” miał powierzchnię niewielkiego pokoju, okalały go ślepe tyły budynków i czerwony, krwisty murek, posypany szkłem w zastygłym cemencie. W murku była żelazna furtka, zamknięta zardzewiałym zamkiem bez klucza, od furtki na ukos biegła ślepa ścieżka — dokąd? — w rogu zwisały listwy ruin altany, oplecione dzikim winem, stała wąska ławeczka, porośnięta grzybem, rosły pod nią kępki trawy, zielonej, niezdrowo soczystej jak zielsko w rowie. Pośrodku altany leżał wielki, wyszlifowany czasem kamień. Już nic gorzej. W altanie być może podawano kiedyś kawę i grał ktoś na skrzypcach, być może, spod szczątków Sterczał połamany pulpit.
„Ogródek” była to piwnica, nic więcej, piwnica nie przykryta stropem. Filip siadał na beczce, którą tu specjalnie spod rynny wytoczył. Gdy uderzyć w nią piętami, dudniła.
— No i co ty o tym powiesz? — zapytywał sam siebie.
Potem — zwłaszcza tutaj — gdzie nie było nikogo — wywoływał w myślach dowolną postać. Wystukiwał o obcas fajkę i szykował nową.
Dziewczyna — myślał — z rybek przejrzystych, w środku nic, tylko wątła niteczka przewodu pokarmowego.
Postać nie mogła zadziałać nic ponad jedno mgnienie oka. Zapalał fajkę. Każdej postaci za każdym razem brakowało jakiegoś szczegółu, który by w tej chwili był najbardziej potrzebny.
— Pan coś do mnie mówi? — zapytywała skwapliwie karlica.
Nie odpowiadał. Następowała chwila ciszy. Wyjmował termometr owinięty w chusteczkę i schowany w kieszeni.
Kiedyś Paweł przyłapał go, gdy ukradkiem mierzył temperaturę. Potem nigdy tu nie zaglądał. Na zapytanie matki: gdzie ojciec? — odpowiadał: w piwnicy.
U góry w kuchennym oknie brzęczały garnki Angeliki.
Angelika myśli, że jestem bezbrzeżnie smutny... — kładł termometr pod pachę. Poprawiał ogień w fajce, czuł na sobie oczy karlicy. Nie mogła mu tego zapomnieć, wydobył ją kiedyś z wody.
Słusznie — myślał — zafundowałem jej bądź co bądź dzień po dniu jeszcze kawałek życia.
Z karlicą była krótka historia.
Angelika zauważyła, że Filip najspokojniej przesiaduje do późnej nocy w ogródku, a także za dnia. Upodobał tam sobie.
W domu ich na parterze mieścił się magazyn Towarzystwa Transportu Rzecznego, prawie martwy, lecz czynny. Pracowało tam kilku ludzi, znała ich z widzenia. W magazynie czasem nie było nic, a czasem pełny ładunek koszów wiklinowych i skrzynek ze szkłem. To stamtąd dostawała wióry.
Tylnymi schodami, stromymi jak drabina, schodziło się do ogródka i domku dla stróża magazynu. Domek był przylepiony do masywu ściany i wchodziło się tam prawie pod ziemię.
Angelika wpadła na myśl — ostateczną — aby w razie odejścia stróża — na co się zanosiło — stanowisko to objął Filip.
Myśl była zarówno straszna, jak i do przyjęcia. Gdyby ją przyjąć, to po jakimś czasie wcale nie byłoby to straszne. Praca jak każda praca, a ta wyjątkowo spokojna. Nieraz i ona mogłaby usiąść na straży. Ułożyła sobie całe wystąpienie do Filipa, niby żartobliwe. Najlepiej jednak, gdyby sam wpadł na to, z prostej przekory. Lecz gdy tylko próbowała napomknąć, nic nie rozumiał, dziwił się tylko, dlaczego obecny stróż tak bardzo jej się nie podoba.
Tymczasem stróż rzeczywiście odszedł. Natychmiast więc poprzez znajomych zręcznie przepytała w Towarzystwie.
Należało także bardziej zdecydowanie wysondować Filipa.
Lecz zanim zdążyła to zrobić, już w cztery dni potem zjawił się stróż nowy. Było więc po wszystkim.
Przyszedł chłop, prosto ze wsi, rudy, o drewnianej nodze, z żoną karlicą. Dwoje ludzi tak dobranych, jakby się spotkali na wyprzedaży. Cały dobytek przywieźli na czterokołowym wózku. Mąż szedł przy dyszlu, żona z dzieckiem na ręku. Resztę niosły dwie bose dziewczynki.
Tacy ludzie, jeśli już przyszli, to na całą wieczność.
Gospodarstwo objęli z hukiem, zamętem, lamentem, rozrzucili słomę, rozwlekli bety. Wyglądali jak Cyganie, ich dobytek wyglądał jak kawałek cyrku. Mieli wspaniałe miedziane rondle, szczygła w klatce — do tej biedy. Co chwilę podnosili wrzawę, jakby wszystko, co mieli, razem z nimi obsuwało się w przepaść. Karlica śpiewała, a może płakała? Jakąś piosenkę nie z tych stron, a może nie piosenkę? Dzieci tylko były normalne, blade i zabiedzone, na przejrzystych nogach, zupełnie wiejskie.
Filip uznał całe to zdarzenie za dobry omen: rudego tu brakowało.
Nie poszczęściło się biedakom. Nazajutrz trzyletnia dziewczynka wpadła do rzeki i poszła na dno. Angelika zobaczyła to z okna, rzuciła się na schody, lecz zanim zdążyła wykonać swój zamiar, już wszystko się stało. Ani razu głowa dziewczynki nie ukazała się na powierzchni.
Nadbiegła karlica. Krzyknęła, zakręciła się w kółko i skowycząc dopadła jakiegoś przechodnia. Wyszedł właśnie zza zakrętu i zaskoczony nie wiedział, co się dzieje. Jak oszalały pies rzuciła się prosto do jego nóg. Zaczęła gryźć po łydkach, wyć, szarpać i spychać do wody. Opędzał się wściekle i bronił okutą laską, walcząc o swe życie na krawędzi betonu.
Angelika była już na dole. Zgubiła buty, ogłuszona wyciem karlicy na moment straciła głowę. Oprzytomniała, pośpiesznie zaczęła się rozbierać i szykować do skoku.
Karlica odpadła od swej ofiary, czy też została odtrącona, potoczyła się, zsunęła pionowo po kamieniach nadzianych hakami i zniknęła w odmętach tłustej fali. Też poszła na dno.
Lecz zaraz potem ukazała się jej głowa.
W tym momencie zza węgła wyszedł Filip. Wracał z miasta, zobaczył Angelikę w bieliźnie przed domem, szedł wolno, przystanął, spojrzał. Przyspieszył kroku. Na brzegu zebrała się już grupka ludzi. Zaczął biegnąć, z nadpływającej łodzi słyszał okrzyki. Ktoś pokazywał miejsce, w którym się to stało. Dopadł, odtrącił Angelikę i jak był, skoczył do wody. Angelika popchnięta upadła na bruk. Gdy się podniosła, zobaczyła Filipa. Już się wygramoliłpo hakach na brzeg i wręczał rudemu chłopu ni to dziecko, ni potwora, karlicę. Zaciśniętą kurczowo jej dłoń wyszarpywał ze swych włosów.
— Dziecko — jęczał chłop — moje dziecko... — i skakał na jednej nodze. Nawet nie krzyczał. Po twarzy płynęły mu łzy. Stukała o bruk drewniana noga.
Filip znowu skoczył do wody. Zniknął pod powierzchnią. Angelika zaczęła krzyczeć. Wypłynął, znów zniknął i wypłynął. Nadpływały dwie łodzie. Ktoś wciągnął Filipa do łodzi. Bosakami owiniętymi szmatą sondowano dno rzeki. Łódź wysadziła Filipa na brzegu. Angelika rozebrana i zasłaniająca się suknią, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, schowała się za pniem drzewa. Filip podbiegł do niej i okrył marynarką.
Poszukiwania były już bezskuteczne.
Podał Angelice rękę i poprowadził do domu. Odruchowo spojrzeli w górę. Wydało im się, że Paweł stał przy framudze okna, przysłonięty firanką. Angelika widziała, że był na pewno, bo się nagle cofnął.
Nic sobie nie powiedzieli i wchodząc do mieszkania zrobili to umyślnie głośno, aby miał czas usiąść przy stole.
Filip miał prawą dłoń pokąsaną przez karlicę. Ciekła z niej krew.
— No, trudno, trudno — mówił: — ze strachu. Ale wreszcie się odważyła skoczyć do wody.
Angelika pobiegła po bandaże.
— Słyszałaś, jakim ona mówiła językiem? Była zupełnie przytomna.
Wracając z bandażami przezornie odgrodziła Pawła od Filipa i kazała Pawłowi iść do swego pokoju. Tak jakby zrozumiał, ale spytał:
— Dlaczego?
I nie poszedł.
— Na to pytanie — krzyknęła — nie dostaniesz odpowiedzi!
Filip spojrzał zdziwiony. Rękę trzymał nad gołą posadzką, żeby łatwiej można było zmyć ślady spadających kropli krwi. Podeszła do niego z bandażami. Nadarła ich błyskawicznie. Usiadł na stołku.
— Paweł — powiedziała. — Przynieś mi spirytus.
— Jest w domu spirytus? — zapytał Filip.
Była mała buteleczka. Chlusnęła całą, skrzywił się, zaczęła okręcać rękę gazą.
Byli zupełnie mokrzy, Angelika przemokła od jego marynarki. Suknię miała rozdartą, włożyła fartuch.
— Już teraz wiem — powiedział Filip. — W tym miejscu jest siatka pod wodą i dziecko poszło pod siatkę. Zaraz im to powiem.
Wyszedł. Angelika zabrała się do podłogi. Z dużym hałasem, trzaskaniem kubłami i zarzucaniem pętli szmat, którymi chwytała wodę w pułapkę i wykręcała do kubła. Przy wykręcaniu ukazywała się biała, dzika, sycząca pianka, a nadgarstki Angeliki bielały z wysiłku.
Paweł stał w drzwiach od kuchni, patrzył, nie odchodził, tak jak miał nakazane, i o czymś myślał.
Straszna jest twarz człowieka przywartego do ziemi. Plecy bezbronne jak spod ciosu sztyletu, rozwleczone nogi, fartuch przydeptany kolanem, żyły nabrzmiałe, oczy wpatrzone w bliską przestrzeń podłogi, i to sprytne chwytanie strumyków wody, tak bezgranicznie sprytne; ciężki oddech.
Uznali, myślał, że jest tchórzem.
I z tym miał się położyć do snu.



Tapir

Angelika znowu siedziała na białym krzesełku przy ostatnim z trzech kwadratowych okien. Pod ręką miała książkę, nie otwartą. Za oknem biegły łańcuchy po bruku, skrzypiał pień drzewa, wiatr omiatał zachodzące niebo. Miało być nocą wietrznie, ale niebo powinno być czyste.
Pierwszą lampę zapalono na drugim brzegu. Utonęła w szarówce, cienka jak cukierek. Biały lakier na ramie okiennej pachniał jeszcze gorącym słońcem, rozpalone okno stygło jak plaża. Za parapetem zewnętrznym zaczynał się przypływ.
Filip wziął w jedną rękę trzy butelki piwa, poszedł do siebie, już zasnął. Ktoś na dole przeszedł, spojrzał w górę, wydał się podobny do Wereszczyńskiego. Co to jest za książka, którą trzymam w ręce? Nie miała siły spojrzeć.
Ktoś zaczął monotonnie wołać i wołać po drugiej stronie rzeki.
Wyjęła z kieszeni fartucha notes z adresami. Żyła jeszcze jej chrzestna matka, osoba zamożna, zniedołężniała. Z całą pewnością potrzebowała w domu pomocy. Obok adresu miała zapisaną datę jej urodzin, pismem sprzed lat, jeszcze dziecinnym. Postanowiła pójść do niej w tym dniu i złożyć życzenia. Wypadało to za dwa tygodnie i akurat jeden dzień.
Byłaby więc jedna mała nadzieja. Filip, on sam był w poszukiwaniu i na tropie pracy; mówił, że obiecywano.
Codziennie popadał w irytację z powodu fajki, którą zgubił w czasie ratowania karlicy. Należało mu ją odkupić, było to zadanie; fajka ni.e mogła być tania.
Zjawił się policjant u Angeliki, przerażający, wyrozumiały, z poufnym ostrzeżeniem, że mąż jej wywołał awanturę. Jeszcze tym razem, ale...
Poszedł: prostactwo połączone ze względami, świńskie oczy, chrząkanie znaczące, latające spojrzenie, „przyjazne”, być może Filip mu się „spodobał”. Jaka to awantura? Mało prawdopodobne... A jednak: był policjant. Oddaliła z myśli ten straszny wypadek, nagły i tak zaskakujący, że mogła go zbrodniczo utopić w niepamięci.
Kupiła fajkę. Zapożyczyła się u sąsiada, obiecując spłacić łącznie z należnością za wędkę.
Paweł wychodził z domu przed piątą rano i Filip wcale tego nie zauważał, że przestał chodzić do gimnazjum.
Gdy zapytała Pawła, jak wygląda „tam”, niczego nie mogła wydobyć. „Tam” wygląda dobrze i majster zgodził się skredytować.
— A koledzy, gimnazjum, dyrektor? Mnie nie wzywał.
— Nie będzie wzywał. Nie mam kolegów. Wszystko będzie dobrze. Zanosi się, że będę miał konkurenta. Będzie ze mną pracował niejaki Tryton spod ciemnej gwiazdy.
— Spod ciemnej gwiazdy.
Filipowi przysługiwał zasiłek dla bezrobotnych, bez słowa poszedł i załatwił formalności. Były to także jakieś pieniądze.
Dziwiło ją tylko, że sam poszedł. Była przekonana, że nigdy by o tym nie pomyślał, że darowanym by wzgardził. Musiało zatem dziać się z nim coraz gorzej. Ukrywał swój stan, na własną rękę prowadził zabiegi. Nie mogła go sobie w tym wyobrazić.
Przypomniał sobie nagle — czego dotąd nigdy nie robił — jakąś odległą historię sprzed wielu lat. Wspomnienia — pomyślała o tym — ujawniają zły stan zdrowia psychicznego. Przebijają ściankę dzielącą od śmierci. Wspomnienia ukazują się wtedy, gdy człowiek spadając w próżnię trafia na warstwy przeszłości.
W dniach — gdy nocą zrywała się za oknami wichura, niebo pełne było szaleństwa, księżyc skakał poprzez chmury, brzęczały wszystkie łańcuchy — Angelikę ciągnęło do okna. Miała proste pojęcie o śmierci, bała się jej dla innych. Co do niej samej, wiedziała, że umrze spokojnie.
Filip wracał z ogródka. Wichura wdzierała się na schody, chwiała lampą w odrutowanym koszu. Filip zamykał drzwi na schody. Spokoiły się firanki. Paweł już dawno zasnął.
Odprowadzała Filipa do jego pokoju, żeby także poszedł spać. Ale on właśnie w dniu wietrznym zaczynał mówić o czymś minionym, z dawnych lat, o czymś jakby niesłychanie zabawnym.
Wiatr przysiadał na powierzchni wody i chciał z niej wyrwać fontannę. Łańcuchy sypały się jak kasza.
Wzięła jedno skrzydło okna na haczyk, drugi haczyk nie działał.
Filip rozparł się w fotelu. Miał nową fajkę. Angelika usiadła na biurku, bo tak jej kazał. Wyciągnął nogi na biurko, był podpity. To, co chciał powiedzieć, miał umieszczone gdzieś w powietrzu i fakty uprzedzał śmiechem.
Przypomniał sobie Elizę. Nagle, tak jak niczego, co minęło, nie wspominał. Elizę — w jakimś zdarzeniu. I jej „mądrość”: — „mądrzy są ludzie do szpiku kości zepsuci”.
Eliza podobno poznała się na Wereszczyńskim od pierwszego spojrzenia: — czego nie miała, to nie miała: zasad. Ale miała oko.. Łajdak jest świętym i brzydzi się swą łajdacką szatą zahaczyć o wiotką skórę tchórza. Łajdak najdosadniej widzi małych ludzi.
Śmiał się:
— Pomyślałem o Elizie: co ona tam robi w niebie? Są ludzie, którzy tracą pamięć, a ja ją zyskuję.
— Nie wiem, czy słuszne są te twoje dociekania...
Aha, pomyślała, więc doszedł okrężną drogą, powrócił, doszedł do Wereszczyńskiego i tu go próbuje rozstrzygnąć.
— A pusta przyjemność — odpowiedział. — Nie wzięłaś tego pod uwagę? To było we wtorek.
— Skąd wiesz, że we wtorek? — próbowała cierpliwie urealnić,
— Pamiętam. Bo wtedy po raz pierwszy zwymyślałem Elizę, Może ją nawet uderzyłem? To jedno pamiętam, że po raz pierwszy. Wiatr był taki jak dzisiaj. Widzisz, pamiętam i dlatego sobie przypomniałem. Eliza rozjuszona, tak jak to ona potrafiła, zaczęła mnie poszukiwać na mieście. Widzisz ją, nawet teraz, jak ją musiało wtedy nosić. Złe oczy, już to widzę, złe nogi, zwrot w lewo, zwrot w prawo, żołądek w ogniu: dać komu w pysk! Znalazła mnie w podłej kawiarni, siedziałem z Wereszczyńskim. Czegoś podobnego nie mogła się spodziewać. Płonął zachwytem, naokoło wianuszki dziwek, natkane oczami jak muszle w piasku, i ja, noga by jej tu nie postąpiła, a ja ścierwo z tym jakimś typem... Pan Wereszczyński, zrozum, wyglądał odpowiednio. Pomocnik maszynisty, spod kranu i mydła, przylizane włosy, szczerość w oczach, krótkie palce, geścik, coś w rodzaju nafty nad spłoszonym czubem, grzeczność i olśnienie, zalatywał petrolem, a ja mu dywanik pod nogi ścielę... Odsłonił duszę. Z godną ostrożnością, która pisana jest ludziom niepewnym. Był uroczy. Weszła Eliza, usiadła obok mnie. Piorun uderzył w pana Wereszczyńskiego. Wrażliwy na piękno kobiet. Są tacy wrażliwi. Aż chciałoby się im kupić jeden tańszy egzemplarz w prezencie. Eliza milczy. Mówię do niej po cichu, mogłem mówić głośno, bo ogłuchł: „co miałem robić — tłumaczę — zaczepił mnie na ulicy i wręczył mi różę. Czyhał na mnie”. — „To źle” — powiedziała. — „Co miałem z durniem zrobić — tłumaczę. — Musiałem go sprzątnąć z ulicy razem z tym kwiatem.” — A ona mi na to, patrząc spokojnie w twarz Wereszczyńskiego: — „Gówno nie róża; zadrwił. To ten — powiada — skurwysyn, z którym dwa tygodnie temu zrobiłeś na ulicy porządek. Potrącił, chuchnął na mnie, zagrodził przejście, kark byłabym skręciła. Przez tego tapira!.” Tak mogło być, nie miałem głowy do pamięci. Ona wszystko miała... w idealnym porządku, przede wszystkim głowę. Dzień przedtem, w poniedziałek, zabrałem jej jakiś list, który przy mnie napisała i nie chciała mi przeczytać, i ten list zgubiłem. Był potem w ubraniu, które pożyczyłem Wereszczyńskiemu, i potem już nigdzie go nie było. Co mogło w nim być? Nie czytałem. Ale z całą pewnością jakieś świństwa. Jak znam Elizę. Pisywała listy, tam i z powrotem, potem dwa razy rozmawiałem z nią o tym liście. Najpierw się rozzłościła, w końcu powiedziała: niech sobie będzie, jak jest. Niech sobie, gdzie chce, będzie. Ona cały świat miała w dupie.
Był pijany. Robił się nieprzyjemny. Nie lubiła, gdy wyrażał się ordynarnie. I gdy mu drżała szklanka w ręce. Wywlekanie Elizy, dawno nieżyjącej Elizy — także było przykre. Zło tkwiło i w tym, że sprawiało mu to przyjemność.
I w tym, że nie był aż tak pijany. Gdy już wpadł na ten motyw, że Eliza lekceważyła świat cały, ciągnął go w różnych wariantach i Eliza stawała się bóstwem. O takim nasileniu odwagi we wszystkich złych cechach, że jeśli nawet powiedziała najgorsze, nie mogła się mylić. Powiedziała: strzeż się, jest to człowiek zdolny do najpodlejszego czynu ze strachu. Oto Eliza.
— A Wereszczyńskiego ja stworzyłem. Jednym gestem wskazałem mu drogę. Jeżeli to prawda, że go uderzyłem. Idź, dziecko, powiedziałem i czyń dobrze. Idź, bełtaj i mieszaj w sobie, twórz, a prześcigniesz mistrza.
Wypadła mu szklanka z rąk. Angelika podniosła. Wiatr dobrał się do rośliny, która stała w donicy pod oknem. Zeskoczyła z biurka i zabezpieczyła donicę.
Zdumiewał ją ten tok rozumowania, ta nagła pamięć i jej powroty, tragiczna duma, naiwna i w jakiś sposób tak jakby zbrodnicza. Prawdopodobnie samobójcza. To straszne zawołanie elektryzowało ją i stawiało na nogi. Gotowa była przejść sto kilometrów nocą, niosąc ratunek. Nie chciała o tym myśleć, lecz wzrok utkwiła w biurku.
— Czy on wie — zapytała — o tym, że to ty byłeś tym, który go uderzył?
— Nie wie. Tego by brakowało, żeby jeszcze wiedział. Mam mu powiedzieć?
— Od nikogo nie słyszałam tyle dobrego o tobie, co od niego.
— Kłamał?
— Z całym przekonaniem mówił.
— Zawiódł się?
— Proszę tylko o sprawiedliwość.
— Nic się nie martw, on zawsze ją sobie wymierzy.
Dobrze wiedziała, w której szufladzie przechowuje rewolwer. Tę akcję należało jak najprędzej przeprowadzić i rewolwer powinien zniknąć. Kluczyk z zamku szuflady jak zwykle nie był wyjęty. Było to jakimś znakiem. Nie strzegł narzędzia, którego istnienie mogłoby mu kiedyś przyjść nagle do głowy.



Drewniane sandały
Jeśli wierzyć

Proszę panów — powiedziała Angelika — tak jak widzicie.
Najpierw zaprowadziła ich do swego pokoju. Zajrzeli jak do obory. Lecz nic nie przypominało zwierzęcia, które można by wyprowadzić. Tak jak było do przewidzenia, nic tu godnego uwagi nie znaleźli. Zaprowadziła do pokoju Filipa. Ich wzrok, jak było do przewidzenia, padł na oszkloną szafę z książkami. Przedtem zarejestrował dziurę w dywanie.
Książki kazała złożyć na podłodze. Krótkie słowa decyzji i szafę sprzedała.
Panowie, którzy kupili, przyszli od tego samego handlarza. Na samym końcu za nimi szedł i on, nagle stary. Obejrzał tylko z daleka, a gdy już brali mebel i podkładali pasy do zniesienia na dółv przeszedł do pokoju Angeliki i usiadł na krzesełku. Laskę postawił między kolanami, dyszał. Już nic nie powiedział o „wspaniałym” jej mężu. Ręce miał w cętki, portfel otoczony gumką, pieniądze schludne, ciepłe z portfela, krótki, zamulony profil, o krótkim nosie, wkręconym między czarne baranie oczy. Rękę podał mocno, wychodził ostatni.
Zamknęła za nimi drzwi. Gdy ruszył spod bramy wózek, poszła i oddała dług sąsiadowi. Nie ukrywał zdziwienia, był bardzo uprzejmy i zobowiązany, jakby dostał nieoczekiwany prezent.
Pozostałą resztę przeliczyła, było wcale dosyć. Według jej obliczeń kryzys powinni przetrwać. Jeśli nie wypadnie nagła choroba.
Spisała sobie na kartce, co należy kupić na wycieczkę. Postanowiła wystąpić bardzo starannie i zaskakująco. Filip nie bronił się przed życiem ponad stan.
Dziwne, tego samego dnia nawet nie zapytał, co się stało z szafą. Domyślnie fakt przemilczał. To ona wiedziała, ile trzeba na jeden obiad, jeden po drugim, na cały dzień, aż do snu, i z czym w szafce zastępującej spiżarnię trzeba obudzić się rano. Nie interesował się tym, nie zapytał więc o szafę. Milczenie jego było czyste.
Wzięła koszyk, wyszła z domu i zaraz natknęła się na Wereszczyńskiego. Był w słomkowym, lekkim jak piórko kapeluszu ze wstążką, przebrany, niedopasowany, radośnie wyświeżony.
— Pan wrócił?
— Nie śmiałem przyjść.
— Dlaczego?
Koszyk z jednej przełożyła do drugiej ręki.
— Pan do nas?
— N-nnie.
To gdzie mógł tędy przechodzić?
— Jak?! Jak było? W lewo pan idzie, w prawo?
Stanęli w miejscu. Garnitur miał nowy, w pepitkę, tors nieco rozsadzał wiotki materiał i spod pach promieniście wystąpiły fałdy, w ręce trzymał książkę. Był już półpodróżnikiem, półfreibaronem. Wszystko to być może jej się wydało. Na okładce francuskiej książki rozpoznała reprodukcję Fragonarda. Dużo miał do powiedzenia, gotowe:
— Byłem w Paryżu i Rzymie.
— Rzym?!
Ruszył jak na hasło:
— Paryż, jedno wielkie nie wietrzone mieszkanie, gdzie układają na ulicy wszystko to, co powinno być w domu. Ręce produkują tylko konsumpcję. O pewnej godzinie wszyscy trybują żyłki z mięsa. Potem prasują trykoty, są dwa rodzaje trykotów, żeńskie i męskie. Kraj żyje z napiwków, z napiwków się zbroi, księciu daje się franka za sam tytuł. Wartownik przed Grobem Nieznanego Żołnierza nie bierze purbuaru za to, że stoi.
— W Rzymie? W Rzymie. Był pan? Jak jest w Rzymie? Czy on taki malowniczy jak na obrazach? Chciałam kiedyś pojechać do Rzymu. Goethe był w Rzymie, stąd znam Rzym. I Stendhal. Czytałam niedawno „O miłości”.
— Widziałem się z Marinettim.
— Z Marinettim. Więc panu się powiodło. To dobrze. Muszę być chyba szczęśliwa, skoro nie wiem — roześmiała się — kto to jest Marinetti. U nas cicho. Opowie pan? Jak tam ludzie?...
— Ludzie. Tłum. Ale... Naprawdę jest to garstka... U szczytu myślącego świata stoi kilku ludzi. Nie, nie, nie ci, którzy rządzą. Mówię o tych, którzy myślą. Jest to garstka, a krok dalej czarna otchłań. I tak płyną czasy. Ulicą płynie rzeka. Lecz to nie to, myślę o tych kilku. Gdyby tak pójść i odwiedzić każdego z tych kilku w domu, spojrzeć i stwierdzić, na co są chorzy i jak smutni, bezradni, przygięci w obliczeniach, ile im jeszcze zostało, można by powiesić się na ostatnich z odwiedzanych schodów. Właściwie, jedno jest dobre, że się ich nie podsumowuje razem. Trzasnęłaby pewność, iż cokolwiek istnieje. A tak wydaje nam się, że jest ktoś, kto twardo akceptuje istnienie na ziemi i że w razie pożaru albo kataklizmu wszyscy się do niego zbiegną. Pani sobie wyobraża to wrażenie, gdyby się okazało, że akceptacji nie ma? O tym mówić nie wolno. Ale tłum, o tak, tłum na szczęście jest przekonany, że istnieje. Ci tutaj, w strumieniu, ulica wciąż się spieszy. Codziennie zapala się fajerwerk magnezji, pękają rakiety, parzy się kawę, spadają łuski z ryby. Wciąż idzie się naprzód. Tłum dziewcząt, kobiet, młodych ludzi, pełno tego, aż się iskrzy. Żaglowce, woda niebieska. Byłem w Wenecji. To potęga. Opowiem. Szczęśliwi? Tak, tak, w marszu są szczęśliwi, szczęśliwy, kto na nogach. Ale czas za nimi, jak wszędzie, goni w drewnianych sandałach. Widziałem śmierć na bruku. I ślinę, która już wyciekła z otwartej gęby. Cuchnące ryby. Cudowne jak krople słońca. Wrzask, żeby zagłuszyć. Słyszałem, słyszałem ten stukot drewnianych sandałów. Rozmowy? No cóż, rozmowy... nie miałem żadnych rozmów. Z Marinettim, tak. O tym kiedy indziej. Na razie chciałbym utrzymać dobre wrażenie tej rozmowy. Przywiozłem kilka książek. Nic o nas nie wiedzą. Interesują ich Rosjanie. Histeryczny narodek południa, głupszy od naszych dzieci, chciałby skosztować mroźnego oddechu.
— A żurnale mód?
— Ach, nie, nie, pani Angeliko, gdybym pomyślał, to znaczy, gdybym wiedział.
— Nie zapytałam nawet, co pan pisze?
— To dobrze. Bardzo dobrze. Mam jeden wiersz. Też nie wiem, czy długo będę się nim chwalił.
— Pan się nie zgorszył, że zapytałam o żurnal? Czytam ostatnio znów „Fausta”, ale mi nie idzie.
— Bardzo słusznie. Unikałem rozmów o Dantem.
— Unikał pan.
— Opowiem szczegółowo. Jak pan Filip? Gdy żegnałem...
— Bardzo dobrze. Jedziemy na wycieczkę... Czas mi, czas mi... — odruchowo chciała spojrzeć na zegarek, ale już go nie miała.
Zauważył to. Pożegnała się z nim, nie zaprosiła.
Sam przyszedł.
Ubrany już normalnie. Był czymś zmartwiony.
— Spotkałem pana Filipa.
— Proszę mu to darować.
— Co takiego?
— Zachował się pewno niewłaściwie.
— Był przeuroczy. Szedł z jakimś znajomym.
— Na pewno?
— Pani nie wierzy w urok swego męża?
— Tak, tak — powiedziała szybko. — Jest teraz na okresie próbnym w nadleśnictwie. Jeździ, ma taką pracę, że przysługuje mu dubeltówka. Cieszy się z tego jak dziecko. Obawiam się, że zostanie gajowym. Już się nie wtrącam, nie wchodzę w to, co on robi, a Paweł rzucił gimnazjum, jest na praktyce zawodowej...
— Co pani powie?! — przestraszył się. — W wakacje?
— Załatwił z dyrektorem, pracuje i prędzej, dzięki swemu majstrowi, który się do niego przekonał, doszedł do jakichś drobnych dochodów, niżby się można spodziewać. Ma jeszcze spłacić...
— Spłaci — nie czekał Wereszczyński. — Jest dosyć bezwzględny w egzekwowaniu nawet kwitu od praczki.
Nie rozumiała.
— Ma spłacić kaucję, czyli należność za naukę.
— Nie chciałbym się z tym człowiekiem spotkać w nierównej szansie.
— Wy się nie lubicie — roześmiała się, lecz nie roześmiał się Wereszczyński. Był czymś nadmiernie przejęty. Czy tym, że Paweł został rzemieślnikiem i tym samym stał się człowiekiem wolnym, dorosłym, czy tym, że Filip prawdopodobnie zostanie gajowym i przeniesie się z całą rodziną do gajówki? Czy też tym, że Angelika była coraz bardziej zmęczona?
— Drewniane sandały — dotknęła ręką czoła. — Pan mówi, że śmierć oznaczają. A mnie się śniły niedawno, na bosych nogach. Słyszałam, jak biegły bardzo głośno. Ale nie mogłam ich dojrzeć i tylko słyszałam. Jeszcze raz pana przepraszam za ten żurnal.



Wycieczka

Decyzja zapadła nagle. Paweł wrócił z pracy.
— Jutro, niestety, będę miał wolny dzień — położył w kącie torbę z narzędziami. Odkręcił krany w łazience, żeby się umyć i przebrać:
— Majster jedzie na chrzciny do córki. Opuścił się w pracy. Na początku się starał, prawdopodobnie dla pokazu.
— Zrób to dla mnie! — zawołała Angelika. — Jutro i dni następne ojciec także ma wolne. Coś mu tam nie idzie, nie idzie. Pojedziemy na wycieczkę.
— Dla ciebie to zrobię.
— A więc... jedziemy? Będzie...
— Żeby tylko nie było...
— Będzie wszystko jak najlepiej!
Ogarnął ją entuzjazm. Poszła do pokoju Filipa, wróciła:
— Ucieszył się, że i ty wyraziłeś ochotę.
Chwyciła koszyk i pobiegła do sklepu. Słychać było jej szybkie nogi na schodach. Co kilka dni mówiło się o tej wycieczce, już do znudzenia. Idea wycieczki wyglądała na kpinę. Angelice wydawało się, że w dniu, w którym będzie zrealizowana, wszystko się odwróci.
Nagle wróciła. Blada, zrobiła dwa kroki od drzwi i zaraz usiadła na krześle. Koszyk był pusty, ledwo zdążyła zejść. Paweł smarował kawałek chleba smalcem.
— Słabo? — zapytał. Nie chciał jej płoszyć: — Zrobiło ci się słabo?
— Nie.
— To co? Dowiedziałaś się o czymś? — wychylił się znad stołu.
— Czego miałam się dowiedzieć? — zapytała z łagodną nutką poirytowania. Popatrzyła na Pawła: — Zrobiło mi się zwyczajnie słabo.
— Spotkałaś kogoś?
— O co ty pytasz? — popatrzyła z lękiem. Tak jakby była przekonana, że myśli na pewno można odczytywać.
— Nie wiem.
— Co ty mówisz? Co ty wygadujesz? Siądź tu bliżej. — Nie odwróciła głowy ku niemu: — Niech cię widzę.
Przeniósł się z kromką chleba na stołeczek, który przesunął nogą. Już oprzytomniała.
— Jesteś człowiekiem domyślnym — powiedziała z nutką ironii. — Ach, jaki ty jesteś wspaniale domyślny. A mnie nic takiego się nie stało. Zaraz przejdzie.
— Masz jakąś tajemnicę. — Przestał jeść chleb, tak jak był nauczony, żeby nie jeść, gdy się rozmawia.
Potrząsnęła radośnie głową i roześmiała się:
— Podejrzliwość twoja... Każdy ma. Dużo tajemnic... Ja także. I ojciec twój także. Wszyscy mamy.
— Ja nie — trzymał kromkę w dwóch palcach.
— Bo ty jesteś szczęśliwy... No tak.
Popatrzyła na jego krótkie palce, już ponacinane blachą.
— Są to tajemnice... — powiedziała ciszej — nic nie warte... smutne. Były już, przeszły. Pomyśl — powiedziała w smutnym, łagodnym porywie, jak do człowieka równorzędnego — te wszystkie wielkie tajemnice... ważne kiedyś słowa, listy... sypią się w proch. Leżą na dnie starej szafy. Wygarniają je potem handlarze starzyzną. Do śmiecia, na wóz. I na to już nie ma rady. Nic więcej nie da się z tym zrobić. Tak jak nie można niczego wskrzesić. Ani jednej chwili. I jakie to wielkie szczęście!
— Miałabyś trochę racji — rzekł spokojnie. — Weszliśmy wczoraj z majstrem na strych kościoła Panny Marii. Okazał się zamieszkały przez gołębie. Pół metra warstwy guana. W tym guanie kości gołębi zdechłych ze starości, w tych kościach gniazda młodych. I w tym potwornym fetorze latały młode, zdychały stare, wylatywały i wlatywały średnie, walały się skorupy jaj, przemieszane z gipsowym łajnem. Gdy na to popatrzeć od drzwi, nie wiadomo było, gdzie co żyje, gdzie co nie żyje, i trzeba było szpadlem przekopać przejście do okienka w dachu.
— Co ty powiesz? — wykrzywiła wargi. Nie lubiła takich opisów. — Widzisz... Przykład masz spod ręki. Gdybyś tam nie wszedł, tobyś nie uwierzył.
Gdy opowiadał, cały czas bacznie mu się przyglądała. Słuchała jego słów.
— Tajemnice, tajemnice... — powiedziała jakby weselej i okręciła się na krześle. Schodził już z jej twarzy piołunek przestrachu: — Zdradzę ci jedną — rzekła unosząc dłoń, jakby w niej coś trzymała — i niech to będzie... prezent. Na twoje urodziny. Skończysz niedługo lat piętnaście. Nic innego dla ciebie nie mam. Jesteś przecież dorosły.
— Słucham.
— „Nie wiedzieć”.
O! — pomyślał — jeżeli Angelika występuje z uwagami natury filozoficznej, musi być już bardzo niedobrze. I z takim impetem!
— To jest cała tajemnica — powiedziała — żeby czegoś jednak nie wiedzieć. Część prawdy musi być nieznana.
— Jakże ja mam to rozumieć?
Rozumiał i domyślał się idei tej ucieczki.
— Wymaga tego delikatność wobec świata. Wiesz o tym? Delikatność wobec okrucieństwa.
— Nie wiem.
— Wobec okrucieństwa naszego życia. Tylko prostacy... — wyjęła chusteczkę z kieszeni i zatrzymała ją w ręce. Znów odezwały się w niej nerwy: —...gonią za bezwzględną wiedzą i ufają tej wiedzy. A potem chodzą struci. Nie wiesz tego?
— Wiem.
Siedziała na białym krzesełku, założyła nogę na nogę i huśtała nogą, jakby to, co mówiła, było wesołe, nagle wesołe:
— Skąd ty możesz wiedzieć?
No, no — pomyślał — Angeliko... Angeliko!
— Więc powiadam ci — przyłożyła chusteczkę do czoła, bez potrzeby — nie trzeba doszukiwać się wszystkich motywów. Niech jeden wystarczy, ten najprostszy. Nauczył mnie mój ojciec, pastor, że filozofia przetrwania życia polega na tym, żeby, idąc ciemnym, bronić się, i żeby poprzez samego siebie, poprzez własną jasność, przez miłość do ludzi, nawet podłych, a którzy ostatecznie nie są aż tak podli, widzieć miejsca jaśniejsze. I nie dać się namówić na prostacką trzeźwość... Nie zrobić ani kroku w ciemność. Jeżeli więc wyobrażasz sobie kogoś człowiekiem wspaniałym, zostań przy tym. Dla własnego dobra. Choćby okazał się niegodnym, a nawet... łajdakiem — spojrzała: — Nic, nic. Tak tylko powiedziałam... Dla ogólnego przykładu. Nie odstępować od swych wyobrażeń, to znaczy być między ludźmi. A czy może spotkać cię coś więcej? Przekonasz się, że nie. Patrzysz na mnie zdumiony... Tak, tak. Powiem ci. Czemu nie miałabym powiedzieć? Spotkałam dzisiaj kogoś, kogo nigdy w życiu nie chciałabym spotkać. To wszystko. Tak! Nie widział mnie, nie widział mnie, zniknęłam mu z oczu. Niczego się nie boję.
Wstała i niespodziewanie stała się gniewna. Wzięła koszyk, poprawiła w nim papier, który miała przygotowany na produkty, poszła, ale będąc już w drzwiach zatrzymała się i popatrzyła na Pawła.
Udał, że tego nie widzi.
Wróciła ze schodów:
— Mam jeszcze czas — powiedziała równie nieoczekiwanie.
I stanęła przy oknie.
Stała tak i patrzyła przed siebie.
Paweł podszedł do drugiego okna i wysunął blaszaną szufladkę do zbierania wody w czasie ulewy. Miał tam gwoździe. Potrzebne mu były do umocowania przewracającej się etażerki.
Angelika stała i patrzyła. Dostrzegł, jak się w pewnym momencie cofnęła. Widział jej nogę gotową jakby do ucieczki. Ale tam za oknem nie było nic. Na wodzie świeciło wielkie, czerwone słońce. Przesuwał się stateczek wzdłuż drugiego brzegu. I dymił. Od miasta szło gorąco.
Piece, jakie się tworzą między domami i w wysokich podwórzach, oddychają żarem. Gdy jest bliżej wieczoru, piece te podgrzewają powietrze i doprowadzają z powrotem do stanu bezpowietrznego. Dopiero nocą przychodzi zapach lasu i woda go zatrzymuje.
— Dzień na wycieczkę będzie idealny... — powiedział.
Nie słyszała. W poprzek nurtu płynęła żaglówka.
Zdecydowała się wreszcie, wzięła koszyk i wyszła.
Upłynęły chwile. Z gwoździami w dłoni został przy stole. Myślałczasem, że on jeden stanął na straży honoru domu. Myślał o tym i w tej chwili.
Z dołu usłyszał jakiś głos, podszedł do okna. Nikogo nie było. Dzień przypominał blachę.
Na roziskrzonej wodzie kołysała się łódź pod żaglem. W świetlistej łunie popołudnia przesuwała się wolno do kamiennego brzegu. Na przechylonej burcie siedział otyły marynarz, niebieski tyłek zwisał mu tuż nad pianą rozpruwanej wody. Chłopiec w żółtej czapeczce kierował sterem, czapeczka strzelała dzikim blaskiem jak odprysk płonącej siarki.
Wychylił się w prawo. Na wyślizganym i tłustym od słońca bruku stał Wereszczyński. Widocznie co dopiero nadszedł z drugiej strony. Rozmawiał z jakimś nieznanym mężczyzną. Pożegnali się, obcy właśnie odchodził i przechodząc spojrzał w górę. Paweł odruchowo schował się za firankę. Wydało mu się przez sekundę, że twarz nieznajomego jest mu znana.
Nie mogła być znana, była zupełnie obca. A jednak uległ podobnemu wrażeniu jak wtedy, gdy był u praczki i gdy odnalazł w niej odbicie gestów Wereszczyńskiego.
To, co zobaczył teraz, było zupełnie czym innym. Zobaczył — chociaż, trzeźwo myśląc, nie mógł tego zobaczyć — zobaczył gesty kogoś, kogo nazywał człowiekiem mrozu. Zręczność i odmierzone kroki, sprężystość, chłód — cechy przypisywane zazwyczaj tak nielicznym ludziom. Zobaczył własne gesty.
Człowiekiem mrozu był dla niego ktoś, kto przerąbywał krę, ratował rozbitków, a sam ginął z toporkiem przymarzniętym do dłoni.
Odezwały się kroki na schodach, przyszedł Wereszczyński. Zapytał o Angelikę, miał „ważną sprawę”. Uśmiechnął się, nie wiedział, co dalej mówić.
— Ważną — powtórzył Paweł. — Proszę poczekać. Poszła do sklepu z warzywami po marchew.
Skąd przyszła mu do głowy ta marchew? Być może chciał fałszywie poinformować. Choć to, co powiedział, było zupełnym głupstwem.
— Ach, marchew, marchew — żachnął się Wereszczyński: — Co słychać?
— Nic — odpowiedział urażony Paweł. — Za kilka dni skończę piętnaście lat.
Gdy już to powiedział, spostrzegł, że niepotrzebnie.
— Kiedy?
— Za kilka. — I sam nie wiedział, czemu się zaczerwienił.
Zauważył to Wereszczyński. Paweł zaczerwienił się jeszcze bardziej i postanowił być nieuprzejmy.
— No cóż — rzekł Wereszczyński z lekkim i prawie frywolnym westchnieniem — nie twoja w tym wina.
Nie moja wina — pomyślał zdziwiony Paweł — nie moja, że się urodziłem?
— A dlaczego? — zapytał. — Nie! — — cofnął pytanie: — Chciałem pana o coś innego zapytać.
— Proszę cię.
— Pytanie będzie — przeciągnął chwilę — może kłopotliwe.
— Kłopotliwe? Słucham.
— Dlaczego pan źle wpływa na moją matkę? Gdy z panem rozmawia, jest potem zdenerwowana.
— Ze mną?
Sformułowanie było nagłe i brutalne. Widać, że w pierwszej chwili nie był w stanie zareagować.
— Tak ci się wydaje — odpowiedział. Usiadł na krześle pod oknem. Po chwili milczenia dodał:
— Gdy w domu nie ma nikogo, elementarnym twoim obowiązkiem jest pełnić funkcję uprzejmego gospodarza.
— Czym mogę służyć? — zapytał Paweł.
Zerwał się z krzesła i wyszedł.
Wróciła Angelika. Zdziwiła się, że zastała Wereszczyńskiego:
— To pan? — powiedziała z uśmiechem. — Tak, tak, pomyślałam o panu przed chwilą, że jest pan szowinistą — skróciła uśmiech. — Albo pan sobie ze mnie zażartował? Żebym się miała z pyszna, prowincjonalna, albo żeby mnie pocieszyć, nie byłam tam, nie będę, więc pan mi ułatwił. A ja panu dziękuję — rzekła bez uśmiechu. Czuła, jak po raz pierwszy wystąpiła przeciw niemu, a w jego osobie przeciw wszystkim wszechwiedzącym, grymaśnym, zatruwającym, ludziom bez wiary; jeszcze jedno słowo, a powiedzieć by: bez czci. Nie podobało jej się dzisiaj, nagle przestało się podobać. Wiązała to z nagłym postanowieniem, aby przekroczyć wszystkie granice poświęcenia, wcale nie delektując się tym określeniem. Postanowiła pójść i prosić o pracę tam, gdzie jej powiedziano: „gdyby to pani”... W nocy, gdy wszyscy spali, wstawała i siedziała bezczynnie przy oknie. Znudziła ją ta straszna cisza; wiedziała, że nie przetrwają kryzysu, wydała dużo pieniędzy, a potem będzie już nic. Wesołe chwile, weselsze są tylko tłuczeniem szkła. Ile jeszcze zostało do stłuczenia? Ofensywę zaczynała na wszystkich frontach. Dziś, dzisiaj właśnie.
— Jak można — powiedziała — o wielkich kulturach, z których żyjemy, tak mówić, jak pan powiedział? O bohaterskim narodzie francuskim...
Czekał na to jej powiedzenie i miał odpowiedź, zaczepną. Może wczoraj by ją przyjęła, dzisiaj nic się jej nie podobało.
— Nie jest pani dzisiaj skłonna dobrze rozumieć — rzekł spokojnie. — Może to taki dzień? Rano mówię o Francuzach: „taksówkami na front”... Nic pani nie zrozumiała, znam ludzi, którzy byliby zachwyceni. Wieczorem inaczej, na przykład: „Verlaine”. I padam na kolana.
— Taki widocznie dzisiaj dzień... — pobiegła do kuchni, zaniosła koszyk i wróciła:
— Jest smutno. Zdenerwowałam się bez powodu. Wszyscy się dzisiaj obrażają. O coś chciałam zapytać...
— Już mnie spotkały przykrości.
— Otóż to!
— Każdego, kto wraca, to samo spotyka. Już mnie odsądzili. Pod moją nieobecność w wierszach moich znaleziono tylko podobieństwo. Powiedzmy do... Verlaine’a.
— Kto znalazł?
— Powitano mnie personalnym atakiem. A może trzeba personalnie atakować? Każdy ma swoje grzechy. A może trzeba je wyciągać?
— Chciałam pana o coś zapytać... — przerwała nagle.
— Ja też. W formie porady. Pani mnie kiedyś, muszę przyznać, natchnęła.
— Ja?
— Tak. Zdecydowałem się kontynuować moją rozprawę, którą kiedyś zacząłem pisać. Poczynając od stanu dobrej irytacji. Przeczytałem kilka tomów o treści filozoficznej. Pani, właśnie pani zapytała mnie kiedyś w sprawie pana Filipa. Więc postanowiłem jak gdyby zamiast niego wyrazić coś, co aż się prosi o wyrażenie...
— Pamiętam, zapytałam tak niefortunnie...
— Pytanie jednak zostało. Pozwoli zatem pani, że ja odpowiem.
— Pozwolę.
— Chyba że nie ma pani czasu.
— Mam, mam.
Patrzyła na niego. W niepowodzeniach, jakie przedstawił przed chwilą, brzmiała jakaś przechwałka, radość, samooskarżenie, przyjemność sławy atakowanego.
Walczyła jak ze snem, myślała o głupstwach. Kupiła dwie niewielkie kury, było to za dużo. Myślała, czy nie zapomniała o czymś ważnym na jutro. Należało udawać, że się słucha, i słuchać tak, żeby wiedzieć, o czym mówi. W łazience huczała woda, kąpał się Paweł. Wereszczyński, wyjątkowo dziś uciążliwy — skrzywdzony Wereszczyński — snuł i kładł jej w głowę. Nie przeczytała ani jednego jego wiersza. Strach ją oblatywał, że kiedyś zapyta. Myślała czym by przerwać, odwrócić, wyłączyć go i pożegnać.
Nadszedł moment, że należało udowodnić swój udział.
— A może panią nudzi? — uprzedził.
— Nigdy w życiu.
— ...Połączę moją „Teorię”, o której kiedyś pani wspomniałem...
— Tak, tak.
— Z tym nowym spojrzeniem. Z którego chcę wyciągnąć wnioski.
— Oczywiście.
— Tak! — zgodził się: — Nie jest to jednak oczywiste.
Dlaczego mnie akurat to wszystko w głowę wkłada? — myślała.
— I tutaj zaświtała mi myśl, jak już wspomniałem... Myśl perfidna...
Wstał, zaczął spacerować. Zniknął jej z oczu. Znów się pokazał:
— ...W dziełach współczesnych, które się. mienią poznawczymi, widoczny jest już tylko obcas autora wchodzącego do własnej skorupy. Na obszarach przeznaczonych od dawien dawna do myślenia odbywa się tragiczne polowanie. W którym zdobyczą jest już tylko myśliwy. To on jedynie pali sobie w łeb, zwierzęta zostają. Wtedy się mówi, że zwierząt nie ma. Ot i poznawczość skończona. Nie ma innego przedmiotu rozważań. Rozrosło się tylko „Ja”. Rośnie coraz wspanialszy egocentryzm. I obwarowania, egocentryzmowi do pomocy. Coraz większa powaga. Nigdy jej nie brakowało. Wstyd wymknął się po cichu i mieszka w suterenie. Im bliżej tego „Ja”, tym tragiczniej. Im bliżej egoizmu, tym smutniej. Gra sama w sobie jest szlachetna, dyscyplina rozważań wielka, język godny pozazdroszczenia. W swej wypreparowanej ścisłości. Właściwie gra się tam już tylko suchymi kosteczkami, preparatami słownymi, przecinkami, odbiciem kieszonkowego lusterka. I to jest najpiękniejsze w świecie — spacerował. — Ma też w sobie godność partii warcabów, rozegranej na przystanku stacji przelotowej, przy mrozie równym absolutnemu zeru. Człowiek może być z siebie dumny, że tak się zamknął, że się zmieścił w tyglu. I że zostały mu tylko dwa wolne palce do podkręcania płomyka pod tyglem. Stan chorobliwy, hipochondria filozofii dochodzi do szczytu. Zaczynają się zastanowienia, czy obecność drugiego człowieka nie szkodzi pierwszemu? Hipochondryk dochodzi wreszcie do przekonania o szkodliwości szklanki wody. A ja... — przestał spacerować, usiadł.
Nie rozumiała, bo nie była w stanie podążać i nie chciała. Nagle coś niejasnego zaczęła pojmować. Wyraz twarzy miał przykry. Ze też do niej musiał się z tym wybrać. Wyraz twarzy miał podobny do kogoś, kto podważa. Podważa jeden brzeg rozciętej skóry i wie, że robi dobrze przed założeniem opatrunku, ale czy musi aż tak podważać i taki sprawiać ból? Czuła w jego zamiarach intencję dotkliwości. Wszystko było niejasne; zapowiedział perfidię, mówił ogólnikowo, ale w poczciwej twarzy o „cukierniczej głowie” ...Czy twarz ma głowę? — pomyślała nagle, żeby się obronić.
— Tknęło mnie: uśmiech, męska postawa ironii człowieka wystawionego na śmierć, który znajduje w sobie siłę, aby rozebrać powagę doszczętnie. Nie będzie to parodia, zastrzegam, prędzej autoironia, śmieszność udowodniona w granicach li tylko możliwych, nic dalej, determinacja, System, który podporządkuje wszystkie zjawiska tragiczne ironii i jak gałganek wydobędzie zimny połysk ze starego żelaza, wbijając je dobrowolnie w serce.
— Niech pan tego nie robi — włączyła się nagle. — Nie, nie! Niech pan nie psuje. Pan chce wyśmiać. Pan chce coś wydrwić.
— Uchowaj Boże, nie parodia!
— Nie, nie.
— Nie szyderstwo.
— Nie, nie! Ja tego nie chcę!
— Determinizm, tak. Lecz pełny poczucia bohaterstwa. Zlekceważenie lęku.
— Wyjdzie z tego co? Co wyjdzie?...Drwina. Ludzie nie żyją po to, żeby z nich zadrwić. Nie, nie, nie chcę tego słuchać.
— Targuje się pani ze mną — patrzył zdumiony — a ja jeszcze sam ledwo się zbieram... Nie powiedziałem jeszcze wstępu... Zawsze pani była lękliwa.
— Ja? Przedtem mówił pan inaczej. Dziś znów inaczej... Lękliwa?
— Że też zawsze, cokolwiek spróbuję zreferować, taki mnie los spotyka. Jest pani lękliwa.
— Niczego się nie boję.
— Wiem, że się pani nie boi. Nie wiem tylko... i proszę mi wybaczyć, iż robię tę próbę... nie wiem, czy to nazwisko coś pani powie? Spotkałem dzisiaj Butlera. Szedł sobie, jakby czas nie istniał... Bledszy tylko.
— Na litość boską... — szepnęła, patrząc osłupiała na Wereszczyńskiego.
— Pan go spotkał? Nic on mnie nie obchodzi.
Kara? Za nieuwagę? Za opozycję? Nagły cios. Za niedocenienie? I to on się zdobył? Wszystkie „peany” musiały mieć stronę odwrotną. Tego się spodziewała... — Myślała szybko, jedna myśl wydawała z siebie szczątkową drugą, odwróconą swym wnętrzem od tematu zasadniczego, od strasznej tajemnicy przeszłości. O której nie mógł wiedzieć. Mógł tylko przeczuwać...
— Dopytywał się o panią. Zna adres.
— Pan mu dał!
— Skądże! A gdybym...
— Też go widziałam. Z daleka. Jest to typ...
— Siedział w więzieniu...
— Wiem.
— Typ, to prawda. Pani sobie może nie życzy rozmowy o nim? — usiadł.
— Ależ dlaczego? Proszę, proszę, w tamtych czasach znało się różnych ludzi. Dlatego odruchowo się przestraszyłam.
— Gdybym wiedział, nie dawałbym adresu.
— Więc pan mu dał!
— Nie miałem powodów nie dawać.
— To niechże, skoro pan taki dobry, powie mu, żeby tu nigdy nie przychodził.
— Powiedział: romantyczna, wielka... O pani powiedział. Życie to nie jest pociąg, to są dwa pociągi, mijające się w biegu.
— Przepięknie powiedział. To nie on, to pan powiedział. Na niego i to byłoby za dużo. A pan się nie wysilił.
— To ja powiedziałem.
— Po co? Chce się pan nade mną znęcać?
Wstał. Bardzo się zakłopotał:
— Najmocniej przepraszam.
— Źle zobaczyłam pana dzisiaj. Może to moja wina.
Wykrzywił boleśnie twarz, stał jak zdruzgotany.
— No nic. Już nic — pocieszyła. — Mam trochę na jutro roboty.
Wyprosiła go po raz pierwszy.

Poszła późno spać, wstała wcześniej niż zwykle. Pierwsza z wszystkich skoczyła do okna. Było niewyraźnie, ciemno, powietrze wypukłe. Spod dna tego powietrza próbowała odgadnąć zasiane dzwoneczki słońca. Czy ono będzie? Tam po drugiej stronie rzeki musiało już być przygotowane.
Wyszła jak najwcześniej po mleko. W domu z bzami jeszcze mleka nie było, czekała i czekanie pochłonęło minuty.
Gdy wracała, w drodze — niebo już coś pierwszego tknęło. Na dobre czy złe? Znaki dobre obracają się w ołów. Kiosk był otwarty, wzięła trzy butelki piwa. Ktoś wczesny — pił przed wschodem, kończył drugą butelkę, stał zgięty w półmroku. Porcelanowy korek na splecionym drucie stuknął o szyjkę butelki. Ręce były drewniane, reszta z banknotu, którą niewidoczny sprzedawca wydał z wnętrza kiosku, była zimna jak z lodu, wróżyła pogodę.
Zbierała znaki.
Obcasy butów zahuczały w pustych ulicach. Wyjechał biały wóz z mlekiem, z dzwonem przy koźle. Potężny zad konia złapał pierwsze blaski słońca. Strzeliło poziomo po dachach z drutami.
Pędziła z butelkami, czuła się w misji. Jedynie ta misja ją akceptowała. Nawet zgubne butelki także akceptowały.
Przyspieszyła kroku. Mgły posuwiście odchodziły nad rzekę, podcinane zimnym woskiem posadzki.
Weszła na schody. Filip i Paweł dawno byli już na nogach. Filip robił rumor jak zawsze, Więcej hałasu niż celowych czynności.
— Czemu tak późno? — przywitał.
Wyjął butelki z jej rąk, był już ubrany, w kurtce. Poszedł z piwem do siebie:
— No co? — zapytał odchodząc. Nie wymagało to odpowiedzi.
Po chwili wrócił. W doskonałym humorze. W białej czapeczce na głowie, gotowy do podróży. Przyspieszał wszystkich. Angelika podniosła dla próby koszyk, był przyjemnie ciężki, wszystko w nim prawidłowo osiadło, kury poprzez wiklinę były jeszcze ciepłe.
— Nie trzeba śniadania — powiedział Filip.
Paweł wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Angeliką, Angelika nie przyjęła tego znaku. Zapytała Filipa o kierunek wycieczki.
W odpowiedzi wzmógł pośpiech:
— Czas nam ucieka.
— Robiłam, co mogłam.
I tak już wyjście z domu nosiło cechy ucieczki.
Zbiegli po schodach.
— Co to? — zapytał nagle Filip.
— Siatka na motyle — odpowiedział Paweł.
— Oszalałeś? Ani kroku! Dwa kroki przede mną.
— Jest mi potrzebny motyl.
— Zostaw — poprosiła cicho Angelika. Już pobladła. — Odnieś. Bardzo cię proszę — powiedziała jeszcze ciszej.
Paweł zawahał się, nastroszył i usłuchał. Pobiegł, wrócił bez siatki; poszli.
— To było szlachetne — powiedział Filip. — Szlachetne z twojej strony. Motyla złapiemy i bez tego. A potem go na szpilę.
Paweł spojrzał na Angelikę. Nie widziała go w ogóle, wyrywała się z koszykiem do przodu.
Przy pierwszym kiosku Filip przeprosił na chwilę, żeby wypić jeszcze jedno piwo:
— Przepłukać motyla.
— Lepiej — szepnęła Angelika do Pawła — bo zapomni.
Nawet przez moment wyglądało, że wda się w rozmowę z jakimś przygodnym facetem przy kiosku. Ale poniechał faceta. Chociaż ten szedł za nim jeszcze kilka kroków. Widocznie założył w nim jakąś trzepoczącą motylą treść, taką, jaką między sobą potrafią założyć pijący.
Znów przyspieszył, wziął kosz z rąk Angeliki.
Myślała, że pojadą w stronę lasu pociągiem. Tymczasem zapowiedział, że za miastem przeprawią się łodzią na drugi brzeg rzeki. I tam dopiero wytyczy dalszą drogę.
Gdy zaświeciło pierwsze większe słońce, byli już daleko. Poranny chłód minął, powietrze robiło się cieplejsze od nich samych. Filip wziął Angelikę pod rękę:
— No i co? — zapytał. — Prawda?
Co on miał na myśli — myślała — gdy powiedział, że to było szlachetne?
Paweł szedł serio, przypominał turystę, który zwiedza. Zaglądał w podwórza, patrzył na szyldy, odczytywał, niektóre jak gdyby go niepokoiły, inne zastanawiały.
Filip uparł się i zmusił, aby przeszli cudzym ogrodem w stronę rzeki. Udało się, trafili na puste pole, wygon, piasek, a potem weszli w wiklinę.
Wiklina robiła się coraz bardziej gęsta, zawiła, ścieżka wiła się w zieloną ciemność, kluczyła, na dnie były kałuże, śliskie, witki biły po oczach, zatrzymywały, trzeba się było przedzierać, ugięte gałęzie biły na oślep. Angelika śmiała się z tego, zaczęły się okrzyki i ratowania kosza, przypominało to walkę pełną zielonej grozy i piętrzącego się miłego niebezpieczeństwa.
— Nie bardzo rozumiem — zaczął się niepokoić Paweł — jak my się stąd przedostaniemy na drugi brzeg?
— Zdaj się na ojca — powiedziała Angelika.
Ścieżka zbiegła w dół i zakończyła się wodą.
— Rzeczywiście — zdziwił się Paweł.
Na dnie wody leżała łódź.
Była trochę wrośnięta, ale przecież robiła wrażenie używanej — jakby przez przemytników. Na dnie łódki leżał jakiś gałgan i garnek do czerpania wody. Była mocno nieszczelna. Wzdłuż położone było wiosło, więc do użycia. Choć jednym bokiem bardzo przechylona, jak skorupa kasztanu, który spadł i znalazł swe miejsce w ziemi.
Paweł zatrzymał się w odległości, gotowy na rozkaz, co dalej? Filip bez zastanowienia wprost z marszu wskoczył na łódkę i wyciągnął rękę do Angeliki. Wziął od niej koszyk, nogą usunął gałgan, wyrzucając go za burtę, zdjął kurtkę, położył na ławeczce, pomógł Angelice wskoczyć, posadził ją na ławce, skinął na Pawła. Zdjął buty, podkasał nogawki, gdy Paweł usiadł zepchnął łódkę.
Zgrzytnęła jak przesunięte po piasku pudło, niepewne siebie w swych suchych ramionach. Wzięła pod siebie wodę. Zawisła na wodzie. Kilka chybnięć krańcowych i już miała pod sobą ten kryształowy sztyft, punkcik, który niesie i kręci jak igiełką busoli. Ciężar ulotnił się, cuch zielenizny zniknął, pociągnęła woda, kilka pustych uderzeń wiosłem o wikliny i płynęli. Angelika się przeżegnała. Pójdziemy na dno, pomyślała, czy jest ktoś w pobliżu? — koszyk wypłynie.
Filip stojąc jak przewoźnik zmierzył przestrzeń. Usiadł, zaczął wiosłować. Za ścianą zieleni ukazała się rzeka. Przestrzeń rozlana w słońcu szeroko i bez granic. Zaszeleściły o burtę ostatnie szabelki tataraków i listki wodne o dokładnym kształcie strzały. Paweł wziął się natychmiast do czerpania wody, która pokryła dno łódki świeżym źródełkiem.
Filip komentował ten brak granic i rozmiar przestrzeni. Już w wiklinie zaczął mówić. Czego on tam już nie mówił? To, co mówił, mogłoby być źle rozumiane, gdyby nie mieć zdolności rozumienia trochę wyższej niż jeden do jeden, wyższej niż: rzeczywistość równa się rzeczywistość — która to niezdolność zdarza się ludziom ulepionym z gliny nie wypalonej, bez polewy — ludziom serio. Filip bredził. W jego szalonym komentarzu przyroda stanowiła mafię. Człowiek był ofiarą, jak trzmiel w rosiczce: nie ma trzmiela bez rosiczki. Opowiadał „niestworzone rzeczy” i sam je w rozpętanej wyobraźni stwarzał. Wyglądało to, słuchając, że jest bardzo niezadowolony. Paweł, przygarbiony nad garnkiem, gotów był uwierzyć. Angelika ukradkiem go spokoiła: nic, nic, jest wszystko bardzo dobrze. Jeżeli nie utoniemy.
Bardziej od wody bała się, żeby nie wyniknęła z tego jakaś naukowa kontrowersja.
Ukazała się łódź, wielka łódź, wypełniona po brzegi ludźmi. Od długiej chwili musiała już płynąć i przysłonięta cyplem, od którego odbiła, nie była widoczna. Także kierowała się na drugi brzeg.
Niespodziewanie zaczęła się do nich zbliżać, schodząc jak gdyby z kursu. Wszystkie twarze z tej łodzi zwrócone były w ich stronę. Filip nie zwracał uwagi i wiosłował. Angelika poprawiła słomkowy kapelusz, który wzięła od słońca, i odruchowo obciągnęła suknię. Paweł poczerwieniał z gniewu, że jest w tak beznadziejnej sytuacji nad garnkiem. Łódź, wciąż tracąc kierunek albo omijając mieliznę, zbliżała się skosem do nich. Załadowana była ciężko, kilkanaście dziewcząt, dwóch mężczyzn w ciemnych garniturach i przewoźnik. Dziewczęta miały chustki na głowie, koszyki w rękach i narzędzia do pracy w polu, przeprawiały się widocznie na przeciwległe grunty. Słońce oświetlało z prawej strony łódź Filipa, tamte twarze prószyły się, zacienione, blaskiem. Milczenie tamtej łodzi i ciche zbliżanie się miało w sobie coś z demonstracji okrętu wojennego. Oby Filip nerwowo wytrzymał. Angelika przez powietrze czuła, że intencje są milcząco zaczepne. Widziała, jak ktoś pokazał na nich — może Filip przyciągał swą powagą i niezależnością? Milczących przeciwników było ponad dwudziestu.
Przybliżenie rosło, duża łódź zrównywała się z ich łodzią. Towarzyszyła, defilowała u boku, w bezwzględnej ciszy. Cisza stała się nieznośna. Łódź zaczęła wyprzedzać, głowy w defiladzie wolniutko ruszyły do przodu.
Filip wiosłował i nawet nie zerknął. Tak jakby byli sami. Wszystkie tamte oczy, płynąc, patrzyły. Najpierw przejeżdżały spojrzeniem po Angelice. Poważne i nie wytrzymujące powagi. Kłuł się uśmieszek. Siedziała sztywno, w jasnej sukni, wcale pięknej, wiatr furkotał, toczył falbankami wokoło ramienia i niczego takiego nie dokonywał. Filip był w porządku. Rodzina mogła się składać z trzech osób. W zagrożonej łodzi. Wyśmiewność? Drażnienie indyka? Trzymała koszyk na kolanach, słońce padało w jej twarz, wytrzymywała słońce, Paweł pracował jak potępieniec. Odwrócił się plecami. Te plecy... Czy słusznie? W tej chwili Filip trafił na rwący strumień nurtu i zamiast się oddalić, mimo woli jeszcze się przybliżył.
Wielka łódź, wypełniona do granic ostatniego ryzyka, majestatycznie płynęła. Burta i tuż, tuż woda, brzeg w brzeg, ciężkie tyłki dziewcząt zwisały tuż nad wadą, ale jej nie dotykały.
Nadpływając zaczęły się wyróżniać. Najpierw jedna. Twarz miała jak cynamon potłuczony młoteczkiem, zaczepną, oczy cukrowobiałe, policzki rozjarzone jak blacha. Potem druga. Z kosmykiem włosów okalających policzek i skośnymi, pustymi oczami, wydrążonymi blaskiem. Nadchodziła trzecia, z włosami spod chusteczki i zmarszczonym szyderczo nosem. Czwarta o twarzy jak dynia, na dyni perłowa wysypka ze szklanych kropelek. Oczy uciekły ku uszom i z tego kąta oświetlały skórę i perełki. Rozweselony kosmyk spod chustki latał po czole. Wszystkie patrzyły nieruchomo, bezkarnie, uśmieszek przesuwał się wzdłuż jak dym od ust do ust, jednym pociągnięciem. Cel oczu w ostatniej chwili, gdy już było najbliżej, omijał Angelikę, trafiał w Filipa. W jego powagę. W co jeszcze? Czy miał jakiś defekt?
Filipowi nagle coś nie poszło i łódka odwróciła się prawie sztorcem ku dużej. Lecz zaraz wyrównał. Chichot podobny do syknięcia uniósł się w powietrzu i poszedł gasnącym echem przez wszystkie cielska. Filip majestatycznie nadrobił wiosłami. Walczył z przeciwnością prądu. Angelika uniosła rękę do ronda kapelusza, Paweł jęknął. Słońce rzucało kropelki na powierzchnię wody, siekając jak deszczyk. Kropelki zdawały się ulatywać z powrotem do słońca, wyrzucane przez płonącą wodę.
Filip zerwał się, odwrócił w tamtą stronę i wrzasnął prosto w twarz jednej:
— No i co?! Milczeć!
Odwrócił się, usiadł i wiosłował dalej.
Łódź duża, biorąc kąt na oddalenie, odpływała w ciszy.
Nikt stamtąd nie powiedział słowa. Chwila grozy minęła. Paweł odetchnął, na dnie łodzi miał sytuację pomyślną. Filip podążał ku brzegowi szybko, dziób łodzi przecinał już wodorosty, kroił lilie, wiaterek leciał nisko i odwracał ich szerokie liście, które od spodu wyglądały jak pakowy papier. Znów ukazały się listki jak strzały i zaraz potem pionowa ścianka brzegu. Przekrojona ziemia, w niej kamyki w czarno-białych kontrastach, jak kostka domina. I plątanina, okropności rosnące spod wody. Jamy, z których mogła się ukazać głowa gada lub czegoś zadziwiającego szpetotą, podwodnymi oczami i zębatą paszczą. Dobili lekko, Filip pomógł wysiąść, uwiązał łódź, pośpiesznie zrobili kilka kroków w głąb lądu, żeby już być na nim.
Filip prowadził dalej, szli wysokim sitowiem.
Tamci już wysiedli, w innym miejscu, i już zniknęli. Już tylko słychać było ich głosy.
Angelika czuła jeszcze w sobie zimny dreszczyk.
Nagle posypał się grad płaskich kamieni.
— Uciekajmy! — krzyknął Filip.
Rzucili się przed siebie. Paweł zasłonił rękoma głowę. Filip biegł ostatni. Ani jeden kamyk nie trafił. Dobiegli pnia drzewa i stanęli za nim. We wściekłych oczach Pawła widniało słowo: wycieczka!
— Co za ludzie — powiedziała szeptem Angelika.
— No i nic — powiedział spokojnie Filip. — Teraz dopiero czeka nas droga. Rozkładamy się tutaj, pod tym dębem. I ruszamy natychmiast po śniadaniu. Angeliko... kto w ciebie kamieniem. Paweł jest głodny. Nie mówiąc o mnie. Ty syta wrażeń. Bardzo was przepraszam.
Podniósł jeden z płaskich kamyków i miał go w dłoni.
— O, tyle to — pokazał otwierając palce. Kamyczek był wielkości średniego guzika.
— Gdyby trafiło w skroń — mruknął Paweł.
— Ba, w skroń! W tym celu są inne urządzenia. Jako mój syn powinieneś wiedzieć.
Angelika szybko wyjęła z kosza serwetę.
— No już, już — powiedział Filip — one nie rzucały po to, żeby w nas trafić.
Przed oczami ciągnęły się pola nieużytków. Słupy jałowców wysokich jak pinie albo jak dolmeny z księżycowej, uciekającej zieloną pustynią nocy. Za dębem sterczały suche badyle jakichś roślin podobnych do malwy, o brązowych łodygach, oplecionych drutem czarnego łyka, i czerwonych, spalonych kwiatów jak papierowe rozetki.
W ściany pobliskich krzaków uderzał wiatr, latał naokoło, robił burzę jak w czuprynie i bielił liście. Wyrwał kilka żółtych i niósł je wolno jak piórka. Trawy same w sobie wytwarzały cienie pełzające i błędne. W górze popiskiwał jastrząb. Usłyszał go Filip. Podniósł oczy w górę spod daszka białej czapeczki:
— O, tam jest, tam, ten punkcik. Widzi nas. Gdybyśmy jedli kanapki z kawiorem, policzyłby ziarenka.
Za plecami w sitowiu wrzało jakieś niespokojne źródło skłóconych ptaków i nagle ucichło.
Wszystkiego tego było za dużo, za dużo, było zbyt niespokojnie i zanadto chwiejnie. Lecz równie dobrze można by niczego nie dostrzec i pomyśleć, że nic się tu nie dzieje.
Paweł pomógł Angelice przy dzieleniu jedzenia, wyrównał obrus. Zobaczył w liściach wąsatego owada o czerwonej łusce skrzydeł.
Zaczęło się jedzenie; nikt się tego nie wstydzi.
Spojrzał na rodziców, panowała cisza. Angelika skończyła rozkładać bufet. Były nawet papierowe serwetki, wszystko przygotowane z najwyższą starannością, dwie kury upieczone na sucho, dla celów wycieczki, pokrojone, chleb z masłem, pomidory, sól. Każdemu na kolana mała serweta. Ciastka kruche w tekturowym pudełku, butelka z lemoniadą na cytrynach. Każdemu wydzieliła porcję.
— No tak. Kto by chciał więcej? — Filip pokazał oczami spod daszka na zielone otoczenie.
Znów zapanowała cisza. Jedząc na wprost siebie, patrzyli na siebie.
Była w tym chwila powagi, ciężkiej i częściowo budzącej smutek: ludzie jedzą. Połykają. Wykonują czynność upokarzającą przez swą powagę i przez swą ulotność, przez konieczność, przez radosną niewolę. Jedzenie się kończy.
— Serwetki i kostki zakopiemy, Paweł — powiedziała Angelika. Wszyscy nagle wstali.
— Skończyły się żarty — powiedział Filip. — Teraz maszerujemy.
Angelika przygotowała następne porcje, na potem, zwinęła bufet i ruszyli.
Szli gęsiego wzdłuż ścieżki, Filip znał drogę tej ścieżki, prowadził i szedł skrótami.
— Czy my nie zbliżamy się z powrotem do miasta?
— Tak, tak — odpowiedział Pawłowi. — Ale to nic nie szkodzi. Wysunął się naprzód, Angelika zrównała się z Pawłem, który niósł koszyk.
— Jest tak — powiedziała — że zacznę starania o pracę dla mnie. Już jest czas ostateczny, rozumiesz?
— Rozumiem. Wszystko rozumiem. A jak ty to zamierzasz? Niełatwa droga.
— Tak, tak, już teraz myślę sobie, co powiem i gdzie pójdę.
— Gdzie?
— Nie chcę zapeszać. Powiem ci, gdy wrócę.
— Tu nie ma się co krępować.
— Tak, tak — ścieżka się zwęziła, więc przepuściła Pawła i poszła za nim, rozmawiali przez plecy. Było to lepiej.
— Trzeba po prostu — powiedział i spojrzał w puste pola. — Mówić trzeba zwyczajnie. Oferujesz siebie, muszą uwierzyć.
— Tak, tak. A jak ty to załatwiłeś?
— Właśnie po prostu.
— Tak, tak, zaufanie... prawda?
— Bezwzględne — znów spojrzał w pola, jakby z nich czerpał.
— Ja nie budzę zaufania. Jestem kobietą. Ze mną inna rozmowa.
— Czyżby? — Chciał się na nią obejrzeć, ale poniechał.
— Tak to jest...
— Nie przesadzajmy.
— Ze mną, niestety, inna rozmowa, początek... oczywiście potem!
— Zacznij od tego: oczywiście. Zresztą źle rozumujesz. Nie trzeba myśleć zawczasu. Idziesz i jesteś. Co chciałabyś robić?
Filip zaczął śpiewać, przestał i zawrócił do nich:
— Boicie się zdechłego lisa?
— Co z tym lisem? — żachnęła się Angelika.
— Przejdziemy przez zagajnik.
— To znaczy, że jesteśmy znów pod miastem.
— Nic nie szkodzi.
— Oczywiście, że nie szkodzi.
Weszli na uprawne pola, pejzaż przechylił się gigantycznie jak olbrzymia misa, która wyniknęła z obrotu ziemi. Na krawędzi skosem świeciło niebo, słońce uciekło wysoko i już zaczynało dotkliwie prażyć.
Ukazały się czerwone, przyziemne mury folwarku. I wielokrotne obory, zamknięte czerwonym, niskim murkiem o różowych dachówkach, liliowych w słońcu. Ogromny, pusty dziedziniec otaczała czarna, spieniona fosa. Okrągłymi otworami rur wylewały się ścieki z obór. Brunatna gnojówka brocząc parowała znad fosy ciepłem i odzierała powietrze do gołego mięsa. Dziki fetor roztaczał swą słodką naturalność. Spopielałe łopiany jak szary papier w martwocie południa zasłaniały skażoną ziemię.
Przyspieszyli kroku, szli brzegiem fosy w stronę lasu.
Weszli w zagajnik. Nie było lisa. Angelika wzięła koszyk z rąk Pawła. Filip potknął się o kamień i zaklął. Angelika potknęła się tak jak i on, o ten sam kamień, i przycisnęła koszyk do siebie.
Las był wysoki, sosnowy, pusty, duszny. Na śliskim igliwiu rozłaziły się nogi, pajęczyna przecinała oczy, perlił się nos w słońcu strzygącym między chudymi gałązkami. W duchocie zgasły falbanki.
Trafili na głuchą polankę. Trawę obsiadły tłuste, złote muchy. Nad koszykiem ukazała się aura drobnych, siekących muszek. Przecięli polankę na skos i weszli w las, jeszcze wyższy. Drzewa były jak kolumny z betonu, wierzchołki tonęły w przepaści nieba. Dotarli do skraju.
— Zapalimy ognisko — powiedział Filip. Przed nimi była zielona łąka, pełna wirujących motyli. Z lasu pociągnęło chłodem, owady uwijały się spokojnie w ciszy.
— Znajomość życia — powiedział niespodziewanie Filip — ...ich sławetna znajomość życia, zna facet kilka płaskich świństw, sam z nadludzkim wysiłkiem zrobił jedno i już znajomość. Zapytajmy najpierw... jakiego życia?... Zapalimy ognisko. Tutaj będzie nasz biwak.
Wziął Pawła i poszedł po suche gałązki.
Angelika została z koszykiem. Wrócili. Filip zabrał się do układania konstrukcji pod ogień, Paweł ułożył z kamieni palenisko. Przygotował żywiczne odłamki kory. Lecz Filip pospieszył. Ledwo zaczął układać drewienka, już przyłożył zapałkę. Zgasła. Zapalił drugą, trzecią, wypalił całą serię. Już tracił cierpliwość. Znów ukazał się mały płomyk i rozpłynął się dymek. Filip jeszcze raz ustawił konstrukcję drewienek i dołożył smolnych, ciężkich gałęzi. Żywica zapaliła się od spodu i zgasła. Dym zjadliwie popłynął w oczy. Konstrukcja usiadła. Filip kopnął to wszystko. Poleciały w powietrze kolanka nałamanych gałęzi i jedno trafiło Angelikę w czoło:
— Nic, nic...
Filip przyskoczył do niej.
— Nic się nie stało — potarła czoło. — Drobiazg.
Zebrali się i poszli dalej.
— Jak to — Filip zabrał z rąk Angeliki koszyk — to ty zamierzasz wziąć posadę w tajemnicy przede mną? Jesteś królową i taką musisz pozostać. Ktoś jeden, niech już ja przepadnę. Chociaż...
Zaczął snuć:
— Wcale nie jest najgorzej... Mam propozycję... — wziął Angelikę pod rękę.
Spostrzegła, że prowadzi teraz nie bez celu i że zdążają do jaru w lesie. Zaczęła sobie przypominać, że w tamtej okolicy jest gospoda.
Z nieba padał żar, wyszli z lasu, szli odsłoniętym polem, ścieżką wśród żyta. Galaretowate ściany zboża mieniły się szklistymi cieniami meduzy. Przypadkowe dotknięcia kłosów były jak uderzenia. Blask ścieżki raził oczy. Najlepiej było je zamknąć. Przystanęli i wypili resztę lemoniady. Filip odzyskał wesołość.
Ścieżka skończyła się otwartą przestrzenią. Schodziła zboczem w dół po żółtopopielatym piasku. Niżej, w kotlinie pełnej zastygłego słońca, była murowana gospoda, z zielonymi, zamkniętymi okiennicami. Jeszcze niżej wysokie sitowie, piasek i jezioro.
Panowała cisza południa. Wokoło nie było nikogo. Spiekota iskrzyła się na klamce. Ogień południa drgał na białych murach, otwór garnka zostawionego pod oknem był czarny jak sadza.
Weszli do środka. Nie było nikogo. Wszystko pootwierane, puste; pierwsza obszerna, niska sala o drewnianym pułapie, z resztkami festonów z gufrowanej bibuły, pachniała szynkwasem i suchą podłogą z desek. Promienie słońca wpadały przez szpary okiennic. Wielki, opuszczony bufet był pusty. Pod ścianą koloru tabaki stał fortepian, otwarty, a na popielniczce jednego ze stolików, przykrytych serwetą w farbkową kratę, tliło się cygaro.
Filip poszedł w głąb sali i otwarł drzwi. Znaleźli się po drugiej stronie domu, tuż nad jeziorem. Wąski pas ziemi wzdłuż różowego muru pokrywała trzcinowa, wytarta mata, przemieszana z gorącym piaskiem. Dwa kroki dalej brzeg się urywał i pionowo pod nogami była już woda.
W wysokich trzcinach grzęzła zmurszała łódka w rdzawym nalocie próchna. Nad próchnem wirowały niebieskie wodne muszki. Na wprost słup białych motyli stał nad przejrzystą wodą, przechylał się w jedną stronę i nagle wyprostowywał. Nie było ani powiewu, ani tchu powietrza. Było tu ciasno, zamknięcie, pociągająco, jasno jak w lampie. Z wody wychylały się żółte, świetliste kwiaty. Kumkała sennie żaba. To dzięki niej pogłębiała się cisza.
— Jak w beczce roztopionej smoły — rzekł Filip.
— Żaby — powiedziała Angelika spoglądając pod stopy. — Czy jest ich tu więcej?
Filip usiadł pod ścianą i zaczął się rozbierać. Zdjął z siebie białą, pocerowaną koszulę, zrzucił buty i spodnie, wstał nagi, w ręce została mu tylko fajka. Począł rozniecać ogień nad fajką i po chwili twarz jego zakryła się kłębem dymu. Usiadł na macie, oparł plecy o ścianę, wyciągnął nogi przed siebie i zanurzył głowę w drgającym ogniu powietrza.
Paweł uniósł koszyk, poszukując skrawka cienia, Angelika poszła za nim.
— Ojciec jest anormalny — szepnął.
— Z czego to wnioskujesz? — zapytała i dała znak, żeby zamilkł.
— Teraz tylko czekać — powiedział — że ktoś tu wejdzie.
Usiadła w kącie, otwarła koszyk, rozłożyła serwetę na kolanach, wydobyła żywność i chciała ją przygotować.
— Angelika! — krzyknął Filip.
Złożyła to wszystko i podeszła do niego.
— Co mi powiesz o tej pogodzie? — zapytał.
Spojrzała na niego bystro.
— Całe moje życie było mierne — powiedział. — Życie łajdacko-mierne. A mierne pod koniec rozrzedza się jeszcze. Wiedzą o tym mierni.
Milczała. Upał uniemożliwiał jej natychmiastową odpowiedź.
— Te moje perspektywy — mówił. — ...Nie wierz temu. Niczemu już nie wierz. Zostań tak, jak jesteś, zostań ze mną.
— O niczym innym nie myślę... To słońce... słońce cię przygnębia... Brak wody. Zaraz się rozejrzę...
— Mam lat...
— Trzydzieści pięć.
— Sześć — poprawił.
— Czy ty jesteś zły na mnie? — usiadła obok.
Paweł zatopił twarz w dłoniach. Tak — pomyślał — ...Boże, chroń mnie przed takim człowiekiem.
Klęknął na macie i pod pozorem, że przygląda się pełzającym robaczkom, zaczął się modlić. Czuł głupotę, śmieszność, a nawet nieporęczność swej bezsilnej sytuacji.
Widział zbliżający się rozrachunek. Słyszał to słowo. To straszne słowo nachodziło go coraz częściej. Zerwał się na nogi. Poza nimi nikogo więcej nie było tu słychać.
Było to niepokojące. Wszystko świadczyło o tym, że ktoś musiał być w tym rozległym domu.
Postanowił lojalnie dać komukolwiek znać, iż są tu wewnątrz, oni, obcy, bez ich wiedzy, tutejszych.
Wszedł na salę i w tej chwili odkrył boczne, kręte schody tuż przy drzwiach prowadzących nad wodę.
Wszedł schodami na piętro. Było pusto i cicho, drzwi do jakiegoś pokoju otwarte. Nieśmiało zajrzał, stało tam łóżko przykryte lnianym płótnem, szafka z białą porcelanową miską, w oknie muślinowa firanka, obok okna drzwi na drewniany ganek. Stało tam krzesło, bardzo stare, wyślizgane. Za balustradą błyszczała tafla wody. Cofając się — stwierdzał — wokoło wszędzie: nic i nikogo — ciszę — wymarłą nieobecność. Nawet tknął go straszek — jak we śnie, który był realny i nierealny, upleciony ze świateł i zacieniony w każdym szczególe — straszek podminowujący każde poruszenie.
Zszedł na dół, z powrotem na pomost nad jeziorem. Stanął przed zamkniętymi okiennicami i znów się cofnął. Przypomniał sobie jeszcze, że przed chwilą zobaczył na płóciennym przykryciu łóżka zeschniętą gałązkę konwalii, a obok porcelanowej miski położony pierścionek. Ten pierścionek przestraszył go najbardziej. Mógłby go nawet opisać — miał jedno niebieskie oczko, i należał oczywiście do kobiety. Teraz nawet mógłby sobie przypomnieć, że w pokoju z łóżkiem błąkał się zapach, który napływał właśnie jakby przez otwarte drzwi od jeziora, a ulatniał się z szafy. Tak więc była i szafa.
Na salę wszedł Filip. Był nagi.
— Nie widziałeś kranu z wodą? — zapytał.
Weszła Angelika.
Filip zobaczył fortepian. Usiadł przed klawiaturą na stołeczku.
— Posłuchaj — rzekł do Pawła.
Paweł przezornie cofnął się trochę wstecz.
Filip pochylił się nad klawiaturą, odgarnął z czoła włosy, Angelika podchodziła wolno. Stanęła z drugiej strony fortepianu, bliżej okna. Pociągnęła palcem po wierzchu czarnej glazury.
— Przypomnij — zwrócił się do niej Filip. Spod pochylonego czoła o czymś myślał.
Uderzył w klawisze.
— Schubert — powiedział. Po kilku akordach przerwał: — Prawda? Jak dalej? Zaśpiewaj... Król Olch? Nie. Wiosna? Powiedz. Angeliko, zaśpiewaj — popatrzył na nią, znów zaczął grać i grał płynnie. Angelika odwróciła twarz ku szczelinom okna. Paweł widział jej kark. Po raz drugi odwróciła twarz jeszcze mocniej. Za szczelinami okiennic było tak jasno, jakby niemożliwie. Tylko pożar mógłby dorównać w zgiełku białego światła.
Angelika krótko zerknęła na Filipa i po sekundzie pauzy zaczęła śpiewać. Twarz odwróciła z powrotem od okna i patrzyła w tył pulpitu.
Paweł zerknął w stronę schodów, w stronę drugich drzwi, zamkniętych, które nagle odkrył w cieniu wielkiego kaflowego pieca.
Angelika podniosła głos, śpiewała naprawdę. Pieśń brzmiała serio, słowa były niemieckie, twarz Angeliki przemieniła się w inną, zwróciła ją ku Filipowi, podeszła bliżej, stanęła naprzeciw.
Twarz jej zmieniła się jak gdyby w śmiałą, otwartą, jak na nią nawet wyzywającą, chociaż gdy Paweł zaszedł z boku i spojrzał, patrzyła spod rzęs donikąd i tylko w dole tego spojrzenia oczy musiały zahaczać o widok Filipa.
Z pochyloną głową grał i odrywał palce; pomylił się raz i znowu grał poprawnie. Śpiew Angeliki przeszedł w inną partię, wyższą. Twarz jej ukazała się teraz jakby spod łez, stała się gorąca, jakby spod promieni.
Filip grając patrzył na nią z dołu rozweselonymi oczami, a ona patrzyła na niego serio; nagle urwała, uśmiechnęła się, podeszła i stanęła przed nim po drugiej stronie fortepianu. Patrzyła na klawiaturę, uśmiechała się, milczała. Paweł łowił to jeden wyraz twarzy, to drugi, Filipa i Angeliki. Chciał usłyszeć, lecz milczeli. Nie wiedział, co o tym myśleć.
Zobaczył, że cygaro wypaliło się do końca i że nikt nie przyszedł.
Filip wstał i pocałował Angelikę w czoło. Podniosła głowę i powiedziała przerażająco jasno, tym samym głosem, który brzmiał w śpiewie:
— Filip... Filip...
Paweł wyszedł nad jezioro, aby zebrać na wpół rozłożone jedzenie i aby im powiedzieć zdecydowanie, że trzeba stąd jak najprędzej odejść. Przyszli za nim.
Nie udało mu się, zjedli w trójkę to, co zostało.
A potem poddano rozmowie plan dalszej drogi.



Boże wszechmocny, co zrobić z ojcem?

Skąd ojciec gra na fortepianie?
— Grywał. Kiedy ciebie jeszcze nie było, mieliśmy fortepian. Do dzisiejszego dnia gra zadziwiająco dobrze. Zaledwie dwa razy się pomylił.
— A czy mógłby grać na przykład w kawiarni? Są tacy panowie...
— Dajże spokój. Nie jest muzykusem. Prawdę mówiąc, umie zagrać tylko tego Schuberta, którego słyszałeś.
— Tylko to?
— Oczywiście. Powiem ci całą prawdę, omylił się pięć razy, a i to było bardzo dobrze. Zawsze był zdolny, inteligentny.
„No, na fortepianie” — nie powiedział tego.
Następnego dnia po wycieczce Filip wyjechał do pracy, chociaż miał zostać kilka dni w domu. Już nie zapytywała. Wyjechał z dubeltówką. Gdy zapytała kiedyś, powiedział, że w lesie rąbie drzewo albo ładuje na wozy w nadleśnictwie zwanym Gołąbki. Nie był zdecydowany, co robi. A dubeltówkę, powiedział, nosi dla dekoracji. Był to dzień jego dobrego humoru.
O świcie wrócił. Trzasnęła na dole brama. Był w złym humorze. Zapowiadało się niedobrze. Wyznaczyła już pranie, wszystko było przygotowane, stan jej reumatyzmu i kości jak najlepszy. Paweł znów miał jeden dzień wolny, bo dziecko siostry majstra po ochrzczeniu, biedactwo, umarło. Paweł więc był gotowy do pomocy. Przyniósł już osiem kubłów wody ze studni, jeszcze w nocy. Angelika przygotowała dwie butelki piwa w pokoju Filipa i miała to być niespodzianka.
Usłyszała trzaśnięcie bramy. W mieszkaniu panował jeszcze mrok, nie zdążyła obrać kartofli, wiatr po raz drugi zgasił świecę. Zorza na dachach była dzisiaj inna, ognista, zrywał się wiatr, hełmy blaszanych kominów okręcały się w jedną i drugą stronę bez zdecydowania.
Zadudniły schody.
Wszystkie okna dużego pokoju były otwarte, na firanki padał słaby blask gazowych latarni, mieszany ze światłem rozjaśniającego się nieba. Zaczynały się poruszać liście na kasztanie, chodnikiem na dole odchodził ktoś i ostro stukał obcasami, jakby krzesał iskry.
Filip wszedł z hukiem. W palcach trzymał płonącą zapałkę, którą świecił sobie na schodach. Zgasła. Zgaśnięcie doprowadziło go do irytacji, myślał, że śpią jeszcze. Zakręcił się na pięcie, kolba zadzwoniła o torbę myśliwską, zrobił krok po ciemku, potknął się o koszyk z kartoflami.
— Zawsze coś pod nogami... — jęknął.
Natknął się na oczy Pawła. Drgnął, nie zdążył zapytać, co Paweł tu robi, gdy odezwała się Angelika:
— Koszyk z kartoflami — objaśniła łagodnie. — Kopnij. Proszę cię bardzo.
— Czemu ty nie śpisz? — zwrócił się do Pawła. — Nie śpicie?... Natura budzi się ze snu — rzekł bez sensu. Odwrócił głowę ku oknu.
— Kopnij ten koszyk — ponowiła prośbę Angelika. — Ktoś to musi zrobić.
— Zrobić? Ech! — pełnym rozmachem nogi wymierzył cios w koszyk. Kartofle z łoskotem posypały się w ciemność.
Roześmiał się:
— Smutny dom. Myślę czasem, że noc stęknie nad ranem, ryjem upadnie w błoto i dzień już nie wstanie, a wstaje.
Angelika wynurzyła się z głębi kuchni. Osłaniając dłoniami, zapaliła lichtarz. Była boso, przykucnęła i zaczęła zbierać kartofle.
— Zostaw — powiedział.
Poczuła, że do jej rąk przyłączyły się ręce Pawła.
Filip usiadł przy stole kuchennym. W czapce na głowie, w rozpiętej kurtce.
— Zostawcie! — krzyknął. — Co wy tam z tymi kartoflami? — Lecz w głosie jego znowu zabrzmiał cień uśmiechu:
— A ja naprawdę życzę sobie — powiedział — aby w domu moim panował ład i porządek.
— Zaraz wszystko będzie — powiedziała Angelika.
— Ład i porządek. Do ostatniej chwili. I bojaźń boża.
Angelika i Paweł stali obok siebie i otrzepywali ręce z piasku.
— Ani słowa — Angelika nadepnęła na nogę Pawła.
— A żeby was podnieść na duchu — wstał od stołu i skierował się do pokoju — powiem, że pracuję tylko do pierwszego. Koniec. No co, krasnoludki? Zamarły serca?
Angelika milczała.
— Nie życzą mnie sobie — mówił przez ramię — nawet przy rąbaniu drzewa. Zawsze w czymś przeszkadzam. Wybaczcie.
Wszedł do pokoju, lecz nie usiadł, tak jak był, stanął przy oknie.
— Angeliko! — zawołał.
Zaraz podeszła.
— Nie masz paru groszy na piwo?
— Idź do swego pokoju.
Popatrzył obojętnie i poszedł.
Paweł zniknął, Angelika została sama.
Wiedziała, że przeważyła nieporęczność tych kartofli.
Należało zagubić kluczyk. Ta myśl była pierwszą, po raz pierwszy bardzo nagła, z równoczesnym przerażeniem, że nie zrobiła tego wcześniej.
Należało już dokonać kradzieży rewolweru, połączonej z podstępem. Lecz wymagało to chwili skupienia; przypomniała sobie, że mimo wszystko obiecał dziś wstąpić Wereszczyński. Wychodząc powiedział i prosił, że przyjdzie, że zaryzykuje nawet najgorsze i wytłumaczy przed nią wszystko, zdając sobie sprawę, iż „istotnie popełnił niewybaczalne błędy”.
Postawiła sobie za wróżbę, że jeżeli nie przyjdzie rano, wszystko potoczy się jak zwykle.
Z rewolwerem było bardzo późno. Paniczna myśl powstała, nim jeszcze Filip wrócił. Panika była tak wielka, że nie chciała jej tykać i rozważać.
Próbowała sobie teraz przypomnieć przebieg wszystkich depresji poprzednich. Ta była najniższa.
Pod jakimś pozorem weszła do pokoju Filipa. Kluczyka w zamku szuflady już nie było. Może to przypadek? Myśląc o tym przed chwilą, teraz nie mogła uwierzyć oczom.
Dyskretnie sprawdziła, nie upadł na dywan. A Filip tak jakby przewidywał jej niepokój i myśli.
Piwo było wypite, siedział w fotelu i coś pisał.
— Co ty robisz?
— Notatki.
— O czym? — Tknęło ją, czy nie jest to list?
— O dzisiejszej pogodzie.
Popatrzyła przez ramię, kartka była pusta.
— Wstań i wyjdziemy.
— Nie wstanę.
— To nie wstawaj.
Wyszła.
Została za drzwiami. Tknęło ją, iż należy czuwać. Albo zastosować przemoc. Był silniejszy od niej. Nie wiedziała też, czy działając nie będzie jeszcze prowokowała?
Zaczęła sobie przypominać wszystkie jego cechy, które miały mieć dla niej w tej chwili znaczenie ogromnie praktyczne i prawie wulgarne. Pełne podstępu.
Nadszedł Paweł i powiedział, że Wereszczyński siedzi na murku przy rzece i na pewno czeka, kiedy tutaj będzie mógł przyjść.
— O tej porze? Zwariował. Zejdź — powiedziała — i przyprowadź.
Sama postanowiła chwilę jeszcze poczekać, a potem wejść do pokoju Filipa i zdobyć nie tylko kluczyk, ale i narzędzie.
Paweł — jeszcze przedtem — narąbał cztery naręcza drzewa i zaniósł do kuchni. Miał jeszcze pójść z ojcem po wodę do studni, lecz ojciec zwlekał. Poszedł więc do swego pokoiku, żeby przenieść podręczniki szkolne na stół kuchenny. Trafił na widok wstrętny, etażerka odpadła od ściany i wysypała książki na podłogę. Obła śmierć wiotkiej, stoczonej próchnicą wikliny nastąpiła definitywnie. Pękły wiązania, ukazały się gwoździe; etażerka przestała istnieć. Prawdopodobnie tym ostatecznym impulsem było trzaśnięcie bramą. Nie mogło być inaczej, musiał to zrobić Filip. Książki leżały w gruzach, sznurach, hakach i umocnieniach.
Wysypał je z półek do reszty, pozwolił im pospadać do końca. I zostawił tak, żeby sobie do woli pobyły w ulubionym bezwładzie.
Odwrócił się plecami do ściany i klęknął. Przed chwilą jeszcze nie pomyślał o tym, co teraz zrobi.
Klęczał wśród brudnych, podjedzonych czytaniem atlasów i książek. Każda okładka była tknięta mozołem oczu, każdy grzbiecik napoczęty trądem godzin.
Wiedział już prawie na pewno, że tajemniczy człowiek, którego spotkała Angelika, nazywa się Butler. I wiedział znacznie więcej. Nieszczęsna Angelika: tylko jej mogło się zdarzyć, że znała tak strasznego typa. Nigdy w życiu nie miała szczęścia. To wszystko było jednym ciągiem przeszłości. Pochodzili ze sfery ludzi bogatych i utracjuszy, szczęściarzy i bywalców kabaretów. W życiu „tych sfer” zdarzały się właśnie fakty okropne, pełne cynizmu. O zepsuciu i kabaretach kursowały całe legendy. I o tamtejszych tancerkach. Na jednym z parkietów była ślizgawka. Zobaczył Filipa holendrującego na łyżwach. Co wtedy robiła Angelika? Potem wszystko przeminęło. Straszliwy ten brud zakopany został wszędzie, w ogrodach, jak stare szmaty i czasem jednym strzępem spod ziemi wyłaził. W starych pudłach istnieje jeszcze przechowywany w listach. Zło zostało w ogóle, lecz według słów Trytona nie osiągało już tamtych szczytów. Zabrakło „ludzi”. Zabrakło pieniędzy. Angelika wspominała tylko o surowej atmosferze swego domu.
Sam był bezsilny w swych osobistych kłopotach. Już tego w domu nie powiedział, ale u majstra zjawił się drugi kandydat na czeladnika, niejaki Tryton, rezoner o twarzy przeszytej samowiedzą. To od niego dowiedział się o kabaretach i o tym potwornym zdarzeniu — którego „bohaterem” był Butler. Dowiedział się, że potem była słynna rozprawa w sądzie, w czasie rozprawy słynne milczenie oskarżonego, i wyrok: piętnaście lat więzienia, które przesiedział. Teraz wyszedł, wrócił, chodzi po mieście, spotyka dawnych znajomych. Mówi o nim całe miasto, przyglądają mu się, a on obnosi minę, jakby niczego nie żałował i miał ochotę zabić w afekcie po raz drugi.
Paweł zaczął się modlić. Myśl jego miała się teraz wznieść wysoko. Prosto do Niego. Który zawsze — mimo całego szacunku i strachu — sprawiał przykre wrażenie Zimnego Pana, i niech Bóg wybaczy, jeszcze gorzej: Zimnego Zarozumialca.
Modlił się — w myślach przebił obszar pustyni, która Tamtego od ziemi odgradzała — i myśl jak szary kłębek porastała słowami. Słowami, których treści, gdyby mógł zostać tutaj i nie musiał się wznosić — wstydziłby się na trzeźwo. Nigdy nie mógł uwolnić się od uczucia, że się płaszczy i poniża. Walczył z tym w sobie. Wiedział, że Kościół przewiduje to i rozsądza z całym okrucieństwem. Twierdząc, że mogą być darowane wszystkie zbrodnie, łącznie z ojcobójstwem, wyjąwszy tej jednej. Grzechu śmiertelnego nie do wybaczenia, z którym człowiek już się rodzi i który nazwany jest grzechem przeciwko Duchowi Świętemu.
I że z całym spokojem wydaje wyrok śmierci. Tym jednym jedynym przewinieniem nie do wybaczenia jest zbrodnia Niewiary.
Wstał, zaczął zbierać książki. Była to nieprawda, dzień nie był dzisiaj wolny z powodu śmierci dziecka siostry majstra, lecz z powodu Trytona. Miał teraz Paweł co drugi dzień przychodzić na zmianę do pracy. Był więc i on także na wpół zredukowany.
Wereszczyński siedział na przymurku i skulony patrzył w stronę pustej wody.
— Profesorze — powiedział Paweł — dzień dobry panu.
Wereszczyński wcale nie udawał, że znalazł się tu przypadkowo.
Benedykt spojrzał z nie ukrywaną śmiałością. Czarne światło zostało więc nadane.
— No cóż — powiedział.
— Jak się masz? — przywitał się Wereszczyński. — Wcale się nie wymawiam, czekałem na to zaproszenie.
Weszli do kuchni, Angeliki nie było, Paweł podsunął krzesło. Korciło go, aby być bardzo grzecznym.
— Przepraszam — rzekł. — Jest pranie.
— Nic, nic — Wereszczyński położył kapelusz na parapecie okna.
Pośrodku stała balia. Paweł usiadł przy stole kuchennym, założonym książkami, zabrał się do słówek łacińskich i zaczął je wystukiwać tępym końcem ołówka.
Wiedział, że gorliwość ta musi podziałać na nerwy.
Wereszczyński wstał i podszedł. Jakoś tak od tyłu. Paweł drgnął i zerwał się z krzesła, może zbyt pośpiesznie.
— Nic, nic — powiedział Wereszczyński i wziął zeszyt do ręki: — Chcesz zdawać jako ekstern. Wiem o tym, że zdasz na pewno. Chcesz być kimś nieprzeciętnym. Wiem o tym wszystkim i pochwalam. A co dalej?
— Dziękuję.
— Pochwalam więc z pewną troską.
— Jaką?
— Jaką? — powtórzył. — Niczego nie mogę ci powiedzieć, żebyś zaraz źle nie rozumiał. Taka już twoja natura.
— Moja?
— No właśnie: moja?
— Prosiłbym o wyjaśnienie.
— O właśnie już: wyjaśnienie. Nie wszystko może być wyjaśnione. Nieraz by prosić, by ktoś nie wyjaśniał. Masz trudny charakter — otwarł zeszyt: — A co, ty sam sobie zadajesz zadania?
— Tak.
Wereszczyński przeczytał głośno:
— „Mój pierwszy sen, który pamiętam.”
Paweł wyrwał mu zeszyt z ręki.
Wereszczyński ścierpiał.
— Masz sny poufne? — zapytał.
Spostrzegł, że złe to było zapytanie.
Chłopiec drżał. Twarz miał rozgorączkowaną i przejrzystą jak napełniona wrzątkiem porcelana. Czarne, przycięte włosy pod światłem zapalonej, lampy gazowej jarzyły się niebieskawo jak żużel. Krótkimi palcami uginał i łamał grzbiet jakiegoś podręcznika, oprawionego oszczędnie w gazetę.
Położył mu rękę na ramieniu, Paweł ją strącił.
Wereszczyński ścierpiał i to, powiedział:
— Powiem ci o tym, o czym powinieneś wiedzieć. Myśl, co chcesz, jestem człowiekiem życzliwym, doświadczonym, świadkiem niejednej sprawy. Powiem więc o perfidnym zawodzie, jaki sprawia ludziom porywczym nadzieja. Ludziom młodym, ogłuszonym młodością.
— Będziemy tak to nad balią...?
— Tak, tak, nad balią. Bądź łaskaw, nie uśmiechaj się zawczasu. Taki mam styl, podniesiony, są inni, którzy mówią poniżej, dyszkantem. Powiem ci więc, że przebieg śmierci nadziei urządzony jest najbardziej humanitarnie ze wszystkich ludzkich katastrof. Wiem coś o tym. Humanitarnie i perfidnie. Jest jakaś łaskawość matki natury, dzieje się to po cichu, stopniowo, z zastosowaniem środków usypiających, poczynając od ogłuszenia radością życia i próbą wybebeszania starców.
Paweł uwolnił się od książki i rzucił ją na stół.
— Co się dzieje po cichu? — zapytał ostro.
— Początek klęski. Jeszcze wtedy, gdy wszystko kwitnie i promienieje. Dzień końca nadziei nigdy nie jest dokładnie oznaczony. To jego właściwość. Już jest, już był, już się stał i trwa. Słońce wschodzi dalej, powietrza nie ubyło... Jeden na sto, jeden na tysiąc, cały ten wesoły pociąg szkolny z tabliczką na wagonie „tylko dla młodzieży” wiezie kompost. Jeden z was, ty na pewno, ocaleje. A reszta to kompost, który użyźni ziemię. Pod nowe pokolenie...
— Doszło do moich uszu — przerwał Paweł — że kursuje po mieście niejaki Butler. Oto interesujący problem. Lepiej niech mi pan powie, w jaki sposób łączy się on z moją rodziną?
— Nie powiem.
— A jak pana zdenerwuję, to mi pan powie.
— Ostrzegam.
— Ech!
— Co ech?
— To nie jest życzliwe. To jest wściekłe. Tak jak Marinetti. Czy warto było mu ocaleć, jeden na sto?
— Marinetti? Co to znaczy? — zapytał osłupiały Wereszczyński.
— Manifest...: Chcemy sławić — wyrecytował: — wojnę, jedyną higienę świata, militaryzm, patriotyzm, gest niszczycielski anarchistów, piękne idee, za które się umiera, oraz pogardę dla kobiet... — spojrzał w oczy: — Brednie. Powie pan teraz?
— Nie powiem.
— A którą kobietą pan gardzi?

W latach średnich zjawia się coś podobnego do sumy, kary i rachunku. Kara jest zjawiskiem widocznym tylko dla ludzi z zewnątrz. Karany nie wie o niej. Los mu się odwrócił, nie on. Karany, zwłaszcza w latach średnich, widzi jeszcze swą młodość. Do głowy mu nie przychodzi, że jest to już początek zmierzchu.
Angelika czuwała pod drzwiami.
Trzeba się ostatecznie nauczyć, myślała, że wszystko nic nie znaczy, dobre słowo nie znaczy, skoro się chce, aby i złe nie znaczyło. Trzeba wiedzieć, że wszystkie znaki zużywają się i tracą znaczenie. Zostają przy nich tylko ci, którzy chcą tym minionym znakom wierzyć. Trwają, bo nie wyczerpali jeszcze samych siebie. Im jeszcze — tak uważają — warto siać ziarno w jałowym popiele. Kochają popiół? Nie. Oni właśnie, ci ostatni, pozostali już po wygaszeniu świateł w pustym gmachu — należą do tych, którzy chcą i w jakiś sposób muszą, żyjąc, muszą trwać w lodowatym uczuciu tylko dlatego — żeby ktoś jeden został. A zostając, zaświadczył o wartości tego, co było. Trwają więc i myślą zuchwale, że prawdopodobnie dla nich tylko przedtem zapalono światła. Że oni byli ich powodem. Zostają na pobojowisku. Czy oczekują wschodu słońca? Aby zobaczyć, jak to wygląda, gdy zaświeci? Nie. Na nic nie czekają. Na tym właśnie polega ich misja.
Trzeba mieć silne nerwy — myślała — trzeba mieć świętą wiarę, wiarę w poświęcenie. Trzeba umieć zostać przy samym sobie. Być już sam, zupełnie sam, już ponad wszystko. Trzeba umieć obudzić się w nocy, wstać i czekać. Na co czekać?
Trzeba zdobyć się na przekonanie, że tylko przez wewnętrzną elegancję — czy jak to nazwać? — przez obrzydzenie do brudu śmierci nie wolno wykonywać żadnych bezwzględnych poruszeń.
Zdecydowanie lekko i bez skrępowania jest w życiu. Konający ratuje umierającego. Wiedząc, że śladu nie będzie ani po jednym, ani po drugim.
Gdy weszła do pokoju, Filip spał z głową opartą o biurko. Natchnęła ją myśl w ostatniej chwili. Szarpnęła go za ramię i obudziła: — Teraz zapłacisz — powiedziała wesoło. — Zapłacisz za wszystko.
Od razu pojął, że są to żarty.
— Zawsze regulowałem rachunki — odpowiedział przytomnie.
— Za całe życie zapłacisz.
— Zostawię jeszcze napiwek.
— O? Za całe życie Pawła drobną sumę.
— Nie masz pieniędzy?
Śmiejąc się przybliżała się do biurka:
— Myślałam, że wydobędę od ciebie kilka groszy na urodziny. Więc nie masz?
— Nie — powiedział przez sekundę zdumiony.
Roześmieli się obydwoje.
— Szczęście, że Paweł nas nie słyszy — powiedziała. — Byłby zgorszony! Śmiać się z własnej nędzy? Wymyślił sobie, że mnie postawi na nogi. Potrzebny mi dla niego prezent, żeby przestał o tym myśleć. Skończył dziś lat piętnaście. Uważa, że zmarnowałeś mi życie.
— Piętnaście? — powiedział Filip. — Zmarnowałem? Powiedz mu, że to mój duży sukces. Niech pomyśli, czy kiedykolwiek ktoś dla niego raczyłby zmarnować? Daj mu butelkę piwa — rozejrzał się: — pustą.
— On wie o tym. Czasem to jest przykre, że wie, co o nim myślisz.
— Nie masz innych zmartwień? Poważny, dorosły człowiek, ma nas w małym palcu i nagle urodziny. Skąd ci to przyszło do głowy? Powiedz mu, że wszystko jest w porządku. Niech żyje dalej. Niech kultywuje wrodzoną powagę, za to dobrze płacą. Mam myśl — dodał — na razie pożycz od niego, kup mu prezent, a potem oddasz.
— Dziękuję za świetną radę.
Rewolwer trzymała w ręce za plecami i cofała się ku drzwiom.

W tym czasie, gdy z całym sprytem manewrując kluczykiem, który nagle znalazła porzucony na dywanie, otwierała za swymi plecami skrytkę, zagadując jednocześnie Filipa — który przecież byłby ostatnim durniem, gdyby czegokolwiek nie dostrzegł — w tym czasie Paweł kończył rozmowę z Wereszczyńskim.
— Nie — powiedział Wereszczyński. Czuł wewnętrzne drżenie, patrzył na tego szaleńca i życzył mu, aby raczył się zmitygować i aby, na litość boską, nie przeciągał struny.
— A ja myślę — powiedział Paweł — że jednak pan mi powie. Jeszcze zanim tu wejdzie moja matka.
Wereszczyński położył mu rękę na ramieniu:
— ...Uparłeś się. A ja nie radzę. Bo nie masz dość siły... Doświadczenia. Wrodzonej dobroci. Tak, tak, nie patrz na mnie, ja to mówię, według ciebie człowiek mały i antypatyczny... Wiedzieć dużo może tylko człowiek dobry... Słuchaj ty mnie — potrząsnął jego ramieniem. — I nawet człowiek słaby... Lecz... — urwał. — Cała istotna wiedza jest przygotowana przez i dla ludzi dobrych, wyrozumiałych, łagodnych i w pewnych chwilach swego życia słabych. A nie tytanów... Słuchaj ty mnie... Nie chcę i proszę cię o to, bo jest po temu prawdziwa okazja, żeby mnie zrozumieć... Mówię z tobą jak z człowiekiem dorosłym i przemądrzałym... A wiesz ty... — błysnęły mu oczy — gdzie mieści się ostateczny cios w ciebie? Z mojej strony? Na końcu mojego uśmiechu. Przypomnisz to sobie, niestety, jeśli go sprowokujesz i gdy będzie już po wszystkim.
— A ja chcę! — Paweł podniósł rozognioną twarz.
— Czego? Nie spać po nocach?
— Chcę.
— Myśleć?
— Tak.
— A ja się boję.
— Czego?
— Że ty masz skłonności do okrucieństwa...
— Ja?
— Ty. Nie wiesz o tym. I skłonność do... — zawahał się — do jakiegoś rodzaju... — wahał się — pośredniego... zabójstwa... człowieka.
— Ja?
— Tak. I to ci powinno wystarczyć, mówię! Powinieneś natychmiast przestać myśleć. Oczywiście, że nie rozumiesz. Lecz daj pokój!
Paweł uśmiechnął się szeroko, ironicznie.
— Obudzisz się jutro tym samym człowiekiem.
W bladej zazwyczaj twarzy Wereszczyńskiego wystąpiły ognie, przyduża głowa pochyliła się, był zdenerwowany. Odłożył zeszyt. Nagle krzyknął:
— Idź stąd, do cholery ciężkiej, przeklęty smarkaczu! Słyszysz, jak do ciebie mówię? Słyszysz... jak ordynarnie?! O matkę twoją mi idzie... I... i połknij ten uśmiech... wyższości. Specjalność waszej rodziny.
— O matkę panu chodzi, ja wiem. Na mnie pan krzyczy, ale lubi pan ją rozgniewać, bo lubi pan jej gniew. Przynajmniej — zaakcentował — ma pan w tym erotyczną przyjemność... Przynajmniej.
Wereszczyński zasłonił uszy:
— No, jeżeli ty tak rozumujesz?... Jeżeli do tego doszła twoja... mądrość... A ja bym coś ci powiedział ostatecznie — rzekł wolno i zjadliwie — co cię powinno przestraszyć... z zupełnie innej strony, najbardziej przerażającej... — ciągnął wolno, plącząc słowa — chodzi o ciebie samego — znów wziął zeszyt do ręki. — Więc — osłabł — proszę, zamilcz.
— Ja... ani myślę — znów wyrwał zeszyt z rąk Wereszczyńskiego.
— Zaśmieje się z ciebie samo życie, ostrzegam.
— Et! — Paweł machnął zeszytem tuż przed nosem Wereszczyńskiego.
— Co et?! — wytrzeszczył oczy Wereszczyński. — Nie zaśmieje się, powiadasz? — Czuł, że jego złość jest przesadna i niesprawiedliwa, ale nie mógł jej pohamować.
Paweł nagle stracił cierpliwość. Tyle że głos utrzymał w ryzach. Powiedział niegłośno w twarz Wereszczyńskiemu:
— Niech się pan tutaj nie awanturuje. Bo powiem ojcu! — i nie panując już nad sobą, chwycił za oparcie krzesła. — Chociaż ojciec — dodał, opuszczając rękę — nic nie jest wart. I nie jest moim ojcem...
— Jak to?! — poderwał się Wereszczyński. Aż się wziął pod boki. Nie mógł powstrzymać uśmiechu, sam to czuł, nieprzyzwoitego.
— W znaczeniu ojca — wyjaśnił Paweł, sam nie wiedząc, czym tak spłoszony. Ale równocześnie zerknął bystro na Wereszczyńskiego i oblał się strasznym rumieńcem. Z otwartymi ustami stał przez chwilę jak porażony. — W ...pewnym znaczeniu... — próbował mówić i opuścił głowę.
— Ach tak — wybełkotał — ach tak... — Podsunęły mu się w myśli słowa: „...zdolny do zabójstwa człowiek. W afekcie!”
Na twarzy Wereszczyńskiego przewijał się uśmieszek, zduszony i jakby wwijany z powrotem, taki, jakby sam chciał zaświadczyć, że być nie powinien — wsteczny i jeszcze raz nieprzyzwoity przez to, że walczył o przyzwoitość, o zachowanie czegoś, co się przecież nie zachowa, bo już się stało. Widzisz, małe ladaco — myślał Wereszczyński — dopiąłeś swego, a ja ostrzegałem, widzisz... widzisz...
Paweł stał odwrócony plecami do Wereszczyńskiego, przez chwilę milczał, dusił palcami grzbiet jakiejś książki, potem zwrócił ku niemu twarz. Czynił wysiłek, aby ukryć wstrząsające wrażenie, a nawet udać, że się niczego nie dowiedział. Gdyby to można było zrobić i bezczelnie powiedzieć, że niczego nie zrozumiał, i jeszcze zażądać bliższych wyjaśnień? Gdyby mógł wyrzucić profesora za drzwi — raz na zawsze, do końca życia. Chyba najważniejsze już profesor powiedział, a wszystko przedtem było tylko przygotowaniem. Lecz konsekwencji „nowiny” Paweł nie miał odwagi tknąć jeszcze i było to dla niego tyle, jakby się dowiedział, że jest płazem. Powinien najpierw umyć przed samym sobą ręce.
— Ani słowa matce — powiedział Wereszczyński — że ty wiesz.
— Dobrze — szczęknął zębami Paweł: — Więc ja wiem.
Nic więcej nie był w stanie wykrztusić ani zaprzeczyć. Wyglądał na zziębniętego. Znów przechylił głowę na bok, uszy miał blade, krótkie, butlerowskie już palce pobiegły i chwyciły za brzeżek zeszytu. Z punktu widzenia naukowego... — zaczął wolniutko myśleć, lecz i ten wątek natychmiast mu się zerwał.

Angelika, cofając się spłoszona, krok po kroku weszła do kuchni z rewolwerem ukrytym za plecami i nie mogąc w tej sytuacji postąpić inaczej, roześmiała się i pokazała go podrzucając w dłoni.
— O! — powiedział Wereszczyński.
— No tak — skinęła mu głową i poszła do swego pokoju.
Zaraz potem wróciła. Minął ją w przejściu Paweł, który wybiegł z kuchni.
— Przyszedłem się pożegnać — powiedział Wereszczyński.
Paweł nie pukając wszedł do pokoju Filipa.
Pożegnać na zawsze — słyszał jeszcze słowa Wereszczyńskiego, lecz już nie dosłyszał zdumienia Angeliki.
Filip spacerował po pokoju. Paweł stanął przy drzwiach.
— Nie jest pan moim ojcem — powiedział.
— Spodziewałem się tego — odpowiedział spokojnie Filip i krzyknął:
— Precz z moich oczu!
Paweł patrzył zdumiony. Wreszcie dostrzegł, że Filip potwornie pobladł.
— Nie będę już więcej ciężarem — powiedział Paweł i czuł, że drętwieją mu szczęki.
— Co ty mówisz?! — wrzasnął Filip i odwrócił się do niego plecami: — Co ty pleciesz?!
Paweł wyskoczył z pokoju i zamknął po cichu drzwi.
Wszedł do kuchni.
Panowało tu milczenie, Wereszczyński dał mu rozpaczliwy znak, aby o niczym nie mówił. Skinął Wereszczyńskiemu głową.
W tej chwili stłukło się coś w pokoju Filipa i huk powiększył się w pułapie wysokiej sieni.
— Szklanka — powiedział Wereszczyński. — Albo coś większego.
Angelika rzuciła się ku drzwiom. Gdy się obejrzała, Pawła już nie było. Zniknął gdzieś, robiło wrażenie, że niespodziewanie wyszedł z domu.
Uświadomiła sobie, że odruch jej był nonsensem. Rewolwer ukryła głęboko w łóżku. Ale nagle, i był to grom, nagle przypomniała sobie jakiś dziwny uśmiech Filipa, gdy wychodziła od niego z pokoju. Wtedy pomyślała nawet głupio, że tak może wyglądać uśmiech błagalny. Lecz o co?
Stało się więc. Gdy weszła, odrzucony wstecz leżał na dywanie. Krzyknęła, myślała, że zemdlał. Dopóki nie zobaczyła rewolweru w ręce. Tego właśnie, to był ten, w kościanej okładzinie na rękojeści. A ten, który wyniosła, był drugi. Nie wiadomo, skąd wzięty.
I był przedmiotem podstępu z jego strony.
Myśli te przyszły jej później.
Nic już nie mogła zrobić. Głowę miał roztrzaskaną. Uklękła. A potem pozbierała się bardzo szybko.
Gdy wróciła do kuchni, nie było także i Wereszczyńskiego. Spojrzała w okno.

— Nie, nie, żadnych obcych — powiedziała do Pawła. — Ja go umyję, i trzeba ogolić, prawda?

Było już po wszystkim najgorszym, które nadeszło z zewnątrz. Zapanowała cisza.
Na pogrzeb wybierała się karlica. Już się ubrała żałobnie, w jaskrawe czarne chustki, i upięła wysoko włosy. Angelika wytłumaczyła jej, że powinna zostać w domu i że tym bardziej trzeba pilnować dzieci. Nie miał to być przecież pogrzeb cyrkowca.
Angelika szła o suchej twarzy. Pochyliła głowę, chowając suche oczy. Ręce miała w czarnych rękawiczkach. Szła w ocalałych butach; myślała i widziała.
Minęli pierwszy pomniczek. Stał, żeby nie można go nie zobaczyć: amorek z mydła. O „klasycznym profilu”, o wielkich, zamkniętych powiekach i mydlanym uśmieszku nad słowami „...zgasła... w kwiecie... i prosi...”. Kiedyś, gdy był inną rzeźbą, oznaczał marmur i życie.
Jakaś dziewczyna nadjechała z bocznej alejki na rowerze. Widocznie przez niski mur zobaczyła pogrzeb; widocznie miała taki dzień, że chciała sobie darmo popłakać. Rzuciła rower i wyskoczyła z niego, przeskakując porzucone koła. Podbiegła, przyłączyła się do konduktu, szła dość blisko Angeliki. Zaczęła płakać. Zakryła twarz czarnymi od słońca dłoniami, wstrząsało nią i płacząc szła w krok z postarzałym kombatantem, byłym lotnikiem. Podpierał biodro lewą ręką i było widoczne, że utyka.
Główna aleja skręciła pod mur i już się skończyła. Okrążany rower świecił teraz szprychami i strzykał krótkimi iskrami metalu. Leżał garbato, jakby był zwierzęciem i został ustrzelony.
Paweł szedł nie obok niej, lecz krok w tyle, Wereszczyński starał się podtrzymywać ją za łokieć. Nagle zaczął płakać tak samo jak ta nie proszona, idiotyczna dziewczyna.
Powrót do domu był szybki, pośpieszny.
Weszła do pokoju Filipa. Od razu wiedziała, gdzie szukać, wyjęła z szufladki fotografię.
Usiadła na chwilę w fotelu. Była to fotografia ojca Filipa. Znała go, gdy była jeszcze dzieckiem.
Na pożółkłej powierzchni szklistego papieru widniał poczciwy pan, ubrany na czarno i w binoklach. O bystrych oczach i równocześnie spojrzeniu bardzo łagodnym, rozumnym i jakby przewidującym. Wydawało się, że patrzy w przyszłość, że wykorzystuje tę sytuację, aby tak nagle spojrzeć. Twarz jego w ostatniej chwili wyzwalała się ze śmierci utlenień, które zaciekami plamiły papier, a żel słoneczna złotymi łapkami owada już obtaczała to wszystko. To ono, słońce, suszy nas tak i w pył rozwiewa.
Więcej nie potrafiła pomyśleć.



V

Potentat

Filip przez grzeczność wszedł do pokoju ojca, żeby pokazać, że jest i że chce o coś zapytać. Nie miał żadnego pytania i już się wymęczył przedtem, aby temat znaleźć. Ojciec czytał jakąś książkę, nie spodziewał się Filipa, włożył książkę do szuflady i zamknął. W tej chwili odezwał się głos matki, ojciec zmuszony był wyjść i wychodząc zerknął niezręcznie na szufladę. Gdy zamknął drzwi, Filip wyjął książkę. Było to dzieło lekkie, tandetne, tak zwany romans z życia wzięty, z życia sfer wyższych. No, no — pomyślał i zrobiło mu się przykro: — poważny człowiek, wybitny profesor, autor, matematyk i ojciec — czyta romanse. Akurat takie, o czym nie wie, jakie jego syn w rzeczywistości prowadzi. Zrobiło mu się bardzo przykro i smutno. W domu nie było bogato, a on opływał w dostatek. Niestety, nie mógł włączyć rodziców do swych powodzeń, nie mógł się nawet przyznać, prowadził życie podwójne. Jak córka dobrego domu, która pod lampą rodzinną rozczula się nad złotymi rybkami w akwarium, a zna już panów.
W szafie za szkłem leżały rulony wykresów balistycznych. Niewinnej namiętności ojca. Niewykluczone, że nosił w sobie tajne pragnienie, aby spowodować eksplozję. W rozumieniu czysto teoretycznym. I to było wszystko.
Był grzeczny, głównie po to, aby nikomu nie sprawić przykrości. Długo by szukać tak uczciwego człowieka, tak owiniętego w teorię, idealizm i smutek przemijania.
W grzeczności stosował galanterię dość staroświecką, złożoną z kilku słownych seryjek. Najpierw wobec kobiet, a gdy się postarzał, wobec niektórych mężczyzn, których uważał za rodzaj starych dam. Pochodził z Galicji. I był w tym jakiś amen w pacierzu, uszanowanie systemów, chłodna, europejska poprawność, gest konwencjonalny.
Jedno co Filip — który „znał panów” i teraz miał już w ręce ten zdumiewający romans ze sfer wyższych — jedno, co z pewnym niemiłym drgnieniem spostrzegał, to to, że wśród kobiet objętych galanterią ojciec wyróżniał blondynki. Roześmiane, dość mocnej budowy i koniecznie z objawem czegoś, co nie jest niczym innym, tylko chichotem. Wewnętrznym porywem, ustawiczną emisją wesołości. Czymś w tym rodzaju: ech, panowie! Gdy korek wystrzeli, nie krew się poleje, lecz szampan.
To było najsmutniejsze. Panie odwiedzające dom były raczej straszne, panowie okropni, pary dobrane jak klucz do zimnej spiżarni.
Balistyką interesował się ojciec w skali niemal zawodowej. Począwszy od Leonarda da Vinci. Być może, jak każdy inteligent pragnął usłyszeć eksplozję, błysnąć czymś brutalnym, zaświecić pięścią przed oczami — w znaczeniu czysto teoretycznym. Prowadził notatki, obliczenia, zgromadził bibliotekę, twierdził, że jest na drodze do pewnych ustaleń i że chciałby bodaj raz w życiu usłyszeć wystrzał z własnej armaty. Lecz na koniec okazywało się, że są to żarty: nic nigdy z tego nie będzie — mówił: — na całe szczęście.
Lubił samotne spacery. Matka była człowiekiem z natury smutnym, nie mówiącym i we wszystkim przewidywała zaczątek katastrofy.
Filip pamięta inne spacery, sprzed kilku lat, gdy był jeszcze chłopcem.
Nudne ogrodowe ulice, ciche, jakby wyłożone murawą, murawa skropiona octem, liście wycięte z blachy i willę cofniętą, odwróconą plecami, zamczystą. Może tam od tyłu w ogrodach nie było ścian i bastionów? Może mieszkańcy leżeli na trawnikach? Może to byli jacyś troglodyci, a może grali na harfach? Liść spadły z drzewa dzisiaj, następnego dnia był sprzątnięty.
Matka zwalniała kroku. — Czy on cię przypadkiem nie widzi? — zapytywał ojciec. Wtedy przyspieszała. — Z okienka piwnicy — dodawał. Wtedy spoglądała urażona i odważnie snuła wzrokiem po ścieżynach, które kończyły się głucho. Była to posiadłość wuja Wilhelma. Potentata od drzewa, drukami, innych walorów, innych kosztowności. Stary samotnik nigdy nie dawał znaku życia, uważał się za Niemca. W pokoju matki stała jego fotografia, wyglądał niezdrowo, jak mnich, i patrzył z jakąś dozą niesmaku, jakby na horyzoncie wyrósł mu przed oczami grzyb sromotnik.
Jednego dnia, gdy Filip był już rok po maturze, w jakiś sposób przyszło zawiadomienie, że brat zamierza odwiedzić siostrę. Nastąpiło poruszenie, zastanawiano się, co to mogłoby znaczyć? Może przeczucie śmierci? Prawdopodobnie, domyślała się matka.
Nadszedł ten dzień, nic nie znaczyło, przyszedł, usiadł i milczał przez pół godziny.
Był to starzec gigant, uperfumowany, obcy, wydawało się, że składa się z członów jak owad, który opuścił wnętrze róży i wyniósł na obłych plecach cały zapach. Miał wielkie ręce, nos trąboidalny, czaszkę łysą, ze szwem od tyłu, takim jakim Chińczycy zszywają pękniętą porcelanę. Dyszał czymś w środku i trawił minuty. Po co więc przyszedł? Nawet nie powiedział matce, że dobrze wygląda, a źle wyglądała. Ojciec ze względu na skłonność do żartów był uproszony, aby został w swym pokoju. Może czekał na ojca?
Wstał i pożegnał. Filip był obecny przez cały czas. Matka powiedziała mu potem, że wuj oświadczył, iż jest bardzo zadowolony. A o nim, o Filipie, że jeśli nie stanie się ladacem, to Bogu chwała. I że wróży Filipowi karierę krótką, lecz błyskotliwą.
Kiedy on to zdążył powiedzieć? I skąd ta przenikliwość?
Filipowi było przykro pomyśleć o tym, że w innym miejscu dałby sobie z wujem radę.
W pewnej chwili tej historycznej wizyty wydało mu się, że wuj krótkim spojrzeniem nagle go odczytał, tak jak to się zdarza, i że odkrył jego tajemnicę, o której dom nie wie. W spojrzeniu wuja ukazała się jawna niechęć. Filip również wykorzystał nieuwagę matki i posłał mu promyk obrzydzenia, ledwo widoczny i umiarkowany.
Do towarzystwa, w którym zaczął się obracać, takich osobistości jak brat matki nawet by nie wpuszczono. Oczyma wyobraźni zobaczył, jak wujaszka sromotnika, handlarza trocin, wróżbitę i konesera farby drukarskiej, fagasi w liberii biorą za klapy i maglują w krzakach, prosząc, aby się napił rosy porannej, skoro już wszedł nie na swój teren w poszukiwaniu, powiedzmy, perliczki, która mu uciekła z kojca.



Ręka zza chmury

Filipowi po zdaniu matury studia źle się zaczęły. Z braku czasu, i szybko wygasły. Gryzł się, dopóki siedział w domu, słyszał rozmowy o chorobach i widział ludzi starych.
Dopóki nie zobaczył przez okno jednej lub kilku wiadomych osób. Których kroki potrafił usłyszeć przez dwie warstwy firanek.
Wtedy na horyzoncie miejskim ukazywała się złota chmura, zza chmury wysuwała się ręka. Druga ręka zaczynała kłaść się na jego ramieniu. Zawsze to odczuwał tak, jak się odczuwa zdarzenie rzeczywiste.
Czasem złota chmura ukazywała się już przy śniadaniu. Ojciec szedł do gimnazjum, spieszył się, jadł pośpiesznie. Nie spełniły mu się marzenia. I nawet trudno było dociec, jakie one w końcu być miały?
Tymczasem złota chmura stawała się miedziana, poranek o nadpływających obłokach gęstniał, po niebie latały już palczaste ręce i rozpływały się w nicość. Ktoś klasnął w sąsiedztwie, wzleciały gołębie, kura zagdakała w ogródku na dole — wstrętnie, raz i drugi. Na dwóch krótkich nogach niosła całe swe gospodarstwo. Za trzecim razem Filip podnosił się z krzesła, przepraszał ojca za to nagłe zerwanie się i tak nieeleganckie. Wychodził pod pozorem studiów w bibliotece.
Lecz w przedpokoju czekał jeszcze, aby dopełnić — aby ojciec wyszedł pierwszy — a przedtem podawał mu palto, całował w rękę. Przychodziła matka, pochylał się, całowała go w czoło, poprawiała mu krawat. Całował ją w rękę.
Stał chwilę przed lustrem, jakby trudno mu było rozstać się z tym domem, i wygłaszał kilka ciepłych słów i bardzo prawdziwych.



Ameryka

Gdy był chłopcem i wciąż jeszcze potem pamiętał jedno miejsce na pierwszym zakręcie ulicy. W miejscu tym ukazywało się nad drzewami czyste niebo. W tym miejscu obok drucianej siatki, oddzielającej krzaki agrestu od bruku, sztylet promieni słońca zawsze uderzał w odsłonięty kark. Pamięta to uderzenie. Wytrzymywał je — i mógł wytrzymywać w nieskończoność. Sprawiało mu satysfakcję; myślał wtedy i pamięta, co myślał: oto uderzenie słońca, które pamiętam — idę i wiję się pod tym słońcem jak sprężyna, nic mi nie szkodzi — i czuję na całym sobie tylko jeden ucisk, jedno sprzęgnięcie: pasek od spodni. Ale gdybym się go pozbył, szedłbym dalej, czułbym wnętrzności, które pewno też się nagrzały. Lecz słońce także nie da im rady, bo jest z tej samej materii.
Ani jedno ścięgno nie było zużyte, szedł i płynął, i musiał się powstrzymywać, żeby nie wzlecieć.
Za skrętem biegły drzewa, szli powolni ludzie, zanurzeni w kanikule, wszyscy byli czyści, nawet przyprószony na biało robotnik z cementowni, z bańką kawy w ręce.
A on wyprzedzał ich wszystkich i gdyby z rozpędu teraz skoczył, skok ten zakończyłby się upadkiem w gorącą trawę. Lecz trawa także przecież wysiała się z promieni słońca. I upadając, tylko by się z nią przemieszał.
Dopiero gdyby ktoś usiadł obok niego i dotknął go ręką. Dopiero wtedy byłoby co innego. Byłoby to skażenie.
Wiedział, że świat starych zajmuje dziewięćdziesiąt procent i że w dziesięciu trzeba znaleźć relacje z dziewięćdziesięcioma. Uważał, że trzeba robić wszystko, aby im było pod koniec łagodniej.
Rozmowy i polityka. Dużo by można słuchać rozmów. Znać bieżący kurs polityczny. Sprawę niewoli i polskości. Sprawę ograniczeń i akomodacji, Niemców i ciosu. Albo rezygnacji. Niech, kto chce, próbuje pomyśleć, że gdyby Niemcy byli Negrami, czy, będąc Białym, nie można by skoczyć i odtańczyć tańca kapłańskiego przed oczami zdumionych Negrów? Zadziwić Negrów, zadrwić z ich tam-tamu i po skończonym tańcu pozostać Białym?
A potem jednym krótkim błyskiem opuścić ten kraj i znaleźć się w Ameryce.
Popróbować Hiszpanów, Włochów, Francuzów, Anglików, Metysów, odnaleźć Polaków, i tam, na tej pustyni, bez trudu zostać profesorem uniwersytetu. Siejąc naukę jak zarazę. Niech się uczą, męczą, łamią sobie głowy, stara Europa im się kłania, z solą attycką i pieprzem w oko.
A jeszcze potem wypłynąć jachtem w świat. Zobaczyć papugi, małże, goryle i w końcu pod pustym niebem Afryki dać sobie potężnego kopniaka. Samemu sobie wymierzyć sprawiedliwość. Byle tylko w porę, gdy skończy się młodość; nie czekać ani chwili.
Położył się na trawie w parku. Starego dozorcę wprowadził w szał irytacji. Gdy wstał, zobaczył dawnego kolegę na ławce.
Uchodził za człowieka zimnego, małomównego i fair, miał kilka dawnych znajomości, które najpierw zgubił, a teraz do nich wracał. A gdy już wracał, robił to szybko.
Kolega siedział z jakąś dziewczyną, wstała i odeszła. Usiadł na jej miejscu. Twarz kolegi była naruszona nudą, zaliczał się do znaczniejszych, ambitnych, minął rok, już mu coś z planów nie poszło, już tracił rozpęd, którego Filip dopiero zamierzał nabrać, także z nudy, lecz nie zakłóconej ambicją za funt złota, który trzeba wypocić.
Kolega dla szarży wyraził się o odchodzącej dziewczynie niezbyt przychylnie.
Wtedy Filip, spokojny, rozleniwiony, wytarzany w trawie, bąknął coś, byle co, co mu do głowy przyszło, i nawet z pewną intencją wywołania obrazy.
— Co?! — krzyknął tamten. — Co takiego? Jak ty powiedziałeś? Przecież to — zwrócił się cały frontem: — kapitalnie! Ty? Nigdy bym. Czy ty wiesz, co powiedziałeś? — Nie dowierzał uszom.
Rewelacja była tak mizerna, że nie warto by jej powtarzać.
Lecz zdarzyło się jednocześnie, że tamta dziewczyna nagle wróciła i powiedziała koledze prosto w twarz, że słyszała, co o niej przed chwilą raczył powiedzieć.
Przeraził się i zasłonił twarz rękoma. Wtedy wstał Filip.
Zanosiło się, że ambitny kolega dostanie po pysku. W oczach tamtej była wściekłość i determinacja. Już miała bluznąć tym, co myśli, gdy Filip wziął ją za rękę i odprowadził na bok.
Gdy wrócili, była rozpogodzona.
Zdruzgotany kolega widział, że w pewnym momencie dziewczyna dotknęła palcami ręki Filipa. I że się tych palców delikatnie pozbył. I że właściwie przez cały czas stał przed nią i milczał.
Odeszła, ale obejrzała się z daleka. O czym milczeli — mówili? Było w tym jakieś dzieło. Skromne, niedosłyszalne, wykonane lekko, od ręki, w groźnej sytuacji, większe niż niejedna praca, wykonana mozolnie z materiałów w bibliotece.
Tego samego dnia wieczorem kolega odnalazł Filipa. Zaproponował spotkanie w jakimś domu.
Na drugi dzień Filip był w innym, następnym domu, do którego jednak nie wpuszczono już kolegi.
Spotkał na ulicy tamtą dziewczynę, lecz rzeczywiście jej nie poznał. Trzeciego dnia dowiedział się, że kolega uważa go za łajdaka i zdrajcę, którego wyhodował jak żmiję na własnym łonie. Sprawiło mu to przyjemność. W trzecim domu spotkał tę dziewczynę, była pokojówką. Na przywitanie pocałował ją w rękę.
W jakiś czas potem dowiedział się, że porzuciła pracę i wyszła za mąż. Lecz gdy po roku znów ją spotkał na ulicy i spod firanki wózka chciała mu pokazać dziecko, wymówił się stanem nietrzeźwym, więc niegodnym. Był już modny. Sam w stanie sensacyjnego narzeczeństwa. Doświadczony, już oszczędny w słowach i gestach, już ze sprawami.



Efeb na placu ćwiczeń

Może to było nawet i tak, że w latach tych pod jakimś względem przypominał dziewczynę. Nie wiadomo; dla przyzwoitych ludzi już dochodzenie tego względu przekracza granicę przyzwoitości. Już jest straszne i dwuznaczne.
Jeśli — to przypominał z układu, jedynie z układu cech charakteru, z rodzaju wewnętrznego poruszenia, które tak się obraca samo w sobie, iż natychmiast znajduje odbiorcę. Jego układ był jak w każdym oryginalniejszym tworze natury, biały z podbiciem czarnym i na odwrót. Delikatność mieszała się w nim z bezwzględnością.
Przypominał wulgarną dziewczynę, która przebrała się i pomieszała kolory. I która wie o tym, że wolno, że jej jednej tylko wolno — na mocy nie pisanego układu — który i tak przekroczy. A tych, co się zgorszą, i tak zjedna. Choćby się zgorszyli śmiertelnie. I wie, że wkrótce będą sami żałowali, że tak małostkowo i śmiertelnie. Jego wewnętrzne poruszenie podobne było do tego, które poprzedza ludowe zwiastowanie.
Zwiastowanie znaczyło w sumie niewiele. Jeżdżenie na koniu, na przykład, strzelanie z łęku, bez pudła, i co strzał, to wielka miłość.
Tak sobie lekkomyślność wyobrażano. Sądzono, że mądrość jest ciężarem, jak każda świadomość, godność, powaga, utrzymanie jej i wyżywienie. Jednego tylko nie rozumiano: jak można tak lekkomyślnie trwonić sukcesy?
Wszystko to, wbrew wszelkim prawidłom, staje się od jednego dnia, nagle.



Espania di sclerosa

W  czwartym domu o autentycznym już malarstwie, swobodnym, o przemieszaniu starych i młodych, wysokiego stopnia, przeżył chwilę niebezpieczeństwa, lecz o niej nie wiedział. Nieświadomość jest jednym z atrybutów szczęścia. Lecz nawet i to niewysokie stwierdzenie rozegrało swą treść za jego plecami.
Był to dom postępowy, dom, w którym bywano. Także wracając z Paryża i Wiednia. Właścicielem był fabrykant, który dał zły przykład i syna wysłał do fabryki. Syn był niezbyt normalny, ale robił złą krew innym, gdy szedł rano z bańką kawy do pracy i mieszkał gdzieś kątem.
Raz w tygodniu w domu rodziców odbywał się reunion.
Ojciec zaczynał od robienia drewnianych trepków, ożenił się z baronówną i ta mu dała szlif, poszerzyła fabrykę o salon. W salonie zaplantowała rozmowy na najwyższym szczeblu intelektualnym. I tak sprytnie przesiewała gości, aż chciał się tam dostać każdy, żeby znieść jajo swego intelektu. Wymieniano plotki paryskie, wiedeńskie i z ostatniej Ostendy. Plotki drugorzędne, wynikające ze znajomości spraw przez szybę. Dla porządku zwalczano je miejscową filozofią, ciężką jak młot parowy.
Nowością była mieszanina towarzyska, ex-baronówna uwielbiała młodzież — byleby nie z bańką kawy o świcie.
Ex-baronówna widziała w nich odbicie dawnych czasów. Wyobraźnię miała przyzwoitą. Widziała stadko owieczek z romantycznego obrazu, nic w tym nie widząc podejrzanego. Spodziewała się nieuniknionych kłopotów, płynących z obmowy. Sprowadziła do swego domu pewnego młodego kleryka, który swego czasu rozprawił się młotkiem z nieprzyzwoitą rzeźbą w muzeum i był bohaterem skandalu. Lecz wkrótce sprawa źle mu się obróciła i władze kościelne musiały zrezygnować z jego świętego oburzenia. Pod naciskiem opinii zaproponowano mu klasztor. Wtedy się przestraszył; kochał życie i dlatego też wyruszył jako moralizator. „Zdjął szaty”. Dał się ex-baronównie jednać, zaczął bywać. Z początku nie wiedział, co ma teraz mówić, jak się zachowywać? Był już w cywilnym ubraniu, czuł się niezręcznie. Jak dygnitarz, z którego zdjęto święcenia, lecz nie odebrano do końca idei młotka. Musiał z czegoś żyć i od czegoś zacząć. Zrozumiał, że przypadło mu teraz w udziale przeciwieństwo świętego oburzenia — krzesał więc w sobie coś, co wydawało się łagodną światłością i coraz mniej łagodną. Nadaremnie; wszyscy woleliby już do końca widzieć go z młotkiem. I uważali, że lepiej, gdyby całkiem zdziczał i zaszył się w puszczy. Wtedy się uparł i postanowił gruntownie zmienić poglądy. Chciano mu pomóc, wmawiając, że czynu dokonał rozmyślnie, dla kariery. Ale zaprzeczał. Nie bez słuszności, bo karierę złamał. Zapisał się na wydział filozofii. Wtedy ex-baronówna podsunęła mu myśl, że może przecież jeszcze przedtem zostać mężczyzną. Świat ewangelicki z przyjemnością patrzył na tę kompromitację katolickiego księżyka, który stracił nie tylko wiarę, ale i miarę. Trwało to niedługo. Tyle tylko, że pewnemu konsulowi podsunęło myśl, iż mając pieniądze i usposobienie przeciwko wszystkim można wynająć gorliwego prostaka, który by — na przykład — w najlepszej wierze — obraził całe rozpasane światłością towarzystwo. Głosząc ideę zniszczenia. Kleryk był już zużyty, ale gorliwców, którzy by zapragnęli tratować butami docentów, nie brakowało.
W pasażach, salonikach, tarasach i szpalerach nie miano jej tego za złe. Modne stało się zepsucie i podniecające rozmowy o zbliżającej się wojnie. Jeszcze się nie zbliżała, lecz z gorliwym lękiem już ją przywoływano.
Długi pasaż wewnętrzny wychodził poprzez taras na ogród, młodsi goście byli bliżej powietrza, zieleni, alkoholu. Słońce jeszcze świeciło i w jego blaskach przewijał się Filip. Otoczony, znikający, jakby był u siebie, w skrzyżowaniach i wirażach.
Dwóch poważnych panów podfioleconych szło z głębi ku tarasowi. Już z daleka ich drażnił, słyszeli, pragnęli się z nim rozprawić, zbliżał się moment, w którym ktoś ma być sprowokowany w sposób doskonały i postawiony w roli skarconego dudka. Całą jego winą będzie, gdy się tylko odezwie, gdy tylko odpowie na dowolne pytanie, rzucone w jego stronę, z miną wymagającą odpowiedzi, a odpowiedź będzie uznana za obraźliwą.
— Bałwan... — mówił jeden.
— Istotny bałwan... — powiedział drugi.
— Gówno istotne — mruknął pierwszy. Byli widocznie bardzo zaprzyjaźnieni. Zbliżały się otwarte szeroko drzwi na taras, prześwietlone wielkim słońcem, zbliżały się drzewa, kolorowe krzewy, u wylotu powietrzem przeciągał smak palonych migdałów, kawy, kremów i brylantyny, za dwoma panami szedł trzeci, jeszcze poważniejszy, niewysoki, ubrany jak na pogrzeb, z baretką jakiegoś orderu w atłasowej klapie, o przydymionych oczach, ciemnej cerze, wyprostowany jak struna, w ręce trzymał kindżał, który zdjął ze ściany, położył ostrze na lewej dłoni i patrzył na nie.
— Panowie — rzekł mijając.
Skonfundowali się, bo choć ocena była słuszna, słowa nieprzyzwoite. Idąc za nimi, musiał je dosłyszeć.
Nie powiedział nic więcej, rozstąpili się, minął ich i z kindżałem na dłoni zaczął się zbliżać do Filipa.
— Nie wiem, kim pan jest — rzekł z pewnej odległości.
Wobec tego ktoś, kto znał tego małego znakomitego człowieka, dokonał prezentacji i przedstawił Filipa. Filip uśmiechnął się grzecznie.
— Ponieważ — powiedział tamten — wiem już, kim pan jest, pozwoli pan, że panu coś powiem.
— Uprzejmie słucham.
Kilku młodych ludzi przerwało wyolbrzymioną alkoholem sprzeczkę. Mówiono o kimś, kto płonie, lecz przedmiot pożaru uczuć wcale tego nie dostrzega — i sprzeczano się, czy przedmiot robi to rozmyślnie.
Przybliżyli się teraz na pewną odległość.
— Proszę wybaczyć — zwrócił się do nich — dwa słowa powiem na ucho.
Cofnęli się więc, Filip podszedł. Jednym mgnieniem oka dostrzegł tych dwóch, którzy patrzyli na niego wrogo. Wyglądali boleściwie, jak sekundanci, gdy już trup leży. Ukłonił się raz jeszcze i błyskawicznie klęknął, przybliżając twarz do twarzy niewielkiego człowieka. Nie czekał na to, co tamten powie, sam szybko powiedział. — Tak, tak, już pana zrozumiałem i jeśli nie popełniłem omyłki, nienawidzi pan Niemców.
Nic go nie upoważniało, żeby tak powiedzieć. Tym lepiej, zdanie to samo mu się złożyło.
Tamten wykonał gest, jakby mu chciał pomóc wstać, roześmiał się krótko, skierował ostrze kindżału w dół i powiedział:
— Ja chciałem panu powiedzieć co innego, młody Słowianinie... — Lecz uśmiech w jego przydymionych, złotych oczach wcale nie zaprzeczał: — Co innego. Niechże pan się z tym liczy, że... — nie dokończył i bynajmniej się tym nie krępując, że nie dokończył, powiedział innym tonem:
— Mam wielką nadzieję, że wkrótce się spotkamy.
— Będę żył nadzieją tego spotkania — ukłonił się Filip i przeczekał ceremonialnie, aż tamten na odpowiednią odległość nie odejdzie.
Wracając do swej grupy powiedział, żeby cokolwiek powiedzieć:
— Powiedział mi w zaufaniu, że się pani we mnie kocha.
Zwrócił te słowa do niewielkiej dziewczyny, bardzo młodej, ubranej na czarno, dość ekscentrycznie. I podminowanej — jak to się podobnym, pomniejszonym typom zdarza — nieustającym gniewem. Gniewem uprzedzającym wszystkie spojrzenia, które mogły się w jej stronę skierować. To było widoczne, nikomu nie była życzliwa i przyszła tutaj z łaski.
Odpowiedziała Filipowi nadmiernie głośno:
— Mógł tak powiedzieć, jestem jego córką.
Przyjrzał się jej i spostrzegł, że równocześnie oblała się purpurą. A potem pobladła.
Zapytała zniżając głos:
— Co on panu naprawdę powiedział? — i wyskandowała: — Ja sobie tego nie życzę!
Twarz jej ponownie oblała się purpurą.
Ktoś tu jednak czuwał, kilka osób; otoczono ją troskliwie, jak gdyby do czegoś nie dopuszczając. Ale ona przedarła się przez ten kordon, zebrała się w sobie i wypowiedziała prawie ze złością dziwne słowa w nie istniejącym języku, skierowane do Filipa:
— Espania di sclerosa! ...Miłość mojego ojca do mnie doprowadzi do zbrodni. Na panu jej dokonam.
Zagarnięto ją bardzo pospiesznie.
Filip widział jeszcze, jak uderzyła w twarz jakiegoś młodego uczonego. I jak tamten ze zgrozą uniósł pięści ku niebu.
W chwilę potem z całego tego popołudnia zapamiętał tylko tego bladego, nieszczęśliwego uczonego. Który przez całą tutaj bytność zużył tyle encyklopedycznych słów, tak się nadyskutował i tyle miał niewątpliwej racji — żeby w końcu dostać po pysku od młodocianej erotomanki.



Wanna w złym guście i tortura

Zapomniał o małym człowieczku z kindżałem. Przedtem jeszcze dowiedział się i zostało mu to na skraju pamięci, że jest Hiszpanem z pochodzenia, choć nosi niemieckie nazwisko, że zmarła jego żona była Rosjanką, a córka jest Niemką. I domyślił się, że tamtego wieczoru Hisizpan albo chciał go intelektualnie podburzyć, albo działał z namowy córki, która gdy kogoś sobie dobrze upatrzyła, zaraz go chciała źle doświadczyć. W zamian zbiła po pysku docenta, który natychmiast potem został zaproszony do domu jej ojca, najbogatszego w całym mieście. Dom mieścił się w skromnym pałacyku, w cienistej ulicy, za gazonami róż, sprowadzonych z czterech stron świata. Jeśli idzie o sukces, wyżej już nie można było trafić.
W niedługim czasie odbyła się druga wizyta wuja Wilhelma, już bez zapowiedzi.
Pomyślano, że śmierć biedaka nagli. Ojciec zrobił niespodziankę i zjawił się w pokoju. Z rulonami wykresów pod pachą. Gość wysłuchał objaśnień, wstał z fotela, powiódł palcem po wykresach, spojrzał na ojca jak na chłopca, który skonstruował młynek do mielenia kawy, a może turbinę:
— Brawo — powiedział — to może wszystko jest głupstwo. Ale ja tym kogoś zainteresuję. Nieraz się zdarzało...
— No nie! — przestraszył się ojciec dobrotliwie. — Ja tylko tak sobie, bez żadnej myśli.
— Tak, tak. To może wszystko jest głupstwo. Znam ludzi poważnych, którzy się tym interesują.
— Wykluczone!
— Dlaczego? Jeśli istnieje w tym jakaś myśl pożyteczna, w co przecież niekoniecznie trzeba wątpić? Są instytucje...
— Nigdy w życiu!
Ojciec zwinął rulony. Wuj patrzył zdumiony. I pożegnał. Matka starała się załagodzić.
— Z dobroci serca — tłumaczyła — z dobroci serca.
— Pan wątpi — powiedział mu ojciec — a ja jestem o wartości mojej pracy przekonany.
W kilka dni potem przyszedł list z zapytaniem, czy mógłby się zobaczyć z ojcem pewien pan. Ojciec grzecznie odmówił, wykręcając się czymkolwiek, byle grzecznym. Pan mimo to przyszedł. Był to prawdopodobnie oficer w cywilnym ubraniu, niezwykle grzeczny. Rozmowa odbywała się już w zamkniętym pokoju ojca i miała przebieg wysoce kurtuazyjny. Pod koniec dopiero stała się mniej miła, gdy ojciec w uporze w ogóle odmówił pokazania papierów. Wtedy usłyszał, że przypuszczalnie jest to sprawa dziecinna, ale postępowanie ojca jest niewłaściwe i dla zasady konsekwencje mogą być poważne. I że nie jest to koniec.
Ale na tym tak jakby się skończyło. Temat do rozmów w domu stał się wielki. Matka przewidywała kłopoty i wciąż dopytywała się ojca, czy gościa nie obraził?
— Nic podobnego — tłumaczył z satysfakcją ojciec — było się grzecznym aż do obrzydzenia. Ten szpicel wywiadu wewnętrznego spełniał tylko swój obowiązek. Nuciłem hymn państwowy. Już ja potrafię śpiewać hymn z winy tego, kto mnie do śpiewania zmusza.
Filipowi wydawało się, że gdzieś marginesowo poznał tego cywila jako podrzędną figurkę w mundurze.
Wiele spraw rozsiało się jak ogień z iskier, wiele się zazębiło, nie miał pieniędzy, zapożyczał się na konto, sam nie wiedział czego, liczył na szczęście, na fortunę z nieba; znalazł kiedyś większą kwotę w kieszeni, ktoś mu podłożył. Wzburzyło go to, oburzony chciał wykryć kto i zrobić z tego użytek. Jeszcze tego samego dnia mimo woli zrobił użytek z pieniędzy. Oburzenie schował do kieszeni jako kapitał na później. Zdawał sobie sprawę; były dni, że podenerwowany nie wychodził i nie dawał się wyciągnąć z domu, drżał wtedy, aby przed rodzicami nie wydało się wszystko. Postanowił wziąć jakąś najemną pracę, oddać długi, czuł się pasożytem, poszedł do biblioteki, żeby w spokoju i kurzu zastanowić się nad sobą. Spotkał tam znajomego, który się zawstydził, że tak tu ślęczy, podczas gdy jeszcze wczoraj w nocy w obecności Filipa udawał lekkoducha. Wyszli na piwo. Jeden pił, że nie może, drugi, że tak może oddawać się pracy. W końcu i Filipowi było wstyd, że został napotkany tutaj jak pospolity mól książkowy. A tamten, w końcu, był szczęśliwy, że udało mu się usiąść z niepospolitym Filipem przy jednym stoliku. Jeszcze się usprawiedliwiał ze swego ślęczenia, a Filip pocieszał: głupstwo, drobiazg, ktoś musi. Wreszcie najopaczniej podbudowany słowami Filipa oświadczył, że studiuje Estetykę i pokrewne, że zamierza się poświęcić krytyce, pisać rozprawy o Malarstwie i pokrewnych. Choć mimo gruntownej wiedzy nie ma jeszcze w sobie sprawdzianów naukowych i nie wie na pewno, czy tak jak on odczytuje dzieła sztuki, pokrywa się to z wrażliwością wszechświatową. Chociaż tego jednego jest pewien, że ma w sobie bardzo ostry krytycyzm i że czuje potencję.
— Szczęście — zawołał Filip. — Wielkie szczęście!
Wypili po jeszcze jednym piwie. W tej ilości na niedoświadczonym zrobiło wrażenie. Znajomy ślamazarnie zasnął przy stoliku. Filip wyszedł.



Piętro

Z  piwiarni wyszedł około południa. Nie nocował dziś w domu, był w knajpie za miastem, goszczony przez jakichś pięciu, a potem razem płynęli łodzią na północ do ujścia rzeki, gdzie nic nie było, tylko ujście rzeki i druga knajpa. Chciał teraz przejść się cieniem, wszedł w dzielnicę willową, był przemęczony nocą i porankiem. Napotkał jakiś pałacyk, otwartą bramę, trawnik i wiązy. Wpółpijany wszedł, aby pod pierwszym z brzegu uwolnić się od ciężaru piwa. Oparł się ramieniem o korę pnia, już miał usłyszeć wyzwalający szum deszczu spadającego na poziome blaszki przyziemnych liści, gdy za plecami jak spod ziemi wyskoczył rozwścieczony sługa. Z ramionami do kolan, z filistyńską, o niebieskawym nalocie szczęką, jak lemiesz zakonserwowany w oliwie. Był to upleciony z żelaznego łyka olbrzymi, stary lokaj — który by konia mógł podnieść i uśpić na rękach. Wydawał okrzyki: „ho, ho, ho!”, pełne radosnego zdumienia na myśl o krwi, która zaraz się tu poleje.
Filip jak stał, tak skoczył.
Już skacząc, wydało mu się, że nie znalazł się tutaj bez zupełnego powodu. Całe to obejście, podjazd i dziedziniec były mu jakoś myślowo nieobce. Tylko że nigdy tu nie był.
W panicznym strachu nie żałował harców, co skok, to rozdeptywał droższe kwiaty, kluczył, ile mógł, zwodził, złamał centralny krzew szampańskiej róży, chociaż mógł go ominąć.
Lokaj oszalał. Tak jak dotąd nie forsował trawników, nagle rzucił się na przełaj.
Filip obejrzał się i stwierdził, że drogę do bramy ma odciętą. Rzucił się więc w stronę wejścia do pałacyku.
Sługa aż zawył z przerażenia. Znów kilkoma małpimi susami przeciął Filipowi drogę. Drżał z wściekłości.
Wtedy Filip wykonał manewr. Dając się atakować z lewej, skoczył w prawo, znalazł się blisko jakiegoś bocznego wejścia, wskoczył tam i zatrzasnął drzwi za sobą.
Miał najwyżej dwie sekundy, aby ukryć się gdziekolwiek. Najkorzystniej byłoby, gdyby mógł teraz przejść w stan pary wodnej.
Nigdy jeszcze nie wchodził do cudzego domu w takim galopie. Było mu wszystko jedno, opanowała go wściekłość, był śmieszny. Działał logicznie.
Jeśli zwykła logika nakazywałaby skręcić dywanem w lewo, wykonał skręt w prawo i znalazł się w bocznym korytarzyku. Tu zawrócił jak gdyby z powrotem, podskoczył na jednej nodze, złapał jakąś klamkę, nacisnął i znalazł się w łazience. Zamknął za sobą drzwi. Rozejrzał się, był w mlecznym świetle, rozpryśniętym w emaliach, błękitach i bielach. Na wprost stała wanna. Nie dostrzegł tego w pierwszej chwili, spojrzał i struchlał.
Opierając bose stopy o najwyższy szczebel białej drabinki — na krawędzi wanny siedziała dziewczyna, bardzo niewielka i naga. Lecz nawet nie drgnęła, nie podniosła głowy. Tak jakby nikt nie wszedł. Nizała coś, zbierała po sobie coś, co było rozproszone, może jakieś perełki, i nawlekała na nitkę, której koniec trzymała w zębach.
— Na klucz — odezwała się dopiero po chwili, nie patrząc i odrywając głos dość niski od czystego podniebienia. Tak jakby to nie ona powiedziała lub powiedziała to, co było zupełnie naturalne. Bawiło ją, bawiła ją czyjaś zła sytuacja?
Nie lubił, gdy ktoś był bardziej zuchwały i bardziej spokojny aniżeli on. Nie zamknął drzwi. A może to była pokojówka? Lecz nie, pokojówka narobiłaby wrzasku. Tylko ludzie bardzo bogaci przeżywają kataklizm bezczelnie.
— Usiądę chwilę — rzekł głupio.
Co miał powiedzieć? Usiadł na taboreciku. W pewnej odległości, naprzeciw. To, że wypadło naprzeciw, nie dało się już skorygować. Musiał tak zostać. Lokaj biegł po schodach w pobliżu i determinował sytuację od zewnątrz.
Nic więcej nie powiedziała. Siedziała skupiona jak małpa, która iska drugą. Rysy jej twarzy były w pomniejszeniu — cała była w pomniejszeniu; nagość zmniejszona jest trochę możliwsza od większej, mimo sytuacji najgorszej z możliwych i najnieznośniejszej dla kogoś, kto ceni wyżej własną nagość od każdej innej... I kto biłby po pysku tych, którzy na nią polują.
Właśnie dlatego nie odwrócił głowy i patrzył wprost. Rozszerzonym polem widzenia, nieostrym, które tak samo widzi krzesło, jak nogi, nogi tak samo, jak błysk lustra, białe grzebienie, flakony, zwłoki ręczników na hakach. Czuł wyparowany opar w powietrzu. Nagość powielała się w lustrach i stanowiła żeńską jatkę.
Cień sługi mignął za matową szybą łazienki. Głos nawołującego lokaja bliski był już szlochu, brzmiał w nim rozpaczliwy finał, zdawało się, że albo teraz wpadnie tu do łazienki, albo z rozpaczy roztrzaska łeb o marmur.
Dziewczyna-bez-wzruszeń siedziała tak, jak ją zastał, nie poprawiła niczego na sobie, bo oczywiście nic nie było do poprawienie. Zerknęła.
— Ja zaraz stąd wyjdę — uprzedził Filip.
— Nie.
— Gdy wyjdę — poprosił — zmasakruje mnie to zwierzę. Ja tego nie chcę.
Bał się najbardziej zeszpecenia, złamania nosa, wybicia oka, krwawych zadrapań. A w końcu i śmierci przez uderzenie w skroń albo celne kopnięcie poniżej brzucha.
— Czy on tu nie wejdzie?
Zeskoczyła z wanny, przeszła po kafelkach wyprostowana, jakby szła w galowym mundurze pod uderzenia bębna, zamknęła drzwi na klucz i wróciła z powrotem na schodki. Stopy jej trafiły w to samo miejsce białej drabinki i zatrzymały się obok siebie.
— Sytuacja jest nieznośna — rzekł. — Pani milczy, ja nie mam nic do powiedzenia. Co dalej? Co dalej? Czy widzi pani jakieś wyjście? Przepraszam, że się nie przedstawiłem.
Nie odpowiedziała. Przyszło mu na myśl, że musi go znać, że jest, być może, jedną z fatygantek, dumnych, chodzących cieniem i wysyłających stamtąd spojrzenia pełne nienawiści. Lecz nie zanotował w pamięci nikogo podobnego do niej, a odwoływanie się w tej chwili do tego rodzaju względów byłoby poniżej honoru.
— Chce pani coś wymyślić — spróbował — a koncept słaby.
— Niech się pan rozbiera — powiedziała.
— Ja?
— Tak.
— Pani żartuje.
Z idiotycznych było to jakieś wyjście, skoro już gust najgorszy.
— Bardzo proszę.
W gruncie trafiła, lubił się rozbierać i uwalniać od ubrania. Nie mogąc próbować w jedną, należało próbować ucieczki w drugą stronę. Jeżeli oczywiście chciała wziąć odpowiedzialność w obronie przed tym rozjuszonym bydlakiem.
— No — powiedziała..
Zrzucił wszystko z siebie.
Wtedy dopiero się zastanowił, co zrobił.
Spostrzegł, że sięgnęła ręką poza siebie i rozkręciła krany z wodą. Para uniosła się zza jej pleców. Twarz jej utrzymywała wciąż ten sam martwy wyraz. Ani jeden milimetr rysów nie przekraczał znaczenia, które raz na zawsze miał cechować, jak na skali linijki szkolnej. Ani jedno ludzkie drgnienie nie zakłóciło tej szklanej twarzy, która robiła przez to wrażenie bezdennie głupiej i godnej stłuczenia jak szklanka po musztardzie.
Woda z hukiem napełniła trzy czwarte.
— Już? — spytała nie patrząc. — No to do wanny!
— Ja?
— A po co pan się rozbierał?
— Nie widzę powodów...
— No hop! — krzyknęła. — Ech! — zniecierpliwiła się szybko: — Ernest umyje panu plecy. Ten, co tak biegał. Boi się pan?
— Proszę pani, to są wyraźne kpiny... A zresztą... Jeżeli nie stać panią na nic więcej...
Doskoczył podgięty i przysiadł na brzegu wanny. W drodze tyłek mu się jakoś niezręcznie wypiął i podnosząc lewą nogę, żeby przekroczyć krawędź, nie trafił. Zachwiał się, a gdy już odzyskał równowagę i wskakiwał, twarz jego znalazła się blisko jej twarzy. Musiała się w nim kochać. Powiedziała jadowicie, jakby przyszpilała glistę:
— Wiedziałam.
Poślizgnął się i wpadł najpierw ramionami do wody. Potem obrócił się i usiadł na dnie.
— Co pani wiedziała?
— Wiedziałam, że pan wykona brawurową szarżę, żeby się tu dostać. Przed moim ojcem od razu pan klęknął. To było piękne.
— Bo mały. Rozumuje pani wyjątkowo dziecinnie. To nawet miłe, ale niepotrzebne.
— Zaraz tu przyjdzie.
— Ojciec? Do czego pani zmierza? Pani brakuje rozumu. Ja na pani miejscu zdobyłbym się na jakiś gest. Poratowałbym człowieka, którego psy opadły. Ubrałbym się, wyszedł i przedstawił jako przyjaciela.
— Tak też i zrobię.
— Ale może by... lepiej... najpierw się umówić...
A może to wariatka? — pomyślał. — Psychopatka? Dom obłąkany. Może będzie próbowała poderżnąć mu teraz gardło? — Przypomniała mu się Espania di sclerosa, jej samej słowa.
Zamilkł i patrzył w jej plecy.
Biedna ty idiotko — myślał.
Mapa pleców przedstawiała się jak grzbiecik górski w kartografii. Jak dywanik z ostrzyżonego do gołej skóry angorskiego kota. Łopatki przykropione były znamieniem, mniejszym i większym, w położeniu wobec siebie niedbałym, jak skazy na kamieniu. Pochylony kark sięgnęła woda w wannie i teraz podpięte w górę włosy skręcone były w wicherku jak trawa nadbrzeżna po ustąpieniu fali. Myślała pewno sobie, co on tam sobie myśli i jak się zachowa? Otóż to, był pewny, że zachowa się tak, iż to właśnie pchnie ją do dalszych objawów złości. Nie zamierzał jej robić tego dzikiego honoru, przeznaczonego dla istot wyższej świadomości. Mógł zabłysnąć teraz nieświadomością poczciwego imbecyla, którego zaabsorbował na przykład w tej chwili krokiet.
— Zróbmy tak — powiedział — pani wyjdzie pierwsza, odwoła tego szympansa, ja się ubiorę i pójdę.
— Mój ojciec chce pana poznać. Prawdopodobnie zakochał się w panu. Taki już jest. Pan wie, miłość starego mężczyzny. Nie mogę mu jej odmówić. Niech kocha.
— Tak?
— Jestem już niemłoda. Mam lat skończonych osiemnaście, gdy będę miała tyle, co on, nawet w grobie mnie już nie będzie.
Wychylił się z wanny.
— Mam pełną świadomość, że niedługo umrę — powiedziała.
— Ja też — podał jej rękę z wanny. Wyciągnęła dłoń.
— Wreszcie powiedziała pani coś, co jest do czegoś podobne.
— Trzeba się spieszyć — owinęła się ręcznikiem i wyszła.
Został w wannie.
Nie upłynęła chwila, gdy wróciła i powiedziała:
— Już idzie.
Tym razem usiadła na taboreciku.
W kilkanaście sekund potem zapukał i wszedł niewielki człowieczek.
— Witam pana — rzekł Filip, myśląc, że ma do czynienia także z wariatem.
Lecz ten się żachnął, nie spojrzał na Filipa, zwrócił się do córki:
— Nie jestem zachwycony — powiedział, popatrzył na Filipa: — No właśnie, właśnie, jestem trochę zaskoczony...
Najgorzej — pomyślał Filip — jak jeden wariat przed drugim udaje normalnego.
— ...zaskoczony pańską odwagą. Nie pozostaje mi nic innego — podał rękę. — Proszę źle nie myśleć... Ta nagłość, sytuacja, aczkolwiek błazeńska, lepsze przynosi rezultaty aniżeli rozwaga. Zauważył pan to?
— Niczego nie zauważyłem — wybąkał Filip.
— Czy zauważył pan, że jeżeli ktoś przygotowuje, oblicza, przewiduje, zabezpiecza, zawsze mu piorun w sempiternę strzeli właśnie w momencie, kiedy się w pas kłaniał własnej przezorności?
— Nie zauważyłem.
— Porozmawiamy. Wymienię panu nazwę mojej szkoły, określę moje pochodzenie filozoficzne i oddam klucze.
Był niewielkiego wzrostu, miał śniadą cerę, oczy przydymione, czarne, ciepłe i podgrzane. Czaszkę w tylnej partii jakby trochę nadbudowaną, podczas gdy córka miała idealnie okrągłą. Był z miary metra, córka z miary cyrkla. Lecz czaszki ich przez porównanie idei tej nadbudowy mogłyby być podobne, gdyby już leżały obok siebie na marmurowej kondygnacji grobowca, o którym wspomniała córka.
Był to ten Hiszpan, mąż zmarłej Rosjanki, ojciec córki Niemki.
— Idziemy już stąd, idziemy — powiedział — niezdrowo jest przesiadywać w wannie. Ernest pomoże panu się ubrać, Erneście! Bardzo oddana kanalia i wielkiej łagodności, Erneście! — zawołał. — Jesteś? Nie wchodź. O proszę — sięgnął do kieszeni — bo wydaje mi się, od razu to spostrzegłem, że pan się go obawia albo brzydzi. Jest czysty jak koń — wyjął kostkę cukru i podał przez uchylone drzwi. — Pomożesz panu się ubrać, nie wchodź, dopóki my nie wyjdziemy. Dogadza to panu, panie Filipie? Nasza prezentacja po raz drugi została dokonana. Jestem tak uległy córce, że mógłby pan nawet gardłem wyprzeć pewną ilość wody, byle umysłem przypominał Archimedesa. Byle tylko przypominał. A pan budzi moją nadzieję od pierwszej chwili, gdy usłyszałem o panu od mojej córki. Czekamy ze śniadaniem, Ernest poprowadzi — mówił, jakby w to wszystko nie wierzył. Zalatywał od niego alkohol. — Najbardziej lubi — ciągnął — gdy już zadanie wykona, jak mu się w podzięce strzeli w ucho. Proszę to uczynić. Jest to kanalia absolutna i bierze za to pieniądze. Chyba ma już willę na Capri i knuje nad nami zemstę. O, widzi pan, po śmierci jako strzyga to mógłby być groźny, bo tam nie ma kantorów wymiany. Za życia jednak najłagodniejszy, oddany człowiek, szef zresztą mojej umiarkowanie rozwydrzonej służby. Porozmawiamy, prawda, poważniej?
Wyszli. Wszedł Ernest.
Nie wydał okrzyku ani nie okazał zdumienia. Stanął gotowy do usług, tuląc jedynie uszy.
Filip wyskoczył z wanny.
— Panie Erneście — powiedział — pan tego nie zrozumie, ale ja pana przepraszam. Żeby nie komplikować, niech pan tu posiedzi, a ja się sam ubiorę.
Gdy włożył spodnie, zapytał po cichu:
— Czy to są wariaci?
— O nie — zaprzeczył gorliwie Ernest.
— To niech pan pamięta, że nigdy o to pana nie zapytywałem.
— Będę pamiętał — rzekł obojętnie.
— Pan mnie rozumie — powiedział Filip i czuł, że zupełnie zbędnie. — Pod tym drzewem chciałem się tylko...
— Rozumiem pana.
— Niech mi pan powie — zapytał, znów niepotrzebnie: — dużo już było takich w tej wannie?
Ernest nie odpowiedział.
— Jestem gotowy — rzekł Filip — idziemy.
Gdy wszedł do jadalni — Eliza ubrana w czarną suknię, podobną jak gdyby do hiszpańskiej, siedziała przy stole — po drugiej stronie jej ojciec ubrany na czarno — stół był zbyt duży, tak jak przystało na ludzi anormalnych. W pluszowej kotarze czaił się lokajczyk, Ernest skinął na niego palcem, być może, po to, żeby przestał się czaić. Wszystko to trwało w ciszy, ojciec spojrzał na córkę, Eliza, od której najwidoczniej zależało rozpoczęcie śniadania, przedłużyła chwilę:
— Czuję się w obowiązku — zaczęła zupełnie serio — wyjaśnić...
— Może potem — rzekł ojciec — na litość boską — dodał krótko: — jestem głodny. — I przesiadł się bliżej Filipa. Ernest przeniósł za nim nakrycie.
— Wyjaśnić... — ciągnęła bezwzględnie Eliza — początki tej sprawy. Dostałam list, który stał się dokumentem.
— Czy to ważne? — zapytał ojciec.
— Dostałam szereg listów — podjęła Eliza. — W naszej rodzinie: bardzo ważne. Z punktu widzenia formalnego. Gdyby nie było listów... Jestem formalistką.
— Czytałem pańskie listy — wtrącił zdawkowo ojciec. — Listy, jak to listy. Wyrażam zgodę — spojrzał na córkę: — Którą już z rzędu?
— Moje? — zapytał Filip. — Do kogo?
— Do Elizy.
— Nie pisałem.
Eliza popatrzyła na niego. Tak jak się patrzy na człowieka nieobytego. Z życzliwym politowaniem. Uśmiechnęła się nawet. Tak jak się kwituje nagłą ucieczkę tchórza. Z mniej życzliwym politowaniem.
— Być może — powiedział Filip — być może pisałem. Z całą pewnością napisałem kilka listów. — Zastanawiał się, do czego jest jej to potrzebne?
— Nie rozumiem tylko — powiedział ojciec — dlaczego... zresztą: mniejsza — spojrzał na córkę, oczekując dalszego ciągu.
— Ja też nie rozumiem — rzekł śmielej Filip. — Prawdopodobnie poziom tych listów...
— Mój Boże — powiedział ojciec — nie jest pan poetą. Zresztą w takich wypadkach listy poetów jeszcze są głupsze, bo poezja zobowiązuje jak kurwę miłość. — Użył tego słowa. — Robimy krótką przerwę — skręcił się nerwowo przy stole. — Zostawiam was samych — wstał i odrzucił serwetę: Mniejsza z tym wszystkim.
Wyszedł. Służba zniknęła tak, jakby wyszła za nim.
— No jak? — zapytała uradowana Eliza i nagle wyraz twarzy odmieniła.
— Wzięłam na siebie całą brudną robotę. Napisałam te listy, linijka po linijce. Miałam w tym przyjemność. Listy są w wielkim stylu. I podpisywałam pańskim imieniem. W ostatnim groził mi pan samobójstwem. Więc czego pan chce więcej, „Moja Najdroższa” — roześmiała się tryumfalnie. — Wykonałam całą najgorszą robotę — podeszła do niego: — za pana. Czy tak? — Była tak mała, że patrzył na nią jak z piętra w dół. Grzebień miała wpięty z pośpiechu krzywo, pod szyją kryzę, wyglądała nienaturalnie i zabawnie. Jej energia kazała mu się cofnąć krok do tyłu. Mówiła: — A pan zjawił się w łazience bez humoru, ponury, prawie nie pan, kłócić się chciał jeszcze, a ja w tym samym czasie z samych nerwów zerwałam naszyjnik. Nawet pan tego nie zauważył, że potem wrzuciłam go do zlewu. Musiał pan jednak przejść praktykę u dziewcząt niższego rzędu... — Czego też ona nie wygadywała?
— Ale niech mi pan powie — zapytała serio — jak się panu udało tutaj dostać? Jak? Na skrzydłach miłości pan przypłynął? Co? — podeszła jeszcze bliżej, z zaciętymi wargami, a ręka w skróconym rękawie podbijała ciężką fałdę i ukazywała się jak ułamek ludzkiej ręki. — Wiem o tym — rzekła — że od dłuższego czasu nie spuszczał pan ze mnie oka. Że pan mnie śledził i chciał się tutaj dostać. Że gotów pan był dla mnie — patrzyła mu w twarz — na największe szaleństwo. Zaczął pan pić i po pijanemu podświadomie przyszedł prosto tutaj... Nie jest to łatwe. Więc jak, służbę pan przekupił? Kogo? Musimy się zdecydować; jest pan bystry? Od dawna wszystko wiedziałam, od dawna wszystko czułam, dziś mogę otwarcie powiedzieć, skoro zapadła i moja decyzja. Mówmy sobie ty — wspięła się na palcach i pocałowała go, potem się cofnęła i złożyła ukłon pełny ironii. — Musisz się jeszcze zdeklarować przed moim ojcem. Zaraz cię poprosi do gabinetu na rozmowę. On dużo nie mówi, ale pragnąłby usłyszeć. Ten przypadek z wanną weźmy za rzecz umówioną. Powiedz nawet, że to było głupie. I zaraz potem dużo dobrego o mnie. Proszę tylko mnie tego nie mówić, tylko jemu. Nie cierpię komplementów, zabiegów i czyichkolwiek przygotowań. Nigdy nie chcę wiedzieć, jak ugotował się obiad. Albo jak doszło do pogrzebu. Siadam do gotowego. Albo rzucam kwiatek. Oto on.
Rzeczywiście zjawił się ojciec i już czekał w progu.
— Mógłbym pana, panie Filipie, na chwilę rozmowy? Będzie krótka. Czysta formalność.
Prowadząc już w głąb mieszkania, dość szybko, powiedział coś w rodzaju: „darujmy sobie...” i machnął ręką. A Filip, tak czy owak, układał w duchu: „...wielce szanowny panie, stopień nieporozumienia, tak bolesny dla mnie, jak i niemożliwy”... Dowcip się nie kleił, bystrość uleciała, prawie uginały się nogi. Gdyby mógł się zatrzymać i poprosić o kieliszek wódki, byłby uratowany.
Stary pan wziął go czule pod rękę.
Potem się wysforował:
— Wybaczy pan, poprowadzę.
Z szerokiego korytarza w sztucznych światłach za dnia weszli do gabinetu, olbrzymiego jak sala, z aurą bezużyteczności w powietrzu. Kilkanaście kryształowych kałamarzy odbijało się w słońcu, na ścianach wisiały bezużyteczne portrety. Mimo ciepłego dnia wiosny na kominku palił się ogień.
Przeszli na skos do pokoiku obok. Stały tam dwa fotele naprzeciw siebie i stolik z papierosami. Okno było otwarte na ogród, w ogrodzie panowała słoneczna cisza, w powietrzu spadał pył kwitnących drzew, zdawało się, że bezużytecznie.
Stary pan wskazał Filipowi fotel i sam z westchnieniem usiadł.
Od czego by zacząć — myślał Filip — żeby cokolwiek próbować wytłumaczyć?
Ale gospodarz wcale się nie spieszył z rozmową. Założył nogę na nogę, nie patrząc sięgnął ręką po coś, czego nie było na stoliku, i wycofał rękę, jakby dotknął skóry zimnego gada. Wyglądało, że coś go niecierpliwi, czegoś chce i nie chce, jakby tysiąc diabłów ciągnęło go w różne strony, a on kiwał im palcem w bucie, kołysał nogą w dziecinnym buciku i truchlał na myśl, że Filip zechce się odezwać.
— Czy panu nie jest gorąco? — zapytał. Były to jego ostatnie słowa.
Nastało milczenie.
Diabli brali starszego pana coraz łagodniej, znów sięgnął po coś bezskutecznie ręką i przełożył nogę z nogi, pochylił uprzejmie głowę i przechylił ją trochę w bok, natomiast oczy mu pojaśniały, jakby Filip już zaczął mówić, a jednak nie mówił. Dał więc Filipowi oczami cichy, świetlny znak, że zalicza się to na korzyść. Filip siedział tak, jak usiadł, nic się nie skorygował, nie przybrał gestu, łokcie tylko oparł o kolana i przez to cały wychylony był do przodu, jak najbliżej gospodarza. To wszystko, co mógł zrobić. Po chwili wyprostował się, nie nadając temu jednak żadnego znaczenia. Wzrok dalej miał utkwiony w panu domu, bardzo uważnie i celnie, tak jak kropla słońca pokrywa wypukłość szklanej kuli. Także rozjaśnił spojrzenie, także spokojnie wytrzymywał mijający czas i po kilku dobrych, nienagannych minutach gospodarz musiał zauważyć, iż spojrzenie Filipa roluje jakąś myśl, która już jest, pewno już była, toczy się teraz i jako jedyny punkt orientacyjny w tym rolowaniu utrzymuje wyraz twarzy, który jest aż tak rozumiejący, że milczy. Wpatrywał się więc w tę myśl, wpatrywał się w twarz Filipa, pokonując w sobie najmniejszą chęć zderzenia się z tą myślą. Ale widząc rozjaśnienia w oczach Filipa, następujące i ustępujące, prawdopodobnie przez jakąś cechę wewnętrzną, która kiedyś na pewno się wyjaśni, dodał swym oczom odrobinę uśmiechu i przy lekutkim, dobrowolnym, a nawet przyjemnym nacisku utrzymał uśmiech przez następne minuty. Które już same z siebie, jako że minuty z natury swej nie znoszą ciszy, zaczęły gęstnieć wokół uszu. Lecz nie na tyle, aby dobry praktyk nie mógł ich ścierpieć. Co więcej, stały się drabinką, nitką pajęczyny, na której bez lęku zwisa ciężki pająk, bimbając.
Filip najpierw sprzątnął z myśli resztki niepokoju, resztki śmiecia, w które go wciągnięto, zachwaszczonego ogródka prywatnych udręczeń. Jedyne, o co chciał prosić, to o to, aby cały ten incydent z łazienką zachowano w tajemnicy ze względu na jego reputację jako mężczyzny. Potem uwolnił się i od tego. Rozpoczął tok myśli najzupełniej normalny. Pomyślał o Erneście. Gospodarz miał oczy człowieka dowcipnego. Ernest człowieka serio. Głównym narzędziem Ernesta była szczęka wyjęta z lekkiej powłoki oliwy, jak lemiesz. I oczy, które z całą pewnością mogły odmienić kierunek myślenia. Mniej myśleć — powiedział sobie, urwał i przerzucił się w myślach na Elizę.
Prawdopodobnie. Prawdopodobnie musiało to robić na nim wrażenie. Spojrzał wprost w oczy starego pana długim promieniem, z paroma kroplami ironii.
— Rozumiem — powiedział niespodziewanie stary pan, podnosząc się z fotela. — O nic więcej nie zapytywałem.
Filip wstał także. Wrócili do jadalni.
Nie była to jadalnia, bo pod jedną ścianą stał bilard, pod drugą fortepian. Teraz dopiero to zauważył. Nad fortepianem wisiała hiszpańska gitara i dwie szpady. Jak można broń mieszać z instrumentami?
Zaczęło się śniadanie. W milczeniu. Eliza nie tknęła jedzenia. Ojciec powiedział:
— Nie ogłosimy tego od razu — powiedział. — Jak sądzisz zresztą, Filipie, będę ci mówił przez ty, rycerzu nocy, ze względu na tę przykrą historię, dopóki jakoś nie ucichnie, no, trudno, trudno, zbiegły się jakoś te dwie sprawy — popatrzył ze współczuciem.
— Co takiego? — zapytał Filip, myśląc o jakiejś zbieżności z dziedziny nocnego życia i chciał tę przedwczesną ingerencję teścia odparować.
Ojciec Elizy popatrzył na niego i uśmiechnął się:
— Pan nie był wczoraj w domu?
Jeśli stało się coś tragicznego — pomyślał szybko Filip — dlaczego ten łajdak się śmieje?
— Nie byłem dwie doby. Co się stało? — zerwał się z krzesła.
Półuśmiech zgasł na twarzy ojca:
— Pan nie wie? Ach tak. Trudno mi powiedzieć przy kobiecie.
— Nie ma o czym mówić — powiedziała surowo Eliza. — Najlepiej, gdybyś u nas został na ten czas najgorętszy.
— Jaki? Mówcie! — krzyknął Filip, wciąż stojąc.
— Proszę ciebie — rzekł ojciec — siadaj. Zdejmij to sobie na razie z głowy, bo nic nie poradzisz. Wierz mi, że to, co do tej chwili w naszym domu zaszło, jest dowodem największego do ciebie zaufania i... uczucia. Filipie! — krzyknął. — Wiem, co to jest honor. Sam noszę na dnie wszystkiego, co narzuciło mi życie, skarb honoru owinięty w białą chusteczkę mojej matki. Sam to wiem, więc cię ściskam... — I w tej chwili mały człowiek rzucił się w stronę Filipa, dopadł go i objął wpół, a Filip nachylił się ku niemu.
Na twarzy Filipa malowało się przerażenie. Poczuł się nagle brudny, sponiewierany, czuł, że nogawki spodni fruwały mu lekko nad szklistą posadzką. Odruchowo uściskał starego pana, bezwolnym uściskiem:
— Co takiego? — zapytał raz jeszcze i usiadł.
— Stała się rzecz potworna... Wokół twojego ojca.
— Co się wreszcie stało?!
— Stało się jeszcze wczoraj.
— Żyje?!
— Żyje. Żyje. Będzie żył. Będzie musiał żyć... oczywiście. Bądź spokojny. Przecież bym... Jest zaplątany w bardzo przykre zdarzenie. Najbardziej przykre, jakie mogłoby się zdarzyć. I śmieszne, poniekąd.
— Mój ojciec? Niemożliwe! Jest to niemożliwe. Proszę mnie nie. męczyć. Proszę powiedzieć!
— Cokolwiek bym mówił, będę męczył. Nie powiem. Radzę, zostań tu u nas, dopóki się nie uspokoi. No tak, twój ojciec był przesłuchiwany na policji. Rzecz ludzka. W związku z przykrym incydentem, jaki się zdarzył w lesie. To wszystko. Nic więcej. Mam nadzieję... Jest posądzony o... Elizo, bądź taka dobra... Nie! Zostańcie sobie razem. Uspokój Filipa... Gdybym wiedział, że o niczym nie wie... Zaraz tu do was wrócę — wstał i wyszedł pośpiesznym krokiem, jak gdyby uciekając od tego, co sam rozpętał.
Lecz Eliza także nie zamierzała tu zostać. Skinęła palcem na, Filipa, dając znak, żeby szedł za nią, i zaczęła odchodzić w stronę, drzwi przeciwległych.
Na chwilę został sam przy stole. Śmieszność jego sytuacji w tym domu od początku do końca była karygodna. Głupstwo wypełniło się po brzegi. Był ośmieszony i należało w odpowiedzi bluznąć i zacząć demolować. Powinien zaraz popędzić do domu i ratować matkę.
Zerwał się z krzesła, poszedł za Elizą, żeby ją zatrzymać i siłą wydobyć z niej, co się stało z jego ojcem. Gotów był ją przykładnie zbić tutaj, w jej własnym mieszkaniu, i położyć kres temu całemu obłędowi.
Gdyby nie ojciec. Ten nieszczęśliwy, dobry i słaby człowiek. A jednak musiał coś zmalować i już zostało to wyolbrzymione. Może nawet rozmyślnie wykorzystane. Przez tę zgraną parę pomyleńców — wysokofinansowej erotyki.
Wybiegł za Elizą, szła dokądś, odwróciła się i kazała mu iść za sobą. Lecz szła za szybko, byli w jakimś korytarzu bardzo długim, wytapetowanym bez sensu miedziorytami, przyspieszył kroku, lecz ona znów od niego odbiła i jak w majaczeniu złego snu nie mógł wydobyć z siebie głosu — Elizo! — krzyknął. Zatrzymała się, lecz gdy się zbliżył do niej, nie odwracając głowy poszła dalej i skręciła na schody, bardzo wąskie. Drobnym krokiem podążył za nią. Elizo! Co to znaczy? — Zatrzymała się na półpiętrze. Skoczył kilka stopni na raz:
— Chciałem cię zapytać... — Prześlizgnęła się wzdłuż poręczy na następne półpiętro, przeszła kawałek korytarzyka i weszła na następne schody. Szedł za nią, u góry było kilkoro drzwi, otwarła jedne, było to już poddasze, pokoik skromny, drewniane stare łóżko, krucyfiks i klęcznik, za drewnianym okienkiem gałęzie starych drzew, nad łóżkiem Madonna. Usiadła ciężko, zrzuciła buty i zaczęła się rozbierać. — Elizo! Co to wszystko znaczy? Natychmiast powiedz mi, co się stało z moim ojcem?
Chwycił ją za rękę. Popatrzyła na niego z dołu.
— Poczekaj! — krzyknęła. — Nie powiem. Powiem, powiem — na czoło jej wystąpiła purpura gniewu. — Siadaj tutaj obok. Oczywiście, że powiem. Bardzo dobra chwila.
Ironizowała?
Nie.
— Powiem ci — rzekła jak gdyby z troską w głosie. Była już wpółrozebrana. Zrobiła to błyskawicznie, co zdjęła z siebie, znikało jej z rąk, podwinęła nogi i przybliżyła twarz do jego twarzy: — O! Powiem. Nikt nie słyszy, obywatelu wolnych wzlotów — rękę położyła mu na ramieniu. — Stało się to, czego ty nie musisz, miło mi zakomunikować. A jak wygląda twój ojciec? Musi być inteligentny. To tylko może się zdarzyć inteligentnemu.
Głos jej odbijał się od ściany. Łóżko było twarde, wypchane ordynarnie słomą.
— Co wreszcie? — z wściekłości zapytał czule.
— Chciał dokonać gwałtu — trzymając rękę na jego ramieniu, patrzyła w oczy. Uwidocznił się skos jej oczu, trochę orientalny, zamrożony niebieską, bladą emalią, jak na kopercie zegarka. — Rozbieraj się, a ci będę opowiadała, oszczędzając cię wyłącznie w słowach. O to się już nie bój.
— Niczego się nie boję — rozsznurował buty. Schowała się za jego plecy.
— Kto chodzi do Lasku — powiedziała. — Trzeba być głupim, wybacz. Spacery, samotne spacery, i się stało. Nadeszły dwie uczennice, co im nadeszło do głowy, czy nadeszło jemu, i oskarżyły gówniary. Szczególnie jedna. Tę chciałabym nawet poznać. Jakieś wydarzenie, a co on takiego mianowicie zrobił, bada policja.
— Mój ojciec nic takiego nie mógł zrobić.
— Lubisz? Kochasz? — potrąciła go nogą. — Przyznaj się, a ja ci zaraz opowiem, jak to mogło być...
— Co opowiesz?
— Opiszę ci gwałt, bo ty jak gdyby tabaka w rogu. Nie chcesz posłuchać?
Odwrócił się ku niej.
— Co! — przybliżyła twarz do jego twarzy, zacięły się jej wargi, w oczach ukazały się dwa punkty w białej emalii: — Co, uważasz, że to okropne?
— Nic nie jest okropne — oderwał od niej twarz, zdjął koszulę i wiedział, że na plecach ukazała mu się gęsia skórka. Postanowił patrzeć przed siebie. Pod stolikiem naprzeciw jego oczu leżała porzucona makówka, zgnieciona, zeschnięta, wysypana i jakieś metalowe koluszko jak od pręta firanki.
— Myślałem, że gorzej było z moim ojcem.
— Jest bardzo źle. Nie zdajesz sobie sprawy — rozpruła coś na sobie. Rozebrana była tylko do pasa: — Okropny skandal. Co on zrobi dalej, pomyśl?
— Ach tak — myślał. — Ach tak — powiedział — lubi mówić — pomyślał — prowokować tego typu rozmowy — odwrócił się do niej: — czybyś ty nie mogła? Mówisz, skandal...
— Olbrzymi — zahaczyła ręką o jego ramię.
— Pomóc.
— W jaki sposób?
— Twój ojciec...
— Prędzej już ja — twarz jej promieniała jak szklanka przechylona w świetle. — Ale... nie widzę sposobu...
— Zaprosić kogoś...
— Jesteś! Zaprosiłam... — rzuciła się na niego: ty łajdaku, łajdaku! — przewróciła go na wznak: — nie wychodź stąd nigdy.
— Oto jest gwałt — powiedziała po chwili, bardzo krótkiej. — Jak oceniasz? Co? Głupio ci? Nie smuć się — siedziała w kucki, wepchnięta w róg łóżka. Jej łajdacka uroda, nie tknięta, tylko twarz jej opuchła trochę jak od słońca, odpryski światła oświetliły ją aż po uszy, teraz widoczne, bo stukając bezwzględnie łokciem o ścianę podpięła włosy do góry, jakby za chwilę miała się nachylić nad źródłem.
— Teraz się nie ruszaj, bądź tak, trzeba ich przyzwyczajać, to są ludzie zdolni i nie chciałabym, żebyś nie doceniał — nacisnęła dzwonek, który zaterkotał gdzieś nie tak daleko i zaraz się wyłączył, jakby zatrzymany czyjąś ręką.
— Co ty robisz?
— Zobaczysz. Nic do pożałowania.
Weszła pokojówka. Niepewnie, patrzyła w okno.
— Niby to samo, a jednak — roześmiała się Eliza — ale od biedy, patrz dobrze...
Była podobna do Elizy.
— Pikolo — nazwała ją męskim imieniem — zostaniesz tu z nami na chwilę. Powinnaś zemdleć z wrażenia. Nie umiesz? Zapuść rolety, bo tu jakiś dym się wkrada.
Filipowi było wszystko jedno. Rzeczywiście z jakiegoś komina na daszku poniżej okna uderzyły kłęby przejrzystego dymu, w białym słońcu, wśród kwitnących gałęzi. Jakie to drzewo — myślał — kwitnie o tej porze i tak wysoko?
— Przynieś gitarę, tę z dołu, wina po jednej butelce trzy i co tam trzeba, szybko, zaraz tu z powrotem, na palcach, po cichu. Ale jak chcesz, to możesz hałasować, niczego ci nie bronię. Wrócisz i zostaniesz tu z nami na chwilę.
Gdy wyszła, powiedziała do Filipa:
— Rzeczywiście jest do mnie bardzo podobna. Gdy wróci, zobaczysz, co z tego może wynikać. Nie chcę jej tylko przewracać w głowie. Bo dziewczyna zdolna, pojętna i takie już się na głuchej wsi rodzą.

Gdy wyszedł, należało się bardzo spieszyć. Pobiegł do domu pędem.
Ojciec leżał chory i nie wolno było do niego wchodzić. Matka także była chora, lecz siedziała w fotelu.
W pewnej chwili ojciec nie spostrzeżony przez nikogo wyszedł z domu. Matka kazała Filipowi pędzić i szukać go wszędzie. Zwierzyła się, że zawsze cierpiał na manię samobójczą.
Miał przyjść wuj Wilhelm, uproszony o poradę, ale nie przyszedł i wymówił się chorobą.
Wszyscy chorowali, wychodząc zauważył, że ktoś złośliwy zatknął za framugę drzwi wejściowych patyk, a na nim strzęp czarnej szmaty jak na znak zarazy. Zerwał to i rzucił pod drzwi sąsiadów.
Pobiegł przed siebie. Jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że ojciec jest zaszczuty, chciał go najprędzej odnaleźć, robił to z przykrością. Nigdy rodzice nie wspominają w swych wspomnieniach o tego rodzaju możliwości. On sam wyobraziłby sobie wszystko, asystowanie przy amputowaniu nogi, tylko nie pogoń w sprawie natury moralnej, bez tchu, i z udziałem policji. Gdyby ojciec obił pejczem jakąś dziwkę, byłoby to najmożliwsze z niemożliwych. Ale uczennice zaczepione w Lasku... wprost od wykresów balistycznych, od algebry...
Filip „wiedział”, co robi „gentleman”, gdy ktoś w jego rodzinie ulegnie podobnemu wypadkowi. Gentleman nie zwraca na to większej uwagi, milczeniem przyznaje jak gdyby całą rację. A dżentelmen mężczyzna tym bardziej jest dżentelmenem-mężczyzną i doprowadza, iż wszystkie najniemożliwisze wypadki stają się naturalne i godne zazdrości.
Przeszukał ulice, park, przez otwarte drzwi do fryzjera zobaczył ojca siedzącego na krzesełku pod ścianą.
Wszedł, ojciec go nie dostrzegł. Był bardzo zmieniony, nastroszony. Tak jak nigdy nie nosił, w ręce trzymał książkę na znak profesury. Siedział i wpatrywał się w kark jakiegoś klienta, którego fryzjer golił przed lustrem.
Po odbitej w lustrze twarzy golonego — bladej, niemłodej i czymś umęczonej — przelatywały nerwowe nitki. Wtedy fryzjer odrywał brzytwę od policzków i czekał chwilę. Lustro zakłócone tikiem wyglądało, jakby na powierzchnię wody rzucał ktoś kamień po kamieniu. Wydawało się, że ojciec ma jakiś zamiar wobec golonego, lecz nie może go zrealizować.
Klient był grzeczny i pijany. Nawet sympatyczny w swej jakiejś umęczonej trosce. Która niektórym nadaje wyrazu młodzieńczego, dumnego zatrzaśnięcia i ptaszka świergocącego w mózgu.
Gdy wstał i zbierał się do odejścia, ojciec wstał także. Gdy wyszedł, ojciec poszedł za nim.
Szli teraz ulicą w trójkę, nie wiedząc o sobie. Aż pod teatr. Pod teatr? Klient skręcił do bocznego wejścia, którym wchodzą artyści i personel, ojciec skierował się do kas.
W kilka sekund potem Filip kupił bilet. Zgubił z widoku ojca, lecz był pewny, że być tutaj musi. Spojrzał na zegarek, był już czas na rozpoczęcie, spojrzał na bilet, grano Beaumarchais. Usiadł w rzędach i kilka krzeseł przed sobą zobaczył ojca.
Dzwonki już przeszły, paliły się jeszcze światła. Podziemnym korytarzykiem pod sceną wbiegł do orkiestry dyrygent. Blady, z kosmykiem jasnych włosów nad czołem, ten sam, co u fryzjera, tragiczny, nerwowy, młodzieńczy. Doskoczył do pulpitu, jeszcze mu nie opadły poły fraka, już zaczął. Zabrzmiała muzyka. Janczary, werbliki, fiume, operetkowe dzwonki. Kapelmistrz trzymał się serio. Żgając batutą, rozfruwał całe to gniazdo ptaszków i ostróg. Można było słyszeć grzmoty, początek w puzonach, i koniec świata. U zejść przy parapetach balkonów stanęli słuchacze, paniom lirycznie przechyliły się głowy. Dyrygent skończył, dał sekundę honorową wykonawcom, pochylając przed nimi z czcią głowę. Wybiegł, jak wbiegł, zniknął w czeluści poprawiając w biegu kosmyk nad czołem.
Zanim zgasło światło, ojciec wstał i wyszedł, kierując się prosto do szatni.
Filip poszedł za nim, znów nie dostrzeżony. Nie pojmował ojca, czyżby czerpiąc z podrzędnej lektury rozsnobował się w kapelmistrzu?
Lecz jeśli, to mimo wszystko ojciec rozumował dobrze. Bo jeżeli dyrygent pił, to w przerwie między początkiem i końcem aktu powinienby znaleźć się w pobliskiej knajpie.
I tak się stało. Gdy Filip wszedł do restauracji, w ogródku pod kasztanami przy marmurowym stoliku o żelaznych nogach, grzęznących w piasku, siedział muzyk we fraku, już przy kuflu piwa, izolowany i zatrzaśnięty w sobie. Trochę w głębi przy stoliku uplasował się ojciec. Filip podszedł frontalnie, zdecydowanym krokiem. Jeśli, pomyślał, wybuchła awantura, niepotrzebnie się kręci, tak jak nigdy się nie kręcił. Trzeba postąpić z nim jak z dzieckiem.
Przysiadł się nagle.
— Co tu robisz w knajpie? — zapytał spokojnie ojciec. — O tej porze?
— Nie jest późno — podjął Filip: — szukałem ojca. Przechodziłem. Kto to jest ten facet? — pokazał na dyrygenta.
— Facet? — uśmiechnął się ojciec. — Dobre. Facet i faceci. Siedzę i o tym myślę.
— Kto to?
— Ojciec. Jednej mojej, niestety, znajomej. Do tego doszło. Wyobraź bowiem sobie — powiedział, jakby nikt o niczym jeszcze nie wiedział — tylko proszę, zostaw to w tajemnicy, wczoraj na spacerze doszło do awantury. W mojej obecności. I taka wypadła z tego proszę ja ciebie, grom z jasnego nieba, tutti frutti chryja, o jakiej oczywiście nie możesz mieć pojęcia. Wybacz styl, jestem podenerwowany, lecz już spokojniejszy, obliczyłem szansę i myślę, że ten bukiecik jakoś to załagodzi. Powiedz mi, czy załagodzi? Bliższy ty jesteś kwiatów aniżeli ja. Gotów jestem iść na ustępstwa, żeby tylko jak najdalej od tej okropności.
Rzeczywiście prócz książki miał w ręce bukiecik fiołków.
— Jakiej okropności? — wypadało Filipowi o niczym nie wiedzieć.
— Nie powinienem cię wtajemniczać, lecz skoro już; wczoraj szły lasem jakieś dziewczyny, w momencie kiedy miałem je wyprzedzić, wyskoczyło kilku facetów zza drzew, właśnie facetów, dziewczyny narobiły krzyku, faceci rzucili się na mnie. Była wśród nich jakaś baba. Zaplątało się to wszystko i ku mojemu zdumieniu, wyobraź sobie, słyszę nagle, że jestem oskarżony o napad na te facetki. Możesz więc sobie wyobrazić, zostaw to przy sobie, moją sytuację, w lesie, i moje, nie będę ukrywał, przerażenie w rzeczywistości. W rzeczywistości straciłem głowę.
— I co dalej?
— Tak jakbym dostał obuchem w łeb.
— Dobrze, dobrze, ale co dalej?
— Wyobraź sobie, proszę, koniec świata. I sabat jednej chwili.
— Ale co dalej? Czy się wyjaśniło?
— Zaprowadzono mnie.
— Więc tak!
— Wielkie korowody... Na komisariat policji.
— Więc to prawda. Przesłuchiwano?
— Jako jednego ze świadków.
— Wystarczy.
— Sam bym się zgłosił. Dziś nie mogłem pójść do gimnazjum. Jestem podobno zawieszony w czynnościach. Wiem od pedla.
— To ojciec jednak był.
— Gdy się to już stało, nie jest takie straszne. Nigdybym sobie nie wyobraził.
— No dobrze.
— To zrozumiałe. Sam bym... Oczywiście, nie są grzeczni. Sam bym nie inaczej postąpił, tylko zawiesił.
— Kto niegrzeczny?
— Na policji. Ten cały system płaskiego rozumowania: ogień i dym. Nie ma dymu bez ognia. I tak w kółko. Ale proszę cię, nie rozpowszechniaj tego, zależy mi na dyskrecji. Chodzi o młodą dziewczynę. Starali się być grzeczni. Byli dwuznacznie podejrzliwi. I ta dopiero, nieszczęsna, ta mnie dobiła. Aż podziw bierze. Jest to obłęd.
— Kto?
— No, właśnie, ta rzekomo poszkodowana, jedna z nich.
— Ile wreszcie tego było, tych dziewczątek?
— Dwie.
— Duże?
— Jakie duże?
— Czy były duże?
— Nie rozumiem, o co pytasz?
— A która dobiła?
— Ta jedna. Dlaczego miałyby być duże?
— Złożyła oskarżenie?
— Tak. Nie chciałbym jej szkodzić... Chciałem się tego ustrzec. Wymyśliła historię i chociaż się plątała, nie chciała się wycofać z oskarżenia. Ze strachu coraz bardziej nie chciała. Potem już się nie plątała. Bo dopiero w trakcie urosła jej ta historia. I teraz już jest przekonana. Nauczyła się tego, co wymyśliła. Jeszcze jeden dzień i ja uwierzę. Skandal jest rozdmuchiwany. Podobno. Nie wiem, nie widuję ludzi, chowam się po kątach, nie lubię być w domu, to zrozumiałe. Może wreszcie przywyknę do mojej sytuacji. Ma to i pewne dobre strony z punktu doświadczenia, gdy sobie pomyślę, że i tak umrę.
— Jakże wyglądała? Tak bliżej, szczegółowo. Jakiś rys ogólny. Mała, duża, średnia — zapytywał — bezczelna, prostacka, urażona cnota, chamka, niewiniątko z tingel tanglu, a może ździra czy też psychopatka, mitomanka, szantażystka albo idiotka? Pijany ojciec dyrygent nie ma żadnego znaczenia, jak każdy ojciec. A może jest po prostu na dorobku i chce być sławna?
— Nic z tego.
Było to zasadnicze pytanie. Boże — pomyślał Filip — byleby nie blondynka, wysoka, roześmiana i niechuda:
— Więc jaka? — zapytał.
— Dziecko drobnych oszczędności.
— Co to znaczy?
— Jedynaczka, w pewnej chwili pozwoliła sobie nawet na uśmiech. To mnie zdziwiło. Ubrana skąpo.
— Młodociana ździra.
— O nie!
— Jeszcze obrona? To już lepiej pójść do niej i zastrzelić się na krześle. Nad ojcem wisi hańba.
— Powiadasz?
— Czy najpierw zjawili się faceci i ona krzyknęła, czy było na odwrót?
— Zapytujesz jak na policji. A czy ty nie pomyślałeś, że mogła to być prowokacja?
— Nie pomyślałem. Grzeczność ojca zgubiła.
— Jaka grzeczność?
— Nic nie myślę. Jakaś prowokacja?
— Z powodu tej mojej odmowy. Uplanowano...
— Bardzo wątpię.
— A mnie świta...
— To byłoby jeszcze najlepsze. A czy ma ojciec jakieś dane? Tak nawet dla celów towarzyskich...
— Dane. Mój drogi, nie jestem kartoteką cudzych tajnych poruczeń.
— Bo ja mam.
— Jakie?
— Ojcu się po prostu ta dziewczyna mogła podobać.
— Zupełnie jak na policji. Sam nie wiesz, co wygadujesz.
— Powiedziałem: mogła. I nic więcej. Zresztą sprawdzę, pójdę do niej, zobaczę, porozmawiam, wycofa zeznania. Adres?
— Oszalałeś? Ty? W bądź co bądź brudnych sprawach? Nie znam adresu.
— Z tym — Filip pokazał na dyrygenta: — nie ma co mówić. Jest kompletnie pijany.
— Przyznam się, że i ja nie mam odwagi.
— Zna ojciec nazwisko?
— Pianta. Adalbert Pianta, kapitan. Końcówka żeńska.
— Wojskowy? Aha. Jednak wojskowy. A ta druga to kto?
— Nieślubna córka.
— Czy to ją obciąża?
— Nic nie obciąża.
— Kto matka?
— Pierze. Chodzi do prania. W najlepszych domach. W tym sęk.
— Był tam ojciec?
— Tam byłem. Wielki moralny wysiłek. Wystraszona o losy prania. Człowiekowi niegodnemu nie oddadzą brudów.
— No i co, proszę coś powiedzieć.
— Nic. Córka zniknęła. Był ktoś u matki, taka to zacna, dziobata, schludna kobiecina, nawet chciała mnie potraktować kawą, nie mogła mówić, mówiliśmy półsłówkami, ten ktoś jak gdyby patrzył na mnie z zazdrością. Do tego doszło, pożegnałem. Pianta także zniknęła. To jedno wiem. Wszyscy zniknęli. Sprawa ma być podobno w sądzie. No, ale do tej pory jakoś się zaradzi.
— Stanie się cud, tylko cud! Idę.
— Dokąd?
— Do tej Pianty. Pianty? Nie pomyliłem?
— Zdumiewające. W tym wszystkim jesteś podobny do matki. Masz cywilną odwagę. W tym wszystkim. Kiedyś, pomnę, w obecności twojej matki dziecko wpadło do stawu. Bez namysłu skoczyła, tak jak była, i wyratowała. A potem powiedziała, że każdy by to zrobił i że woda była jej zaledwie do kostek. Oto ona. Ja jestem inny, ja bym się z rozpaczy powiesił oddzielnie na suchej gałęzi. Na znak, że nie jestem w stanie ryzykować. A może ty idź?
— Widzę, że z nią jakoś będzie można. Tylko jedno, jak ona wygląda, no właśnie, jak wygląda tak z zewnątrz, fizycznie?
— Upierasz się przy tym jakimś wyglądzie, dość wysoka, nie wiem, pewno blondynka. Nie wiem.
— Aha, aha, tego się domyślałem.
— Co to ma do rzeczy? Domyślanie. Już drugi raz zapytujesz i zapytujesz zupełnie jak na policji.
— Do jakiej szkoły chodzi?
— Nie chodzi. Jest przy ojcu.
— Nie chodzi, spaceruje po lesie. Pójdę. Ojciec poczeka na mnie. Tylko nie tutaj. Nie tu, nie tu, wydaje mi się, że tutaj ciągnie klozetem, drzewa wyrosły na piwie. Zaprowadzę ojca gdzie indziej, do porządnego lokalu.
— Znasz? A czy ty wiesz bodaj, o czym będziesz mówił?
— Najlepsza jest improwizacja. Spróbuję.
— Jedna prośba. Nie traktuj jej zbyt pochopnie i niegodnie.
Mimo całego zapamiętania nie zrobiła na mnie ostatecznie złego wrażenia. Ten jej uśmiech wynikał ze wstydu, gdy się już zagalopowała. Zresztą ani razu nie spojrzała mi w oczy i czuję, że jeszcze jedno moje z nią spotkanie, a wszystko by się odmieniło. Umów nas w jakiś sposób, delikatny. Będziesz świadkiem rozmowy. Jeśli w ogóle ją odnajdziesz... A może odnajdziesz?
Poszli. Mostem na drugi brzeg. Nad wodą wisiała długa, oszklona weranda. Wejście było z wąskiej uliczki, wewnątrz hall, sale na lewo i prawo, mała przejściowa kawiarenka w palmach, jakby poczekalnia do sal dalszych, tam, za szybami, dansing. Filip wybrał stolik w kącie i mało widoczny. Okazało się, że ojciec, profesor, ma pewne braki, chusteczkę do nosa za dużą, i że wyciera nos manierą nieco staroświecką, dość ceremonialnie. Książka w ręce też nie była ozdobą. Fiołki polecił mu wrzucić do śmietniczki. Także sposób mówienia miał trochę przydługi. Komentował to, co widział, w oparciu o nieco zbyt szczegółowe obserwacje, i zbędne. Widział za dużo, nie to, co trzeba, żeby tu być, nieświadomy był zdawkowości pobytu w tym konwencjonalnym miejscu, a chwilami patrzył po ludziach tak jakby wrogo, czyli też wystarczyło, że patrzył, podczas gdy nie należało zauważać. Mówił odrobinę za głośno i każdej chwili można się było spodziewać czyjejś repliki, która byłaby nie do zniesienia.
Jak na tragiczną sytuację osobistą czuł się może zbyt dobrze poprzez nieświadomość i nowicjat. Lecz to jedno właśnie w sumie było dobre. Ojciec był dzielnym mężczyzną, który potrafi być swobodny w momencie, gdy cała jego egzystencja płonie.
Kelnerzyna, jak pies z podwiniętym ogonem, będąc nie tam za szybami dansingu, lecz tu na wygnaniu, wysmarkał zapytanie, co podać? Filip podyktował. Ojciec nie zapytał: skąd ty, smarkaczu, możesz takie rzeczy wiedzieć? Krem mrożony? I był przekonany, że Filip wie tyle samo, co on, czyli że nic nie wie, jak przystało na porządnego człowieka. Zgodził się tu czekać, Filip poszedł. Być może, należałoby teraz dla odwrócenia uwagi trochę się ujawnić, powiedzieć z grubsza o swym poważnym stanie narzeczeństwa, które by dzisiaj zabrzmiało co najmniej jak ciąża. Lecz nie powiedział. Bał się chwilę dłużej zostać, liczył na swe szczęście, że nie spotka nikogo ze swych znajomych, kto by go niechcący zdemaskował.
Dowiedział się adresu u portiera w teatrze. Było to nieblisko, w stronę gorszych dzielnic. W połowie drogi podniósł rękę i zatrzymał powóz. W zakurzonym okienku ukazała się twarz znajomego. Uśmiechnięta i łakoma. Wyskoczył: czym mogę służyć? Filip kazał zawrócić. Tamten przynaglił stangreta, podśpiewał tra-la-la i położył rękę na ramieniu Filipa; była to cena. Węszył przygodę, był to typ, o którym jeden myśli, że na pewno zna go bliżej, drugi: nikt go nie zna. Był wszędzie, zawsze w momencie kulminacyjnym, jeśli to prawda, wiedział wszystko, był uczynny za cenę jednej bodaj dwuznacznej wiadomości. Bez niej także uwielbiał Filipa i jego szczęście. Oczekiwał pierwszego słowa.
Kim był, z czego żył, ten asystent, półsługa? I ami cochon. Może tuczył świnie do południa na parceli za miastem, może obsługiwał bogatego wuja paralityka i sznurował mu bryczesy? Po cichu mówiło się, że prawdopodobnie jest na usługach policji. W tej wiadomości — jedyne przerażenie budziła myśl — że skoro usługiwani czerpią informacje przez takich oto głupców — deprawują się sami, widząc nas wszystkich i świat przez zakopcone szkiełko. Potem prostowano, że to nieprawda. Nic nie było lepiej, nic nie było gorzej.
Filip zbagatelizował postać. Po chwili rzekł i spojrzał:
— Ojciec mi się złajdaczył.
Tamten o niczym nie wiedział. To było widoczne.
— Ha, ha, ha! Tra-la-la! No i? — Nie uwierzył. Interesowało go, dokąd Filip jedzie. Poprawił się w skórzanej kołysce, wyjrzał przez okienko: kto tu może mieszkać?
— No, no, no... Poczekam na pana.
W oczach paliły mu się świeczki. W imaginacji zdejmował spodnie dla miłego towarzystwa. Wiedząc, że jest tylko skromnym marzycielem, który się zjawia wtedy, gdy piana świata już stygnie i przemienia się w rzęsę.
Miejski pejzaż rozrzedził się, konie biegły jak po szkle. Jak po tłuczonych butelkach. Porcja hałasu była za duża jak na wyludnione uliczki — i kwitnące ogródki — oklaskane kopytami.
Dolatywał głos gramofonu i narzucał myśl, że tam się właśnie jedzie. Gardłowy skowyt walca zbliżał się jak z pokładu nadpływającego do brzegu statku spacerowego.
— Zna pan przypadkiem kapitana von Rickenhoff? — zapytał Filip.
— Nie, nie znam — odpowiedział tamten uprzejmie.
— To gówno pan raczy wiedzieć.
— Dlaczego? — zmartwił się tamten. Chciał zapytać: dlaczego gówno? — ale nie śmiał?
Brygada szarych sprzątaczy ulicznych, nazywanych cichą muzyką, ze szczypcami, widelczykami, miotłami i blaszanym wózkiem na dwóch kołach szła przez całą szerokość ulicy. Konie zniosły, Filip dostrzegł numer kamienicy, nie dziękując wyskoczył i zniknął w bramie.
Ruda kamienica jak żelazny kwiat na śmietniku także była wyludniona. W bramie dmuchał piwniczny przeciąg, schody były zużyte, rozkołysane — jedno piętro i już drzwi — na drzwiach tabliczka: Adalbert Pianta, kapitan, kompozytor.
Za drzwiami dudnił gramofon i nagle ucichł.
Zapukał, nikt się nie odezwał, drugi raz, trzeci, panowała cisza. Lecz ktoś tam być musiał, zdradzało to niezupełnie głuche powietrze po drugiej stronie klamki.
Zastukał nogą. Skutecznie, ktoś się obraził:
— Kto?!
Drzwi się otwarły.
— Kto? — zapytał głos z ciemności. W przedpokoju było ciemno, na prawo pod ścianą stała wysoka dziewczyna, ubrana na biało jak do komunii. Roześmiała się:
— Pan?
Był przywykły, że jest znany.
— Przepraszam, bez kwiatów — rzekł posępnie, nie wyjmując rąk z kieszeni.
Śmiała się dalej:
— Proszę, proszę — pokazała drzwi do pokoju. Miała długie nogi, różową twarz, ruchy wyrośniętego chłopca, włosy bardzo jasne. Porywał ją ustawiczny śmieszek. Nawet krzesło, które podsunęła, wydawało jej się komiczne.
Usiadła, twarz jej nie była już taka wesoła, i przeszła w stan gotowości. Wstała i nastawiła gramofon. Znów się uśmiechnęła i kontynuowała stan oczekiwania. Filip nie podał celu swej wizyty.
— Niech pani tego bydlaka uciszy — powiedział.
Zarejestrował pobieżnie kilka jej gestów. Jeszcze nie wiedział.
Spełniła polecenie, i usiadła znowu z półuśmiechem. Nie wiedziała, co ma robić, w myślach, być może, skróconych widziała finał. To było widoczne jak świadomość długości liny, wyciąganej kołowrotem ze studni. Rozmyślnie nie zapytywała. Usiadła i wstała, znalazła się za jego plecami, to znów przed nim, za blisko. Odeszła pod okno, kursowała po pokoju, ukazywała się ze wszystkich stron. Wciąż czegoś nie wiedziała, popadała w nerwy. Nie wiedziała tego, co on powinien przecież wiedzieć, domyślić się, wydawało mu się, że parę razy chciała coś zrobić, ale uciekły jej ręce. Lecz zapis tej chęci został już dokonany na jej twarzy.
Myślał o tym zapisie. Czy jest jak zwykle niezawodny? Czy skóra jest własnością charakteru? Czyta się z niej ten wyraz, a potem wątpi, myśli się, że jest może tylko omyłką, że przecież twarz i jej wyraz nie stanowią o człowieku. I zawsze się przegrywa. Tandeta mieszkania, burty pod oknem, doraźność i jakieś resztki, dzban chiński, a w nim linijka, być może do liniowania papieru w pięciolinię, zbędna wielkość pokoju i półmrok, w pełnym kwitnącym dniu za oknami.
Pozwoliła mu milczeć, zostawiła go samemu sobie, jak szczęście, gnom objawiony, który najpierw w ciszy zjada łyżeczką miód z orzechami; wierzyła w nagłe, idiotyczne szczęście bez komentarzy — i widocznie miała prawo tak wierzyć.
Nie mogła być uczennicą. Zagłębił się w znaną mu dróżkę, w głąb jej rysów, próbując przeniknąć powierzchnię pokrytą uśmiechem.
Rysy znaczyły to, co znaczą w podobnym egzemplarzu. Nieraz przez litość czy też szacunek chce się im zaprzeczyć. Lecz cecha, którą zwiastują, jest tak niezawodna, jak bezrozumna religijność. Która zawsze i bez wątpienia przed napotkanym posążkiem uklęknie, wpadając w ekstazę. Było to puszczalstwo. Zapisane na amen.
— Jeżeli pani żyć nie może, proszę nastawić.
Podbiegła do gramofonu i uruchomiła tango na trąbkach z refrenem. Wracając wyjrzała przez okno:
— Pan ma powóz. To straszne, co mi się przedwczoraj zdarzyło... Pan ma powóz. Strasznie chciałabym pojechać. Nikogo nie znam z powozem.
Podszedł do okna. Tamten na dole czekał.
— Słuchaj, ty idiotko — powiedział. — Pani wie, dlaczego tu przyszedłem?
— Nie wiem, nie wiem, nie chcę wiedzieć.
— Powóz? Jak się pani ma w co przebrać, to zaraz pojedziemy. Przedstawię pani mojego przyjaciela, to wspaniały człowiek. Będzie pani mogła stangreta poklepać po ramieniu. Tylko cukru, trzeba wziąć dużo cukru dla koni — patrzył na nią badawczo, lecz już to go niecierpliwiło: jak zbadać głębokość kałuży? Tylko w nią wdepnąć.
— Pan mnie uważa za idiotkę!
— Jestem wzruszony, że panią poznałem.
— To prawda? Dlaczego pan jest wzruszony? — przysiadła naprzeciw: — Nieprawda! Kpiarz jest z pana.
— Czy pani zdaje sobie sprawę, że gubi człowieka?
— Kogo?
— Mojego ojca.
— Ach tak? — rozczarowała się i nagle pojęła wszystko: — To pan... jest...? Nieprawdopodobne!
— Tak.
— Nie mamy. o czym mówić — rzekła stanowczo.
— Proszę tylko opowiedzieć, jak to było?
— Nie ma co opowiadać.
— On jest tak stary, czy pani nie ma litości? Zapytałem pa nią — rzekł głucho.
— Litości... mam bardzo dużo litości. Ale nie mogę.
— Jak to było?
— Ja tego nie mogę cofnąć. Pan daruje.
— Jak to było?! — uderzył dłonią w stół: — Mówić!
— Pan się gniewa bezskutecznie — popatrzyła na jego rękę. —
Proszę nie robić hałasu w moim domu.
Coś w rodzaju gniewu zmąciło jej miękką, różową twarz.
— Zamknąć ten gramofon, do cholery jasnej!
Spokojnie wykonała rozkaz:
— Zamknęłam.
— Mówić!
Ugięła się przed nakazem bez obrazy, ale i zachowała spokój.
Nie umiała opowiadać, była człowiekiem czynu, a nie słów, to się dzieli, w milczeniu widocznie robiła świństwa. Nie umiała przekazać żadnej treści, choćby o najprostszym trybie, ale to niezdarstwo i jedno znamienne „gdyby” odsłoniło ją i aż dziw brał, że policjanci nie wyciągnęli z tego uczciwych wniosków.
„No szła, szły, było to w alejce, tej takiej, alejce w lesie, były we dwójkę, ktoś szedł za nimi”:
— Ale po co to panu, przecież to przykre. — Proszę nie martwić się o moje przykrości.
„Więc ten ktoś szedł długo, wciąż szedł za nimi, tak długo, że trzeba było pomyśleć, że ktoś idzie za nimi.”
— Więc panie szły, szły alejką i ktoś szedł za paniami.
— Tak.
— Czy ta druga też tak myślała?
— Nie. Bo jest zupełnie flimo. Ja za nią myślałam.
— Co dalej? — „Flimo”, rzecz jasna, powiedziała mu na złość. „Ten wciąż szedł, był już blisko, no... bardzo blisko, wtedy ona powiedziała do przyjaciółki: a co by było, gdyby ten, co tak idzie i idzie, ten tu, co już jest za naszymi plecami, nagle się na nas rzucił? Było pustkowie, dużo zeszłorocznych liści i patyków. Na te słowa obydwie struchlały. Co by to było z nim? — powiedziały sobie: — Okropność.”
— I nie obejrzały się panie?
— Nie. Ja bym krzyknęła, powiedziałam na ucho do koleżanki, zawsze trzeba krzyczeć i wołać ratunku, zawsze się znajdą ludzie, gdy ma się szczęście.
„Ale tamta drżała, jest tchórzem, i już prawie zaczęła uciekać.”
— W tym miejscu jest dom, kilkadziesiąt metrów w lesie.
— Skąd pan wie? Tak, tak, był tam dom.
— Więc szczęście już było.
— Było.
„Więc gdy tamta zadrżała — mówiła Pianta — tak jakoś obrzydliwie, bo jest strasznie brzydka i boi się o swoje życie... wtedy...”
— Nie lubi pani jej?
— Skąd pan wie? Nie powiem, że nie lubię, ale nie szanuję, wszystkiego się boi, składa oszczędności, to będzie kupa śmiechu, jak tyłek odwinie z papieru na starość.
— Jak pani powiedziała?! — To także było na złość. Z każdym słowem stawała się gniewna i gotowa ukąsić.
— Panu mogę powiedzieć. Słyszałam o panu, że pan się nie gorszy. Tylko innych. A ja tylko tak czasem powiem sobie dla odwagi, bo jestem nieśmiała.
— Oczywiście, oczywiście, więc jak to było dalej?
— Też się przestraszyłam. Najbardziej tego, co powiedziałam. Ale cóż... To się stało... Poczułam, nagle poczułam, jak ktoś położył mi rękę na ramieniu. Poczułam świński oddech i zamarłam ze strachu. Były to szpony... Krzyknęłam. Koleżanka od razu zemdlała. Pan by nie krzyknął? — spojrzała Filipowi w oczy, badając przytomnie stan jego oczu. Jej promienista twarz walczyła o moment skupienia. Był to nadludzki wysiłek, który wykonała kilkakrotnym wachlarzem rzęs nad złotymi oczami.
— Zaraz nadbiegli ludzie? — spytał.
— Tak, tak.
Czuła, że w tym mogłoby być coś nie w porządku, chciała uzupełnić.
— Czy pani pierwszy raz była tam na spacerze? — uprzedził.
— Nie.
— To pani musiała go już przedtem kiedyś widzieć.
— Potem sobie przypomniałam, że widziałam.
— Czy przyglądał się pani kiedykolwiek?
— Potem pamiętałam, że mi się przyglądał.
— I oto jest cała jego wina.
— Dlaczego?
— Zostawmy! A ja teraz twierdzę, że się pani nie przyglądał.
— Dlaczego?
— Bo jest to niemożliwe.
— Jak to niemożliwe, kiedy się przyglądał.
— Ja także się przyglądam. I to jest jedynie możliwe. W gruncie jestem szczęśliwy, że mogłem panią poznać. Jak pani ma na imię? Eliza? Będę pani mówił po imieniu.
Nie rozumiała, była zaskoczona, ale rzekła promiennie:
— Ależ nie! Maria!
I zapytała:
— Naprawdę tak pan uważa?
— Naprawdę, Mario.
— Co pan mówi? Pan się ze mnie śmieje.
— Należało zupełnie inaczej zaczynać rozmowę. Zupełnie inaczej.
— Jak?
— Ty już wiesz.
— Mówimy sobie ty? — kręciła głową z niedowierzaniem.
— Będziemy chodzili pod rękę — rzekł.
— Żartujesz.
— Nie, nie, zaraz wyjdziemy na miasto. Pojedziemy.
— Nie pojedziemy — zdecydowała nagle i wciąż kręciła głową. Jej uśmiech przygasł. — A dlaczego my mamy sobie tak zaraz mówić przez ty? O właśnie, dlaczego?
— Możesz ze mną zrobić, co zechcesz.
— To ty mnie uważasz za taką, co robi?
— Czy słyszysz, jak głupio rozmawiamy?
Boże, Boże — przestraszył się słysząc swoje słowa — przecież to jest idiotka.
Czemu ona się śmieje, czemu nie chce, zdając sobie, nie chce zdać sobie sprawy, dlaczego nie jest gotowa poświęcić się i odwołać, skoro sama wymyśliła? Dlaczego nie jest zdolna do żadnego gestu? Dlaczego tak okrutnie egzekwuje swoje życie? I co jej z tego przyjdzie? Sława? Jakiś podły interes? Jest na dorobku, przypomniał sobie własne słowa.
Żałował, że nie zabrał tu ojca. Może by jego obecność doprowadziła do jakiejś decyzji. Może by właśnie te idiotyczne fiołki?...
— Głupstwo — powiedział — wszystko to jest głupstwo i nędza. Dlaczego jest tu tak smutno? Ciemno, nieporządnie?
— Puszczę gramofon.
— Nie trzeba.
— Mnie nie jest smutno i nieporządnie. Jest drugi pokój. Ja tam mieszkam.
— Drugi? Proszę pokazać.
— Tam jest całkiem inaczej.
Nie było inaczej. Drzwiami na prawo był ten pokój. Mniejszy, o zasłoniętych firankach, w rogu stała wielka komoda, na niej jakieś drobiazgi, tysiące głupstw, tasiemek i rewolwer. Obok rewolweru leżały naboje rozsypane luzem, które swą użytkowością i morderczym niedbalstwem robiły szczególnie przykre wrażenie. Ale nie zapytał.
Kazała mu iść przed sobą w głąb pokoju, zatrzymała się nagle, wpadł na nią, nie zdążył przeprosić, kiedy równie nagle odwróciła się ku niemu, popatrzyła szybko z dołu w górę, z góry w dół, spodziewał się tego rodzaju spojrzenia, jeszcze nie zdążył przeprosić czy cokolwiek powiedzieć, gdy zarzuciła mu ręce na szyję i oparła głowę o jego ramię tak szybko, jakby to miała już obliczone. Stali tak dobre kilka minut.
Trudno by mu było przed kimkolwiek się przyznać, o czym myślał?
W każdej następnej minucie stawało się niewątpliwe, kim była według swego najgłębszego i prawdziwego powołania. Kołyszące się minuty pozwalały widzieć wszystko dookoła, a ona chciała to zatrzeć, skreślić ten obraz i zostawić tylko siebie jedną. Precyzja uderzeń, pasaże, jakby przysiadła do fortepianu, aż śmieszne, smutek tej strasznej chwili wykołysywał krok po kroku w głąb pokoju, wśród cieni majaczących mebli, i zdawało się przez moment, że poszła za nimi frędzlasta serweta z jakiegoś stolika, który wokół siebie przewinęli.
Nie było już wątpliwości, że zrobi karierę i że będzie przez mężczyzn poszukiwana, ceniona, ba, nawet przeceniana za swój talent. Ten mały talent, jednoosobowy, społecznie znikomy w porównaniu z talentem marszałka, otoczony dyskrecją, nie do publikacji w rozkazach, myślach i orędziach — talent, z którym się człowiek rodzi — pomyślał — jak rodzi się ptak śpiewający albo lęgnie kura niosąca w mierzwie słomy jaja.
A potem zerwała się z łóżka, powiedziała:
— No właśnie!
I wykonała kilka koziołków na dywaniku obok łóżka.
Było to dziwne, stała się tak radosna, że go to obraziło. Rzuciła w niego poduszką, która znalazła się na środku pokoju. Zatrzymał poduszkę i powiedział:
— Widzisz, i wcale cię nie trzeba gwałcić.
— Co innego. On by chciał.
— Wcale nie trzeba, i jesteś obrzydliwa. W tym przekonaniu także.
— Wcale nie jestem obrzydliwa — roześmiała się. — Sam to wiesz.
— Chcesz, to zostanę z tobą. Jakiś czas.
— Nie zostaniesz.
— Zostanę.
— A ja nie chcę! — krzyknęła, pękając ze śmiechu tuż przy podłodze. — Pilnuj lepiej swojej Elizy.
— Jakiej Elizy?!
— Sam wiesz.
— Co ty mówisz?!
— Nie powiem — odwróciła się twarzą do dywanika.
— Powiesz!
— Niech ci tamten powie. Niech będzie taki mądry. ’
— Tamten? Kto? Co ty wygadujesz!
— Aha — roześmiała się od podłogi. — Nie powiem.
— Rozmowy... rozmowy... — zebrał się szybko: — wrócę tu jeszcze — i wyszedł zostawiając ją w osłupieniu, wpół frazy śmiechu i w biegu boso do drzwi za nim.
Ojciec pił mrożoną czekoladę, poukładał naokoło siebie różne drobiazgi wyjęte z kieszeni i z nudów jak pionki warcabów przesuwał je palcem.
— Nie tak łatwo — rzekł Filip. — Jest twarda. Nieustępliwa, przeprowadziłem zaledwie wstępną rozmowę, uparta, ale bądźmy dobrej myśli... W uporze trzaśnie i spruje się do ostatniej nitki.
— Nie trzeba, nie trzeba — odpowiedział w roztargnieniu ojciec. W innym był już miejscu myślenia, niż go Filip zostawił. — Bardzo ci dziękuję, żeś się fatygował — pozbierał drobiazgi. — Na dzisiaj damy pokój... Daleko mieszka?
— Nie tak. Na ulicy Kwiatowej sześć, to nawet spacer.
— Tak, tak, pójdę do domu. Pójdę do domu, pójdę do domu — powtarzał plącząc się niezdarnie po szatni.
U wyjścia pożegnał Filipa. Był jak gdyby lepszej myśli, nawet zażartował: — Nie przypuszczałem, że przeze mnie będziesz poznawał tak zapamiętałe, podłe dziewczyny. Tak kłamliwe... I nie pozbawione wdzięku, tak, tak — dodał przecinając laseczką powietrze jak zawsze w dobrych czasach, gdy ruszał przed siebie i mówił: naprzód!
Filip przeszedł z nim kilkanaście metrów i zawrócił do lokalu.
Po godzinie, gdy wyszedł, spotkał na ulicy Piantę. Prawie biegła, rzuciła się na niego z przerażeniem w oczach i kazała natychmiast iść do niej.
Nie odpowiadała na pytania, nie mogła wykrztusić słowa, szła coraz szybciej, z desperacją, wciąż jeden krok przed nim, dając znaki ręką, żeby jej nie zapytywał. Przeszli drogę w kilkanaście minut.
Nie mogła otworzyć drzwi, dwa razy upadły jej klucze na posadzkę, to znów spadały włosy na oczy i wreszcie oddała klucze Filipowi.
Okno było otwarte, wiatr porywał firankę, gramofon milczał, poza tym wnętrze było tak jak przedtem. Pokazała na sąsiedni pokój i odwróciła się do tych drzwi plecami. Najpierw spojrzał na jej twarz, gdy tylko spojrzał, rzuciła się na krzesło i zakryła twarz rękoma.
— Co? — zapytał. — Co takiego? — Tknęło go, jak najmniej chciał słyszeć odpowiedź.
Oderwała ręce od twarzy i obróciła się na krześle twarzą ku niemu:
— Przyszedł tu. Nie żyje. Zastrzelił się tam! Z rewolweru mojego ojca.
Filip nie mógł wymówić słowa.
— Na pewno? — zapytał po chwili nie ruszając się z miejsca.
— Czekałam, aż się poruszy. Na pewno.
— Ale! — rzucił się ku tamtym drzwiom, zatrzymała go silnym uderzeniem w ramię: — Sprawdziłam — rzekła wykrzywionymi wargami.
— No to co? No to co? — powtarzał Filip. — Co teraz będzie?
Zmusiła go, żeby usiadł obok niej.
— Mój ojciec nie żyje — powiedział. — Na pewno nie żyje.
— Przyszedł — powiedziała — tu. Wszedł tutaj, ja go nie poznałam. Co on mówił... co on mówił... Ja go nie chciałam słuchać. Taki jakiś straszny, roztargniony, on mi tu na oczach zwariował.
— Co mówił? — wykrztusił Filip. — Nie żyje?
— Mówił, że chce być tutaj. Że mi wybacza. Przez chwilę chce być tutaj u moich stóp.
— Mówił?
— Był jakiś straszny i roztargniony. Zachowywał się bez sensu, powiedział, że nie wyjdzie, potem chciał wyjść, ale wrócił i zaproponował mi małżeństwo. Straszne... To wszystko było straszne. Powiedział: morganatyczne, co to znaczy?
— Ciszej, ciszej. Już tak, już tak jest, stało się nieszczęście, pani mnie rozumie?
— Rozumiem.
— To straszne. Co teraz? Niech pani niczego nie rusza, ja pójdę albo ja zostanę, a pani zawiadomi policję. Pani to dobrze zrobi, prawda, pani to dla mnie zrobi...
— Gdybym ja wiedziała... — przykucnęła przed nim — nic nie mogłam wiedzieć — patrzyła pokornie z dołu.
Tłusty kawałek światła wpadał przez okno i wciąż siadał na jej różowym policzku, zdawało się — Filip zajął się tym stwierdzeniem — że co poruszyła głową, światło zdawało się chodzić za jej złotymi oczami jak kropla wody za blaskiem świecy. Przypomniało mu się — i zajął się także tym — przypomniał mu się w związku ze świecą pewien kolega, student medycyny, chirurg, u którego dostrzegł świecącą plamkę na policzku. A gdy zwrócił mu uwagę, ten powiedział, że przed chwilą był w prosektorium, gdzie kroił, i widocznie prysnął tłuszcz, gdy wyśliznął mu się z ręki podcięty mięsień. Brrr... Chciał myśleć jak najokrutniej.
— Czy jest ci zimno? — zapytała Pianta. — Nie mów mi: pani.
— Idź już, idź, a ja siądę przy oknie.
Gdy wyszła — nic — powiedział do siebie: — nic — wszedł przez otwarte drzwi do drugiego pokoju, pomyślał: — nie zamknęła nawet drzwi — nie patrząc wziął rewolwer, który odnalazł kątem oka i który leżał na podłodze. Owinął chusteczką i schował do kieszeni.
Bardzo po cichu wyszedł i zamknął cicho za sobą drzwi na schody.
Zatrzymał dorożkę, która akurat wysadziła kogoś na rogu, kazał się wieźć do śródmieścia, odmówił płacenia, wywołał z dorożkarzem awanturę i kazał się wieźć pod komisariat.
Zastał tam Piantę i trzech policjantów. Na jego widok rzuciła mu się na szyję. Nie przyszło im na myśl, aby go zrewidować.. Rewolwer miał w kieszeni na pamiątkę.
Od tego momentu najbardziej ich interesowało, dlaczego rzuciła mu się na szyję?
— Bo jestem piękny — powiedział z wściekłością.
— Pan jest nieprzytomny! — huknął policjant.
— Dziwię się, że pan przede mną nie klęka — odciął Filip.
— Dosyć! — ryknął drugi policjant.
Zaczęło się długie przesłuchiwanie, głupkowate, aż chciało się podpowiedzieć, o co by zapytywać. Uznano go za anormalnego.. Zaprzeczył i prosił o zawiadomienie Elizy. Powiedział nazwisko..
W godzinę potem zjawiła się Eliza z jakimś starszym panem,, którego po raz pierwszy widział. Pan zaledwie skinął głową funkcjonariuszom i powiedział: — Róbcie swoje. — Eliza nie patrzyła, na Filipa, nie zwracała najmniejszej uwagi na Piantę i rozmyślnie stawała do niej plecami. Funkcjonariuszy w mundurach i w cywilu było już pięciu, piąty w randze kapitana.
Został zwolniony i z rewolwerem w kieszeni, w towarzystwie Elizy, pojechał do matki. Po drodze namawiał Elizę, aby matkę przewieźć natychmiast w jakieś inne miejsce, poza miasto, ale myślała o tym opornie.
Powiedział matce, że ojciec jest ciężko chory i leży w szpitalu. Przyjęła to jak gdyby z ulgą.
— Dobrze — mówił Filip. — Już jest wszystko dobrze — i całował matkę po rękach.
Eliza spowodowała, że jednak musiał z nią wyjść i gdy wyszedł, kazała wsiąść do powozu, gdy zapytał: dokąd? — nie odpowiedziała i zawiozła go do siebie. Po drodze minął ich pojazd, w którym siedziała Pianta, jej pijany ojciec i dwóch policjantów — kwartet; najpewniej wracali już z domu Pianty. Filip zażądał, aby tam pojechać, ale Eliza zamilkła. Aż pod samą bramę milczała, a gdy już ją minęli, powiedziała:
— Nie!



Piętro (c. d.)

Ernest osobiście wziął od niego kapelusz, przed domem było pełno świateł, trafił na wielkie przyjęcie. Nic nie zapowiadało tego rano. Już częściowo dotarła wiadomość o incydencie w lesie, jeszcze nie dotarła o śmierci. Prosił w drzwiach Elizę, żeby nie mówić o drugiej. Była tej samej myśli i o to samo chciała go prosić, był jej za to wdzięczny. Umył się w tej samej łazience i zaraz musiał pójść między ludzi. Pokoje jak gdyby przemieniły się trochę, nabrały godności i dali perspektywicznej, napełnionej po brzegi. Ojciec Elizy przywitał go szybko i serdecznie, nikt o nic nie zapytywał, okazało się potem, że ojciec o to dyskretnie na wstępie poprosił. Byli i tacy, którzy tym większą okazywali mu sympatię. Musiał to podjąć, podjął zresztą szybko i już wdał się w rozmowy, w których nie mógł być nagle truchłem. Dostrzegł przelotnie pokojówkę, jak z godnością służki kościelnej roznosiła tace i nawet na niego nie spojrzała, a gdy chciał to sprawdzić i przechodząc zaszedł jej drogę, zerknęła na niego, nie przymrużyła oka, ale miała myśl taką. Ojciec Elizy przeważnie towarzyszył młodemu, znieważonemu przez córkę docentowi. Dla niego jak gdyby to wydano, choć gdyby nie dostał po twarzy, też by się odbyło. Okazję podobną nazywano: bal des victimes. Nie on pierwszy tutaj świętował. Ojciec emablował go, doprowadzał do stanu porządku wewnętrznego, do poczucia sprawiedliwości, do stanu odzyskanego honoru, i słodyczą likwidował opuchliznę. Docent ze swej strony przy tej okazji mógł się nachapać znajomości. Które starczą na jedno docenckie życie i jeszcze by zostało dzieciom. Był to człowiek łagodny, kredowy, o wąskim, klerykowym przełyku, który wypowiadał słowa z mieszanką śliny. Jego móżdżek jak patelenka wciąż smażył naleśniki myśli. Podsmażał z jednej, a potem zręcznym podrzutem jak kucharczyk obracał myśl na drugą stronę i była do spożycia gotowa. Stał skromnie, otoczony, i raczył otoczenie dyskusją. Głowa była to trzeźwa, twarz tylko w odnowie.
Ojciec w szybkich doskokach wciąż go emablował: był to człowiek dobry i pewno mu było nawet przykro wobec córki, że to, co ona raczyła zepsuć, on się odważa naprawiać.
Docent ten miał w jakiś czas potem szczęście ściąć się z niejakim Wereszczyńskim, niewątpliwym anarchistą, którego z salonu powinno się wyprowadzić pod ręce. Nie wiedział, że w ten bodaj sposób ojciec Elizy odbił sobie całą dzisiejszą fatygę emablowania.
Pokojówka, ta sama, odnalazła Filipa i skromnym opuszczeniem rzęs pokazała kieliszek na tacy. Był jeden, tylko dla niego przysłany, z mocniejszym alkoholem. Dała mu jeszcze karteczkę zawierającą dwa słowa: „Komu w drogę”.
Zjawił się tu jeszcze młody, szczególny człowiek; dziwny, wyjątkowo posępny, kruczoczarny, o ciemnej cerze jakby Kreola, o regularnych rysach aż do zera i twarzy w lekkich drgawkach jak mignięcie złowrogiego cienia. Musiał skądś niedawno przyjechać. Tym jeszcze dziwniejsze, że nie patrząc za nim, wciąż się go widziało, a on sam, będąc wielokrotnie bardzo blisko Elizy, nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Kilka razy był jakby za blisko Filipa, a gdy Filip znalazł się blisko niego, Eliza zaraz ich rozdzieliła, także przez przypadek.
Odwołała Filipa i poprowadziła do pokoju na górze. To samo było łóżko, ściana straceń, na klęczniku tylko leżała jakaś otwarta książka, gitara poniewierała się w nogach łóżka tak, jak ją opuścił, szkło było sprzątnięte, rolety podniesione w czarną noc, w kwitnących gałęziach białych od świateł z dołu.
Usiadł na łóżku.
— Nie myśleć, nie myśleć, nie myśleć! — uderzyła go w plecy.
A potem naśladując kogoś zapytała nieswoim głosem i głos ten, wydało mu się, że musi być podobny do głosu tego, którego nazwał Kreolem: — A gdzie jest panna Eliza, przed chwilą tu była? — Panna Eliza — odpowiedział ściśnięty głos, naśladujący pretensjonalną damę: — wyszła na chwilę za mąż.
Była pijana, zgasiła światło, przez szczęśliwy przypadek zasnęła. Filip zdecydowanie rzucił się ku oknu. Już przedtem dostrzegł sznur zawieszony na zewnątrz.
Wyjął go razem z hakiem. Nie miał ołówka, hakiem na ścianie napisał list do Elizy. Zabrakło mu słowa, jednego, potem kilku, z braku tego jednego, i nie dokończył. Zejście nie było trudne, nie należało tylko ukazać się na sznurze za oświetlonym którymś z okien parteru, zeskoczył na trawnik, drogę ucieczki upatrzył sobie jeszcze przedtem, przez żelazne sztachety do sąsiadów, szczęśliwie przeszedł ogrodem do bramy i kazał otworzyć człowiekowi, który właśnie ją zamykał.
Na ulicy spotkał znajomego, który wczoraj się do niego mizdrzył. Wymagał za to kary, poprosił go zatem o nagłą pożyczkę. Znajomy sięgnął, wyjął plik banknotów i wręczył tak jakby wszystko, co miał przy sobie.
— Skąd ja oddam? — zapytał Filip.
— Nic, nic.
— Oddam. Słowo honoru, że oddam.
Zaprosił i wziął znajomego ze sobą mówiąc, że idzie się potwornie upić.
Tancbuda mieściła się nie tak daleko, było tam wszystko, im głębiej tym trochę porządniej, ale jądra wykwintu szukać by nie trzeba. Za to swoboda i jakiś snobizm na prostotę usankcjonowaną snobizmem tych, którzy go tu wprowadzili. W większości był tłumek, parkiet, orkiestra, gorące, tłuste dania, pod lampionami w ogrodzie posępnie, na dansingu galop, podkute buty i trąbonista, który szedł wokoło i komu chciał, trąbił. Dużo śmiechu, okrzyków, poetyckie pary zakochanych. Na drugie spotkanie z porządną dziewczyną szło się tutaj, po pierwszym spotkaniu w lokalu z klasą. Albo, zależy kto, kończyło się tutaj w mniemaniu, że już bardziej szykownie być nie może. Było trochę znajomych, nikogo jeszcze, z kim by zostać. Zobaczył tego oficera, który w cywilu odwiedził ojca, był teraz z kimś, ale nie mógł dostrzec. Tańczył w cywilnym garniturze.
Znalazł stolik, zamówił na dwie osoby, zaraz wypił swoim systemem, szybko i dużo, poprosił kogoś do tańca tak szybko, że twarz partnerki zobaczył dopiero na parkiecie, wystawiając ją pod światło zwisających żarówek. Była nieszczególna. Uśmiech miała niepewny, gotowy. Rozejrzał się po sali i nagle poczuł rozmyślne dotknięcie czyichś pleców, obejrzał się, była to partnerka oficera, w tratującym galopie, który spadał jak burza z błyskami trąb rozdzierających powietrze. Twarz jej wymknęła mu się kilkakrotnie.
Przerwał taniec, przeprosił, iż ma przepuklinę i właśnie mu się odnowiła, przyprowadził dziewczynę do swojego stolika i na początek odstąpił swe jedzenie, a sam wypił.
Tym razem taką ilość, o której wiedział, że jest wystarczająca. W głowie ukazał mu się błękit, trochę już przechylony. Z tego słonecznego przechylenia spadły snopki zboża w niebo jak w studnię. Stolik był pod białą ścianą tuż obok parkietu. Znów ruszyło rojowisko tańca jak maszyna, która mięsi szlam. Potwory ludzi, którym nie tańczyć, ale chodzić powinno być zabronione. Czasem prawdziwe kwiaty, święte stokrotki. Jakiś stary łajdak, którego wyzwoliło. Tłusta baba lekko jak aniołek ulatywała mu z ręki.
Przechylenie zaczęło iść w drugą stronę, kiedyś na wsi siedział na wierzchu fury siana i fura lewymi kołami zaczęła tracić grunt. Zamiast nieba z lewej strony ukazała się woda.
— Tańczcie — powiedział do współtowarzyszy przy stoliku. Dziewczyna się ociągała, powiedział:
— Zatańcz z nim.
Znajomy wyjął jej widelec i nóż z rąk, położył obok talerza, i wziął za ręce. Filip nalał wódki do szklanki i wypił zdumiony, że tak słabo działa. Powinien już być nieprzytomny, podczas gdy jeszcze widział i słyszał. Ktoś przepływając w tańcu powiedział:.
To on...
— Ty... przecież... — powiedział ktoś inny, wychylając się w jego stronę.
— ...twój ojciec...
Nastąpił przypływ jakiegoś lepszego towarzystwa.
Wydawało mu się, że ojciec leży zastrzelony w kącie sali, widział ten opuszczony, niewygodny kąt i widział, jak kelner pochyla się nad ojcem i zapytuje, czym by służyć? Banalna bzdura...,
W tym momencie podeszła do niego Pianta. Wyskoczyła z tańca, to była ona, tak, aż otrzeźwiał. Oparła się palcami o brzeg stolika, patrzył na nią, to była ona i nic w tym dziwnego, a jemu wydawało się, że jest to nieprawdopodobne. Ktoś ją odciągał. Był to kapitan, ten sam.
Więc tak, więc to tak, to była prawda. Należało kapitana bezzwłocznie zastrzelić. Pianta przechylała się do niego, chciała coś powiedzieć.
Zerwał się, uciekł, doskoczył do sąsiedniego stolika i wyszarpał jakąś dziewczynę. Małą blondynkę o przerażonej twarzy. Trzymała się ręką jeszcze czegoś, gdy ją odrywał. Natychmiast wepchnął ją w wir, ktoś jeszcze za nią pędził.
Zaczęła się uśmiechać, kłaniać w tańcu, wykonywać reweranse, jakby rzecz działa się na dworze. Filip wierzgał, próbowała go okiełznać.
Zrobiło się trochę luźniej wokół Filipa. Wydawało mu się, że nogi podnosi za wysoko.
Naprzeciw kapitan, to on, biegł truchcikiem, z ptasią główką, rzeczywiście, w truchciku towarzyszyła mu Pianta, na długich nogach. Z jej roześmianej twarzy spadały strzępy blasków jak z wirującej szklanej kuli, włosy leciały poza uszy, oczy trzymały się Filipa, zdążała ku niemu, aż go osiągnęła, była już blisko, brykała i owijała kapitana w miejscu, który już był tylko nóżką wirującego bąka.
— Pianta! — krzyknął Filip.
— Nie jestem Pianta! — odkrzyknęła roześmianymi wargami.
— Co to znaczy Pianta? — zawołał pokazując oczami na kapitana, który się takiej bezczelności nie spodziewał i był pewny, że to nie o nim. — Bydlę jakieś! — zawołał Filip. — Kto to? Precz z tą siną gębą!
W tym czasie mała blondynka uczyła go dobrych manier, poruszała rękoma, jakby trzymała lejce i powoziła bryczką bez względu na dialog.
— Ten tu... — nie oddalała się Pianta — ten pan, tamten... — pokazywała oczami w bok — zwróć na niego uwagę, starszy pan, szpakowaty, przyjaciel jej ojca, tu przyszedł, wiesz ty kto to? Jest także jej przyjacielem...
— Jakiego ojca?
— Elizy!
Pianta i lansjerujący kapitan cofnęli się, jakby pociągnięci do tyłu sznurem, lecz po sekundzie Pianta znów dreptała długimi nogami, z wysuniętą do przodu głową, z wyprzedzającym obłokiem włosów, uszczęśliwiona.
— Pluskwa! — wołał Filip w nos kapitanowi, ale ten wciąż nic nie pojmował. Pianta pokazywała oczami wokoło, mówiła coś, że „są” tu od chwili na sali, że go szukają, że trwa coś w rodzaju pościgu i że jest obstawiony.
Siwy pan tańczył z jakąś wzniosłą kobietą. Był, ten z komisariatu, wszechmocny.
Wszyscy więc byli na swych miejscach, rozejrzał się ostrożnie: kapitan jest, drobi tutaj, miłośnik tańców wirowych, Kreol, nie znał nazwiska, także jest tutaj w tańcu z jakimś drobiazgiem, docent tylko został tam i toczył dyskusję, wśród pokojówek kursuje pokojówka bez zmrużenia oka i przyniosła docentowi kartkę: mniej gadać, kiedy spotkał zaszczyt. Wszystko naraz trwa zakręcone w olbrzymią spiralę. Wydało mu się, że jest tu tak, jakby było we śnie, przechylone, w nierealnym świetle, a przedmioty martwe mają zdolność myślenia. Pianta już z oddali bezczelnie pokazuje oczami na tego i na tego, i na Kreola i robi to przy nim z jakimś dużym znaczeniem w oczach.
— Niech ten bydlak — zawołał Filip — bodaj w tańcu nie trzyma cię rękami!
Mała blondynka, z którą tańczył, nagle obsunęła mu się z rąk, rozległ się suchy trzask, dostała od kogoś w twarz, a przed Filipem wyrosła drobna postać Elizy.
Wszystko się zatrzymało. I długo tak trwało w zatrzymaniu. Dalej Filip nie pamięta. Obudził się u Elizy w łóżku.
Którędy przyszedł? Kto go przyniósł? Sznur leżał na stole. Nikogo nie było. Eliza łagodna, delikatna, mówiła szeptem. Miała pełno lodu w rękach, prawdziwego lodu, i na nic nie zwracając uwagi okładała go w łóżku jak rybę. Mroził się, ciekły po nim krople. Niespodziewanie zobaczył ręce tej pokojówki. Była, tasakiem rąbała lód. Eliza mocnymi palcami trzymała go za włosy, a drugą ręką trzymała się nogi pokojówki, która chyba najbardziej z całej nocy była porozbierana.
Żeby coś — pomyślał jeszcze — żeby coś w życiu było raz a dobrze warte, o nieulatującej wartości, jedna chwila, zdolna do trwania, nawet stan zamroczenia... Czy wszyscy już się porozbierali jak świnie? — zapytał w myślach Piantę. A ona mu w myślach odpowiedziała: — Nie Pianta, nie Pianta. Tylko nie Pianta. Wszyscy.



Magazyn mód w spadku

Było to przedziwne, tragiczne zjawisko, że w dwa tygodnie potem matka także umarła i że stało się to tak jakby niepozornie, cicho, prawie pokornie, bez żalu, bez jednego słowa. Nie wstawała z łóżka, początkowo wyglądało to na przeziębienie, a okazało się sercem, lekarz zalecił spokój, który uzyskała, nastały chwile spokoju, czyli poprawy, i jednego dnia nad ranem umarła. Filip wszedł pierwszy do pokoju.
Wuj Wilhelm nie pokazał się więcej, nie dał żadnego znaku, także okazało się, że chorował. Był już bardzo stary, dochodził lat osiemdziesięciu, miał siedemdziesiąt dziewięć, gdy ukazały się klepsydry, że umarł, nie podpisane przez nikogo, nie miał zatem nikogo, tym samym Filip został sam, bo matka była jedynaczką i także ostatnią z rodu.
Należało zmienić mieszkanie. Początkowo codziennie chodził na groby, przez trzy dni, potem wręcz postanowił nie chodzić, wybronić się z tego welonu żałoby i katastrofy, nigdy nie pójść, pozapominać, zasypać; zmienił mieszkanie, pozbył się mebli, nie sprzedając ich, tylko rozdarowując, żeby nie znać tej smutnej ceny; zostawił dwie fotografie, całą balistykę, rewolwer i przeniósł do kawalerki w samym centrum, u jakiejś pani za ścianą, która chciała go traktować jak syna, ale jej to wybił delikatnie z głowy.
Jednego dnia został wezwany do magistratu do jakiegoś wydziału, gdzie mieścił się notariat. Przyjął go niewątpliwy nieboszczyk, jakby wyjęty z cukru, jak mysz, gdy wpadnie do worka, bardzo zrzędliwy, nieprzychylny, w obecności jakiegoś drugiego notabla, młodego, trzeźwego, tak trzeźwego, jakby trudnił się legalnie nielegalnymi zabiegami — i wspólnie mu oświadczyli, że został spadkobiercą, jedynym żyjącym ze strony matki, w materii spadku po wuju Wilhelmie, który był bezdzietny — tu młody chrząknął: — nie miał żony — tu młody bez powodu parsknął — lecz było to złudzenie: — zakaszlał — i wtedy stary więdnącymi rękami wyłożył plik papierów.
Trwało to przez dwa dni i dopiero trzeciego znużony Filip odetchnął. Wręczono mu klucze i to było wszystko. Wszystko w porządku, wyrazili jak gdyby żal obydwaj panowie, patrząc na zrezygnowanego i umęczonego Filipa z niczym innym, tylko z urzędową złością, która jest bardzo uroczysta i w przychylności nawet przypomina topienie w łyżce wody.
Klucze zawinął Filip w gazetę. Było jeszcze rano, około dziesiątej, szedł orzeźwiającym powietrzem i myślał, która jest najbliższa droga do tej willi-bastionu, żeby się nie męczyć. Już postanowił tylko odpocząć. Obejrzeć ten grobowiec i zasnąć na cały dzień.
Nikt tego nie pieczętował, furtka była po prostu otwarta, na zagracowanej ziemi niczyich śladów, cisza, ptaki w gałęziach. Położył na stopniu przed drzwiami papier z kluczami i zaczął wybierać. Piękne nazwisko — spojrzał na tabliczkę — trzy imiona. Nacisnął taster dzwonka, dzwonek zaterkotał, obieg elektryczności, krwioobieg pozostał w trupie. Nikt nie zaczłapał pantoflami w głębi, tak jakby powinien. Otwarł drzwi wejściowe, ciężkie, zabezpieczone kilkoma zamkami, wszedł do przedpokoju. Na wprost drzwi wisiał parasol z monogramem z czterech liter, nad nim na półeczce kapelusz letni. Jednego i drugiego nie dotknął, wyjął z kieszeni rękawiczki i nałożył na dłonie, spojrzał w prawo. Całym tym obrzydliwstwem należało się przespacerować bez ocierania, bez dotykania. Na prawo był bardzo duży pokój, o zagęszczonych do połowy roletach, i świecznik potężny u sufitu, z rozigranym światłem z ogrodu w kryształkach. Które się chwiały jak w powiewie, którego przecież być nie mogło. Naprzeciw okien w ścianie były trzy złote lustra, od podłogi aż po sufit, sufit w kasetony, w każdym kasetonie główka, pośrodku długi stół pewno jakieś dzieło, i dwanaście krzeseł obitych skórą, wszystkie w połysku i ciszy. Tylko woda gdzieś kapała daleko w głębi na jakąś jak gdyby tackę z metalu i każda kropla dźwięczała. Odwrócił się poza siebie, bo wydawało mu się, że ktoś tam stoi. Była to zbroja, górna część zbroi na marmurowym postumencie. Więc dobrze przewidywał: troglodyci, zbroja, harfy i fortuna z nieba. Trzy wysokie okna naprzeciw trzech luster u szczytu były zakończone łukami. Firanki we wczesnym gotyku, rodem z przedsiębiorstwa budowlanego — spadały aż do ziemi i nurzały się w blasku posadzki. Zza okien wsiewało się światło, najpierw rozbite w gęstych liściach, potem rozszczepione przez szyby, wreszcie rozpylone przez firanki — kredowobiałe, jak merla zamoczona w gipsie.
Ruszył w głąb, już mniej cicho, potrącił jakąś kasetę i spadła na podłogę. Niech będzie, pomyślał i otwarł ją dość brutalnie, uderzając jej dnem o kolano, bo nie chciało mu się szukać kluczyka, a i tak była nie zamknięta. Były w niej spinki, same przeróżne spinki, odstawił ją więc, żegocząc nią w rękach dla rozbicia wreszcie tej śmiertelnej ciszy. Głośnymi krokami poszedł dalej. Korytarze, korytarzyki, przejścia szły w głąb, minął kilka pokoi, aż dotarł do brzegu przeciwległego, dużego pokoju, który wychodził na ogród. Stały tu potężne szafy, jedna przy drugiej. Odnalazł pęk kluczy jednego typu i wszystkie szafy najpierw otwarł jedynie z zamków, nie uchylając drzwi.
Usiadł naprzeciw na dywanie, zdjął buty i zapalił papierosa. Sięgnął ręką za siebie i przyciągnął jakiś kryształ, przeznaczając na popiół. Nie zamknął drzwi wejściowych, zostawił je uchylone i zdawało mu się, że w przedpokoju hałasują wróble. Zwalczał senność, zapragnął otrzeźwić się czymś, co w materiale swym byłoby sensacyjne. Podszedł i otworzył środkową szafę zupełnie na oścież. Wisiały w niej futra, jedno przy drugim, gęsty tłum futer. Zdjął rękawiczkę, aby poczuć ugięcie się włosia. Szarpnął za rękaw, badając, czy to się nie sypie — było mocne, odgarnął pierwszą warstwę, w drugiej też były futra, jaśniejsze, jedno białe, damskie — po kolei wszystkie okazywały się damskie; elektryczne morze damskich futer. Otarł rękę o spodnie i nałożył rękawiczkę.
Nogą otwarł drzwi następnej szafy, szybko powysuwał szuflady, szufladki, błyskawicznie pootwierał wszystko, co było w zasięgu jego rąk, cofnął się, znów podszedł, wziął kilka naręczy i rzucił na środek dywanu, żeby się temu przyjrzeć. W pośpiechu uszkodził kilka tasiemek, zerwał jakieś sprzączki, była to damska bielizna. W wyższych kondygnacjach szafy trafił ręką na pióra i razem z sukniami wyrzucił na środek pokoju kapelusze z piórami. Były to pióra równe w walorze futrom. Z obrzydzenia otarł nos chusteczką, bo równocześnie zaczęły się wydobywać zapachy, a widok piór zawsze powodował u niego katar. Zostawił to, poszedł dalej do następnej szafy, aby szybciej z tym skończyć i prędzej w innej partii domu trafić, miejmy nadzieję, na alkohol. Od tylu szczegółów zaschło mu w gardle.
W następnej szafie były srebra, im wyżej, drobniejsze, u samego wierzchu kosztowności mieszane już ze złotem, coraz drobniejsze, aż w palcach zostało mu coś, co mogło być tylko brylantem. Lecz pomyślał, że ten by był zamknięty oddzielnie, w najdrobniejszym z ukryć, i wrzucił go na dno szafy. Poszedł do mahoniowej szafki, której wpierw nie otwarł, bo nie chciało mu się szukać kluczyka. Pomyślał, czyby nie rozbić zamka czymś ciężkim. Lecz pożałował swej fatygi. Tym bardziej, że od wczoraj miał myśl jasną, co z tym wszystkim zrobić generalnie, z wszystkim tak jak jest, jak leży i jak paruje perfumami, pudrem, zapachem srebra, westchnieniem martwych futer — z całym tym chłamem przerażająco damskim. Chociaż śladu kobiety tu nie było, i ani na lekarstwo. Przyszło mu do głowy, że wuj był impotentem.
Ktoś zaczął pukać do drzwi od tyłu, jak gdyby do kuchni.
Dotarł do kuchni. Jakże to się stało? Był przygotowany obiad, ile dni temu? Fasola szparagowa w misce pod zlewem i główka kalarepy zwiędniętej w kamyk. Nikt tu nie przychodził, nikt nie sprzątał. Otwarł pukającemu drzwi. Za drzwiami, w układzie gradacji wstecz, tak że każda twarz miała przed sobą widok na drzwi, stała gromada ludzi, kobiet i mężczyzn. Mogło być ich razem siedmioro.
Jak to się stało? Czuwali, zjechali się razem, wyczekali na moment, kiedy dom się otworzy? Byli to jacyś pretendenci, kandydaci na spadkobierców? Pokrzywdzeni? Zrozumiał to ze słów jednego, który był tej gromadki jakby mandatariuszem. Poprosił ich do środka, wypadło, że do kuchni, i tutaj ich zatrzymał. Sam usiadł na wierzchu jakiegoś stolika i wskazał im białe krzesełka. Już cokolwiek tym urażeni, rozsiedli się tak jakby na dłuższą konferencję. Nie chciał ich z miejsca źle potraktować. Okazało się teraz, że daleka rodzina wuja Wilhelma była biedna. Chociaż zaanonsowali się zaczepnie i jakby tajemniczo, dając do zrozumienia, że sprawa jest przykra, oczywiście dla Filipa. Oczekiwali momentu, kiedy rację ich pozwoli im uzasadnić. Pań było trzy, dwie starsze, jedna młoda, dwóch starych ramoli, jeden młody, i jeszcze z gości nie proszonych czwarty, na którego od razu zwrócił uwagę. Był odmienny, czerstwy, o szerokiej, spalonej twarzy, alkoholicznej, fizycznej, ubrany prosto ze świątecznej szafy, mimo to świeższy od pozostałych. Ten mu się spodobał, chociaż także zaczął posępnie i jakby ze zwiniętą pięścią. Filip zbagatelizował więc przewodniczącego ramola i zwrócił się do tego, który widział mu się tragarzem albo woźnicą, może drobnym przedsiębiorcą od wywózki śmieci.
Najstarszy mandatariusz wyjął z teki plik papierów. Nastała cisza.
— Niestety, młody człowieku — zaczął — pańskie zadufanie jest karygodne.
— Pan zostanie — rzekł Filip do tragarza — a reszta wont!
— Jak to?! — zerwali się z krzeseł: — Co to znaczy? To jest obraźliwe. Nasze jest prawo! — Paniom zatrzęsły się pióra: — Pan nawet nie raczy wysłuchać?!
— Precz! — powtórzył Filip. — A pan zostanie.
Staruszkowie odwrócili oczy od Filipa. Najstarszy rozkazał paniom iść za sobą i wszyscy wyszli. Już z sionki powiedział:
— Tą drogą zdobyty majątek nie będzie służył zdrowiu!
Został ten, którego Filip wyróżnił, właśnie, okazało się, zdrajca.
Pomrugał siwym okiem, wytarł wolne krzesełko chusteczką i usiadł.
— Chodź pan — rzekł Filip z prostacka — to pana oprowadzę. Pomoże mi pan odnaleźć, gdzie tu może być coś do wypicia.
Idąc rozmawiali. Filip dyskretnie podtrzymywał prostaka, żeby się nie zaplątał w dywan.
— Tyle zwierząt — powiedział patrząc pod nogi. — Dużo ścierwa padło od kuli, zanim powstał taki dom.
Filip jeszcze tego zakątka nie widział — trafili do sypialni starego samotnika — wytapetowanej różnymi fotografiami, o różnej treści. Zawrócił gościa już z progu i skierował dalej.
— Więc pan jest przewoźnikiem? — zapytał.
— Nie jestem przewoźnikiem.
— To co pan robi przy tym przewożeniu?
— Powiedziałem, że nic nie przewożę.
— Sprzedażą, czy by się pan zatrudnił?
— Mógłbym sprzedawać.
— No, a przewieźć?
— Mógłbym.
— A pan mówi, że nie jest przewoźnikiem.
— Niech będzie.
— Konie pan ma?: — Mam konie.
— To jakże nie jest pan przewoźnikiem.
— Już panu powiedziałem: niech będzie. Jestem handlowcem. Co pan chce sprzedać?
— Wszystko. Absolutnie wszystko, jedno po drugim, do fundamentu, a potem zrobimy pożar.
— Wydaje mi się, że pan żartuje sobie ze starego człowieka.
— Zaraz dojdziemy do pańskich zysków i wtedy nie będą się panu wydawały żartami. Bierze pan procent od sprzedaży... jaki?
— Dziesięć.
— Nie. Pięćdziesiąt.
— Pan żartuje.
— Tak. Ale co to pana może obchodzić. Dostaje pan pięćdziesiąt, i to jeszcze nie wszystko. Niech pan to sobie napisze, ja panu podpiszę. Nie będę pisał.
— Pan postępuje nierozsądnie. Jest to coś takiego jak roztrwonienie.
— Jeszcze słowo, a zawezwę tu kogo innego. Ja pana nie prosiłem po to, żeby pan mnie traktował uwagami moralnymi. Wtedy bym zaprosił kogo innego i za darmo. Więc?
— Ile?
— Pięćdziesiąt.
— Zgoda.
— Kto wyceni to śmiecie? Pan?
— Mogę. Jestem człowiekiem uczciwym.
— Niech się pan zbytnio nie fatyguje z tą uczciwością, mnie zależy na czasie. Okiem, okiem oceniać, zetlałe do pieca i pod zapałkę, zeprzałe żelazo do dołu, zjełczałe perfumy w kubeł, perły do worka, ile pan może unieść na raz pereł?
Po raz pierwszy uśmiechnął się:
— Wie pan, ja nawet nie podpiszę z panem żadnej umowy, zrobi się tak, jak pan każe.
— No wreszcie — uścisnął go za ramiona. — Ile pan ma lat?
— Pięćdziesiąt jeden.
— Chciałbym, żeby już do końca życia nic pan nie robił.
— Szkoda, szkoda, wie pan, tego całego bogactwa...
— Jak pan myśli, gdzie to może być, gdyby było?
Tamten pojął od razu. Filip już przedtem dostrzegł drzwiczki.
W specjalnym oszalowaniu stały skosem butelki wina, kilka, musiała być jeszcze piwnica, z wódek był zaledwie likier i jakaś nalewka.
Stary odkorkował:
— Mam już kieliszki — pokazał w dłoni — już one same... — uniósł pod światło.
Filip napełnił, wypili: — Jutro na pana tu czekam, godzina ósma rano.
Gdy stary wyszedł, Filip wyciągnął się na dywanie. Jeszcze przed zaśnięciem przypomniał sobie Piantę.
Wiedział tylko o niej, że w pierwszym rzucie nie zrobiła kariery, mieszkała z ojcem, pracowała dorywczo, w domu była bieda. Nawet stroje, które zaczynała już mieć, zeprzały, buty się wykrzywiły i podżarła je pasta.



Schody

Klekotał żółty wiatraczek z nazwiskiem Bohm-Cykoria, na głos dzwonka tak uroczystego, że mogła wyjść msza śpiewana, ukazała się sprzedawczyni biała, jakby wyszła ze skrzyni z mąką, pył mączny obrzeżał jej rzęsy, rogowe guziki białego fartucha były ostrzejsze.niż wyraz mrożonych oczu. Benedykt kupował pośpiesznie: „pełny zestaw” na kolację: „improwizowaną”. Lubił tego rodzaju podnoszące określenia, które upiększają życie tak jak każda ilość odpowiednio odważonych słów. Słów, które chleb przemieniają w ułamek Chlebowej Góry, upieczonej na słońcu. „W obliczu rzeczywistej wagi.” „Oblicze rzeczywistej wagi słów”: już samo to brzmi apetycznie. Można jeść, kroić, śpiewać. Szczęśliwy, kto nie przywiązał się zbytnio do ludzi. Podśpiewywał.
Bał się, tak jakby psy zostawił w domu przy drzwiach uchylonych, miał to fatalne przeczucie, że Filip, gdy tylko się obudzi, zacznie wychodzić z jego pokoju. Szperać na pewno nie szperał, list był dobrze ukryty w sienniku. Mógł zresztą leżeć na stole, pod tym względem Filip był sennym bałwanem. A zresztą, do czego doszło, przyjaźń i tajemnica?
Nie mógł sobie jeszcze „uświadomić w pełni okazyjnego szczęścia raz na lat czterdzieści”: „zaćmienie gwiazdy Wenus”. Żartobliwość myśli wokół Filipa była tylko parawanem wzruszeń.
Najważniejsze, co Filip przed chwilą ujawnił, to przeczucie „impotencji duchowej”. Jeśli to prawda, nie byłaby to już skaza, byłaby korozja. Jak ratować człowieka, z którego duch się ulotnił? Co mu powiedzieć, że duch z powrotem wstąpi? Wyobrażał sobie, że gdy wróci z produktami na kolację, usiądą przy stole i potoczy się rozmowa. Cierpka, wartka, w cztery oczy, dwóch mężczyzn.
Sklepikarka zatrzymywała ręce w powietrzu tak długo, jak długo Benedykt się namyślał, dobierał i dyskretnie przeliczał pieniądze w kieszeni. Jak wtedy w kawiarni, gdy Filigranowa uszkodziła leniwymi zębami pączek.
Ostatecznie wziął cztery kajzerki, po dwie na osobę, masło, ser szwajcarski — produkty skromne — lecz właśnie... i butelkę rumu. A może to świństwo nie do wypicia? Herbatniki z Murzynkiem, na pewno znakomite, do rumu. I na tym utknął, zastanawiał się jeszcze. Sklepikarka mogła podejrzewać, że się zakochał, że stało się coś nadzwyczajnego.
Zawsze kupował u niej jakby zażenowany, smutny, iż taki stwór jeść musi, wybierał byle jak, szybko.
— Przyjechała matka — powiedział.
— O — spojrzała w oczy — to jest piękny dzień. — Iz sympatii do nieznanej matki opakowała wszystko podwójnie.
A może to matka? — pomyślał Benedykt, nie panując nad myślami: — w pewnym przewrotnym sensie — znów wystrzeliła mu raca sformułowań: — w pewnym katastrofalnym sensie.
Mogła być sklepikarką. Przypomniał sobie — wszystko pośpiesznie — że kupiła kiedyś kurę, a potem ją sprzedała.
Należało się spieszyć, każda chwila mogła przynieść niepożądaną zmianę. Wszedł na schody, spojrzał w górę.
Stało się to, czego się bał najbardziej. Filip opuścił jego pokój, schodził w dół, wlókł za sobą poły zielonego płaszcza, odbijał się dłonią od ściany, szedł na całą szerokość, jakby się staczał i spadał. Hałasu robił „ponad miarę”. Frankowska mogła nastawić uszu. Także córki, bez potrzeby, i najmłodsza; mogło dojść do zamieszania. Filip był niebezpieczny w zetknięciu z każdym nowym człowiekiem i mógł przejść na stronę nowego.
— Pan? — Benedykt zagrodził mu drogę. — Już? Jakże to? A ja... — czuł w palcach kwadratową butelkę rumu i pomyślał: pewno świństwo nie do wypicia. Rozbiję mu łeb tą butelką. — Dokąd? — spytał prawie opryskliwie. — Nie może pan sekundy...
— Przepraszam — powiedział Filip — ale...
— Nic: ale! Przyniosłem kolację.
— Chodźmy.
— Dokąd? — zagrodził zejście.
— Czemu pan mówi szeptem? — zapytał głośno Filip.
— Nie chcę hałasować.
— Dlaczego? Schody są do hałasowania.
— Wyspał się pan?
— Nie spałem..
— Wszystko: nie. Kupiłem...
— A, to weźmy to ze sobą. Co pan kupił?
— Takie drobne rzeczy. Rum.
— Tym lepiej.
Nie objawiał decyzji ani pójścia, ani powrotu. Trzymał się ręką ściany. Był blady.
— Aha — powiedział. — Tak, tak, nóż. Przypomniałem sobie, muszę kupić nóż rzeźnicki.
— Dlaczego pan ustawicznie kłamie?
—...Nie mam pieniędzy, muszę się zabrać do pracy, przeputałem, ładne słowo, byłem w Paryżu, po drodze przegrałem jak Świnia, także ładne, nie, nie, nie chciałem tych pieniędzy po starym świntuchu, który mnie nienawidził, chciałem się pozbyć, sprzedałem, oddałem długi, reszta przez okno. W tym jednym zeświniłem się, że zatrzymałem resztę, ale i to oddam. Zwierzyłem się panu, co? Już pan wie o mnie. A miał pań stracha, że żyję z rozboju, sutenerstwa. Musiał pan tak sobie nieraz pomyśleć, badając człowieka.
— Paryż... Piękne miasto... Chciałbym kiedyś powiedzieć: byłem w Paryżu.
— Paryż i rzeźnia miejska; będzie pan w Paryżu. Chcę kupić sztylet do szlachtowania. Żeby mieć własny, nawiązałem stosunki, znam ich kilku, bardzo przyjemni ludzie, interesują mnie zwierzęta, potraktowali mnie, nie potraktowali źle.
— Ile pan przegrał? W Monte Carlo?
— Nie. Grałem w szulerni. W Hamburgu. Łajdackie miasto. Lokaliki. Niesłychany klozet. Zwierzęta opoje. I ta czarna mgła zboczeńców. Panie w sztylpach. Panowie w astrach. Przegrywa się w ogóle, wygrywa się na ile. Przegrałem tyle, ile chciałem przegrać, niech mi to będzie wolno. Prowadzi pan statystykę?
— Nóż rzeźnicki?
— Nie nóż, tylko sztylet. Tu na dole jest sklep na rogu. Stoi tam za kontuarem Brazylijczyk o jednym oku. Jak on może do jednego oka nosić czarny wąsik? W Europie nikt by tego nie zrobił. Słuszne tylko, że jest taki blady.
— Znam go przez szybę. Rzeczywiście, zawsze stoi lepszym profilem i jakby kogoś wysłuchiwał, choć nikogo nie ma.
— Blady, jakby mu już krew spłynęła. W celach reklamowych. Morda to niesłychana i nic nie ma wspólnego z Brazylią. Jest po prostu alfonsem. Pociski dum-dum można u niego kupić. Nie mogłem się zdecydować. Chociaż wziąłem już zaliczkę na wyjazd.
— Pan wyjeżdża?
— Proszę się nie niepokoić, będzie to spotkanie w tym domu, gdzie pan ma wystąpić. U pana konsula, ojca Elizy, który postanowił przy pana pomocy zadrwić ze swych gości, i już to omówiłem; będzie pan proszony. Nie zapominam o zobowiązaniach, nawet pokrótce scharakteryzowałem pańską osobowość w przychylnych słowach, sam pan się o tym przekona. Potem, zaraz potem wyjeżdżam statkiem, który transportuje bydło nocą, na rano do rzeźni. Płynął pan kiedy statkiem z bydłem?
— Nie płynąłem.
W tym momencie Filip go wyminął, zszedł jedno piętro niżej i niespodziewanie usiadł na stopniu schodów. Tak fatalnie, że naprzeciw drzwi pani Frankowskiej.
— Panie Filipie, ja błagam...
— Boli mnie głowa — odpowiedział.
— Kieliszeczek — szepnął Benedykt, nachylając się nad nim. — Wróćmy do mnie, to dobrze panu zrobi. Winien jestem rewanż.
— Zobaczy pan — Filip ujął swą głowę w dłonie — jutro będzie wiatr. Zawsze przedtem boli mnie głowa. Potworny ból głowy. I wiem z góry, że znów jutro popadnę i zachowam się, pan by powiedział: niestosownie.
— Wiatr? Uderzy pan kogoś? Prawda?
— Bardzo trafnie pan wydedukował.
— Wydedukowałem?
— A co? — zapytał głośno.
Otwarły się drzwi. Przez szczelinę wyjrzały oczy pani Frankowskiej. Zaraz potem przybiegła młodsza córka:
— Mamusia prosi... Ze panowie tak niewygodnie na schodach rozmawiają... Bardzo prosi do nas.
— Kotuś — wstał Filip, rozmyślnie rozmiękczając to słowo. Pogłaskał ją po gło/wie. — Podziękuj i powiedz mamusi, żeby się wypchała. Wypchała — powtórzył, słodząc, i zapytał jeszcze: — Czy ty mnie rozumiesz?
Benedykt w pierwszym odruchu chciał uciec.
— Powiesz? — zapytał Filip. — Patrzysz i nie rozumiesz.
Była tak przejęta, że chyba nie słyszała. Wpatrywała się w Filipa, ukazując w różowych dziąsłach kryształowe ząbki, naszykowane do ugryzienia bułki, którą ukryła w dłoni za plecami. Jej białe oczy obtoczyły Filipa jak w pszennej mące. Zniósł to, pochylając głowę jak w rękach fryzjera.
— To powtórz — zachęcił.
Nie powtórzyła.
— Żeby się wypchała — powtórzył.
Powtórzyła:
— Żeby się wypchała.
Ale chyba nie słyszała, co mówi, bo się uśmiechnęła.
Benedykt ukrył się wyżej i przywarł do ściany, żeby być najmniej widoczny.
W drzwiach ukazała się pani Frankowska. Prosiła Filipa rzeczywiście. Zrobiła to bardzo uprzejmym gestem:
— Bardzo pana proszę.
— Wejdźmy — rzekł Filip do Benedykta, ujawniając go, skrytego w cieniu, szerokim gestem. Przywitał się z panią Frankowską i pocałował ją w rękę dwukrotnie, aż cofnęła ręce. Zobaczyła Benedykta:
— Panowie się znają?
Filip powiedział:
— Znamy — i dodał: — powiedziałem: niech się pani wypcha.
Nie rozumiała, patrząc przyjaźnie na Benedykta, który cofał się dyskretnie w górę schodów. Nabrał teraz w jej oczach znaczenia: — Nic mi pan nie powiedział.
— Córka pani — rzekł Filip — umie się znaleźć, jest bardzo na miejscu.
— Ach, panowie się znają — jeszcze raz dotarło do Frankowskiej. Była przejęta. Wstecz. Patrzyła na Benedykta.
— Nie będziemy, panie, zabierali czasu — powiedział Filip, wchodząc równocześnie prosto do pokoju. — Ho, ho — wyraził zachwyt. — Spodziewałem się, że tu aż tak... A stryszek pani podnajmuje, pies z nimi tańcował. — W przedziwny sposób znów nie słyszała tego: pies z nimi...
— Podnajmuję, panie — odpowiedziała, też w dziwny sposób zostawiając z ducha pytania ten zwrot: panie.
Spojrzała na Benedykta i jego pakiety.
— Może pan tutaj podjąć swego gościa.
Filip zerknął na przejście do łazienki, jakby miał stamtąd dolecieć pisk zamkniętej na klucz starszej córki. Młodsza usiadła na kanapie, na wprost Filipa.
— Wstań — rzekła matka — ustąp miejsca panom.
Filip skinął na Benedykta:
— Będziemy tu tylko chwilkę. Żadnych długich zdań...
— Niech pan — rzekł głośno i dość szorstko — powiedziałem, nie rozwleka... nie rozkłada tego tutaj, nie szeleści papierem, nie gospodarzy... Pani — zwrócił się do Frankowskiej, zapominając jej nazwiska —...nie przypuszczałem, że tak urocze mieszkanie... — Słowo: urocze rozwlókł. — Jest mi niezmiernie miło — ledwo usiadł, wstał — proszę wybaczyć, czas na mnie...
— Tak krótko? — załamała dłonie, ale skoro musiała, to się grzecznie zgodziła na kiedy indziej.
— Innym razem — podziękował ukłonem.
— Jakże to?
Wyraziła zdumienie i żal. I zaraz radość, że jednak innym razem. Ledwo usiadła, wstała.
— Jestem niepocieszona... skoro jednak obowiązki...
Byli już na schodach. Benedykt z zawiniątkiem. Czuł bezowocność wszystkiego. Szedł za Filipem. A może Filip rozmyślnie wodził go z tym kłopotliwym bagażem?
Byli już na ulicy. O nic nie zapytując, szedł za Filipem. Minęli sklep z nożami, Filip nawet nie zerknął, szli dalej, Filip przyspieszył kroku, jakby szedł do jakiegoś celu. Zeszli spadzistością rynku w prawy róg, dopędziła ich młodsza:
— Pan zostawił kapelusz.
Wziął z jej ręki:
— Chodź z nami.
— Mamusia...
— Wytłumaczysz.
— Dokąd idziemy? — zapytał niespokojnie Benedykt.
— O, pan ją wytłumaczy przed matką... Jak ci na imię, zapomniałem.
— Genowefa.
— No to chodź. Grasz na fortepianie?
— Nie.
— To graj.
Poszła.
— Panu tak niewygodnie — zwróciła się do Benedykta, lecz spojrzała na Filipa: — ja to wezmę. — Wzięła pakieciki z rąk Benedykta. — Czemu mam grać?
— Zobaczysz. Mamusia cię za to bardzo pochwali. Muzyka przynosi szczęście.
— Tak, tak, mamusia jest stworzona do tego, żeby mnie chwalić.
— Kpisz z matki?
Skręcił nad śluzy, przeszli żelaznym mostkiem nad zastawnią. Z drugiej strony czarnej wody były kasztany, pod nimi trawnik, szeroki zjazd do mennicy i do młyna. Stare brzozy, spadające gałęziami do wody, rzęsa, kilku rybaków z blaszankami. Dalej wzgórze, na wzgórzu park i rzadko stojące czerwone piętrowe kamienice, jak koszary wśród alejek wytyczonych cmentarnymi krzakami, owocującymi w białe kulki nad czarnym, miałkim szutrem wijących się przejść ku niskim bramom, każda o białej kuli światła i białym obrzeżeniu wapnem, jak w koszarach.
Filip wszedł do jednej z bram, za nim Genowefa, huśtająca w rękach pakiet, na końcu Benedykt. Z sieni zeszli w dół, tak jakby do sutereny. Lecz korytarze były tu szerokie, czyste, puste, oświetlone gazowymi lampami ledwo, ledwo. Posadzka kamienna z szerokich płyt, wychodzonych, wklęśniętych jak rynna. Zapukał do ciemnych drzwi. Ktoś tam długo podchodził. Filip spojrzał na zegarek i dał przyjazny znak, że właśnie jest dobra pora. Wydało się, że zza drzwi doleciało huczenie niskiej struny instrumentu jak w studzience wodociągu. Otwarły się drzwi szybko, ktoś poprosił do środka, weszli. Wpuścił ich bardzo stary człowiek, otyły, o głowie tura, nawisłych policzkach, powiekach, łysy, lecz i owłosiony jakby rzadkim porostem, krótki, zaparty w sobie, uśmiechnięty spod ciężkich powiek, też ledwo. Był w czarnych spodniach, białej kamizelce. Palce miał krótkie, podgięte, robił wrażenie starego rzemieślnika, który zszedł do podziemia, tyle tylko że rękawy miał nie podkasane i złote spinki w mankietach. Pod szyją jedwabny turecki szalik, w kieszonce kamizelki złotą, długą cygarniczkę. Zaraz przy drzwiach wisiał sztych przedstawiający widok ogólny miejscowości Cremier. Było to napisane pismem z angielskich sztychów.
— Moi przyjaciele — rzekł Filip i podał mu rękę. Ten zaprosił do środka, odszedł w głąb i więcej tak jakby się gośćmi nie interesował. Filip zwrócił uwagę Genowefie, żeby nie stukała obcasami. Uczepiła się więc jego ręki, trzymając pakiet drugą.
Stary poszedł trzeszczącą podłogą w stronę okienka.
— Słucham — powiedział Filip, bo okazało się, że w jakiś sposób rozmawia. Podłoga, mówili o tym do siebie, przeklęta ta podłoga, nikt się tym nie chce zainteresować.
— Już teraz mam czas — rzekł Filip. — Przyślę panu majstra.
Od drzwi w głąb biegła wąska kiszka pokoju, wybielonego, z wielkim drewnianym łóżkiem, zasłanym wysoko poduszkami, potrójnym okienkiem pod sufitem. Na parapecie okna stały kwiaty i za szybkami przechodziły nogi przechodniów.
Pokój miał kilka gradacji, od okna coraz niżej, najniżej, w głębi stał pulpit z rozłożonymi kartkami nut, o krawędź łóżka oparta była wiolonczela jak kadłub upieczonego ptaka o korpusie kaczki. Wiolonczela na szczupłej nóżce stała niebezpiecznie i jakoś ryzykownie luźno, zahaczając gryfem o biel nakrochmalonej poduszki. Była tu najpiękniejszym przedmiotem i odbijała się zygzakiem w nawoskowanej posadzce. Gospodarz trzymał w ręce smyczek. Smyczkiem tym poprosił o zajęcie miejsc, smyczkiem tym dotknął kartki na pulpicie, tak jakby jej nie dotknął, i usiadł na krześle. t
W dość dużej odległości od muzyka Filip usiadł na bardzo niskim stołeczku, tuż przy samej podłodze, kapelusz położył u nóg. Kazał dziewczynie usiąść na gradusie obok, a Benedyktowi pokazał krzesło obok dziewczyny. Muzyk bez słowa wziął wiolonczelę w ręce, umieścił między kolanami. Gramolił się przy tym powolnie, podsuwał krzesło, poprawiał, odsuwał i nagle przestał się gramolić.
— Słuchaj — nachylił się do Genowefy Benedykt — ja nie biorę odpowiedzialności przed twoją matką.
— Nie, nie, z panem Filipem ja mogę.
Człowiek porządny, pomyślał z goryczą Benedykt, nie budzi zaufania przez swą nijakość. I nie budzi entuzjazmu. W nijakości, rozumują, może się mieścić coś gorszego niż jawne łajdactwo. A może nie bez racji?
— Chodź tu bliżej — powiedział Filip do Genowefy. — Pan będzie teraz grał.
Genowefa przesiadła się, przenosząc troskliwie tyłek jak szklankę, i usiadła u stóp Filipa obok kapelusza. Trzasnęło krzesło pod Benedyktem, więc poprawił je na podłodze.
Genowefa popatrzyła w górę na Filipa:
— Czy to już?
— Pan gra — szepnął.
Pokręciła głową, ale zaraz znieruchomiała. Zadarła głowę kierując w stronę muzyka. Dziwiła ją, być może, szybkość palców w stosunku do nikłości początku grania. Dwa, trzy razy odwróciła głowę, patrząc na Filipa, czy uznaje, że wszystko to jest w porządku. Filip uspokoił ją, uderzając palcem w plecy:
— Cicho.
Benedykt nie znał się na muzyce, nie słyszał jej, ale chciał wiedzieć. Chciał sprawdzić, czy Filip naprawdę słucha. W tym miał doświadczenie. Więc patrzył na twarz Filipa, aby go przyłapać. Poprawiając trzaskające krzesło, rozmyślnie cofnął je trochę wstecz. Widział profil, zasumowany w „przededniu”, lecz to jeszcze nic. Śledził teraz, czy profil weźmie udział, czy po chwili nie wpadnie w bezmyślne trwanie. Czy uzależni się od zmian, jakie będą zachodziły w emisji głosu instrumentu?
Filip prawdopodobnie słuchał, choć zawsze, Bóg raczy wiedzieć, ile jest tego słuchania? Ale nie wiedząc, że jest obserwowany, trwał, być może, prawidłowo, a nawet jak gdyby się wstrząsnął.
— Popatrz — nachylił się do Genowefy, a Benedykt natychmiast przysunął głowę. — Filip powiedział: — Ten człowiek... Tsss... — powstrzymał jej poruszenie.
Poruszyła plecami i odwróciła twarz do twarzy Filipa.
— Tam patrz... ciiicho... — nakierował ją palcem.
Benedykt jeszcze bardziej przechylił głowę ku nim.
— Niech pan patrzy i słucha — zaszeptał Filip z nieoczekiwaną łagodnością — ten człowiek...stracił poczucie wszelkiego bólu... On nic nie wie.
Odwrócił się i słuchał.
To rzeczywiście... — myślał Benedykt — to rzeczywiście....
— Tssst... — pod małą trzasnęła deska.
Ona nic z tego nie rozumie — myślał Benedykt — jak mysz w pudle.
Muzyka rozwinęła się, cięcia i śpiewy strun skrajnych nakładły w powietrzu warstwy jak w bankuchu z walca, i jeszcze się obracały, razem z powietrzem.
— Co to jest? Czyje? — spojrzał na Filipa.
Lecz Filip go nie słyszał.
Benedykt patrzył na ręce i twarz starego. Głowa była uniesiona, oczy wpółprzymknięte, zaledwie szparki, straszliwa zwinność i siła, bezwzględność jak przy morderstwie, palce kilkakrotnie szybsze od melodii.
Filip był zasłuchany, uniósł dwa palce prawej ręki i zostawił je w powietrzu, śmiesznie. Jak Stwórca Michała Anioła, kreujący Adama. O nie najwyższym formacie cech męskich.
Filip jak gdyby coś schwytał i zatrzymał, nachylił się do Benedykta i powiedział szeptem:
— Nie ma... Nie ma.
Była w tym powiedzeniu moc, jaką przynoszą odczucia najbardziej kruche.
— Niczego nie ma na świecie — uśmiechnął się Benedykt, próbując utrafić — prócz...
Filip nie zareagował. A gdy po raz drugi Benedykt nachylił głowę ku niemu, gestem zniecierpliwienia kazał mu poniechać..
Czy Filip już kiedyś tego słuchał?
W muzyce pod okienkiem zaczęła się gonitwa, baryton zadrgał w korpusie instrumentu, tańczył, muzyk się przyczaił. Ktoś, kto wyrywa z dna morza śliskie kamienie, nie pokonuje większego wysiłku.
Benedykt ogłuchł, znów zaczął patrzeć na Filipa. Muzyki było już tak pełno, że postać dziewczynki ledwo świeciła. W białej sukience na posadzce. Czego nie robi miłość? Filip miał złą twarz, zawiedzioną, urwała się melodia, stary skończył nagle, choć muzyka projektowała się jeszcze jak warstwa płynąca z logicznego ciągu. Nastała cisza.
Filip jakoś zbyt szybko skinął na Benedykta i pokazał pakiet:
— Rum? Nic lepszego. Mistrz uwielbia kieliszek rumu.
Wstał i podszedł do mistrza. Stanął przed nim, nachylił się, tamten podniósł głowę. Wziął rękę Filipa w swoją dłoń. Milczeli.
Kabotyn? Filip. Kim on jest? Kabotynem?
Lecz w tym momencie mistrz wstał i pocałował Filipa w czoło.
Benedykt opuścił wzrok ku ziemi. Szczęście, że wstała Genowefa i trzasnęła posadzką.
Filip przemówił pełnym głosem:
— Słowo honoru, tak być nie może. Z tym trzeszczeniem. Jeżeli mucha...
I dalej już potoczył swoim sposobem: rum, komu? Trzy kieliszki, co my tam jeszcze mamy? Przyślę stolarza. — — Jest nieuleczalnie chory — szepnął do Benedykta. — Nic mu już nie zaszkodzi, a uwielbia rum.
— Mucha! — krzyknął. — Na palcach do mnie! Nie psuj ciszy. Pan Benedykt zaraz cię grzecznie do domu odprowadzi. Podziękuj mistrzowi. Powiedz, czy ci się podobało. Powiedz mistrzowi prawdę.
I zaprowadził ją przed mistrza, palcem celując w jej plecy.. Plecy drżały ze strachu. Przed starym człowiekiem.
Który roześmiał się właśnie, przechylając głowę w przenikliwą jasność, w szeroki, złoty uśmiech, dziecinny, koleżeński. Jak człowiek, który wykonał najwyższy Wysiłek, dzieło zamknięte w trzystu dwudziestu sekundach. Tak bowiem obliczył Benedykt. Ponownie spojrzał na zegarek. Było już późno, noc prawie, teraz dopiero na skraju komody ukazała się szklanka nie dopitej herbaty.
Idąc tutaj nie zapytywał dokąd, Filip nie lubił pytań, wychodząc także o nic nie zapytał.
Po chwili zaryzykował:
— Kiedy?
— Pojutrze. Temat: zabójstwo z litości. Jeszcze porozmawiamy o szczegółach.



Zabójstwo z litości

Zabójstwo z litości” — wejść w podobny temat „lekką ręką”, z udziałem władz umysłowych, znaleźć w locie przewrotny punkt zapalny, wiedzieć, co może być wiedziane. A jeżeli nie wiedzieć, to skoczyć, zaskoczyć, zdobyć przewagę, posuwać się skokami naprzód, zanim nieprzyjaciel zdoła zwinąć druty telefonów polowych. Czyli, zanim zorientuje się w słabościach. I równocześnie zacząć wplatać, koniecznie wplatać inne tematy, aż po zaprzeczenie zacności istniejącego porządku, aż do anarchii. Doprowadzić do rumieńców, do białej gorączki, i wciąż się wymykać. Ogólnie wystąpić jako „obiecujący młody człowiek”, którego „zły duch” tu zaprosił, lecz i nie taki głupi. Wygadywać „głupstwa”, które nie są — dzięki swemu gatunkowi — takimi głupstwami, gdy im się przyjrzeć bez uprzedzeń. Otóż to! W tym celu mocno obstawić wywód logiczny.
Są sformułowania, które muszą wywołać irytację, szczególne, oparte na pewności siebie i nawet grzecznej, lecz beztrosce człowieka, który nie jest związany z niczym, nie ma nawet złotego zęba w sienniku. Barykadować się ze wszystkich stron byle czym, stołeczkiem, komódką, kwiatem lotosu, lecz podanym w blaskach. Windować każde zdanie. Tak, aby wywołać okrzyk: „No, proszę! W ten sposób dyskusja na gruncie realnym jest niemożliwa!” A jest! Mieć przygotowane hasła, przeciw którym w odpowiedzi można tylko hamować wściekłość, rozkładać ręce, odwracać się plecami. Tu można zainstalować huśtawkę, to znaczy cofać się tak, aby wreszcie wydawało się, że nastąpiło porozumienie. A po chwili znów się okazać niepoprawnym. Najlepiej odwoływać, się do zdrowego rozsądku, nazywając go przez elegancję, trochę inaczej. Można też w zaawansowanej już dyskusji nagle przyznać komuś rację, przyznać z płomieniem w oku. I nagle z tej przyznanej racji niechcący wyciągnąć wręcz odwrotne wnioski i powołując się na przyznane racje, odskoczyć w gęstwinę zupełnie nieznaną. Nie dać się złapać za rękę. Można też głosić ogólne i smutne, nawet pokorne przewidywanie, że źle się będzie rozumianym, że się przeprasza. I rozszczepiać to złe rozumienie na różne motywy, niby pełne niepewności, a przecież zuchwałe. Można też ostatecznie samego siebie źle rozumieć, mylić się i grać tym dowoli. Wciąż mówiąc: to moja osobista omyłka. W zuchwalstwie popełniać błędy, które proszą się, żeby je ktoś skorygował. Te korekty-pouczenia mogą być niezłą gratką, placykiem dziecinnej zabawy w klipę. A może by, myślał Benedykt, opracowując swe pierwsze wystąpienie, może by mieć przygotowane przystawki, coś w rodzaju kanapek na sam początek, drobiazgi słowne, podsuwane tu i tam, jakieś powiedzenia, anegdotę z dwuznacznym morałem?
Gdy przystąpił do pracy nad tym zadaniem, nie było już tak radośnie. Temat litości postanowił poprzedzić czym innym. Zajęło mu to dość dużo czasu i zaczął tracić wiarę. Lecz gdy wpadł do niego Filip z garniturem na występ i zawiadomił, że to już dzisiaj, powiedział, że jest w zupełności gotowy. Wiedział, że gdy gong uderzy, wszystko zajaśnieje mu w głowie. Jedyna potrzeba, jakiej wymagał, to aby go ktoś poirytował: świat posuwa się naprzód dzięki tym czy innym gniewom. O! Jest to argument w dyskusji.
Potem zdarzyły się te wiadome, nieoczekiwane przykrości. Zniknięcie Filipa przy wejściu, pomyłka, pobyt w kuchni, wyjście do ogrodu, w ogrodzie awantura i krew na trawie, wstrząsające poznanie Angeliki, plątanina faktów i bez przerwy wstrząs, wywołany poznaniem Angeliki. Nieodwołalny już wstrząs i lekarz, zniesienie rannej Elizy do mieszkania i decyzja pana domu, aby zabawa trwała dalej, jakby nigdy nic, radość świńskiej twarzyczki Pianty, która bawiła się jak osoba, która nie zdaje sobie sprawy, gdzie jest, i wszędzie było jej pełno — miłosierdzie Angeliki, „czuwającej przy łożu rannej” — skrzyżowanie wszystkich niepokojów, wzruszeń i wstrętów naraz, szum alkoholu w głowie, plątanina nóg i strach, absolutny strach przed włączeniem się do rozmowy, strach jak przed skokiem w nieznaną głębinę.
W alejce ogrodu zjawił się Filip, dostrzegł Benedykta na tarasie. Z daleka już zawołał:
— Teraz! Na co pan czeka? Bo zabiję z litości... — wskoczył na stopnie tarasu i uściskał Benedykta serdecznie jak brata. Był zupełnie pijany.
Pan domu podał komunikat, że wszystko jest w porządku, że nic się nie stało, przeprosił za to głupstwo i dodał, że córka czuje się lepiej niż przed wypadkiem, a sprawca dobrowolnie poddał się torturze i klęczy w kącie. Obrócono więc w żart.
Chętnie ten żart przyjęto. Odezwały się śmiechy, pary i grupki znów rozsnuły się wokoło, za chwilę miała nastąpić kolacja, przed kolacją jeszcze koncert: skrzypce, wiolonczela, a przy klawesynie jakaś wyrośnięta, natchniona dziewczyna, która już podeszła do instrumentu, i nie znając wstydu, dłoń przyłożyła do czoła.
Już przeszło pół godziny Benedykt stał na tarasie przy jakimś wazonie. Przed chwilą w wazonie tym Filip zgasił papierosa. Benedykt patrzył na złoty ustnik. Nagle, stojąc przez moment ni to z Benedyktem, ni to patrząc gdzie indziej, Filip dostrzegł to spojrzenie. Schylił się i wyjął ustnik z donicy. A nie wiedząc, co z tym zrobić, zatrzymał w ręce.
Był dziś jak gdyby inny, upijał się, plątał bez celu, niewystarczająco pewnie. Widział to Benedykt i był zdumiony.
Ale żeby Filip Małachowski papierosy gasił w kwiatach? To było niepojęte. Gdyby bodaj zgasił i nie zauważył tego.
Filip, stojąc tę krótką chwilę z Benedyktem, jak gdyby przypomniał sobie, że miał poinformować: co, kto i jak, pokazać wybitniejszych głupców. Zaczął mówić, lecz nic mu z tego nie wychodziło. Był roztargniony, przedwcześnie znudzony, mówił bez składu, i nagle powtórzył to, co już kiedyś powiedział. Też to spostrzegł i dla rehabilitacji zdawkowo bluznął na docenta Kalinksy’ego. Lecz w połowie zdania uciął. Wydawało mu się, że to także już mówił, chociaż nie mówił. Przyłożył rękę do czoła, tak jak ta, co podeszła do klawesynu, i zamilkł. Patrzył już tylko, w którą stronę zniknąć.
Nie było chwili do stracenia, Benedykt ruszył przed siebie i zszedł z tarasu.
Wszedł na ścieżkę jak na trampolinę, zobaczył przed sobą światła, poczuł żwirek pod nogami, mignęły mu twarze typów, które przyjęły, że nic się nie stało, zatrzymał wzrok na młodym docencie, którego kandydaturę już dziś rozważał i o którym wiedział, że jest wybitny, znany, modny, otoczony: doktor nauk filozoficznych; blady, podobno wybity po pysku przez Elizę. Teraz więc w pełni godności, jak gdyby bohater. Bo kobiety docentów mogą lać do woli. Wszystko to była informacja Filipa z ostatniej chwili, sekundę przed jego ponownym zniknięciem.
W następnej sekundzie Benedykt wziął z tacy pokojówki filiżankę kawy i pod wpływem alkoholu krocząc aż nadto swobodnie, zatrzymał upatrzonego.
— Panie doktorze — powiedział — przepraszam najmocniej. Panowie... wybitni fachowcy... iż tak rzeknę, w dziedzinie najwyższej, stróże narzędziowni myśli ludzkiej, w czym bynajmniej nie przesadzam... jesteście, rzecz jasna, choć ręką sięgnąć, lecz daleko, my tutaj blisko, nisko, nie mówiąc o mnie...
— Wziął mnie pan, jak się zdaje, za Boga Ojca — rzekł z uśmiechem docent. — A ja wypiłem kawę. — Pokojówce, która szła cały czas za Benedyktem, oddał pustą filiżankę, a pokojówka podsunęła Benedyktowi cukiernicę, bo zapomniał o cukrze. Benedykt oddał nie tkniętą filiżankę z kawą i uwolnił ręce.
— O nie — powiedział z radością w głosie, — wręcz odwrotnie! Bogami są ludzie, my tu na dole, nic nie wiedzący, skromni kreatorzy swych istnień, a wy, z Nim czy bez Niego, z wiarą w Boga czy bez wiary, spisujecie za nas ostateczny rachunek. Myślę tedy, że mógłbym zapytać o moje konto.
— Patrząc panu w oczy — zwęszył docent zaczepkę i przyjrzał się Benedyktowi — myślę, że konto mogłoby być dodatnie, gdyby pan był łaskaw wyrażać się jaśniej. Nie mam pana w ewidencji, jeśli pan życzy sobie w tym stylu...
Benedykt przedstawił się i temu drugiemu, który stał po prawej ręce docenta. Ten drugi był jak gdyby akompaniatorem, który podkreśla mimicznie uroki słynnego docenta. Znając go widocznie dobrze, miał go jak gdyby na własność. Tym samym wszyscy nowi znajomi musieli przejść u niego coś w rodzaju rewizji celnej. Obrzucił Benedykta krytycznym spojrzeniem i czekał tylko, kiedy docent go spławi. Lecz docent był w przychylnym usposobieniu. Wymiętosiły go właśnie intelektualnie dwie zajadłe panie, dopytując przekornie o definicję miłości. Jedna z nich dawała wyraźnie do zrozumienia, że liznęła lorda Bacona. Który nie był Szekspirem, twierdziła figlarnie druga, i przekładał nade wszystko doświadczenia. Benedykt podsłuchał to, gdy po raz pierwszy na rekonesansie próbował zbliżyć się do grupy, która otaczała docenta. I odstręczył go wtedy akompaniator.
— Czy zauważył pan — Benedykt ustawił się teraz tak, żeby docent tylko jego miał w polu widzenia — czy zauważył pan to zjawisko, że ilekroć gdzieś się pan zjawi, zaraz w kimś podobnym do mnie wywołuje pan intencję zaczepki? Od razu są petenci. Prawie jak do spowiednika. Dotyczy to również lekarzy psychiatrów, a z innej strony biorąc, przedstawicieli jakiejkolwiek wyższej władzy. Przed psychiatrą każdy próbuje snuć intrygę, że jest cichym wariatem. Lekarz mówi wtedy: wszyscy, ja także, i odwraca się plecami. Przedstawiciel armii zapytany na przykład, jak brzmi komenda na oddanie salwy, obraża się, chętnie by wezwał żandarmerię, i w rezultacie zaczyna mówić o skórce zająca, jak to się ją ściąga. Filozof...
— Nie jestem.
— Pozwoli pan, jako znawca, koneser win z najniższej piwniczki ludzkiej, przywalonej najcięższymi kamieniami, pozwoli pan mi stwierdzić, że najczęściej, i to z miejsca, bywa pan indagowany. W sprawie tego kamienia filozoficznego...
— Tak, tak, jest tak w istocie.
— W lepszym wypadku proszony o pokazanie próbki swej specjalności. Tak jakby pan roznosił katalog barwników i jakby każdy przechodzień miał prawo sięgnąć i odrzucić odcień, dajmy na to indygo, który jest mu przykry. A pan z kolei był zobowiązany, iż tak rzeknę, puścić kolor. Kończy się to zazwyczaj, że fatygant oświadcza, iż także jest filozofem. Tyle że szczególnym. Należałoby tylko czekać, żeby pan zapytał, a potem łapczywie wchłonął ten jego kierunek, ten jego grymas, demonstrując w rewanżu na poczekaniu swój „warsztat” dla konfrontacji. Chodzi o to, żeby pan był zdumiony i w zdumieniu wyłożył wszystkie karty na stół. Bez reszty, nic nie ukrywając. Na przykład, czy istnieje życie po śmierci? I co pan o tym sądzi? A Stwórca, tak czy nie? Przytoczyłem tutaj prostaczków, lecz mamy przecież znakomitych ludzi, którzy czyhają tylko, żeby pana obrać z zasobu wiedzy, i którzy żądają w jakiś sposób, żeby pan się legitymował, nie ukrywał, zaniechał tego spokoju lub się nim podzielił, żeby pan natychmiast objaśnił, w którym miejscu świat stoi i co tam ostatnio, najostatniej, może już głodne psy myśli ludzkiej wpadły na trop i już szarpią za łydki Wielką Niewiadomą, a pan to egoistycznie ukrywa. Ja myślę...
— Ma pan wobec mnie dość rozległe zamiary, skoro sam wstęp zajął nam, powiedzmy, czas jednej kawy.
— Bynajmniej, od pana to zależy, mam zwyczaj zdążać do sedna szybko.
— Godne pochwały.
— Doktorze — powiedział Benedykt, unosząc ręce na wysokość piersi — a gdyby tak... lecz obawiam się, że nie przyzna mi pan racji... Fakt bowiem szczególny, zaliczam to do faktów... — ściszył głos i obejrzał się, jakby chciał sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje: — przyszła mi taka myśl, dość dawno, i jestem już po jej przemyśleniu, sięgnąłem mianowicie do samej istoty zjawiska i wyciągnąłem pierwszy wniosek, czy mógłbym się zatem z panem podzielić?
— Podzielić? Chce mnie pan czymś niezwykłym potraktować? Proszę pana bardzo — wykonał niedostrzegalny gest zniecierpliwienia, ale trwał w swej postawie anioła napotkanego w chmurach. Jego wątły tors układał się jakby w kształt walki z wiatrem. Ten z prawego boku zdawał się to odczuwać, przede wszystkim odczuwać; i stanowił osłonę. Wymienił krótkie spojrzenie z docentem. Z głębi domu doleciał próbny akord klawesynu, może szpinetu. Benedykt dostrzegł tę uprzejmą izolację i łaskawość. Prawdopodobnie czas cierpliwości minął.
— Bo musi pan wiedzieć — rzekł z małą irytacją — że dostałem się tutaj po prostu z ulicy, nikt mnie w gruncie rzeczy nie zaprosił, pana domu nie znam, nawet popełniłem omyłkę i dłuższy czas przesiedziałem w kuchni.
— O, przykre... — Lecz nie zdziwił się, patrzył spokojnie. Nawet nie wymienił porozumiewawczego spojrzenia ze współtowarzyszem.
— Znam jedynie pana Filipa Małachowskiego i panią Elizę, lecz nazwisko jej zapomniałem.
— To nie jest przykre. Pani Eliza jest wielkich uroków kobietą.
— Panną — wtrącił współtowarzysz, jakby to właśnie słowo wpadło mu prosto w usta.
— W ciąży — rzekł spokojnie docent. — Ale to przekracza temat, nieprawdaż, naszego spotkania.
— Chociaż wypadki rozegrały się niedwuznacznie — powiedział domyślnie Benedykt, patrząc na jednego i drugiego.
— Tak, tak, ale nie będziemy przecież tracili czasu na płaskie insynuacje.
Czyżby go mieli za wariata i próbowali odpowiednio potraktować?
— Wie pan — powiedział Benedykt — byłem kiedyś przypadkowo na wykładzie algebry u słynnego profesora. Sala nabita, z braku miejsca studenci siedzieli także na szafach. Mnie właśnie miejsce wypadło na szafie. Profesor podszedł do tablicy i napisał jakiś wzór, po chwili dopisał kilka znaków, zrobił pauzę i jeszcze dorzucił jeden. Wszyscy parsknęli śmiechem. Nic nie rozumiałem. I tak wykłady pełny rafinowanego dowcipu, trwał trzy kwadranse.
— No tak — skwitował ponuro współtowarzysz: — odliczając kwadrans akademicki.
— Otóż — podjął cierpliwie Benedykt. Znów poczuł się, jak wtedy przed Hieronimem, gdy próbował mu wytłumaczyć zasadę swego myślenia, znów pomyślał, że najtrudniej jest ludziom naszkicować to, co jest najprostszą treścią — otóż przyszła mi taka myśl, że każdy człowiek napełniony jest rytmem, nazwijmy to najpierw rytmem, jemu tylko właściwym. Ot, i cała tajemnica wszystkiego. Jest to flores z czyjegoś podpisu. Albo brak tego floresu. Kleks. Całe geometryczne wnętrze, ze sposobem rozumowania włącznie.
— Przyznam się, że nie bardzo pana rozumiem.
— A właśnie. Jeżeli obieca mi pan, doktorze, że się od razu nie zgorszy?
— Dlaczegóż miałbym się gorszyć? Zapewniam pana, że się nie zgorszę również i na końcu. Zgorszenie przystoi dewotkom, ludziom słabym. Nikt, kto ma poczucie siły, gorszyć się nie raczy.
— Dziękuję — błysnął Benedykt — czuję, z kim mam do czynienia. Bardzo dziękuję, panie doktorze.
— Ot na przykład, używając pańskiego słowa: „ot”, ciąża panny Elizy, czy jest w tym coś niewłaściwego? Kobieta silna, wiem o tym aż nadto, zdrowa, młoda i piękna, do tego stworzona...
Ten, który asystował, zatrzymał kogoś przechodzącego. Ten, co przybył, zaczął się przyglądać swoim dłoniom, zapytał o coś po cichu współtowarzysza. Kreol bynajmniej nie klęczał, stał w pobliżu.
Docent założył ręce na piersiach i pochylił głowę. Mógł tak czekać na oczyszczenie butów. Przybyła jeszcze jedna osoba, czwarta. Chyba nikt ich nie nasyłał. Rosło audytorium.
Czwarty był to ramol. Z kolei zaczął patrzeć Benedyktowi na ręce, jakby Benedykt sprzedawał fałszywe zimne ognie. — No, no — zagadnął. Trzymał srebrną papierośnicę w ręce. Po to tylko, żeby w nią bębnić. Na papierośnicy leżał monokl, połączony jedwabną tasiemką z klapą długiego żakietu. Ramol miał gębę zmatowiałą jak stare lustro. Docent czekał na to, co Benedykt powie. Ramol zapytał niecierpliwie:
— No i co? Nic? — Wyraził rozczarowanie, chociaż, rzecz jasna, niczego mu Benedykt nie obiecywał.
— Pana nie było — objaśnił Benedykt — gdy podjąłem ryzykowny temat.
— Jeszcze nie, jeszcze nie — uśmiechnął się docent, pełnym uśmiechem. Rzeczywiście był bardzo blady, bardzo wystrzyżony, zbielały w nocnym świetle, przejrzysty, o skroniach wklęsłych, w kolorze wytartej ściany, o pościąganej twarzy, jakby zbyt mało skóry wbito na kamionkę czaszki.
Przyłączyła się teraz jakaś wysmukła dziewczyna i dała znak współtowarzyszowi, żeby podszedł, bo jest coś do zobaczenia. Popatrzyła na Benedykta, zahaczając wzrokiem o jego uszy, i w końcu sama tutaj została.
— A ja daję słowo — rzekł z miłym uśmiechem docent — że pan jednak ma coś do powiedzenia.
Benedykt pomyślał o uszach. Być może, wyrcząc, rzuciły jakiś cień widoczny?
— Niewątpliwie — rzekł — mam, i dziękuję za wyrażone mi zaufanie. Powiedziałem o rytmie i zgorszeniu. Ze zgorszenia już mnie pan uwolnił. Ja teraz uwolnię pana od tego rytmu, który się przeciągnął.
— No właśnie — rzekł ramol, wcale nie proszony o słuchanie. Miał skupione oko celowniczego, rozdarte światłem. Gołe oko starca. Patrzył na Benedykta z obnażonym wstrętem.
— Mylę się ja? — zabębnił. — Czy to pan miał tu mówić o zabójstwie z litości?
Benedykt struchlał. Nie spodziewał się takiego ciosu i takiej zdrady. Kto to zrobił? Kto zdemaskował cały zamiar? Lecz nie było czasu.
— Wie pan co — rzekł do ramola brutalnie — jest tyle kierunków filozoficznych, ilu ludzi.
— Doprawdy?
— Jest pan zbyt surowy dla nas, panie prokuratorze — wyprostował się docent.
Więc tak? Prokurator?
Podeszła nowa postać, z nią trzech młodych ludzi. Nowa postać ciągnęła za sobą trzech młodych ludzi, manewrowała nimi; otaczali ją. Była to ta Pianta, ta sama, o której mówił Filip w restauracji, dziewczyna o łatwym nazwisku. Zatrzymała się teraz, obracając tymi trzema, jakby stanowili jej skrzydła. Wsunęła twarz blisko ramienia Benedykta, tak że słyszał jej podpity oddech: Co tu, co tu? — zapytała.
Prokurator schował nagle papierośnicę, zrzucił w powietrze monokl na tasiemce i odszedł.
— Panowie się pokłócili? — zapytała Pianta.
— Boże drogi — odpowiedział docent — ten uroczy pan — wskazał na Benedykta — usiłuje coś powiedzieć, lecz obawiam się, że w tych warunkach nic nie powie.
— Nie widziała pani — zapytał Benedykt, żeby cokolwiek powiedzieć i czymkolwiek ją zająć: — czy nie widziała pani pana Filipa?
— Nie widziałam — roześmiała się — ale ja pana pamiętam z knajpy.
— To urocze — mrugnął docent: — pan chodzi po „knajpach”?
Benedykt zaczerwienił się po uszy.
— Raz w życiu... Specjalnie... Chciałem coś powiedzieć...
— Ja panu nie zabraniam — odpowiedziała Pianta, nasilając śmieszek. — Chciał pan coś powiedzieć? — przechyliła głowę. — Tak?
Traktowała go jak węglarz, kiedy spotka kolegę węglarza z innej dzielnicy.
Czy miał teraz wdać się z nią w rozmowę? Czy miał się wdać w przekomarzania z tą, która uważała go widocznie za jednego z satelitów Filipa? Współtowarzysza jakiegoś tam pijaństwa? Nic, widocznie nic więcej dotrzeć do niej nie było w stanie.
Powiedział więc prosto w różową twarz, w której świnina przeszła w jagnię strzyżone, a śmieszek dyndał lekkomyślnie jak dzwonek u szyi:
— Rozmawiamy tutaj poważnie.
— A pan go widział? — zapytała, nie słysząc tego, co powiedział w formie przestrogi. Zdjęła z głowy kapelusz. Z cienia słomkowego ronda wyskoczył pysek dość urodziwy. Ale i taki, że w tym domu można by powiedzieć: koniec świata.
Zdjętym kapeluszem pobijała o udo. To nie on, ze swymi poglądami, to ona była motywem skandalu. I panu domu powinno to wystarczyć.
— Nie — odpowiedział — nie widziałem pana Filipa. Jest tu gdzieś. Jak zwykle nieuchwytny.
— To szkoda.
Nie chciała odejść. Bawił ją?
Uczepiła się jak mucha, która nie chce wiedzieć, że jest uprzykrzoną muchą. Już teraz nikomu nie da spokoju, pomyślał. Docent zamiast się stropić, ulegał. Czy i jego to bawiło? Kiedyż ja dojdę do anarchii w tej sytuacji? — pomyślał Benedykt.
Nadszedł rotmistrz, ten który kiedyś go nastraszył w restauracji i zabiegał u Filipa, żeby się tu dostać razem z Piantą. Zobaczył teraz Piantę. Właśnie jej szukał. Benedykt odetchnął. Rotmistrz był na nią o coś oburzony, hamował gniew, zapytał o Filipa, który go podobno obraził, wyrywając z rąk krwawiącą Elizę. Pianta odpowiedziała, że dokładny rozkład dnia Filipa: — ma pan — o ten — pokazała na Benedykta. Rotmistrz skierował się do Benedykta.
Z rotmistrzem wrócił prokurator. Za prokuratorem ciągnęło kilka osób; odbywało się jakieś generalne przetasowanie.
Chwila była zupełnie ostatnia. Bałagan wzrastał, Benedykt, powodowany uczciwością, a także i gniewem, odwrócił się do Pianty i powiedział:
— Spotkał mnie kiedyś śmieszny zarzut, że jestem anarchistą. Wichrzycielem, ktoś mnie tak zrozumiał. Zastanowiłem się wtedy, czy anarchizm w ogóle jest możliwy? Jeśliby poważnie... Są bowiem ludzie, którzy z zasady nie wierzą, aby mdłemu rosołowi smaku mogła nadać mucha. A ja...
— Miał pan raczej mówić — pośpieszył docent: — o tym układzie.
W uwadze tej była jakaś przezorność. Tak jakby o czymś tu mówić nie należało. Docent przeskoczył pośpiesznie na tematy ogólne. Mrugnął nawet do Benedykta, nie bez przyjacielskiej intencji.
Zrobiło się już zbiegowisko. Z oficerem w środku. Rotmistrz dotarł do Benedykta i przedstawił mu się dość niespodziewanie. Wykonał tę czynność szybko, jakby odebrał bilet z automatu. Twarz miał boleściwą. Lecz w zębach błysnęło szczeknięcie.
— Byłem już panu przedstawiony — powiedział Benedykt. Przypomniał sobie rekomendację Filipa: „właściciel plutonu egzekucyjnego, kanalia”.
Rotmistrz patrzył wyzywająco:
— A cóż to za układ? — zdumiał się ponuro. — O jakim to układzie pan myśli?
Docent wykonał jakiś ruch rękami, jakby odprawiał egzorcyzm.
Pianta parsknęła śmiechem.
Śmiech jej, poczynając się z parsknięcia, zaczął się toczyć. Rotmistrz patrzył na nią z groźną wymówką: śmiać się tak nie wypada.
To, co stało się dalej, było jak wybuch płomienia z pieca. Piantę ogarnął atak niepohamowanego chichotu. Jak zawsze w takich wypadkach pierwsze rozmiary nie wróżyły dalszych. Wkrótce jednak nastąpił moment kryzysu i moment ogólnego lęku. Zaraźliwy wybuch począł grozić wszystkim.
Być może, rozbawiło Piantę to, że rotmistrz przestraszył się tego jakiegoś „układu”.
Właśnie zesztywniał, był przekonany, że popełnił gafę. Wszyscy patrzyli na Piantę. Trzepocząc rękoma, wskazywała na rotmistrza. A gdy zrobił jeden krok w jej stronę, teraz dopiero atak się poszerzył, w kaskadzie śmiechu odezwały się jęki i jakby rozkoszne wołanie o ratunek. Zatoczyła się i chwyciła palcami rękaw Benedykta. Dzwoneczek u jej szyi oszalał. Co przycichła, to znów jej wybuchało. Walczyła ze sobą. Wzniosła ręce do góry, żeby ją stąd zabrać. Lecz głos już powrócił:
— Cóż... pan rotmistrz... — zwijała się i rozwijała w rozpasanych drgawkach, biegała do przodu i cofała się, zostawiając przód przed sobą, jak gdyby był lżejszy: — pan rotmistrz — pękała ze śmiechu awansem — ha, ha, może mnie tylko z litości zastrzelić.
— Z litości? — zapytał prokurator, usuwając się, jakby z ostrożności, na bok. Tak jakby napotkał dwóch parobków, okładających się batami.
— Z li-toś-ci — wykrztusiła. — To dobry człowiek — i pokazała na rotmistrza palcem. Wydało jej się to jeszcze zabawniejsze.
Rotmistrz kręcił się w miejscu i nie wiedział, jak należy postąpić, gdy kobieta dostanie ataku histerii. Co mówi o tym kodeks?
Powiedział w formie usprawiedliwienia:
— Córka emerytowanego kolegi. Pomogłem umieścić jej ojca w szpitalu. Mam niejako obowiązek sprawowania opieki. Ciężki, jak panowie widzicie.
— Z idiotkami nie chodzi się na przyjęcia — rzekł prokurator.
— Bardzo to śmieszne — powiedział rotmistrz ze złością, na wprost twarzy Pianty. — Wszystko to jest bardzo zabawne.
— Jego to bawi! — zaniosła się, podrzucając w górę wstążki od kapelusza. — Bo pęknę!
— A może by któryś z panów — powiedział rotmistrz bardzo serio, zwracając się do jednego z trzech młodych ludzi i zrzucając tym jak gdyby odpowiedzialność na nich wszystkich: — może by któryś uspokoił tę panią?
— Trzeba uderzyć z dwóch stron po twarzy — zbliżył się prokurator i zapytał bez skrępowania: — Może któryś z panów się poświęci?
Pianta straciła grunt pod nogami i usiadła na trawie:
— Nie! — zawołała jakby już przytomniej: — Uderzyć mnie może tylko ten pan — pokazała na Benedykta.
Gest ten wywołał u niej nową falę śmiechu.
— Nie mam najmniejszej ochoty bić tej pani — powiedział Benedykt.
— Ha, ha! — przechyliła się do tyłu: — mógłby pan spróbować.
— Jest pijana — oświadczył docent: — Zwykły ludzki wypadek.
— Ale dlaczego my przez to mamy cierpieć? — zapytał współtowarzysz docenta. — Jakież to niesmaczne upijać kobietę.
W momencie gdy Pianta przewróciła się na trawę, rotmistrz zniknął. Zniknął także prokurator.
Zjawił się Kreol; wyrósł jak spod ziemi i podszedł wolno. Dwóch panów było już przy Piancie, pomagali jej wstać i pozbierać drobiazgi. Twierdziła, że zginął jej kolczyk w trawie. Na czworakach wykonała kilka kroków z twarzą przy ziemi. Był to tylko wybieg, i wystarczająco naiwny.
— Ja — powiedział Kreol. — Ja tę panią uspokoję.
Powiedział to bezdźwięcznie i cicho.
Lecz już było za późno. Pianta wstała. Postawiono ją na nogi, była już spokojniejsza. Otrzepywała suknię, ocierała chusteczką łzy z oczu, robiła wrażenie spłakanej. Przytomniejąc, zawstydziła się i odwróciła głowę. Szepnęła do panów, aby ją stąd wzięto.
— No tak — odezwał się wolno Kreol — pani mnie przeprosi.
— Za co? — zapytała cicho. Była już przytomna. Wychyliła się zza czyichś pleców i ukazała bardzo przerażoną twarz.
— Obraziła swoim zachowaniem. Wpuszcza się tu hołotę. Ostatni raz! — Stał nieruchomo. Nie patrzył na nikogo. Napięte szczęki wykonywały ruch podskórny, paliły się oczy, stał wyprostowany. I w tym samym wyprostowaniu odszedł, nie patrząc na nikogo.
Po jego odejściu opustoszała ścieżka. Został docent, blado się uśmiechał, i jego asystent. Asystent pod jakimś pozorem też się oddalił. Benedykt został z docentem. Na trawniku leżała zgubiona chusteczka Pianty.
— Widzi pan, widzi pan — rzekł przychylnie docent.
— At, głupstwo — powiedział Benedykt — nic ważnego. Incydent. Dziewczyna z ludu. A może zna pan przypadkowo niejaką pannę Angelikę?
— Nie, nie znam — rzekł w zamyśleniu docent. Spojrzał badawczo na Benedykta. — Czy ten zapowiedziany układ wiąże się z jej osobą? — Był roztargniony.
— Nie, nie. Tak zapytałem, bo nikt jej tutaj nie zna.
— O kogo pan zapytywał? — myślał o czymś innym.
— Chciałem pana zapytać, czy jeżeli się kogoś pozna, to wypada i należy automatycznie jakoby złożyć tej osobie oficjalną wizytę?
— Zależy to — uśmiechnął się, patrząc na Benedykta z jakimś niejasnym znaczeniem — od wielu względów. Zależy to od rodzaju poznania. I przebiegu. No, także dzieci nie składają sobie wizyt. Ładnym dziewczętom także się nie składa tylko dlatego, że są ładne, bo byłoby to nieprzyzwoite.
— No tak. Przepraszam. Tak sobie zapytałem.
— Nic nie szkodzi.
— Czy zechce pan wysłuchać zakończenia tego, o czym zacząłem?
Docent żachnął się i powiedział:
— Proszę bardzo.
Mimo woli widzieli, jak wszyscy gromadzili się w sali, w której miał się odbyć koncert.
— No, no — powiedział docent, przyglądając się tam komuś, kto, ociągając się, przyłączył się do grupki, która została w cieniu na tarasie.
Nagle ruszył i zaczął iść. Benedykt poszedł obok niego, przechodząc na lewą stronę. Szli łukiem śoieżki, która była najdłuższa, więc był, i został mu zostawiony czas; mógł zatem mówić.
— Tak więc — powiedział Benedykt — w każdym człowieku istnieje śpiąca spirala. Proszę się nie gniewać.
— Tak, tak.
— Podkład, który dopiero gdy zostanie wywołany, opracowany...
— Oczywiście, opracowany.
— Odkryty, wymęczony...
— Dlaczego wymęczony?
— Proszę poczekać. Wymęczony, doświadczony, zrozpaczony i już po wszystkich dokonanych wysiłkach, ukazuje wreszcie, lub nie ukazuje, właściwość, naturalny układ, przyrodzony, radosną skłonność, tak, tak, która znów, jeśli uda jej się wykrystalizować, jest jak odcisk, negatyw i stanowi o formie. Istotne są jedynie te formy, które już tkwią w nas samych, te które po pewnym czasie doświadczeń, skurczone już jak mięso wzięte na ogień, wychodzą od ręki. One jedynie mogą zwyciężyć. W malarzu, mówię o najniższym etapie ekspozycji intelektualnej, w biedaku malarzu, który podąża ze swą myślą na jarmark świecideł, drzemią kwadraty, śpi ręka, gotowy świat, jak dno morskie, i przy całych wysiłkach nie jest w stanie, nie jest! — sformułować naprawdę jednego zdania myśli, które miałoby podmiot i orzeczenie. Może ją zastąpić cudzą, wypróbowaną, zostać erudytą. Ale może się również uprzeć. Forma marzy tylko, żeby wkroczyć do wygodnego pudełka drugiej formy. Myśli poszukują snu na jawie, plenienia się, prędzej by ten znaczył, który milczy. Są to jednak rzadkie wypadki, żeby ktokolwiek z nich zamknął gębę...
Szli razem, w krok, dochodzili do tarasu, za oknem wieniec słuchaczy otoczył klawesyn. Docent przystanął, lecz nie obraził się, ogłuchły Benedykt, czując całkowite rozsypanie się sensu, który zamierzył, rozpaczliwie mówił dalej:
— Cała wiedza z zewnątrz jest tylko proszkiem szlifierskim...
— Raczy pan nie doceniać — odezwał się docent, stawiając kroki wymierzone, z oczami utkwionymi w piasek. — Raczy pan...
— Husserl — zaszeptał Benedykt — weźmy tego pana — odpędził gałązkę jaśminu, która znalazła się na wysokości jego twarzy, i gałązka wróciła. — Interesuję się nim. Przewiduję jego przyszłość. Wróżąc mu z błędów. Husserl w ciemności przytrzymał się okiennej ramy, jest przekonany, że dotykając ramy i stojąc do okna plecami, przez nerwy pleców odgadnie światło.
— Banalizuje pan — przerwał niecierpliwie docent — banalizuje pan przez ludową skłonność do obrazowości. Raczy pan banalizować. Święta jest wiara w prostotę zjawisk. W ten prosty sposób dzielą się tylko ameby. Raczy pan nie przyjmować tego, co powiedziałem, dosłownie, w znaczeniu zaczepnym. Ameby nie dzielą się aż tak prosto...
— Ach tak, ach tak.
— Angelikę — powiedział nagle docent, jakby przypominał sobie coś z zupełnie innego świata — oczywiście znam. Jej ojciec także postać. Namiętnie czytuje pamiętniki. Wprawdzie jest to już głęboka starość, prosił pan o informacje, gdy ktoś czyta wyłącznie pamiętniki, „zarysy historyczne” i martwi się losem Napoleona — stanęli. Zerwał listek jaśminu. Patrzył na układ żyłek. — Bo najpierw traci się spojrzenie na przyrodę, potem na poezję, wreszcie na żywych ludzi, a zaczyna się to wszystko od niechęci do liści. Bywa tam trochę osób, znam, oczywiście mógłby pan przyjść, zapytam, jeżeli panu zależy. Uroczy staruszek, pamiętnikami od razu pan go zjedna i pacyfizmem. Dom szlachetny — ciągnął w nieskończoność — nudnawy. Czasem jest zdrowo zaczerpnąć nudy. Córka ma jakieś kłopoty. Jej sprawa... — mówił wolniutko — filozofia skłania do plotek... Jest pan tego zdania? — spojrzał nagle. — Z tym układem to jakby panu niezupełnie wyszło. Większa ekspozycja niż sam dramat. Interesuje się pan dramatem? Politycznym na przykład?
— Dlaczego politycznym?
— Nie czytuje pan gazet. Zaraz pomyślałem, gdy wyskoczył pan z tą anarchią. Gdy na niebie jastrząb, wróble powinny zachowywać się z większym respektem.
— Jastrząb? Pan do mnie raczy jakoś tak biblijnie.
— Są aresztowania — rzekł ostro. — Pan nie wie? — Na wprost twarzy Benedykta ukazała się jego twarz, ściągnięta, skóra wbita na kamionkę czerepu, w palcach drżał listek. — Bardzo będzie dobrze — uśmiechnął się: — jeżeli po tym wszystkim schroni się pan w tak zacnym domu, jakim jest dom pastora. A może już nie tak dobrze?
— Po czym?
— Chciał pan tu wygadywać głupstwa — docent prawie krzyknął, lecz zaraz się zmitygował. — Nic jeszcze takiego o panu nie pomyślałem, ale... Tu w centrum miasta wykryto siedlisko... — W słowie centrum było o cztery litery „r” za dużo:...Oczywiście ni to Polacy, ni to Rosjanie... Gdyby pan spojrzał na tę kamieniczkę, sama idylla, i ksiądz właścicielem, katolicki oczywiście, i Matka Boska Loretańska w ogródku, a tam podobno po tych schodach oficyny wiodła jedna ze ścieżek... Pan jest zdumiony? Zaskoczony... Teraz pan dziwnie pobladł. Tak, tak, różne bywają układy, które dyktuje natura, nie do odwrócenia... I powiem tu panu w tajemnicy, jak nie jestem psychologiem, że pan także mi wygląda... w myśl pańskiej teorii o układach, wygląda mi pan na takiego, który najpierw dałby się skusić, a potem by się przestraszył. Zamiast przedtem. Giordanów Bruno na palcach by dziś liczyć... Czy pan mnie rozumie? — Nie czekał na odpowiedź. — Ja o niczym nic nie wiem. Nie jestem psychologiem ani sędzią, jestem skromnym urzędnikiem królowej nauk, siedzę u niej w przedpokoju i myślę sobie, gdy tak oczekuję, że może jedno moje zdanie, gdzieś, kiedyś, gdy już je zdobędę, przetrwa i, być może, w sumie nabierze korzystniejszego znaczenia dla ludzi aniżeli... Co aniżeli? Proszę mi powiedzieć.
Błysnął w głowie Benedykta przerażającym światłem obraz Hieronima.
Nie zamierzał ani słowem zapytywać, nawet nie chciał wiedzieć, ile docent wie, najprędzej chciał to straszne oddalić, ale też i należało jakoś przyjąć to, co usłyszał:
— To straszne — rzekł.
Dobrze powiedział.
— O niczym nie wiedziałem — wyjąkał. Równocześnie z całych sił próbował sobie wmówić, że istotnie o niczym nic nie wie. Śledził twarz docenta. Jeśli głupi, pomyślał, powiedział to, co powiedział, w świętej naiwności. I z poczucia lojalności, i strachu przed nielojalnością wobec policji i państwa. Ten prokurator, ten natomiast musiał być jak gdyby o czymś uprzedzony i tylko czyhał. Ale przecież odszedł. A cóż to za nieodpowiedzialny bałwan ten pan domu. Jeszcze większy Filip! Oczami wyobraźni zobaczył rewizję u siebie w pokoju i pomyślał: dobrze im tak, znajdą list Elizy...
— Pan myśli — zapytał nieśmiało i w rozmyślnej przesadzie — że taki dom, na przykład pastora, jest także niebezpieczny?
— Ależ nigdy w życiu! — obruszył się docent, widząc naocznie, jak głęboko przejął się Benedykt i jak przesadnie. — Ależ nie! Nie popadajmy w panikę. Do czego byśmy doszli. Uczciwy dom, sam pan się przekona.
Więc jednak uważał go raczej za człowieka nieświadomego i przede wszystkim niezręcznego.
— Sam pan się przekona — powtórzył docent już znacznie spokojniej. — O, zostaliśmy tu prawie sami, a tam już koncert. Zrobię tak, że panna Angelika za moim pośrednictwem sama pana zaprosi...
Weszli na stopnie tarasu. Pod pozorem, żeby nie przeszkadzać muzyce, która już dźwięczała, Benedykt powiedział cicho:
— Uczciwa kamienica pan mówi, Polacy, Rosjanie...
Docent patrzył na niego okiem. Patrzące oko to coś szczególnego, zwłaszcza gdy widzi się tylko jedno. Oko patrzyło i to patrzenie przejęło Benedykta lękiem.
— Prawdopodobnie i Żydzi — podsunął, sprawdzając wyraz oka.
— Oczywiście tak, i przechrzci.
— Nie wszyscy.
— Co też pan wygaduje. Do czego byśmy doszli. A zresztą...
— Co zresztą?
— Nikt by nie przypuścił. Ten jeden był dobrego pochodzenia, inteligent, rozwiązywał zadania algebraiczne i pisał pamiętniki.
— Pamiętniki!
— To samo odczułem. To samo zakłócenie osobistego spokoju i jakiś lęk. Nic w tych pamiętnikach, powiadają mi, właśnie nic nie ma. Wyglądają, jakby delikwent prowadził życie bon viveura, degustował spokojnie, rozmawiał o literaturze...
— O Dostojewskim!
— Nie wiem. Boi się pan tego? Boi się pan takich ludzi na samo wspomnienie? Ja nie powiem, nieraz bierze mnie nawet ciekawość, nie powiem sympatia, jednak ci ludzie mimo całej szkodliwości ryzykują i wiedzą, że prędzej czy później muszą zginąć. Tak jak i to całe ich wulgarne szaleństwo. Głową o mur, topór znad pnia, nad tą głową...
— I śmierć!
— Nic innego. Z prawomocnego wyroku. Tu bym się zastanowił, będąc, czy nie należy przybrać bezpieczniejszego toru myślenia, bardziej okrężnego, większej dawki teorii i ugody...
Benedykt milczał, hermetycznie zamknięty milczał. W głębi duszy gołymi rękami gasił każdą iskierkę wolnej myśli. Wydało mu się, że wpadł w samo centrum policyjnego podstępu.
— Pański Husserl jest Żydem — szepnął docent. Wchodzili na palcach do sali pełnej muzyki.
Rynna, deszcz i wątroba, myślał Benedykt. Muzyka była dla niego w kolorze pulsującej i rwanej w płaty wątroby.



Złoty robak

Tężec? To nie mógł być tężec. Angelika, jak siostra miłosierdzia, od wielu dni siedziała przy łóżku Elizy. Podejrzewała, że nie jest to tężec. Musiało to być coś innego, znacznie gorszego. Jakaś nieznana bliżej zaraza, która zaatakowała cały organizm.
Nie wierzyła lekarzom, chociaż im przede wszystkim powinna wierzyć. Było ich kilku w najbliższej rodzinie. Lecz rodzina słynęła z rzeczowej nudy. Daleka dziś od żartu, była przekonana, iż w jej rodzinie zdarzały się śmiertelne wypadki z powodu nudy. Coś w rodzaju krótkiego spięcia dwóch przypadkowych, a sprzecznych ze sobą myśli, spięcia na wyjałowionym jak papier podłożu szarych komórek mózgu. Było to możliwe, dwóch wujów umarło w czasie rozmowy.
Pewnego dnia w gorączce Eliza zaczęła się dopytywać o jakiś list. List, który kiedyś napisała podobno do Angeliki i który zaginął. Dostał się zatem w cudze ręce. Nie pamiętała treści, lecz coraz bardziej zależało jej na tym liście. Szczególnie, że napisała w nim, iż będzie żyła krótko. Chciała teraz — podobno — zobaczyć te prorocze słowa. Lecz tylko podobno; raczej próbowała dociec, czy nie spotkała ją jakaś kara. Uciekała w rzeczowość.
— Wiem już — mówiła — jest to jad z derki. Derka była w bryczce. Jad pochodzi z końskiego włosia. I cała się teraz rozpadnę. — Znów powracała myśl o zemście losu: — Taki to żart wyniknie z mojego życia. Koń już nie żyje, przeprowadzono sekcję. Ktoś może nawet pomyślał, żeby rozkroić woźnicę. I nie byłby już tańczył w ludowym korowodzie, z biczem, wśród dziewcząt. Co robią w nocy woźnice? — Miała chwile zmniejszonej przytomności.
Za dnia stawała się znawcą medycyny. Nie po to, jak twierdziła, żeby się ratować, lecz żeby odkryć przyczynę choroby, w darze dla wszystkich. O możliwości jadu wspomniał lekarz; wybudowała więc resztę.
Po kilku dniach stan jej się polepszył. Przez kilka dni była tak jakby zdrowa. Ubierała się wtedy i myślała o wyjściu. Ale nie miała już siły przekroczyć progu, przytrzymywała się ręką ściany i wracała na krzesło. Wydawało jej się wtedy, iż rzemiosło chorowania ma swe żelazne zasady.
Znów musiała położyć się do łóżka. Choroba atakowała ją ze wszystkich stron. Znów chciała odnaleźć źródło tego jadu dla samej zasady. Zaczęła się już gniewać i krzyczeć na lekarzy za ich powolność w rozpoznaniu.
Angelika dzieliła czas między chorobą ojca, który nagle zaniemógł, a Elizą, która w pewnych godzinach cichła i robiła wrażenie konającej. I wtedy mimo zakazu zjawiał się jej ojciec. Lekarzy przewinęło się już kilkunastu. Jeden z nich rano był u Elizy, wieczorem u ojca Angeliki. Tym razem polepszyło się ojcu Angeliki.
Dłużej więc przebywała u Elizy.
W lepszych chwilach Elizy — zapytana, co słychać na mieście — Angelika odpowiadała tak, jakby z drzew sypał się popiół — mówiła, że nic się nie dzieje, ludzie jakoś zniknęli, nikogo nie widać, pogoda słoneczna, lecz złe jest słońce, trzeba jeszcze poczekać do pierwszego śniegu, gdy ziemia pokryje się czystym śniegiem.
— Zeszłorocznym — kwitowała Eliza. Była w pierwszym stadium, gdy choroba roztrąca pocieszający szyk zdania i żąda, aby — zdawać sobie sprawę.
Zaginiony list znów wrócił do rozmowy. Stał się kartą bezustannie graną przez chorą wyobraźnię. Nie dawał Elizie spokoju, wciąż do niego wracała. Z obsesyjnym uporem próbowała przypomnieć sobie treść tego listu. Wreszcie sobie przypomniała i zaczynała w gorączce mówić o czymś, co podobne było do wytworu chorej fantazji. Z bredni tej wynikało, że Angelika powinna zwrócić się w stronę Filipa i „ratować duszę”. W Filipie bowiem, wbrew pozorom, zmieści się wszystko, honor także. Jest to człowiek dobry, głupi i bezgranicznie naiwny, jak wszyscy, którzy chcą zagrozić innym. Groźnym natomiast człowiekiem jest Butler. Nadszedł czas jego mody. Gdyby jej zdrowie pozwoliło, a da Bóg, że jeszcze pozwoli, udowodniłaby wszystkim, że ten wypadek z nożem wcale nie był przypadkiem. Podprowadziłaby łajdaka na skraj przepaści. Lecz cóż, łajdak zostanie, a ona przepadnie.
Angelika słuchała i nie mogła pojąć. Od dawna miała różne podejrzenia.
Lecz różnymi podejrzeniami świat jest załadowany. Zresztą we wszystkim było już za późno, wszystko było już „po wszystkim”. Należało — najwygodniej było — złożyć to wszystko na karb nieprzytomności Elizy. Treść zaginionego listu uznać za wymysł bezlitośnie ginącej witalnej siły, za rodzaj zemsty nad żyjącymi.
Znów szła do Elizy.
Chciała zachować spokój. Tak było jednego dnia, drugiego ogarniała ją panika. Jakżeż nienawidziła siebie w stanie paniki. Była przecież jeszcze, i była przecież sobą.
W połowie drogi odmawiały posłuszeństwa nerwy, czas uciekał i czas się zbliżał. Karola X. nazwał ktoś pogardliwie Kreolem.
Wchodziła w bramę. Gdyby znów tu się ukazał? To co? — myślała: — Ojciec mego dziecka. Trzeba go nazwać Iksem, tego tak zwanego Karola Butlera. Iks plus Igrek do kwadratu będzie to moja głupota. — Uderzyła w nią fala gniewu. Na schodach liczyła stopnie. — Nigdy — myślała — nie należy nazywać głupotą swych uczuć. — I słyszała w sobie, jak echo, smutną głupotę tego stwierdzenia.
Wchodziła do pokoju Elizy.
Jak to człowiek spokojnie przyjmuje sobie... — patrzyła w głąb przyciemnionego pokoju.
Eliza siedziała w łóżku i czytała książkę. Interesowała ją treść? Było to straszne. Diabli w tym czasie wykonywali w niej harce. Powiedział o tym lekarz, ten, co był u ojca. Była to choroba krwi, nie gojąca się rana. Eliza rzeczywiście miała się rozpaść.
Nie przychodził prawie nikt. Ci, co przychodzili, postępowali jeszcze gorzej. Kto się cieszy? Kto się wybiera z wyrazami współczucia, zacierając ręce?
Leżała w zaniedbanym pokoju na poddaszu. Pierwszy raz Angelika zobaczyła ten ponury zakątek.
Lecz Eliza niczego innego nie chciała, nic wygodniej, nic jaśniej, nic bardziej po ludzku. Leżała przy zasłoniętej firance, z lampą ogrodową na stole i z gitarą w nogach. Zaskoczona, ukazywała się niekiedy w łóżku, głową z drugiej strony, w nogach. Miotała się więc, gdy nikogo nie było.
W sienniku kazała zmienić słomę i spalić, nie podawała ręki, czyniąc tym jak gdyby delikatny afront. Jednak, nie ustępując nic ze swych dawnych zasad: afront.
Zaczęła robić sprawę wokół siebie, jak gdyby wyższą, jej tylko dostępną, nie dla zdrowych i nie dla tych, którzy nie rozumieją elegancji człowieka odchodzącego w puste okolice. Ubrana była biednie, rozmyślnie odarta i rozchełstana, prawie naga. Nikogo nie chciała widzieć albo nagle wszystkich. Zapytała:
— Jak myślisz?
I odłożyła książkę.
— Jestem optymistycznej myśli. Liczę w duchu na ciebie. Od twojej siły wszystko zależy. — Mimo zakazu Angelika usiadła na brzegu łóżka i Eliza dotknęła ją ręką: — Wydaje mi się — powiedziała Angelika, eksponując odważnie dotkniętą rękę — że tak jakby trochę ustępowało.
— Nie o to zapytałam. Nie martw się o mnie! Powiedz, co myślisz o innych. Czy oni wytrzymają?
— Tak, tak, bez wątpienia, wszyscy.
— Wcale nie jest lepiej, jest gorzej. Wściekła się ta choroba! Ja dobrze wiem, że już się wściekła i oszalała. Mogę tylko dać się kąsać. Ty mi radzisz, żeby nie zapytywać? Ty mi tak radzisz? Nie studiować medycyny. Na wszystko zamknąć oczy. Kto przyjdzie, ten będzie. Czy też mam zabronić przychodzić wszystkim? I tak nikt nie przyjdzie. Mam płakać? Czy radzisz mi płakać? Bądź trochę lekarzem. A ty wyjdź za mąż. Szybko za mąż.
Porywało ją mówienie.
Elizę, która dotąd między „tak” i „nie” umieszczała zaledwie kilka obojętnych znaków myślowych.
— Widzisz — mówiła — radę muszę sobie dawać sama. A jeżeli jest to bardzo zaraźliwe? — Na twarzy jej ukazywał się złośliwy uśmiech. — Jak myślisz? Bo o to cię tylko zapytałam.
— Nie wiem, o czym myślisz.
— Nie wiesz, nie wiesz. Niedoczekanie, żebym się przed kimkolwiek upokorzyła. Człowiek powinien ginąć ze złością na ustach. Wiem, że mają wystąpić na mnie plamy. Już je mam. Ciekawa jestem, czy wyjdą mi na twarz? Tam na dole we mnie pracują, słyszę kilofy, dość ciężką mają pracę, kują w krzepnącej zarazie, los się trochę pomęczy, jestem silna. Wszystkie sprawy, czy jestem silna, czy nie jestem silna, są już tylko prawdami dla mnie. Nie dla was.
— Ja milczę, ja milczę, Elizo, i nic nie mówię. Gotowa jestem znieść wszystko, żeby cię ocalić.
— Bo tak sobie postanowiłaś.
Znów dotknęła jej ręki.
Poduszki, na których leżała, były stare, zetlałe, upchnięte łokciami, grzęznące jak ciasto. Nieporządek wzrastał, lecz i przychodziły chwile, że był segregowany jej rękoma.
— Profesor z Paryża ma do mnie przyjechać — powiedziała tonem przechwałki i wróciła do czytania: — Czytam Paracelzusa. Wykradał w nocy trupy i robił sekcje. Ma przyjechać profesor Le Duc Chardinier-Defaut — podniosła oczy. — Możliwe to, żeby było takie nazwisko? Ojciec połowy tego nazwiska zapomniał i był kłopot z telegramem — roześmiała się; jakaś myśl przyszła jej do głowy. Przestała czytać, odłożyła książkę i nacisnęła dzwonek. Zjawiła się pokojówka.
Eliza szepnęła coś na ucho i tamta wyszła.
Angelika przestraszyła się w obawie, że stanie się coś niedobrego. Eliza wychyliła się z łóżka i powiedziała Angelice na ucho:
— Popatrz.
I zapowiadając coś, wskazała palcem na drzwi.
W tej chwili pokojówka już wróciła.
Angelika znała ją już przedtem. Rzeczywiście była podobna do Elizy, a z czasem, zwłaszcza teraz, podobieństwo posunęło się jak zakażenie. I ogarnęło całość. Ten sam kolor, a nie ten sam — jednak kolor, z czasem przebił jak anilina. W tej chwili była bardziej podobna niż sama rzeczywistość. I odwrotnie, Eliza przestawała być do niej podobna. Tak jakby pokojówka-sobowtór ciągnęła z niej soki. I głuszyła jak pęd zaszczepiony z dzikiego szczepu.
— Popatrz — mówiła Eliza. Pokojówka była przebrana w jej suknię.
— Rzeczywiście.
Rzeczywiście, teraz trzeba było przyznać, że już nie tylko wyraz oczu, ale i cień w rzęsach, i jego odbicie w zimnej tęczówce były prawie identyczne.
W tej chwili, defilując w sukni Elizy, ta inteligentna i występna dziewczyna — nigdy w to Angelika nie chciała wchodzić — delikatnie powstrzymywała się nawet i zmieniając rytm kroków rozmyślnie mieszała szyki.
Lecz to jeszcze bardziej przypominało przewrotną powściągliwość Elizy z czasów, gdy była jeszcze zdrowa.
— Skąd ja mogłam wiedzieć? — powiedziała Eliza, patrząc na pokojówkę rozszerzonymi źrenicami. Nagle oczy jej zzieleniały.
— Ty rośniesz! — krzyknęła. Usiadła w poduszkach. Jakby ją poderwała jakaś myśl straszna. Myśl tego rodzaju, jakby sen miał przetrwać istnienie śniącego.
Wykonała gest, aby tamta poszła, i pełna wstrętu odwróciła się do ściany.
Angelika siedziała jeszcze długą chwilę. Lecz Eliza już się nie odezwała.
Następnego dnia nie odpowiadała na pytania i odmówiła jedzenia.

Do ojca Angeliki — w dniu polepszenia zdrowia przyszło parę osób.
Człowiek, ten, który w ogrodzie konsula tak dobrze mówił o Filipie, tak bezinteresownie i z uczuciem asystenta, który wie, że mistrzem nigdy nie będzie, a jednak chce być asystentem — człowiek ten stał w przedpokoju i od chwili cierpliwie czekał na nią.
Była u siebie w pokoju, gdy jej o tym powiedziano, chciała wyjść natychmiast, wyobrażając sobie zakłopotanie gościa, ale zrobiło jej się trochę słabo. Pozostała więc chwilę na krześle i dopiero po kilku minutach wyszła, żeby wprowadzić tego, który tak strasznie chciał tu być z wizytą, że aż wzruszył.
Był, stał oto przy wieszaku, w miejscu, tak jak zostawiła go służąca. Kapelusz trzymał w ręce na wysokości ust, świeciły mu uszy. Przypominał kogoś, kto tu niedawno naprawiał klatkę dla kanarków; rozśpiewał kanarki i sam przy tym śpiewał. Było to zjawisko zupełnie gratisowe. Którego nie wolno zbagatelizować.
Lecz spod ronda kapelusza, zamiast radosnej, zmieszanej niepewnością twarzy, twarz miał bardzo smutną.
Ogólnie wyglądał przyzwoicie i chyba ojcu przypadłby do gustu, i wszystko też byłoby do przyjęcia, gdy nie to, że był czymś podminowany. Drżały mu ręce. Był jakby półobecny, od pierwszego rzutu oka było widoczne, że był czymś podgorączkowany. Z wyrazu twarzy można było odczytać, że z miejsca chce o coś prosić, być może tu, zaraz, na osobności, bo wykonał pół kroku do tyłu, tak jakby miała pójść za nim. Nie rozpromieniał na jej widok, zaczerwienił się i dopiero wtedy rozpromieniał, prawdopodobnie z męczarni nadchodzącej prośby.
— Czy pan docent...?
— Tak, tak.
— Jest?
— Nie ma.
— To wielka szkoda.
— Tak, szkoda. Bardzo pana proszę — wskazała wieszak.
Nie chciał na nią spojrzeć, aby się „oczarować” i aby jej nie dokuczyć zachwytem w spojrzeniu.
Ktoś kiedyś powiedział Angelice, że ma urodę, której w pierwszej chwili nie widać, a potem jest jej nadmiar i wciąż przybywa, tak jak przybywa powietrza, gdy zbliżać się do morza. Karol X tak powiedział? Nie powiedział tylko, kiedy to wszystko ustępuje z powrotem?
Nie pomyślała o tym ani ze smutku, ani z próżności, próżność zawsze była jej obca, a także smutki. Była bliska myśli, że w nieszczęściu można znaleźć radość. Gdyby umieć się przemóc, wyćwiczyć, gdyby zdobyć się na wielkoduszność i zapamiętanie w poświęceniu. Dla kogo?
Odwrotnie, pomyślała teraz łagodnie o tym dziwnym przywitaniu się Wereszczyńskiego, gdy spostrzegła, że „ten Wereszczyński” przyszedł tu nie dla niej, lecz dla jakiegoś „interesu”. Docent doktor-nuda-śmiertelna-Kalinsky, przyjaciel Emanuela Kanta, a przez to i jej ojca, wspomniał jej coś o tym niejasno, opisując fatyganta jako prostaczka, który niemniej może ubawić, jeśli widelca nie wpakuje sąsiadce w oko. Powiedziała, że go zna, że tak nie będzie, i kazała prosić.
Stał teraz Cierpliwie i oczywiście najpierw przeprosił, że przyszedł. Był zaproszony i raczej winien by przeprosić, gdyby nie przyszedł. W ręce trzymał kwiat; różę, o której coś powiedział, wręczając, a w tym, co pośpiesznie plótł dalej, już potrafił połączyć tę różę z imieniem Filipa. Po prostu więc był maniakiem i poczciwcem. Tym bardziej więc powinien przypaść ojcu do gustu.
I właśnie, jeszcze nie skierowała go do salonu, a już ją o coś przedziwnego poprosił. Tłumacząc — żeby — jak to określił — nie kłopotać później. Prosił mianowicie, że to, co wtedy powiedział jej w domu i ogrodzie, to były tylko żarty. I niech diabli wezmą każdego — powiedział — kto ośmieli się sądzić o żartach inaczej. Natychmiast przeprosił za te diabły. Ale kontynuował:
— W mieście panuje przerażenie...
— O niczym nic nie wiem.
— Pani tak. Pani nie musi wiedzieć. Ale ja chciałbym odpowiadać tylko za to, do czego sam dojdę. Jest wyrok śmierci...
— Pan ma jakieś przerażające wiadomości. Kogo skazano?
— Nie wiem. Nic nie wiem.
— Kogo?
— Pani otwarcie powiem: gdybym mógł tego człowieka osłonić przed toporem. Bo to prawda, ścina się u was głowę toporem...
— U was? Pan mieszka gdzie indziej?
— Po części... tak. I proszę mi nie przeszkadzać... bardzo panią przepraszam. Nie mam prawa o to prosić.
— Proszę bardzo, proszę bardzo, pan jest w złym stanie. Uspokoi się pan, sądzę, za chwilę...
— Bardzo panią przepraszam. Jest pani taka miła.
— I co? I co? I co ja teraz z panem zrobię?
— Nic, nic.
— Mówi pan coś o polityce... Mój ojciec jest pacyfistą. Słyszał pan o tym? — chciała od czegoś zacząć. — Jest po trzech operacjach i chowam przed nim gazety. Więc bardzo przy nim proszę nie powtarzać... Mój ojciec nie zasłużył, abym nawet pośrednio spowodowała nieszczęście. Nic pan nie rozumie — uśmiechnęła się i odebrała mu z rąk kapelusz. Widocznie wzbronił się oddać służącej, przychodząc w ogóle, żeby się przed czymś bronić.
Poprosiła go do swego pokoju, aby ochłonął. Posadziła go na białym krzesełku, tak żeby przed oczami miał zielony ogród, zapytała, co podać do wypicia, i sama mu wręczyła szklankę z jakimś napojem, który w zapachu jednak przypominał walerianę.
Nie rozumiała, czego chciał i o co prosił, domyślała się, że chodzi tu o jakieś głupstwo, które zawsze wynika w rozmowach, zwłaszcza kiedy się chce rozmowę urozmaicić. Podejrzewała w tym rękę Filipa, który prawdopodobnie chciał swego wyznawcę, zwyczajem swym, ośmieszyć. I wyznawca popadł w panikę.
— Niechże pan wypije, to jest dobre.
Wypił do dna.
W pokoju jej jak gdyby poczuł się lepiej. Milczał jeszcze i nie patrzył na nią.
Poszukiwał czegoś oczami po ścianach, wcale nie patrzył w ogród, poszukiwał czegoś podręcznego, czego mógłby się uchwycić i zrobić z tego temat. Peszyło go to, że poszukiwanie jest widoczne.
Być może, wstydził się już swego wybuchu. Był to — pomyślała — człowiek prawdziwie oddalony w myślach.
— Działa pani uspokajająco — powiedział. — Ma pani spokój w sobie.
— Dziękuję.
— Albo rzeczywiście dała mi pani jakichś kropli uspokajających.
— Skądże! Jest pan nieufny?
Patrzyła z uśmiechem.
— Jestem ufny, dopóki się nie zawiodę.
— A ja chwilę jeszcze potem. Nie dałam kropli.
— Chciałem panią przed czymś ostrzec — powiedział niespodziewanie.
— Pan mnie? Przed czym?
— Przede mną.
Roześmiała się, ale gdy popatrzyła na niego, szybko przywróciła powagę na twarzy.
To, co powiedział, powiedział, lecz nie był w stanie dokończyć. Angelika wydała mu się bezgranicznie prostoduszna. Przestał wierzyć w wiadomości zawarte w tym fatalnym liście. I pomyślał sobie, że bardzo dobrze się stało, iż się z tym powstrzymał, bo mógł palnąć nieprawdopodobne głupstwo.
— Przede mną — powiedział, odwracając zamierzoną treść do góry nogami. Lecz przyszło mu na myśl, że także powiedział prawdę.
Gatunek mebli, suknia, którą miała na sobie, gesty rąk, czystość posadzki i powietrza świadczyły o czymś wręcz nieskażonym.
Twarz jej znów była w uśmiechu:
— A przed czym jeszcze?
Zaczerwienił się, zaczął szybko mówić o czym innym.
Króciutka ścieżka myślowa, ścieżka ratunkowa, podsunęła mu temat, nad którym nie zdążył nawet zastanowić się, czy jest z tak nagła odpowiedni.
Dla niej musiał być nieprzyzwoicie zaskakujący. Słuchała uprzejmie.
Zaczął mówić o losach i ludziach, o trafach losu — biorąc temat od samego środka, i powiedział o złotym robaku.
Słuchała uprzejmie. Ni stąd, ni zowąd uraczył ją opowiadaniem o jakimś „złotym robaku”. Być może był to jego ulubiony temat, a może popisowy? Gdyby się roześmiała, byłoby to dla gościa bolesne. Temat zasilony był czymś niejasnym i jakby księżycową wiedzą.
W pierwszej chwili nie mogła się połapać, czy robak ten oznacza rzeczywiście robaka, czy też coś więcej?
Lecz nie, była to przecież wielka metafora. A „pan Wereszczyński” zwracał się wprost do niej i ośmielony swymi słowami patrzył prosto w jej oczy. A gdy przyjrzała mu się uważniej, uśmiechnęła się sama do siebie: — był chyba natchniony.
Powiedziała:
— Więc dobrze, istnieje robak. Jakiś tam robak, prawda?
— Złoty.
— Oczywiście, złoty. Idzie sobie, idzie, jak w bajce, przewija się w życiu człowieka, tak? I człowiek, urzeczony, zniża się ku ziemi. Też idzie za tym złotym robakiem. Za marnym robakiem, chociaż złotym. I pan go propaguje?
— Propaguję.
— A, to już co innego.
Zorientował się, że opowiedział zbyt szybko, w uniesieniu, i że nie jest dobrze rozumiany.
Zaczął więc jakby od początku, w wykładzie jeszcze bardziej uproszczonym, jak dla dziecka. Doszedł do przekonania, że jest naiwna, dobrotliwa i dziecinna, w zaprzeczeniu swego godnego wyglądu i mitologicznej urody, która by wskazywała na „osobistość”.
Przerwała mu i zapytała, czy nie jest przypadkiem poetą?
Potwierdził. Wtedy sama poprosiła, żeby opowiedział raz jeszcze o tym robaku. Zapytując z uśmiechem, czy nie dotyczy to przypadkiem znowu pana Filipa?
Potwierdził. Wydał jej się przesympatyczny. W swej auto-manii-prześladowczej. Która doprowadzała do peanów na cześć człowieka — który przecież tak czy owak, właśnie teraz — i wiedzieć by o tym trzeba — właśnie teraz przeżywa moment zmierzchu. Wróble o tym ćwierkają. Wszyscy wiedzą, że sława Filipa Małachowskiego, tak jak nagle przyszła, tak i nagle gaśnie, i że „gwiazda jego spełniła swe przeznaczenie”. I że naturalną koleją rzeczy w miejsce to zjawia się niesława. Tak samo z powietrza wzięta... a może jednak nie z powietrza? Taki jest bowiem los bożyszcza. Choć bożyszcze o tym nie wie. A wiedzieć powinno już wtedy, gdy z fortuną podpisywało kontrakt. Nadchodzi taki dzień, ludzie się przejedli, dlaczego? Znając ich apetyt na blaski, hałas i dudnienie bębna...
Zachowując ostrożność, skoro był takim zwolennikiem, zapytała, czy nie wie coś o tym, o tym smutnym zjawisku jak gdyby gaśnięcia sławy?
Nie wiedział, nawet się obruszył. Więc próbując jego wierność, zapytała:
— A gdyby znalazł się na bruku, to pan?
— Oczekuję tego.
— Więc na śmierć i życie. Dlaczego?
— Nie wiem — speszył się niespodziewanie. — Wydawało mi się, że przed chwilą pani zrozumiała.
— Czy nie uważa pan, że człowiek, któremu dogadza hałas, że człowiek taki poszukuje go i stwarza, aż do śmierci, i że śmierć przychodzi trochę wcześniej aniżeli fizyczna? I że taki człowiek właśnie od samego początku cierpi na rodzaj jakiejś wewnętrznej niemocy? Nie wiem naprawdę jakiej.
— Uważam.
— Uważa pan — zdziwiła się. — A czy uważa pan, że człowiek taki może się zmienić?
— Jeżeli posiada inne wartości. Ale wydaje mi się...
— Co się panu wydaje?
— Ze hałas wyklucza wszystko. Po to był stworzony.
— Tak pan uważa. A może myśli pan, że drugi człowiek, który by się zjawił, mówię tak teoretycznie, i w dobrym momencie, czy nie myśli pan, żeby...
— Jeśli w momencie klęski i ani minuty nie za późno.
— Tak pan myśli?
— Tak. Ale czy warto komukolwiek wspinać się po drabinie, aby ratować motyla, żeby motyl z powietrza nie spadł?
— Pan obrazami...
— Powiedziano mi to.
— Ja myślę, że ten pański ukochany Filip powinien trafić na kogoś...
— Ja też tak myślę. Każdy drugi do pierwszego stanowi mieszankę wcale nie jedna-druga.
— Ma pan umysłowość farmaceutyczną — obraziło ją coś, ale skwitowała uśmiechem.
Wstała jednak, napełniła czymś szklankę i zachęciła Benedykta, żeby także pozwolił sobie nalać. Stwierdził teraz, że piła to samo, co on przedtem. Ze szklanką w ręce usiadła i nachyliła się do niego. Światło biegnące od ogrodu przestrzeliło ją teraz, ukazało zwięzłość owalnej twarzy, a na krawędziach sukni, długiej, wąskiej i prawie białej, wytworzyło mgiełkę. Nie dostrzegł tego od razu — w ręce trzymała szklaną kulę — wielobok złożony z nieskończonej ilości trójkątów, i wyłuskała ją z palców, które także zaświeciły w kryształowym blasku. Uśmiech jej w pochyleniu oznaczał, że powie teraz chyba coś bardzo śmiesznego.
Było to bardzo zabawne, to, co w chwili szczerości powiedziała, i wzruszające. Kula służyła jej do ćwiczeń nad cierpliwością. Cierpliwością jako drogą do dobroci. Gdy była jeszcze małą dziewczynką, porywały ją niekiedy ataki gniewu. Raz pierwszy się zawstydziła, gdy przyłapała służącą na kradzieży. Od tego dnia zaczęła ćwiczyć, kładła kulę na pochyłej poręczy schodów i kula miała się stoczyć, nie spadając. Kula ocalała, ma lat jedenaście. Dobroć? Można o niej wywróżyć tylko z tej szklanej kuli.
Benedykt wziął kulę do ręki, zważył ją w dłoni, była ciężka, patrzył na Angelikę: była naiwna.
Po to siedział, żeby patrzeć, nie mogło być inaczej.
Lecz nagle się przestraszyła. Nie wiadomo dlaczego. Pokazała gestem, żeby odłożył kulę na pobliski stolik.
Wstał i odłożył, kładąc ją delikatnie, ale w momencie gdy był plecami, wiedział, że pobladła. Gdy się odwrócił, patrzyła na niego spojrzeniem, w którym jest coś więcej, nawet żal, może dezaprobata? Tak mu się wydawało. Ramiona jej się zwęziły, blaski sukni przygasły. Kula, gdy ją kładł na stoliku, strzyknęła iskrami. Ogarnęło go wzruszenie. „Krecie ty mój na czarno” — miała złociste włosy, ale może pisane jej było zejść pod ziemię? Miał zamiar powiedzieć o czymś bardzo dla niej ważnym i bronił się przed tym. Istnieje taka płynąca ze wzruszenia szczerość, która sama nie wie, dokąd prowadzi? Oczarowanie i współczucie gotowe są na wszystko. Świństwo także się w nich zmieści. Chciał ją jak gdyby ostrzec przed tym, że wmawia jej Filipa. Lecz ostrzeżenie to może byłoby śmieszne? Nie wiedział, i nie wiedział.
Patrzyła na niego, przyglądała mu się, oczy miał myślące, głos przyciszony. Więcej był wart od niejednego, gdyby nie był tak śmieszny i szczery, tak żywotny i zachłyśnięty. Gdyby tyle nie rozważał i nie silił się na rozważanie. Za dużo chciał i najczęściej pewno widzi się go w koziołkowaniu, gdy pada twarzą na ziemię. Najgorsze w tym, że znów wstaje, znów ma radosny poranek, pełny nadziei. Poranek przed marszem, dokąd? Najgorsze, że tak trzeźwo określił „filozofię życia”, nie znając jej i nie znając życia. Że nie ma w sobie pokory, która mieści się w jednym pokoju na strychu.
A jednak jest bez winy, powinien go ktoś leczyć, jego choroba jest ponad nim, jest nią bogactwo świata, w jego wyobrażeniu, i przepych ludzi, w jego krótkowzrocznych omyłkach. Był człowiekiem dobrym, czuła to nieomylnie, dostrzegała jego wzruszenie, wzruszał się, więc intuicyjnie wyczuwał jej sytuację.
Nagle ogarnął ją lęk. Przed kim? Czy właśnie przed nim? Nie mogła sobie odpowiedzieć. Lęk budzą nieraz ludzie, którzy są najzupełniej w porządku, lecz których dawka gotowości przekracza o jeden milimetr. Który jest to milimetr? Jeżeli tak bezgranicznie uwielbiał Filipa, to musiał go jednocześnie i nienawidzić. Nie mogło być inaczej. Za duży dystans ich dzielił.
Już jej się wydawało, że w myślach zaszła za daleko i że za długo milczy, gdy odezwał się pierwszy. Umknął jej początek tego, co powiedział. Usłyszała koniec zdania i w pierwszej chwili myślała, że się przesłyszała, powiedział o jakimś liście, który... nie dosłyszała: co który? ale — jeśli list znalazł, raziłby ją piorun. Od razu ochłonęła, było to wręcz niemożliwe i nie do pomyślenia. Nawet zadała sobie dyscyplinę, aby nie zapytać, nie prosić o powtórzenie, o jaśniejsze sformułowanie, a on sam chętnie zamilkł. Stało się jasne, że szaleńcze podejrzenie wypłynęło z jej paniki i przeczulenia. Uśmiechnęła się; siedzieli w białych fotelikach wśród kwiatów. Kwiaty jeszcze były, lecz dawno już się nie należały. Wereszczyński mówił teraz o pogodzie i o widoku za oknami.
— Chciałabym przeczytać jakiś pański wiersz.
— Z największą przyjemnością, przy najbliższej okazji.
— To bardzo proszę. Pan wspomniał o jakimś liście?
Zdziwił się:
— Nie, proszę pani, nie mówiłem o żadnym liście.
Jesienny wiatr przechylał gałęzie, polatywały listki, siadały na trawnikach. W ogrodzie jej dzieciństwa. Zgubiła tu kiedyś kolczyk. Była przekonana, że odnajdzie się w dniu Końca Świata. Gałązka na ścieżce zawsze zagradzała drogę, drgając uchylnie. Mówiła do niej czasem: jesteś młoda, a będziesz stara. Lata płynęły i wciąż w tym samym miejscu ukazywała się nowa drgająca gałązka. Wciąż nowe robaki przemierzały piasek. Z nastroszonymi wąsami szły w zieloną ciemność. Gdyby ktoś rzucił stary garnek w pokrzywy, garnek ten przetrwałby wieczność.
— Pan sądzi — zapytała nagle — że każdy człowiek zdąża do jakiejś niewoli? Że każdy sam sobie odbiera wolność? Czy pan tak sądzi?
— Wolność należy sobie odbierać z największą ochotą, w największym napięciu uczucia...
Doznała ulgi, był zapalczywy, poczciwy i zupełnie odkryty.
— Niech pan mówi — powiedziała — niech pan mówi bez najmniejszego skrępowania, proszę pana o to, mój dom jest prawdziwie liberalny, postępowy, trochę nudny, lecz jest to nuda jakiejś klasy i wartości moralnej, żadne słowo nikogo tu nie urazi, ja nawet mam apetyt na coś bardzo ostrego, i to ostre wszyscy mi wybaczą. Chciałabym usłyszeć nawet coś, co jest w jakimś godziwym stopniu poza nawiasem naszego światka, jakąś myśl niezwykłą, pocieszającą... Oni już toną w swych obyczajach... A pan... pan wydaje mi się człowiekiem jak zagubiona gwiazda, o której nie wiemy, nie znamy przecież ludzi pana pokroju, poetów... Co ja do pana mówię?
Wstała i białym korytarzykiem szybko przeprowadziła go do salonu, przedstawiając obecnym jako postać wybitnie oryginalną.
Powiedziała to delikatniej i z uśmiechem. Stało się to tak nagle, że nie zobaczył nawet, jak ten salon wygląda. Było dużo światła, jakby dla profilaktycznego odstraszenia mroków. Wydało mu się, że w kącie stoi czarna chrzcielnica, a na potężnym stole w ogniach krwawej politury zobaczył kubeczek z solą.
Ojciec pastor siedział centralnie, w wolteriańskim fotelu, wyglądał jak święty, bardzo już był stary. Przychodziło na myśl, iż żył jeszcze, ale już słabiutko. Nie skinął nawet głową. W otoczeniu siedziały trzy, cztery osoby i jakaś ośmioletnia dziewczynka, uczesana jak Infantka z Velasqueza, w białych pończochach, bucikach na wysokich obcasach, z klamrami. Na widok Benedykta, nie wiadomo dlaczego, klasnęła w ręce. Natychmiast bardzo się tego zawstydziła i pędem wybiegła z pokoju. Czy był tak śmieszny? Został po niej piesek z wybałuszonymi oczami i zaczął warczeć. Angelika pogroziła mu palcem, wskazała Benedyktowi krzesło z boku, najskromniejsze, sama usiadła po drugiej stronie, naprzeciw, i żeby być miła, żeby cokolwiek powiedzieć, natychmiast włączyła się do rozmowy, wyłapując skrawek zasłyszanego zdania.
— Pan wybaczy — zwróciła się do rumianego starca, który siedział po jej lewej ręce — iż zabieram głos nie pytana, ale ośmielam się podzielać, o ile dobrze zrozumiałam, to samo zdanie. Nie każdy ma prawo wydawać sądy... Jest to przywilej — zerknęła na Wereszczyńskiego. Nie wiedział, co to ma znaczyć, ale w drugim jej zerknięciu w jego stronę był promienisty uśmiech. Zrobiło mu się gorąco i ciepło, widział, że panowie palą, lecz nie wiedział, czy wszystkim wolno. Angelika podsunęła mu pudełko z cygarami i pochylając się przy tym głęboko, wkroczyła w obszar widzenia ojca. Przeprosiła go za to szeptem. Benedykt wziął cygaro i zatrzymał je w palcach. Trzeci jej uśmiech, skierowany co prawda do wycofywanego pudełka, wydał mu się tak niebiańsko akceptujący wszystko, że zrobiło mu się cierpko. Postanowił coś powiedzieć, aby nie pozostać milczącym niewdzięcznikiem. Tym bardziej że w rozmowie wypadła nużąca przerwa. — To prawda — rzekł — nie każdy ma prawo. Zgadzam się z tym i raczej zasady tej przestrzegam.
Z niemiłym zdumieniem spostrzegł, że pastor nachylił się do córki i zapytał wcale nie cicho: co on mówi?
Rumiany starzec błysnął policzkami, z dwóch dalszych obecnych jeden zdawał się drzemać przy otwartych oczach, drugi, najmłodszy, wpatrywał się w Angelikę i spowodował wreszcie, że uśmiechnęła się do niego, w porozumieniu wyższym nad trzy poprzednie uśmiechy razem spięte. Był to pan po trzydziestce, blady, smakosz, także łyskacz, nadawca zimnych łypnięć, wargi miał pobladłe i kwaśne. Od razu wzbudził w Benedykcie antypatię. On jeden nie odwrócił nawet głowy, gdy go przedstawiano.
Fragment z poprzedniej rozmowy, wychwycony przez Angelikę i skierowany do Benedykta, wydał mu się podaniem ręki. Nie zamierzał go zmarnować, spojrzał na Angelikę, spojrzała na niego, milczenie trwało, tak jakby dyskretnie skinęła mu głową, prosząc o zabranie głosu.
— Czytuję czasem pamiętniki — zwrócił się półgłosem do rumianego — i właśnie, i właśnie...
— Wielka pasja mojego ojca — poparła Angelika. — Co pan czyta ostatnio? — zawiesiła pytanie, bo wydawało jej się, że rumiany chciał równocześnie coś powiedzieć: — O, przepraszam — rzekła, uśmiechając się do niego z przeproszeniem.
— Nic, nic — bąknął niedbale — proszę mówić.
— Mam nadzieję — powiedział blady, z wewnętrznym pomrukiem, jakby kpił z samego siebie: — że jakieś godziwe czyta pan pamiętniki... — Nie dokończył i nie popatrzył na Benedykta.
— Ostatnio wpadła mi do ręki niewielka książeczka, skromnie wydana, pamiętniki, lichotka taka na pół palca chuda, ale... znamienna. Napisała je słynna tancerka Otero, zwana dzisiaj w świecie: La Belle Otero...
— Hm — rzekł blady do siebie i pokiwał głową nad rozstawionymi chudymi kolankami. Popatrzył na Angelikę. Ucho miał tak wyraźne jak muszla do płukania zębów. Był podobny do docenta, widocznie typ ten zjawia się pospolicie.
Angelika wpiła oczy w Benedykta. Wykonała gest, jakby go chciała poczęstować drugim cygarem, chociaż pierwszego jeszcze nie zapalił. Rumiany błysnął, unosząc siwą głowę. Teraz dopiero było widać, że ma szramę w złotej skórze lewego policzka i że błysnął tą nieprzyzwoitą jak na starca szramą.
— Pisze tam o pewnym zdarzeniu, jakie ją spotkało, nie szczędząc w tej relacji, proszę wybaczyć, ostatniego słowa, które tak bardzo mieć pragnęła, niesiona przez sceny świata swym temperamentem...
— Temperamentem?! — zdumiał się jak gdyby blady.
— Tak. Wynika, że w piętnastym roku życia, proszę zauważyć, była już u szczytu sławy — przerwał, zastanawiając się, czy poprzednie zdanie było dość jasne. — No dobrze — złapał oddech — występowała w Madrycie, w wielkiej gali, w obecności dworu królewskiego. I właśnie, proszę zauważyć, rywalka jej umieściła się w pierwszym rzędzie widowni i na samym początku występu zaczęła gwizdać. Gwizdać.
Rumiany skrzywił się, Angelika tak jakby odetchnęła i powiedziała nawet szeptem: brawo. Dodało to Benedyktowi ostatecznej otuchy. — No tak — pociągnął — Otero zeskoczyła ze sceny prosto w krzesła i szast, prast chwyciła rywalkę za gwiżdżący pysk i dała jej po tym gwiżdżącym pysku. Oczywiście, skandal i zamieszane. Przerwano spektakl.
— Szast, prast — powtórzyła Angelika, patrząc na niego wielkimi oczami:
— Przerwano spektakl — zastanowiła się nad czymś. Była tak swobodna, że zrobiła to równocześnie.
— Nie każdy ma prawo sądzić — zacytował raz jeszcze z radością, która rozpadła mu się w czarne kropki i ukazała się w nich różowa, bezwstydna szrama, niegodna starca. — I otóż to właśnie — wznowił tok — straż królewska zaprowadziła Otero do komendy policji. Komisarz, zgorszony bardzo, ostrym tonem zwrócił tancerce uwagę i powiedział, że publiczność, płacąc za bilety, ma prawo wyrażać zarówno swe zadowolenie, jak i niezadowolenie. Na to Otero odpowiedziała: publiczność tak, ale... — utknął. Jak ukarany łakomiec, który w pośpiechu ugryzł kawałek świecy łojowej.
Nagle uświadomił sobie brzmienie tego horrendalnego słowa, które stanowiło koniec. Pastor był głuchy, dziewczynka wyszła, z liczących się została tylko miłosierna Angelika. Bladego z kolanami chętnie by obraził, ten trzeci spał na jawie, a rumiany wcale nie wyglądał na świętego i powinien się spodziewać.
Wiedział, że to tłumaczenie niczego nie tłumaczy, strach obezwładnił mu szczęki. Opowiadanie wydało mu się tak kapitalne, że warte rozgrzeszenia w najwyższym towarzystwie. I oto stchórzył. Co więcej, był przekonany, że słusznie. Spojrzał na Angelikę. — Oto moja lekkomyślność, pomyślał, zawsze kładę głowę pod topór; biedna, urocza Angeliko: w twoim domu... Popatrzył na drzwi. W tej chwili poczuł na sobie spojrzenie bladego. Oczy były bez rzęs, źrenice kwadratowe, ustawione na sztorc; blady czytał ten pamiętnik — przeleciało mu przez myśl.
— ...publiczność tak — powtórzył — ale nie... — uciął. Nie mógł dokończyć.
— Jak? Jak? — zapytał dobitnie rumiany. Nachylając się, jak spowiednik, z zasznurowaną szramą.
— ...Ale nie...
— Kto?
— Publiczność, tak...
— Kto nie? — rzucił gniewnie rumiany starzec. Była w tym groźba i żądanie konkretyzacji: — Kto, jak, co? Szybko!
Śpiący poruszył się niespokojnie. Twarz miał zwiniętą jak kwiat we śnie.
— ...Odpowiedziała — podjął zdecydowanie Benedykt: — „publiczność, tak, ale nie... kurwa”.
Zapanowało milczenie. Poczuł, że słabnie. Jeszcze chwila tej ciszy. Poczuł, że słabnie dalej i że po prostu wpada w omdlenie.
Zobaczył tylko zrywającą się z miejsca Angelikę. Cudowną, promienną twarz i wyciągnięte ramiona, które podążały za nim na dno pionowej toni. Słyszał jej głos: „Proszę mi wszystko wybaczyć”.



Pianta

Filip obudził się pod wieczór, z sennością w brzuchu, ale snu miał dosyć. Śniła mu się Pianta, bo o niej pomyślał. Śniło mu się, że pomścił ojca. Wymyślił coś we śnie i wydało mu się rewelacyjne. Po przebudzeniu mniej, ale zawsze, lecz na jawie zakwestionował samą instytucję zemsty.
W pół godziny potem zaklaskał w ręce na jej podwórku i rzeczywiście zaraz ukazała się w oknie. Kazał jej zejść na dół.
Zjawiła się roześmiana, jak zawsze, niewinna, gotowa, życzliwa. Schudła trochę, wydoroślała, cera z różowej przeszła w różowy kamień, ciasto w marmur.
— Więc co? — zapytały złote oczy.
— Idziemy, pójdziemy tak sobie, nie chcesz?
— Oczywiście.
Ale potem, już na ulicy, posmutniała jak gdyby w przeczuciu czegoś niedobrego, które zawsze wynika z przyjemności bez uzasadnienia. Zaczęła dopytywać, dokąd? I dlaczego? W ręku miała wytarty sączek na drobiazgi w kolorze kamienia, wyładniała i zbiedniała, nadrabiała radością, lecz rwała się ta radość. Znów po chwili zaczęła się dopytywać, dokąd idą?
— Boisz się? — Chciał powiedzieć: nogi ci się uginają? Ale gdyby tak powiedział, zwróciłoby to uwagę: — Wszystko jest dobrze. Ja już nic nie pamiętam — powiedział — życie popłynęło dalej, wszyscy umarli, wiesz, o kim myślę, z przeszłością koniec, boisz się?
Zaczęła mówić, opowiadać. Bardzo niezdarnie, jedno poprzez drugie. Nie pytana, szybko wytłumaczyła postać kapitana. Był to: przypadek. Nigdy przedtem. Jest kolegą jej ojca... A i ona sama, według jej słów — słów krótkich, jak cięte cukierki angielskie, z kolorową rozetką w środku, przetykane złotym, połykanym uśmieszkiem — ona sama, już nie to co przedtem, straciła naiwność, złudzenia, wiarę w ludzi, pracuje i właśnie ta, ta linijka się przydała, czy Filip ją pamięta? ...Nie pamięta? — przyspieszyła kroku. — Nie lubię tylko propozycji... — poprawiła się: — zaproszeń... takich... w próżnię.
— Zobaczysz próżnię — podchwycił, trzymając ją blisko siebie. — Jeszcze takiej próżni w życiu nie widziałaś. Idziemy do pewnego domu, czuję się tam, jakbym był u siebie.
— A po co ci ja?
— Pianto? Grymasisz. Robisz się starą panną. Nie byłaś taka. Nigdy nie zapytywałaś, po co?
— Ty także na nic nie namawiałeś.
Szła, stawiała kroki z wahaniem. Już to samo było irytujące. Zerwała listek akacji. To też świadczyło o wewnętrznym zatrzymaniu się, o wewnętrznym kierunku wstecz, o szukaniu jakiegoś znaku, świadka na potem.
Po chwili częściowo zrzuciła z siebie niepokój. Ale irytujące były powroty, jak każda instynktowna ostrożność. Już nie cofał swego postanowienia. Czuła swą winę. Współczuł sobie, że musi to wykonać. Mógł jej powiedzieć, że troje ludzi przez nią zginęło, choć przykro było patrzeć, jak ona się męczy i jak teraz żałuje, że ukazała się w oknie.
Wstąpili na lody. Trochę poprawiły nastrój. W pobliżu siedzieli znajomi, nawet dużo, zrobił się ruch, Filip zachował izolację, ale przeniknęły zapytania. Wiedziano już o spadku, na migi przesyłano mu, jak zawsze kilka propozycji do wyboru — w oczekiwaniu, że się złamie i podejdzie do nich. Pianta wyławiała malinki z tortu. Zajęła się tymi malinkami z jakiegoś zażenowania i powracającego niepokoju. Musiała pomyśleć, że znajomi Filipa wiedzieli pewno o tym jej wypadku, wszystko wiedzieli. W ich oczach nie zdobyła sławy. Nie wiedzieli tylko, że wcale jej nie szukała. Że w głowie miała „fiołki”. Poszukiwała tylko uczciwych blasków i nie jej wina, że gasły jej w ręce.
Poprosiła Filipa, żeby już stąd wyszli.
Spodziewał się powrotu jej lęku.
Wyszli, ktoś rzucił jeszcze Filipowi następny punkt, gdzie można będzie ich jeszcze dzisiejszej nocy spotkać.
— Dokąd? — zapytała.
— Mam szampański plan — powiedział wesoło. — Piłaś kiedy szampana? Ale dasz mi słowo, że wypijesz dopiero potem.
— Jak to potem? Co ty mi mówisz?
— Potem, bo przedtem mam dla ciebie pewną propozycję. Mam taką myśl — powiedział jakby już na inny temat: — kwiaty. Kupić kwiatów. Pójść i zakupić całą kwiaciarnię, obliczyć, ile tego jest, wydawkować porcję na cały jeden dzień, znaleźć częstotliwość, odstępy minut, ustalić porcje, wielkość bukietów, kolejność rodzaju kwiatów, gradację kolorów, zaangażować całą obsługę, niech co kilka minut niesie pod wskazany adres, zarzucić czyjś dom kwiatami, jednym dzwonkiem do drzwi, drugim, trzecim. Za czwartym będzie już problem i panika. W gruncie rzeczy mogłoby być dwóch posłańców, którzy by się tylko mijali...
— Do kogo?
Zawiodła się, gdy dostała odpowiedź, wyjął własne klucze i otworzył furtkę, nie pomyślała jednak, że może to być włamanie.
Weszli do pustego domu. Zapalił wszystkie światła, tak utrafił w kontaktach, że zabłysnęły po kolei, przez całe wnętrze, a w głównym pokoju zaświecił się główny żyrandol. Dom rozbłysnął aż po brzegi. Filip pomyślał, czy ten stary przewoźnik sprzątnął w swym rozczuleniu stertę tych damskich łachów, bo inaczej na Piancie zrobi to deprymujące wrażenie śladów rabunku albo czegoś podobnego.
Było sprzątnięte.
Pianta pobiegła przed lustra. Nic jeszcze nie rozumiała, ale już zakołysał jej się rozum, już go potraciła i uległa. Jej reakcja była korzystna, jak na początek, bardzo pożądana. — Boże drogi — pomyślał — dlaczegóż ta naiwna i zdolna dziewczyna wykazała się kiedyś takim świństwem?
— Co to jest? — zapytała, przystając na jednej nodze.
— Dom. Koszmarny dom. Czyściec.
— Wszystko twoje?
— Rozbij lustro.
Zatrzymała się w balansowaniu na nogach, — przestało ją kołysać; zdjęła buciki i przebiegła po dywanie boso, lecz obejrzała się za butami, żeby ich tu nie zgubić.
— Włóż buty. Pójdziemy dalej, tu może być stłuczone szkło. Będziesz musiała mi pomóc.
— Tobie pomóc? W czym?
— W przeliczaniu tego chłamu.
— Chłamu? A w szafach?
— Otóż to — rzekł z powagą. Usiadł na konsolce, której jeszcze nie otwierał, schylił się i wyciągnął szufladę między nogi. Były w niej jakieś pakieciki, przestraszył się:
— Może nie to — zeskoczył. — Chodźmy.
Poszli dalej, trzymała się blisko, jakby zwiedzali grotę, coraz milszy był jej lęk, coraz pomyślniejszy. Oczy Pianty ślizgały się po przedmiotach, cieniach, załamaniach cieni, topiły się w blasku. Może mu się zdawało, ale w jej gardle jak gdyby uderzyło pierwsze źródełko śliny, spodziewał się, że uderzą w nią dreszcze, gdy otworzy szafę.
— Czemu na mnie patrzysz? — zapytała. — No tak, nigdy czegoś podobnego nie widziałam. Co zrobisz? — roześmiała się kaskadą, zdrabniającą się w kwiknięcie, przysiadła na taborecie, kolana sięgnęły jej do podbródka, wstała i przeleciały powietrzem jej ręce: — To chodźmy, pokaż mi wszystko — i założyła ręce na piersiach, jak gospodyni w przededniu wielkiej sprawy. Na przykład zabicia świni. Odezwały się w niej mity, w niej, która jak dotąd uganiała za najtańszym, za ślepym wystrzałem tańca.
— Co, Pianta? — podbił. — Sam jestem oszołomiony. Tutaj jak w czyśćcu. Tylko przeliczyć i oknem wylecieć do nieba.
Nie rozumiała, już mógł mówić, co chciał, wyprzedziła i nawet poszła przed nim, zostawiając za sobą jak łącznik w labiryncie ogon zapachu. Wychodząc ze swego domu, chlapnęła na siebie perfum, obawiać się należało, że piołun łakomej zazdrości, jak i męczarnia oczu, doprowadzą teraz ten zapach do granicy zwymiotowania.
Nie powiedział jej o swych podejrzeniach w stosunku do byłego właściciela, żeby nie wywołać obrzydzenia.
Na ścianie dostrzegła zawieszony miniaturowy pejcz, którego on dotąd nie zauważył. Zatrzymała się i zdjęła:
— Dasz mi to?
— Co zechcesz.
— Nie, nie. Chodźmy. Ależ to... ależ to... — podbiegła i stając na palcach położyła dłoń na kloszu lampy, stojącej na postumencie wysokości dwóch metrów, o kształcie kolumny, z umbrą-głowicą-kwiatem u szczytu, i o wtopionych żyłkach dukatowego złota, którego wypukłości prosiły rękę o dotknięcie. Uzdolniony brzuch Pianty dotknął marmuru, skusiła się jeszcze, aby pogładzić palcem powyżerane w esy kwasem fluowodorowym szkiełko. Zamrożony mat raz jeszcze przyciągnął poduszeczki palców. Ręka Pianty mignęła i opadła. Wychyliła wreszcie plecy, aby prędzej pójść dalej.
Filip poszedł za nią dobrotliwie, jak dobry pan, który wyprowadził psinę na zielony trawnik.
— Stop! Tutaj. — Byli w pokoju z szafami. Teraz dopiero zobaczył, że torebkę, którą położyła najpierw na brzegu stołu w pierwszym pokoju, wzięła i przez cały czas niosła ze sobą.
— Odłóż to i ten pejcz, będą potrzebne ręce. Mam do ciebie prośbę.
Wyłożył krótko sens: ona tu zostanie, on pójdzie. Chodzi o to, żeby wszystko, co tu jest, przejrzeć, wpierw do tego dotrzeć, otworzyć, zobaczyć, przerachować, obejrzeć, spisać ilość na kartce, przyjemna to zabawa, i wybrać coś niewielkiego dla siebie, reszta idzie na sprzedaż. Zostałby tutaj, ale się złożyło, że musi iść gdzie indziej, do niej oczywiście ma zaufanie, ale nawet gdyby nie miał i tak wszystko jedno, głównie o to idzie, żeby się tu dobrze zabawiła... I tak na przykład — otwarł nową szafę...
— Proszę — pociągnął ręką, a Pianta odruchowo przycisnęła się do niego ramieniem, jakby mieli spojrzeć w przepaść. Wypadł stosik pościeli, którą widocznie przez energiczne otwarcie wytłoczyło powietrze. Zebrał z dywanu i wrzucił z powrotem do środka, otwarł drugie drzwi. W gęstych szufladach były kosztowności. Wziął garść i wyjaśnił prośbę:
— Otóż to, należałoby według własnego uznania posegregować, plewy od ziarna, ziarno oddzielnie, najlepiej na tę oto tacę, a te tu, ot taką tu plichtę, masz oczy? — spojrzał na nią, roześmiał się — na śmietniczkę, którą znajdziesz w kuchni. Masz zręczne palce, aż się proszą, potem przejdziesz do futer, te dwa działy są najważniejsze, myślę, czy tak sądzisz?
— Sądzę — powiedziała i śmielej podeszła, i wysunęła następną szufladę: — zgoda. Ale dlaczego ty, czy muszę tu zostać sama?
— Niestety. Popracujesz sama, pójdziesz spać, łóżek tutaj, o ile pamiętam, jest kilka do wyboru, ale ja bym radził na dywanie, śpi się najprzyjemniej. Prawda, papier na notatki przeznaczyłem angielski, tego tu, jak stwierdziłem, także są skarby, bo to pan był i postać raczej papierowa, współwłaściciel papierni, mój wuj, po którym dziedziczę. A dlaczego chcę się tego pozbyć, powiem ci jutro o siódmej rano, gdy przyjdę ze śniadaniem. Rogaliki, masło, dużo, bonbony angielskie z kwaśną rozetką w środku... A tatuś nie będzie się dziwił, że nie ma cię w domu?
— Tatuś dawno w szpitalu — odpowiedziała ufnie i już zaczęła wstępnie rozglądać się po wnętrzu.
— Dobranoc.
— Słuchaj — zawołała jeszcze przez drzwi — gdybyś się namyślił, to wróć tutaj jeszcze. Nie powinnam zostawać.
— Dobrze.
— Gdzie jest szampan? — uderzyła pięścią już z drugiej strony o drzwi, dając tym także znak, że się niczego nie boi.
— Jutro rano przyniosę.
Wejściowe drzwi zamknął od zewnątrz, dopasował klucz do furtki. A potem bezszelestnie otwarł drzwi wejściowe. Już jej pod nimi nie było.
Poszedł cichą ulicą, pogrzebaną w mrokach, nikt nie szedł, rzadko paliły się światła.
Pomyślał sobie, że podniesie stawkę zysku przewoźnikowi do siedemdziesięciu procent. W gruncie niczego nie chciał z tego wszystkiego, ani jednej grudki kosztowności, i zastanawiał się jednocześnie, czy słuszna jest jego fantazja, łącznie z podstępnym ulokowaniem tutaj idiotycznej Pianty? Powinien ją rano zastać półżywą albo nawet martwą?



Czcigodny starzec

Była godzina po ósmej wieczór, szumiały liście w drzewach. Filipa popędzało złe przeczucie. Już nic nie mogło mu grozić, żadne nieszczęście, mógł dysponować samym sobą, to znaczy, dajmy na to, umrzeć, mógł kupić, co zechce, korciło go, aby udowodnić po raz ostatni swój gest i wyrzucić pieniądze przez okno. Zobaczyć, jak to wygląda? Prawdopodobnie był chory. Z natury wcale nie był hojny.
Bolała go głowa, chciałby ją zdeponować u kogokolwiek, zapamiętał „następny punkt”, gdzie miała być dzisiaj grupa znajomych, tych, których spotkał przy lodach.
Ból na żelaznych kółkach rozwoził się po całym jego ciele jak przed każdą burzą. Chłód podbijał kroki, spadł gdzieś zimny deszcz, oddalały się szybkie kroki przechodniów, deszcz musiał być z gradem, człapały gdzieś konie, nagle poderwały się zdzielone wystrzałem bata. Poruszył się wiatr, nadchodziła burza.
Wyciągnął rękę, z zatłoczonego chmurami nieba spadły krople.
Wszystkie kreski nocy, choć zapomina się o nich w ciągu dnia, w nocy spotykają się w tym samym układzie, utrafionym z dokładnością do jednego mgnienia oka.
Zawsze w jednym miejscu spod szczeliny bramy ukazywała się ruchoma miotełka światła i omiatała goliznę kamieni.
Dziś brama się otwarła. Wyszedł z niej starzec, ktoś drugi zamykał bramę z tej strony i przekręcał klucz w zamku.
Starzec był wysoki, chudy, drżący starczym drżeniem, którego można się domyślić. Wzmacniający się wiaterek poruszał mu poły czarnego płaszcza. Sięgnął ręką do ronda płaskiego kapelusza i przytrzymał je nad oczami.
Był to pastor znany kiedyś z szerokiej działalności. Dopóki tak oto nie wylądował. W ni to śmierć, ni to trwanie.
Prowadzą go teraz z jakiegoś domu do drugiego domu. Nie jest już właścicielem zewnętrznej powłoki, został tam jeszcze w środku, w samym kąciku.
Bramę zamykała jego córka. Zanim podeszła do ojca, wiatr zerwał mu kapelusz i potoczył na jezdnię. Konie w batach wybiegły zza rogu, starzec rzucił się przed siebie po kapelusz, uprzedził go Filip. Lecz starzec był już na bruku, za nim biegła córka.
Ściągnięte lejcami konie zahamowały, krzesząc iskry. Ktoś uprzejmy wyskoczył z powozu, żeby zobaczyć, czy nic się nikomu nie stało. Był to ten wszędzie będący łakomiec, ten, który podwoził Filipa do Pianty. Tak oto i tutaj zdążył na moment kulminacyjny. Po raz ostatni. Filip podał pastorowi kapelusz, włożył mu na głowę, co więcej, poprawił rondo, wyginając je nawet ku dołowi, tak jak było przedtem, aż urażony starzec cofnął głowę. Uprzejmy właściciel powozu chciał przeprosić wszystkich za nieuwagę stangreta, gdy Filip zdzielił go pięścią pionowo, bijąc z góry w dół.
— Ty bydlaku! — krzyknął.
Postanowił go zabić. Tutaj, na miejscu, natychmiast i szybko. Ogarniał go gniew, który już w początku był wszechogarniający, a zdążał do zenitu nieludzkiej wściekłości, która by jeszcze trupa kąsała.
— Znieważyłeś starca! — ryknął. — Śmierdzielu! Szpiclu! Już cię nigdy nie zobaczę, ty sługusie sto pociech! ...Zdejmij spodnie, jak ja każę, to cię własny stangret publicznie wychłoszcze... — popadł w bełkot.
Ciosy spadały jak grad, w ciasto, Filip rwał kawałkami to ciasto. Tamten zwalił się na ziemię. Próbował wstać, wtedy dostawał bezwzględne kopniaki w napięte części. Ukrył głowę w dłoniach. Wreszcie legł nieruchomo jak martwy i rozkrzyżował ramiona.
Stangret siedział skulony na koźle. Oszalały Filip podbiegi i strzelił w pysk konia.
Pastora wmurowało w ziemię. Córka zasłoniła mu oczy. A potem rzuciła się w stronę Filipa.
Zabrzęczała uprząż, konie cofnęły się nagle, tylne koła zahamowały o zwłoki leżącego. Stangret zeskoczył z kozła drugą stroną i zaczął uciekać.
Filip spostrzegł, że ma uczepioną w lewy rękaw córkę pastora i że rękaw się urwał. Wyszarpał go i rzucił na bruk. Strząsnął z siebie pastorównę. Oderwała się od niego i uciekła do ojca. Pastor drżącym głosem coś mówił, może nawet krzyczał, córka osłaniała go sobą.
W tej chwili wrócił stangret i podniósł swego pana. Który żył przecież, ale był zgięty wpół. Sługa pozbierał jakieś przedmioty, które wypadły z pana. Filip stał do nich plecami, twarzą do pastora. Pastor tkwił na brzegu chodnika, córka trzymała go pod rękę i próbowała powołać do życia. Niespodziewanie skinęła głową Filipowi i odeszli.
Filip nie obejrzał się na karetę. O jednym rękawie ruszył przed siebie. Poczuł ulgę. Myślał o pastorze, znał jego wielką, bezużyteczną działalność, pomoc dla biednych ludzi i przemówienia dla pań, przepojone obecnością Boga.
Pamiętał cały początek zdarzenia, później już tylko to, że chciał zabić właściciela powozu, stangreta i parę koni. Miał zamiar powyrywać koła i dyszlem zgasić wszystkie latarnie dookoła. Gdyby to już zrobił, miał zamiar wziąć pastora na ręce i posadzić na najbliższym kuble ze śmieciami. A córkę, tę „przepiękną”, rudawą, o schowanej twarzy i wstrętnym imieniu „Angelika”, doświadczyć tak jakoś, aby raz na zawsze szeroko otwarła oczy.

Po nocy spędzonej na wódce, około dziewiątej rano, poszedł prosto do swego domu, aby wyzwolić Piantę.
Wszedł, panowała cisza, poranek dotarł do przedpokoju, drzwi do głównego pokoju były otwarte, tak jak je zostawił. Na dywanie siedziała skulona postać Pianty. W pierwszej chwili nie spostrzegła, że ktoś wszedł. Zbyt dobrze już przedtem wyobraził sobie męczarnię, jaką musiała tu przeżyć, gdy zwaliły się na nią ilości bogactwa. A ona uwięziona, jak wierny pies, przez przypadek zamknięty w spiżarni. Który wie, że nie wolno mu niczego dotknąć. A tu jeszcze bijące zapachy i dotyk, pudry i futra, kamienie, i to jeszcze, co mogło być odkryte... I ona, sama, z majątkiem kamiennej torebki, godna zaufania, z maszynką do liczenia w mózgu...
Siedziała wśród kartek. Gdy spojrzała na niego, oczy miała dość błędne, nawet się nie odezwała, nawet nie ucieszyła się z wyzwolenia. Chciała wstać i oparła się do tyłu na łokciach w podkasanych rękawach.
Wokół niej leżała część wysortowanych przedmiotów, te znów podzielone były na trzy kupki: niewątpliwe, wątpliwe i do uznania; były to srebra. W głębi pokoju leżały na dywanie garnitury męskie. W jednym znalazła dziurę pod lewą łopatką, ktoś widocznie ananasowi złośliwie wypalił cygarem. Marynarka wisiała na oparciu krzesła, dziurą wystawiona na widok.
— Liczyłem na to, że zacerujesz.
Spojrzała zbielałymi oczami z nocy. Nie rozumiała, co do niej mówi, poklepał ją po ramieniu:
— No, Pianta, Pianta, nogi ci odmówiły posłuszeństwa, prawda? Pójdziesz zaraz spać, pootwieramy okna — zerwał jedną z firanek.
Nie widziała, nie protestowała, ołówek leżał na dywanie, kartki rozsiały się jak liście. Siedziała w kucki. W progu posiała garść srebrnych drobiazgów, musiała się zatoczyć. Nieporządek był absolutny, pootwierane skrytki wydały zapach perfum, pudrów, czegoś tam jeszcze, jakiegoś pyłu, utlenionych sreber. Na nogach miała parę przymierzonych bucików z wężowej skórki, które miały być „tym drobiazgiem”. Zaczęła je teraz ostatnią siłą ściągać. Wziął ją na ręce, razem z tymi butami, położył na kanapie. Pobiegł do szafy, wyjął pościel, narozkładał dużo pościeli po całym łóżku wzdłuż, wszerz i jeszcze jedną warstwę, i przeniósł Piantę.
Oczy miała już raźniejsze, otwarte, ale ciężar jej był tak wielki, że oznaczał kompletną bezwolę. Położył ją w tym, zapuścił rolety i wyszedł. Nawet huk jednej, która mu się zerwała, już jej nie przebudził.



Lampa naftowa

Szef urzędował przy małym stoliku na piasku. Wsiadający na statek Neptun przechodzili po desce obok stolika, szef dawał każdemu szton i wpisywał godzinę przybycia, nawet gdy ktoś przyszedł kwadrans wcześniej. Wszystko to przydawało mu się z punktu widzenia interesu przedsiębiorcy. Znał Filipa Małachowskiego, przyjął go do pracy. Filip miał już rekomendacje z praktyki odbytej w wytwórni. Tak nazywała się rzeźnia razem z przyległymi specjalnościami. Była to wielka machina, która miała swe placówki w promieniu sześćdziesięciu kilometrów drogi wodnej. Neptun przywoził nocą bydło i wykonywał czynności wstępne. Szef działał na własny rachunek i po odbiciu od brzegu był panem nie tyle życia i śmierci, co przymusu umiarkowania swych chłopców z nożami u pasa i kańczugiem w ręce. Dzięki jego energii i niepospolitej sile panowała cisza, w najgorszym wypadku jeszcze jednego bydlaka przywoził skutego łańcuchem. Miał swój sztab złożony z trzech bezwzględnych siłaczy, zwolnionych z więzienia ze względu na stan zdrowia. Z jednym z nich zaprzyjaźnił się kiedyś Filip. Nie dlatego, że mógł to być kryminalista, lecz dlatego, że był to człowiek o imponująco zimnej krwi, wyzbyty nerwów. Poznanie nastąpiło gdzieś nad ranem na peryferiach przystani.
Poznał i szefa, przypadł szefowi do gustu. Przez swą prostotę, milczenie i przez to, że o nic nie zapytywał. Także przez oczywisty spokój wewnętrzny, który żywi się tylko chlebem z margaryną, pracą i wódką o tej porze, którą szef wyznaczy. Zrobił na szefie wrażenie człowieka, który o niczym nie marzy, tylko o transporcie i szlachtowaniu. To się od razu widzi; człowieka, który w chwili ciszy usiądzie na beczce i przez pięć godzin nie powie jednego słowa.
Co do wódki był taki zwyczaj, że przy wyjazdach trzydniowych spotykali się wszyscy z szefem nie przy stoliku, lecz w pewnym wybranym, dogodnym lokalu, w skromnej budzie, nie pozbawionej ambicji, przy śluzie, w pierwszej sali, niewielkiej, z bufetem-witrażem nad butelkami, wygodą i ciszą. Lokal postawiony był na kołkach w zielonej trawie, pod kasztanami, w ciasnym zaułku dotykającym wody i żelastwa mostku, barierek z łańcuchami i kilku czeluści, w które można było strącić tego, któremu się w głowie przewróciło.
Unikało się tego miejsca w nocy. Panowała tutaj wyjątkowa cisza, chłód i odosobnienie. Gwiazdy świeciły w czystej wodzie. Stojąc na mostku widziało się panoramę nocnych garbów miasta.
W gruncie było tak, że ten czy tamten ze znajomych zaledwie Filipowi się przeciwstawił, być może, nieświadomie, nawet przez omyłkę. Ale Filip, nagle nie potrafił dać sobie rady, nie potrafił odparować i zdruzgotać tak jak kiedyś. Gotów był zamilknąć, odpowiedzieć serio. Zaczął słyszeć całą niezabawność. Słyszeć niezabawność to zacząć umierać. Wszystko to było początkiem łańcucha. Niepowodzenia szeregowały się jak rosnąca rzęsa na wodzie, z niczego, i za chwilę woda przestaje już być wodą. Koń, biegający na dwóch nogach, może czytać książkę tylko w cyrku. Nie godził się na cyrk.
Przyjaźń z ojcem Elizy, Hiszpanem, zachwiała się z powodu jakiegoś jak gdyby Hiszpana znudzenia. Był to człowiek kapryśny. Otóż to, podczas gdy dotąd kaprys przysługiwał jedynie Filipowi. A może konsul się przestraszył? Mógł bodaj powiedzieć. Niedawno jeszcze był tak wspaniały, a tutaj nawet nie zawiadomił, kiedy skończyła się wspaniałość.
Filip zawiadomił samego siebie, chwilę przedtem, i miał tę zero wartą przewagę.
Doszło do tego, że już nie można było mówić z taką ironią o Niemcach. O tym, od czego Hiszpan sam przecież zaczął. Zaczynało być głucho. „Dajcie mi gazetę” — powiedział Filip. Lecz nie doszło do tego.
Nie zamierzał czytać. Twardogłowy Kreol coraz częściej bywał wszędzie, tu przede wszystkim, coraz częściej narzucał nowy styl. Styl posępnego milczenia, niedomówień, jak gdyby knucia, tajemnic, skrytości, i nagle odwrotnie — żadnych tajemnic, żadnego knucia — styl pustego trwania. Które zaczęło być nową zabawą, jak nowy taniec jest przeciwieństwem poprzedniego. Twardy ten młody człowiek, młodszy od Filipa — tak! — zabił przyjaciela w pojedynku; milczał, obnosił się z tym milczeniem, jakby czekał, kogo drugiego uśmiercić. Eliza gotowa była czyścić mu buty.
— Dobrze, czyść! — zawołał jednego dnia Filip.
— Nie powiedziałam.
— Milcz, bo uderzę!
— Styl? — zapytała z ironią.
Kurczę pozwalało sobie na ironię.
Coraz więcej było tych butów do czyszczenia, coraz bliżej wojny. Pastor wygłosił przedśmiertną naukę, wzywając do opamiętania. Coraz częściej Eliza mówiła przychylnie o jego córce, omijając to imię, które Filipa brzydziło. Brzydziło także, iż mówiła Eliza.
Zaczęła się cenzura, złoty wiek, tak jak przyszedł, odchodził, po „zabójstwie z litości” nie nastąpiło już nic więcej, co było przewidziane w programie. Filip podejrzewał, że Hiszpan poza jego oczami przeprosił wszystkich, co gorsza, zrobił to z nakazu córki. A temu jakiemuś anarchiście — od siedmiu boleści — zabronił wstępu do domu. Wywiązała się podobno nawet jakaś korespondencja i Eliza wzięła na siebie obowiązek odpowiadania na listy. Można je było sobie wyobrazić.
Nie martwił się o „anarchistę”. Ten człowiek sam mu się sprzątnął z oczu.
Pieniądze ze spadku, które przetrwonił, wywołały coś w rodzaju litości. Tego było już za wiele. Bieda stawiała go jak gdyby wyżej, a stracone pieniądze jak gdyby poniżyły.
W niższych domach, gdyby próbował schodzić z powrotem w dół, czego nie próbował, było jeszcze gorzej, jeszcze nudniej, domy podniosły swój poziom do stopnia wszechpatriotyzmu. Rozeszła się wiadomość o wykryciu grupy przestępców politycznych. Trwało śledztwo, dla dobra nie podano nazwisk oskarżonych, tylko imiona i litery nazwisk, ale nudziarstwa i tanich wzruszeń ogólnopaństwowych przybyło.
Napatoczył się Wereszczyński, to było jedyne określenie, napatoczył się i był przerażony; co znowu? Nie dość, że zbańczył, że zmarnował temat na przyjęciu, że stchórzył, czy co tam ze sobą zrobił? — jeszcze teraz, w pierwszej chwili spotkania, tak jakby chciał mieć żal — on także — do tego więc dochodziło — lecz o co? Na wszystkie jego nerwowe pytania szkoda było czasu, żeby odpowiadać. Wereszczyńskiego ogarnęła panika z powodu tych aresztowań. Jeżeli nawet był zamachowcem, to przecież na wolności. Lecz uwaga ta, o wolności, wywołała w nim już szczyt przerażenia, tłumaczeń i próśb, żeby nie robić tego rodzaju żartów. Prawie że się przeżegnał. Skarżył się, że Eliza nie odpisała na jego list z prośbą, aby bodaj wyjaśniła, komu trzeba, całą żartobliwość jego wtedy wystąpienia. Natomiast pani Angelika przyjęła go wyrozumiale i serdecznie, chociaż się nie wywdzięczył. Zapytywał, co zrobić? Czy Filip nie mógłby się tam z nim wybrać? — Tego by mi brakowało — odpowiedział Filip i chciał pożegnać. Wereszczyński ubłagał, żeby z nim porozmawiać, poszli wzdłuż kanału, pokazał miejsce swej nocnej pracy za drutami, tak jakby się z nim żegnał. Z uporem powrócił do tematu aresztowań i wyroków, mówił szeptem — jeden z oskarżonych imieniem Hieronim został skazany na śmierć przez ścięcie głowy toporem i wyrok wykonano. Usiedli na żelaznej poręczy. — Cóż ja panu poradzę — rzekł Filip. — A pan — zapytał Wereszczyński — co pan zamierza? — Za trzy dni o tej porze już mnie tu nie będzie — odpowiedział Filip, uchylił kurtki i pokazał sztylet rzeźnicki. W oczach Wereszczyńskiego wyglądało to strasznie. — I proszę mnie nie żegnać kwiatami — roześmiał się Filip — żadnych róż tym razem przyjmować się nie będzie. — Pożegnał i zniknął biedakowi z oczu.
Następnego dnia dowiedział się przypadkowo, że nie tylko ten, fatalny zresztą, występ Wereszczyńskiego poszedł w niepamięć, ale, co więcej, spotkała Wereszczyńskiego propozycja, aby objął wykłady w gimnazjum. Rzecz całą załatwił, wcale o to nie proszony, ojciec Elizy. No, pomyślał Filip, teraz poeta musi szaleć nad tysiącem skołtunionych myśli. I zapomniał o nim.
Dom Elizy opuścił ostatecznie. Pożegnanie było takie, jakie być powinno, gwałtowne, chaotyczne, szybkie i z sensem. Sens w tym, że nastąpiło. Były nawet łzy, groźby Elizy i wyrzucenie Filipa za drzwi. Stary sługa dobrowolnie odprowadził go aż do bramy i powiedział, że każda cecha Filipa jest cechą wielkiego pana. Podobno znał się na tym i Filip podał mu rękę.
Mógł teraz schodzić z powrotem po domach w dół i naprawdę śmiał się z tego w duchu. Mógł wylądować z powrotem na ławeczce w parku, jak wtedy na początku, i uszlachcić swą umiejętnością jednania rozjuszoną pokojówkę. Mógł z nią pójść nawet do hotelu, dla niego by to zrobiła, zostawiając wózek z dzieckiem pod bramą. Mógł jeszcze przestraszyć Piantę lub czymkolwiek ucieszyć tak, żeby pojechała z nim za miasto i wyjęła z kamiennej torebki ostatnie grosze, jeśli już nie ze złotej. Co jeszcze? Nie przewidywał wspomnień, cierpień, nie stać go było na to. Gdyby jeszcze znalazł się ktoś, kto by uwielbił jego cierpienie, przyjrzałby się temu cierpieniu, mając wynajętego za grosze przewodnika z latarką i w pamięci pełny tekst według banału opisów: „przed oczami zawirowała mi pustka”. Lecz wszyscy się rozbiegli. Eliza wyszła obronnie z pierwszego etapu choroby. Gdy się jej poprawiło, była nieznośna, gdy kładła się do łóżka, przysyłała do niego kartki, żeby przyszedł, ostatnia kartka była o wybitnym pogorszeniu, lecz zapomniała, że przedtem wyrzuciła go za drzwi. Jednego dnia ktoś mu powiedział, że stan jest tragiczny, drugiego dowiedział się o jej śmierci. Wieczór i noc po tej wiadomości spędził w kompletnym alkoholowym zamroczeniu, lecz wydawało mu się, że miał ochotę dojść do tego stanu. Nad ranem odnalazł go ten, kiedyś pobity, łaskawca i dobroczyńca, i nic złego już nie pamiętając odwiózł do domu. Wprowadził go na górę do mieszkania, ułożył na łóżku i powiedział ogólnie: jakże tu smutno. Potem zwróciła jego uwagę torba płócienna, którą, ratując człowieka, na wszelki wypadek przejrzał. Był w niej rewolwer, bielizna na zmianę, fotografia rodziców i książka, jedyna książka w całym domu, Brehma: „Krótki zarys historii ssaków”, z pietyzmem owinięta w bibułę. Wiedział, rozeszły się pogłoski, że Filip pracuje w rzeźni. Lecz nie wiedział, jak połączyć zabijanie zwierząt z historią ssaków, miłość z zabójstwem? Tego już jego zalękniony mózg nie przeniknął.
W dniu natężonego bólu głowy Filip pozwalał starszej pani, u której wynajmował pokój, zaparzać herbatę i opiekować się sobą. Z myślą o jak najszybszym wymówieniu tego przywileju.
Gdy minęły dwa tygodnie, wiedział, że musi brutalnie zaprzestać. Zrobił więc awanturę i unikał nocowania w domu.
Przypomniał sobie, że przewoźnik, ten, który tak się dorobił, zwłaszcza na sprzedaży willi pochodzącej ze spadku, kiedyś prosił na wszystko, aby go odwiedzić, czyniąc honor. Poszedł z myślą o zaciągnięciu pożyczki. Zapowiedziany, trafił na przyjęcie wydane na jego cześć. Jeszcze więc musiał się umęczyć, aby wytrwać, być utracjuszem, któremu przecież nic nie zaszkodziło i który opowiada przygody paryskie, tak jakby to było wczoraj, i jutro znów tam powróci. Rozejrzał się po tym dwuwymiarowym wesołym towarzystwie, wziął jednego z gości, najbardziej łakomego, na bok i powiedział w tajemnicy, że jest w przededniu drugiej willi w spadku. Z całej korzyści zobaczył, jak tamtemu duszyczka obrasta centami.
W parku szumiały pod nogami zeschłe liście. Szło się, jakby się przechodziło bród na płytkiej wodzie. Tej jesieni liści opadła niezwykła obfitość. Zdjęto tabliczki z łacińskimi nazwami krzewów, nie wiadomo dlaczego. Będzie wojna — powiedział ktoś — kiedy zaczyna się ukrywać wszystkie najprostsze znaki i zabrania się fotografować niebo.
Poszukiwał osobistej wróżby, na tak lub nie, jakiegoś zdarzenia — znaku. Nie trafiał się, aż jednemu wypadkowi przypisał znaczenie wróżebne.
Przechodził obok stadionu, rzucano dyskiem, skrajem biegła ścieżka, na ścieżce niespodziewanie ukazał się jakiś człowiek w szarym ubraniu robotnika. Dysk był w powietrzu, wszyscy zamarli. Przechodzień nie widział szybującego żelaza nad jego głową. Nie było także czasu krzyknąć, można było tylko pomyśleć: trafi w tego człowieka czy nie trafi? Głowa i krążek dysku w niewymierzalnej, ale wciąż przecież były w groźnej relacji. I wciąż nie można było wiedzieć, czy ucieczka lub cofnięcie się tego człowieka ratowałyby czy też zgubiły? Człowiek szedł spokojnie. Dysk dawno wykonał szczytowy łuk w powietrzu i spadał. Spadł! Trafił, nie trafił, nie trafił, spadł bardzo blisko, człowiek szedł dalej. I po sekundzie okazało się: trafił! Z lewej kieszeni przechodnia buchnęły kłęby dymu. Lecz nie, dysk spadając pionowo nie trafił w głowę, prześliznął się bardzo blisko, uderzył w pudełko zapałek w kieszeni i od uderzenia wybuchły. A człowiek wciąż jeszcze nie wiedząc, co się stało, gasił na sobie pożar. Ugasił i poszedł dalej.
Wykładnia wróżby mówiła, że ani tak, ani nie. Dała pośrednią nieoczekiwaną. Nikt by jej nie przewidział. Zatem znak mówił o trzecim wyjściu i był wróżbą jak gdyby pomyślną.
Wiedział, że sam siebie nie ma co żałować, ale było mu szkoda, odzywała się nutka, nienawistna nutka, auto-żalu i niezasłużonego smutku. Wiedział o tym, że niezasłużony, lecz smutek podrastał. Kierował więc nim tak, aby cokolwiek pogodniejszego uruchomić.
Zmęczonego zawsze nogi wiodły na kamienie nadbrzeżne. Stawał, stał tutaj. Za plecami — żarty na bok — wyrastała hańba. Czarny honor, rodzice w grobie i jakaś malutka dziewczynka, która, gdy miał lat pięć i był z matką na spacerze w lesie, zwanym Gajem, podała mu czerwone jabłko, bo wydał jej się głodny. Gdy jednak i to wspomnienie chciał obrócić w żarty, gdy chciał zaszydzić z samego siebie, szyderstwo nie wychodziło. Wiedział, że tylko nacisnąć, a popadnie w rozpacz.
Zawracał od rzeki i szedł w głąb portu. Najpierw patrzył, jak się kroi i dzieli słoninę na desce. Potem uratował, tak mu się wydawało, przechyloną cysternę z wodą i zwymyślał tego, który ją obsługiwał. Nastąpiła wymiana pogróżek, już myślał, że dojdzie do masakry i skończy się w szpitalu, gdy nadszedł Maksymilian, zastępca szefa: — znam go — powiedział o Filipie.
Tego dnia Filip poznał uroczyście samego szefa. Przyboczna rada zaakceptowała, zagwarantowała jego „uczciwość” i poleciła wypłatę zaliczki na ekwipunek i potrzeby związane z początkiem zawodu młodszego dozorcy. Jego funkcją miało być uwiązywanie bydła w kojcach na pokładzie. Potem uznano, że korzystniejszy będzie przy pieczętowaniu, czyli wypisywaniu numeracji na skórze. W dniu poprzedzającym wyjazd szef powiedział do Filipa:
— Pytał się ktoś o pana.
— Nikt się nie mógł pytać.
— Mówię — rzekł.
Znaczyło, że powiedział:
— Kobieta.
— Nie znam żadnych kobiet.
Szef lubił umiarkowanie, lubił to, co stanowi o niczym. Wyróżniał Filipa, podobało mu się, że Filip jest ex-frei-baronem, czyli nikim. Nie lubił wyjaśnień, „całej prawdy”, może nawet sam był płaczliwym człowiekiem, który szlocha, gdy mucha mu wpadnie do rosołu, ale inie tutaj. Miał jakąś nerwową przypadłość, która polegała na głuchym jęku, jakby zarzucał wór kamieni na plecy. Twarz jego była w stopniu zero, oczy pogrążone w nirwanie, chłopcy szanowali go za to, że zero nic nie wyraża.
Pierwszym rejsem popłynęli do naprawy kotła. Poczęstował wtedy Filipa butelką piwa, czyli nastąpiła jednostronna przyjaźń, innej szef nie uznawał.
Nirwana miała być teraz dla Filipa wszystkim, i samoobroną w niepowodzeniach, zanim jeszcze się w pełni ujawnią. Nikt chyba ze znakomitych znajomych nie potrafiłby tak szybko się spakować, pożegnać, zniknąć bez pożegnania, znaleźć się w innej postaci.
Gdy wziął zaliczkę, kupił słoik malin i przyniósł do herbaty, której pił już nie będzie. Pani była prawdziwie wzruszona jego gestem. Pod wieczór opuścił mieszkanie, bagaż miał zostawiony na mieście, u kelnerki. Której powiedział, że stryj jego uciekł od żony, z tym oto skromnym zawiniątkiem, i teraz spadł mu na głowę. Trzeba dla stryja znaleźć urząd, mieszkanie pięciopokojowe i gospodynię, a może by ona? Stryj jest spragniony miłości, serce ma złote, wiek lat pięćdziesiąt, nierób. Gdy to mówił, słyszał, co się z nim stało: bezdennie głupio bredził. Na domiar kelnerka przyjęła to serio i nie powiedziała, co się należało, że u niego to by została jak najbardziej chętnie.
Kawiarnia położona była nie tak daleko miejsca odjazdu. O zmroku poszedł w tamtą stronę, żeby spędzić czas na odosobnieniu. Po wielkim słonecznym dniu jesiennym nastał wielki chłodny wieczór. W powietrzu ukazały się drobniutkie krople deszczu i krążyły także z dołu do góry. Stanął nad wodą, w wodzie huśtały się wężyki świateł, woda była wzburzona. Ktoś pięciokrotnie zapalił i zgasił lampę w oknie na drugim brzegu, jakby dawał znaki.
Zabębnił palcami o poręcz. Usłyszał, że do bębnienia wkradł się odgłos czyichś kroków. Ktoś szedł wysokim chodnikiem wzdłuż brzegu. Kroki były drobne, przyspieszone, ze stempelkiem energii, która również może oznaczać strach. Jeśli kobieta, mogła iść jedynie blać przewlekła, którą nawet w razie czego woda nie przyjmie i wyrzuci brzuchem do góry jak zdechłą rybę. Potem kroki ucichły, znów się odezwały. Zapomniał o krokach. Wczoraj jeszcze wyłowiono tu noworodka.
Ktoś stanął w pobliżu, jakaś kobieta. Oparła się o barierę, w miejscu, gdzie woda sięga omurowania i jest tuż pod nogami. Samobójczyni?
Wydało mu się, że cień tamtej głowy odwrócił się w jego stronę. Zapalił zapałkę i spojrzał na zegarek. Miał jeszcze dość czasu, ale już teraz ruszył przed siebie wzdłuż brzegu. Szedł w stronę restauracji, był tam punkt zborny. Musiał minąć tę postać. Podchodząc stwierdził, że jest to młoda dziewczyna, ubrana w ciemno-fioletowy płaszcz, i że w ręce trzyma niewielką torbę jak do podróży i parasolkę. Samotni przyjezdni nie mogą wyglądać tak schludnie, ubrana była jak do Biarritz.
Mijając ją wąskim skrawkiem chodnika, powiedział: — przepraszam.
Odwróciła się do niego twarzą, żeby zrobić mu przejście, i także powiedziała: — przepraszam.
— Najmocniej przepraszam — przyłożył rękę do daszka czapki i poszedł dalej.
Usłyszał, że kroki ze stempelkiem poszły za nim. Przystanął, prawie biegła.
— Pan Filip Małachowski — powiedziała stwierdzając.
— O! Tak. Miałem chyba przyjemność... Małachowski. Czy pani może idzie w tamtą stronę? — pokazał sylwetkę słabo widocznej knajpy. — Czy ja naprawdę znam panią?
— Mój ojciec był pastorem. Już nie żyje.
— Bardzo pani współczuję — skłonił głowę w ciemności. — A pani jest na imię? — Znał to imię, chciał usłyszeć, gdy sama powie.
— Angelika — powiedziała z nieuzasadnioną radością, którą u końca przycięła.
— Czy pani może w tamtą stronę? — Nie wiedział, o co więcej zapytać: — Chyba nie.
— Tak.
— To prawda, nie jest bezpiecznie. Pozwoli pani?
— Bardzo proszę.
Potrzebne mi to, pomyślał, lecz wziął ją w ciemnościach pod rękę. Szła posłusznie. Dokąd? Wyjął jej z rąk torbę i parasolkę, pozwoliła.
— Pani, tak rozumiem, na chwilę, przed siebie... Spacer? Nie zapytuję.
Szli coraz dalej, aż pod oświetlone drzwi restauracji. Zatrzymała się i gestem wyraziła bezradność.
— Więc co? — zapytał. — Dokąd? A może wejdzie pani? Nie wiem.
W świetle latarni zobaczył jej bladą twarz.
— Co z panią? Wejdziemy? Bo ja muszę. A może odprowadzić do miasta? A może pani jest głodna? Nie wiem. Stało się coś pani?
Nie odpowiedziała. Automatycznie weszła z nim do środka.
— Trudno — usprawiedliwił — skoro znalazła się pani na peryferiach sama. Tu są ludzie — myślał, że bardzo się przestraszy. Lecz zamiast docenić miejsce i wejść niepozornie, nagle, już wchodząc, zebrała się w sobie i wyprostowała. Była wysoka, prawie wyniosła. Być może z niepewności.
Zagrało to fatalnie w tych okolicznościach. Przymrużyła oczy, mierząc ciemną przestrzeń. A jeszcze perfumy... Właściciel, pochylony nad kontuarem, przygładził włosy.
Tylko wejście z kokotą — co oni tam mogli wiedzieć — było mu dziś potrzebne. Lecz nie mógł jej powiedzieć: proszę się przygarbić. Albo: proszę wyglądać niepozornie.
Współtowarzysze byli już w większości, na szczęście jeszcze bez szefa i bez Maksymiliana, który, jaka by była sytuacja, zawsze miał jakąś jedną myśl, zostawioną dla siebie.
Siedzieli przy dużym stole w głębi, na chwilę zamilkli. Milczenie było krótkie, prędko odwrócili głowy i zajęli się sobą.
— Dobry wieczór — powiedział. Ktoś tam odpowiedział. Powróciły rozmowy. Myślał się do nich przysiąść.
Tymczasem poderwał się właściciel i wybiegł naprzeciw. Było to jak na złość. I jeszcze, po raz pierwszy ukłonił się nisko.
Stary kelner w podskoku, dureń nad durnie, zagrodził im drogę, kochany fachowiec, który serwetką grób otrzepie — i odciął ich od tamtego towarzystwa. Chciał jak najlepiej, oddzielając w swym mniemaniu plewę od ziarna. Zaproponował pokój trochę w głębi na tyłach, jasno oświetlony, i już tam, za szklanymi drzwiami, zapalił światła. Pokój był przeznaczony dla lepszych gości, rozmyślnie tu zabłąkanych. Tak jakby znał Filipa z tamtych dobrych czasów; chociaż nie znał.
Filip raz jeszcze chciał podejść do swoich, przywitać się i powiedzieć, co mu się zdarzyło. Opowiedzieć, że wyratował, i na dowód był jeszcze mokry, wdowę, która chciała popełnić samobójstwo. I na ucho któremuś w ich guście dodać, żeby było tragiczniej, iż wdowa jest w stanie błogosławionym. Koncept blady, lecz w taki tylko mogliby uwierzyć.
Gdy zrobił krok w ich stronę, udawali, że go nie widzą. Cofnął się więc, Angelika zdjęła płaszcz i oddała kelnerowi. Niepotrzebnie, lecz już się stało. Była w fioletowej sukni, koloru żałoby. Żałoby w spelunce powrósła i noża. Co powie Maksymilian? Zdjęła kapelusz i także oddała w ręce kelnera szerokim gestem, jakby chciała zasłonić mu oczy. Gdy Filip popatrzył na jej ręce — drżały.
Kazał iść i prowadząc ją przed sobą ruszył za kelnerem. Weszli do pokoju. Wchodząc pomyślał: takiego jak ja, gdy zabiją, mają rację. Czy bardzo będą się znęcali? Pomyślał to z jakimś przykrym uśmieszkiem. Chęć, aby rozdrażnić Maksymiliana, istniała w nim od dawna.
Martwił się trochę, czy ta znaleziona w nocy jest wystarczająco urodziwa, bo nigdy nie przyjrzał się jej twarzy. A może ma jakiś zgryz fałszywy, z górną wargą jak od fletu, albo kobiet, które całują stopy Chrystusa, jakiś przechylony dzbanuszek w oczach, co nieraz się zdarza? Przechylony, z wrodzonym skosem, jak umyślny kieliszek bez nóżki, który tylko trzymać w ręce, natychmiast wypić i jakby ustawicznie nim się bawić. Ten rodzaj objawia się najczęściej w kostiumie księżniczki. Księżniczki wśród kobiet rodzą się co druga.
Lepiej by było, gdyby podchodząc do tamtych powiedział, że odprowadza go siostra, która pracuje w szpitalu i jest tak oddana, że gdyby jechał na front, niosłaby za nim karbol.
W jasnym świetle ukazała się jej blada, dotkliwa uroda, podbita smutkiem, niczym nie podbita, licho ją wie, a może to była bardzo wielka uroda, a smutek nie był podbiciem?
— Tak bardzo chciałem poznać kogoś smutnego.
Gazowe lampy paliły się w ciepłym drżeniu i syczały białym światłem.
Rozejrzał się: na złotych tapetach było jakby słońce, cienie gałęzi i ptaki. Myśl, żeby ptaki były na ścianach, bardzo mu się podobała.
Prawdopodobnie sąd nad nim rozpoczął się w tej chwili. Powinien o czymkolwiek więcej pomyśleć.
Okna były wpółotwarte i zasłonięte od środka, można było przez nie uciec. Na ścianie wisiał obraz przedstawiający polowanie, gdy jeleń już pada na kolana.
Przyjrzał się temu obrazowi: dobrze było jeleniowi, wszyscy patrzyli na niego wzruszeni.
Jeden stół był pod białą serwetą, drugi w kącie pomocniczy. Na pomocniczym stały świeże kwiaty w wazonie także w kwiaty. Były jeszcze dwa ciężkie krzesła, do obrony, i na obrusie karta dań w półskórku, ze złotą nazwą lokalu, który pod imieniem Cristal wcale nie był znany. Kelner podał tę kartę i zaraz się wycofał.
Filip spojrzał na drzwi, usłyszał gwar, być może Maksymilian i reszta już przyszli i już się dowiedzieli. Co ja z nimi zrobię? — spojrzał na „sierotę bez ojca, która prawdopodobnie była głodna”.
— Tak, pani Angeliko, trafiła pani na dżentelmena steranego życiem. Przypomniałem sobie panią. Pani była przyjaciółką Elizy. Czy jutro pogrzeb?
— Będzie pan, mam nadzieję.
— Co do nadziei, to się pani myli. Nie lubię tego.
— Ja, oczywiście, będę.
— Też nie wiadomo.
— Pan będzie.
Co ona mówi?
— Jeżeli pani niczego się nie boi, to siadajmy.
Pomyślał, że jeśli ma ona trochę rozsądku, to powinna zdać sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie w tej chwili jemu grozi, i powstrzymywać go. Ale działo się inaczej. Nie zapytał, dokąd tak szła w nocy, bo obawiał się jakiegoś ciężaru, który na niego spadnie. Zazwyczaj tylko zapytać i usłyszeć, potem już się jest w niewoli cudzego nieszczęścia, któremu ani pomóc, ani pominąć. Najlepiej mieć własne duże. Ten jej brak rozsądku i ten jej smutek, te zdanka wyjęte z zielnika i ta jej wyniosła postawa w spelunce mogły być sobie.
Angelika podeszła do krzesła i usiadła. Zobaczył jej miłe zdumienie, że naprzeciw ukazało się lustro. Na lustrze wyryte były jakieś słowa, których z tej odległości nie odczytał. Wziął kartę, otwarł, spojrzał i podał Angelice.
— Nie, nie jestem głodna.
— Inaczej tu nie można — wziął kartę z jej rąk.
Zbliżył się kelner.
— Więc co? — zapytał spokojnie Filip — co pan o tym myśli? — wskazał na kartę: — baranina z czosnkiem — spojrzał na Angelikę.
Nie ukrywając, kelner objawił płynące z troski wielkie, choć i dyskretne zakłopotanie nad tym nietaktownym zamówieniem.
— I portwein — dodał Filip — poza tym... no co? — idąc wzrokiem z góry na dół na chybi, trafi wymienił kilka zakąsek. — Pani nie jest głodna, a ja się zgodzę na wszystko. Już mała korekta, portwein proszę zmienić na okowitę i trochę wody, resztę sam pan wybierze i postawi wspaniale przed nami.
Kelner obrócił szybko, przyniósł kanapki i wódkę, napełnił kieliszki i wyszedł. Filip od razu wypił i wskazał na kieliszek przed Angeliką. Wzięła w palce:
— Muszę?
— Nie musi pani.
Wypiła.
— Jesteśmy dobrymi albo złymi znajomymi. Wyjeżdżam, jest mi bardzo miło. — Chciał powiedzieć: miło mi pożegnać świat w pani osobie, ale jakże by to zabrzmiało. — Tak jakby pani jedna chciała mnie odprowadzić. — Napełnił kieliszki, ten i tamten.
— Gdybym powiedziała... Lecz i tak w końcu powiem.
— No, właśnie. A musi pani mówić?
Spostrzegł, że odezwał się niegrzecznie.
— Może trochę potem.
— Najlepiej potem.
— Wolałabym teraz.
— No co — rzekł z nagłą złością — chciała pani popełnić samobójstwo? Przeskoczyć barierkę.
— Nie. Nie zrobię tego nigdy i przenigdy! — odpowiedziała, jakby ją namawiał, a ona odrzuciła. — Czekałam na pana dwie godziny.
— Pani sobie żartuje. I po co?
— Pan się zaciągnął do pracy. A ja do tego nie dopuszczę.
— No, proszę. Nareszcie ktoś serio. Ma pani pewno dla mnie jakąś błyszczącą propozycję.
Ktoś zapukał do drzwi, wszedł niewielki chłopiec, najmłodszy z zespołu szefa, zbliżył się do Filipa i chciał coś powiedzieć:
— Jestem przysłany — wystękał — szef prosi na chwilę.
— Szef? Siądź z nami.
— Nie mogę. Czas jest. Szef prosi. Panie Małachowski, ja nie mogę — cofał się do drzwi plecami i nagle wyszedł.
— Widziała pani tego patałacha? — roześmiał się Filip. — Przysłali najmłodszego i kazali, żeby był delikatny. Mój szef mnie uwielbia.
— Czy naprawdę? — patrzyła na drzwi.
— Zaraz go tu poproszę. Przyjdzie. Trochę tylko cierpliwości dla tego typa, bo mało mówi. Pozwoli pani? Wypijemy i dobranoc. Dogadza to pani?
Wszedł kelner i wniósł tacę.
— Wreszcie — rzekł Filip. — Proszę ustawić to wszystko na stole. Na wszelki wypadek rachunek. Pełny rachunek za sam widok.
Kelner zaczął zdejmować z tacy to, co przyniósł, i troskliwie układać na obrusie. Robił to z uczuciem, musiał tam czegoś nasłuchać się na pierwszej sali, lecz przetłumaczył to sobie na swój język.
— Pan Małachowski — nachylił się — prawda? Słyszałem o panu. Pierwszy raz widzę, ale słyszałem — uniósł ze smutkiem brwi. — Nasz lokal przeżył upadek cesarstwa. Bywali tu panowie. Pan nie wierzy?
Filip nie zapytał, jakiego cesarstwa? Ze szczęścia czy ze strachu kelner był podpity. Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz spojrzał na drzwi.
Wszedł Maksymilian, Filip wstał, Angelika zerwała się z krzesła i stanęła obok Filipa, chwytając go za rękę. Maksymilian wchodząc potrącił skrzydło szklanych drzwi i skrzydło zabrzęczało. Głowę miał wciśniętą w ramiona, jasne spojrzenie oczu, bardzo jasne, podchodził bardzo szybko i już był.
Złapał Filipa za rękę i oderwał od Angeliki.
Filip przeskoczył w jego ręce jak piłeczka.
— Najmocniej panią przepraszam — powiedział Maksymilian. — Na chwilę — puścił Filipa wolno. — Ten pan pójdzie ze mną.
Zanim zdążyła się odezwać, Filip nie opierając się wyszedł.
Angelika chciała pójść za nim, zagrodził jej drogę kelner.
— Co to znaczy — krzyknęła. Lecz nie dał się odpędzić.
— Ja nie wiem, ja nie wiem — powtarzał w kółko i błagał Angelikę, aby pozostała.
Rzeczywiście Filip prawie natychmiast wrócił. Wszedł szybko i cicho przez nie domknięte drzwi. Kelner, jakby nigdy nic, wręczył mu gotowy już rachunek. Filip odwrócił się do Angeliki plecami, sięgnął do kieszeni, jakoś nadmiernie posłusznie przyjął rachunek z rąk kelnera i nachylając się nad swą dłonią zapłacił.
Wrócił do stołu. Siadł wyprostowany i wskazał Angelice, aby także zajęła swe miejsce.
— Oni jeszcze nie jadą — rzekł przez ściśnięte zęby. — Możemy tu jeszcze zostać — spojrzał Angelice prosto w oczy i w jego oczach coś jakby błysnęło, iskierka, śmieszek, urywek szlochu.
Dostrzegła, że dolną wargę miał rozciętą. Sączyła się z niej wąska strużka krwi. Krzyknęła, ale natychmiast ją powstrzymał, chwytając za obie ręce:
— Spokój — syknął. — Nic takiego.
Kelner chował już do kieszeni kelnerski pugilares.
— O czym to ja mówiłem — rzekł głośno Filip.
Brzęknęła szyba, po raz drugi wszedł Maksymilian, mijając się z czmychającym kelnerem.
Skinął na Filipa z uśmiechem:
— Momencik.
Filip wstał i jak zaczarowany ruszył do drzwi. Rzuciła się za nim Angelika. Maksymilian powstrzymał ją ręką:
— My tylko dwa słowa.
— Nie! — krzyknęła.
— Cisza — powiedział z uśmiechem. — Dwa ostatnie słowa.
Filip patrzył na Maksymiliana z determinacją.
— Nie — powiedziała spokojnie Angelika.
— Pani się wtrąca — rzekł Maksymilian. — Pani usiądzie. Zaraz tu będzie z powrotem — rozdzielił ich, zachowując twarz spokojną, a nawet w oczach miał ogniki wesołości.
— Max — rzekł Filip z zaciętymi zębami, przykładając odruchowo dłoń do wargi. — Angeliko — poprawił się — zaraz tu wrócę — i nagle chwycił ją za rękę. Chwycił kurczowo i opuścił głowę, na nikogo nie patrząc.
Maksymilian jak gdyby z jakąś bardzo ostrą decyzją odwrócił się i wyszedł.
Filip milczał. Głowę skierował ku oknu, krew z wargi spływała mu przez grdykę już pod kołnierzyk. Angelika patrzyła przed siebie i niezupełnie na Filipa.
— To, co tu się stało, jest tajemnicą — powiedziała. — Na zawsze tajemnicą. Przysięgam to tobie. Przysięgam, że cię nigdy nie opuszczę. Krok za krokiem... — Chciała coś więcej, lecz nie powiedziała.
Filip milczał, chciał podejść do stołu, ale się zatrzymał, tak jakby oddalił się od Angeliki i znów przybliżył. Nic nie mówił. Wyjęła chusteczkę i dała mu do ręki, żeby zatamował krew. Oddał jej chusteczkę:
— To ty. Ja nie widzę.
— Trzeba to przepłukać alkoholem — spojrzała na stół.
— Alkoholem — powiedział. — Tak, tak.
Podeszli do stołu. Po chwili milczenia, nie patrząc na siebie, usiedli na swych miejscach. Filip wstał:
— Idziemy. Idziemy stąd.
— Poczekaj — rzekła. Prawą ręką objęła przegub swej lewej ręki. — Poczekaj — podeszła do lustra, lecz zamiast poprawić włosy, stała przed nim i nawet na siebie nie patrzyła. Głowę miała opuszczoną. Widział jej plecy i czekał.
— Małą chwilę, Filip — powiedziała cicho — coś ci powiem... Muszę coś ci powiedzieć... — nagle odwróciła się i ukazała twarz bardzo smutną, patrzyła prosto w oczy, podeszła do Filipa i powiedziała dobitnie — nic ci nie powiem.
— Wiem — rzekł pośpiesznie. — Kochasz mnie.
Wtedy odwróciła się od niego i zaczęła płakać. Nagle poderwał ją płacz krótki, ostry, z nagłym ucięciem. Otarła twarz rękami niedbale, spojrzała wokoło przytomnie, wzięła wszystkie swoje drobiazgi.
— Dlaczego ty płaczesz? — chciał zapytać. — Miałaś nigdy nie płakać — był zdumiony, prawie jak wybrykiem.
Lecz już go zabrała, wychodziła, w ręce trzymała zdjętą złotą bransoletę.
— Ale dlaczego ty płaczesz? — zapytał, biorąc ją pod rękę. — Jeżeli ty...
— Nigdy nie będę płakała — powiedziała. — Skłamać mogę tylko jeden raz, jedyny. Czy godzisz się na to?
— Na wszystko się godzę. Uważasz mnie za bałwana, a ja nie jestem. Nie jestem bałwanem.
Roześmiała się, najpierw posępnie. W następnym uśmiechu, który podbił pierwszy, rozstąpiła się jej twarz, rozjaśniła w nagłej zmianie i szerokości. Uczciwość w tym była taka, jak uczciwe jest dziecko. Między płaczem i śmiechem, przekorą a rzuceniem się w objęcia.
W pierwszej sali było ciemnawo, gwarno jakby nigdy nic, nikt prawie nie spojrzał na wchodzących. Leżały torby podróżne, rzucone w jedno miejsce. Przy stolikach siedzieli spokojni ludzie, szef nie w tym miejscu, co zawsze. Nie znając od razu wyczuła go Angelika. Ktoś na nią spojrzał od stóp do głów, odwróciły się inne głowy. Gdy podeszła do szefa, poruszyli się wszyscy. Sekundę przedtem Filip zawahał się jakby chciał usiąść przy najbliższym stoliku, i nagle się cofnął.
— Pan jest kierownikiem? — zapytała Angelika trzymając bransoletę w ręce. — Mam do pana krótką prośbę.
Szef nie wstał, ale uprzejmie podniósł głowę.
— Mam prośbę do pana — wyciągnęła rękę. Wstał i podał rękę. — Panowie się spieszą, więc krótko, jeśli pan pozwoli — popatrzyła na niego, trzymając głowę prosto. — Ten człowiek jest chory — powiedziała dość głośno. Słyszeli wszyscy. — Jest to choroba, o której ja tylko wiem...
— Jest zdrowy — przerwał szef, lecz bez jakiegokolwiek akcentu.
— Wiem, co mówię do pana — powiedziała urażonym tonem i cofnęła rękę z bransoletą.
— Co to? — spytał wciąż stojąc, lecz już z pewnym akcentem gniewu.
— Mam prośbę — znów podjęła głosem dość twardym. — Jest chory...
Filip przesunął się ku drzwiom i chciał wyjść na zewnątrz, lecz ktoś zagrodził mu drogę. Filip wdał się z nim w rozmowę. Jakby o nic tu nie szło.
— Dobrze, i co z tego? — zapytał szef.
— To z tego — rzekła z lekkim przedrzeźnieniem, choć nic nie traciła ze spokoju — że proszę o rozliczenie.
— Będzie rozliczenie — powiedział szef, jęknął i usiadł z worem kamieni na plecach.
Filip, wyłączony, rozmawiał na boku prawie już ze śmiechem.
— Słucham panią — rzekł szef ze swego miejsca, jakby nagle zrozumiał zamiar Angeliki i zgodził się na rozrachunek.
Filip podszedł kilka kroków i oświadczył z pewnej odległości, że wszystkie pieniądze, oczywiście, jest to całkowite głupstwo, zwróci w ciągu tygodnia i daje na to, rzecz jasna, słowo. Chce tylko wiedzieć, kto go uderzył?
— Ja uderzyłem — powiedział Maksymilian.
— A kto nie uwierzy — zapytał Filip — że oddam?
Nikt się nie odezwał.
— Pan mnie słucha? — zapytała Angelika i zbliżyła się do szefa z wyłożoną na dłoni bransoletą. — Kończmy — rzekła stanowczo — oto zastaw. Wszystko, co mogę panu oddać. Jest to prezent dla pana — uśmiechnęła się, podeszła jak najbliżej, niosąc bransoletę aż przed jego oczy.
Krótkim uderzeniem od spodu wytrącił jej z rąk. Spadła na podłogę. Tuż obok Angeliki ukazał się Maksymilian. Podniósł bransoletę. Za Maksymilianem ukazał się Filip. Był bardzo blady, twarz miał wyraźnie skrwawioną, podszedł z jakimś latającym śmieszkiem. Maksymilian oddał bransoletę Angelice. Szef chciał coś powiedzieć, zaciął się i znów jęknął. Angelika pohamowała gniew.
— Madame — powiedział Maksymilian: — rzeczywiście kończmy.
Szef złapał oddech:
— Tak, madame — powtórzył za Maksymilianem — rzeczywiście, nie sprzedaję ludzi.
Powiedział to zupełnie poważnie, jak gdyby ze wzruszeniem.
— Za dohrą cenę też nie — powiedział Maksymilian, który był kulturalniejszy. — Zaliczka nie jest warta jednej setnej tego, co pani ma w ręce.
Angelika tłumiła gniew, pilnowała oczami Filipa. Strach ją obleciał, czy obłąkany Filip, niewątpliwie w stanie chorobliwym, także się od niej nie odwróci. Wszystko było możliwe. Był bałwanem? Czy też ze strachu uciekł w bałwaństwo?
— Pan go kupił? — zapytała ustawiając się tak, aby mieć Filipa na oku, bo za jej plecami zaczęły się toczyć rozmowy prawie wesołe i przyłączyło się do nich już kilku. Ton rozmowy wydał jej się szyderczy. Słyszała głos Filipa, który plótł coś i nadrabiał miną.
— Jest naszym człowiekiem — odpowiedział Maksymilian. — Ma zobowiązania. Wypełni albo nie wypełni. Jak szef pozwoli.
— Pozwala pan? — zapytał Filip i stanął przed szefem.
Szef przez chwilę milczał, podniósł się ciężko, Filip podszedł jeszcze bliżej, z uśmiechem pełnym naiwnej ufności, szef uderzył go błyskawicznie w twarz, z jednej i w odwrocie dłoni z drugiej strony. Głowa jak piłeczka poleciałaby precz, gdyby nie to drugie uderzenie, jakże fizycznie zbawienne. — No, idź — powiedział dobrotliwie — jesteś wolny.
Na twarzy szefa ukazał się uśmiech. Nie śmiał się nigdy. Uśmiech był dziwny, nie mógł oznaczać niczego złego. Cios dopiero docierał do świadomości Filipa.
Gdy oprzytomniał, twarzy szefa nie było już przed nim. Nie było nikogo. Angelika wyprowadzała go przez drzwi lokalu. Może jej się wydawało, lecz kelner kłaniał się w głębi. Po rękach Angeliki spadały krople krwi z ponownie rozbitej twarzy Filipa.
Nie chciała na nią spojrzeć. Trzymała go mocno pod ramię, szedł jak ślepiec, padał deszcz. Zapomniała parasolki, nie można było wracać.
— Angeliko — wyjąkał dotykając palcami swej twarzy — to wszystko było straszne.
— Nie było to najpiękniejsze — wcale go nie pocieszyła. — Wytrzyj twarz. — Ale zaraz znów wzięła go pod rękę, bo się zachwiał.
Przeszli tak kilkaset metrów w ciemności.
— Słuchaj — powiedziała — musimy się gdzieś podziać. Ja także straciłam dom.
— Tak, tak — przystanął — jest to racja — i uściskał ją z całej siły przy jakimś mokrym pniu drzewa, na który trafiły jej plecy. Stał tak długą chwilę z odwróconą głową, oświetlony od dołu poruszającą się i bełkoczącą falą.
Nagle zaczął przychodzić do siebie, dość szybko, skokami. Kryzys jak gdyby mijał.
— Co? — zapytał jeszcze bez sensu.
Jeszcze raz uścisnął Angelikę.
— Ten worek — powiedział — wrzucę do wody.
— Nie, nie, mogą być w nim rzeczy potrzebne.
— Racja, mam w nim rewolwer, jakieś fotografie, co jeszcze?...
— Rewolwer wrzuć.
— O nie! — spojrzał na nią jeszcze przytomniej.
Spieszyła się, aby być jak najdalej od poprzedniego miejsca. Niepokoiła się, gdy Filip przystawał. Rozglądał się, marudził, myślał o czymś. Raz nawet roześmiał się sam do siebie.
— Musisz się umyć.
Zgodził się na to. Zeszli najbliższymi schodkami nad samą wodę.
Kazała klęknąć. Umyła mu twarz i kazała trzymać chusteczkę przy wardze. Był posłuszny. Ale już w trakcie opatrywania skaleczonej twarzy zaczął niebezpiecznie ożywiać się, prawie błaznować, mówiąc, że koniecznie musi się wykąpać. Nie wiedziała, jak przeciwdziałać. Rozebrał się na jej oczach, niewiele miał na sobie. Żeby się z nim nie szamotać, pozwoliła. Skoczył do wody. Zaczął odpływać. Próbowała go odwieść, odwołać, nie reagował, odpowiadał głupimi okrzykami. Chwilami znikał w ciemności, płynął po ciemku, ukazywał się w coraz innym miejscu, siedziała na najniższym stopniu. Bała się, żeby odpływając nie przyszło mu do głowy jakieś głupstwo, myśl o ucieczce, nawoływała więc z fałszywą łagodnością, chwaląc jak gdyby pomysł pływania. Bała się, żeby tu kogoś nie zwabił. Padał deszcz, rozbawiony Filip odpływał coraz dalej, za jakieś potworne beczki i żelastwo. Wszystko wokoło było niejasne, czarne, lodowato zimne, deszcz się wzmagał.
Lecz nie, zawrócił wreszcie, bardzo szybko dopłynął do stopni, oparł się ramionami, lecz teraz znów chciał opowiedzieć jakieś zdarzenie z dyskiem. Dygotał, wyszedł na kamienie. Przypomniał sobie, że w worku ma jeszcze i ręcznik. Ona też miała ręcznik, wybierała — się więc naprawdę w podróż.
Lecz wycierać się, moknąc równocześnie na deszczu, było nie sposób; ubrał się mokry, dygotali z chłodu, opowiadał o tym dysku, zatrzymał się przed wejściem do peryferyjnego hoteliku i otwarł przed nią drzwi.
Paliła się jedna lampa gazowa, nikogo przy kontuarze nie było widać. Poprosił, aby poczekała na pluszowej ławce, sam poszedł w głąb i dość długo go nie było.
— Załatwiłem — wrócił — i kazałem przygotować pokój, kazałem go bardzo dobrze przygotować, usłuchali mnie tutaj i przekonałem ich tak, że tutaj zrozumieli, z kim mają do czynienia. Powiem ci teraz, że przecież nie wydałem tam w restauracji wszystkich pieniędzy ani też tym typom reszty nie myślałem zwracać. Za to séjour w hotelu będziemy mieli wspaniały. Już służba pracuje, potrząsnąłem zaspaną dziewczyną tak, że do jutra nie zmruży oka.
— Jak się to nazywa?
— Nie wiem — wyszedł na ulicę, wychylił się, wrócił i powiedział:
— Metropol.



Czy na ziemi istnieje życie?

Dziewczyna, ze świecą w lichtarzu, zeszła po schodach i poprowadziła ich z powrotem na pierwsze piętro. Pokazała drzwi, były otwarte, paliło się w piecu, okna były pootwierane. Za oknami noc, zimna, deszczowa, niebo czarne, bliskie, jakieś światła przebijały się w strugach deszczu, deszcz jesienny wywołuje z ziemi cmentarz, na przykrytym czerwoną serwetą stoliku pod oknem stała lampa naftowa o przytłumionym krwawymi irysami abażurze.
— Wciąż tu duszno — powiedział Filip — a powinno świecić tylko z pieca. Kazałem oczyścić dywany, zdjąć jeden obraz, ale wyszła pod nim inna tapeta, więc wisi. Nie mają kwiatów, za długo by trwało, gdybym wysłał dziewczynę na łąkę, wiem, że jest tu blisko ogród...
— Jak się czujesz?
— O, lepiej, dużo lepiej czuję się, nie lubię takiego pytania, ale tobie wszystko wolno. Rozlokuj się, gdzie, co jak? — zaczął biegać, rozbierać się, zrzucił marynarkę, usiadł na krześle.
— Jeśli to prawda, jestem po stronie rzeczywistości.
— Czy ty miewasz zawroty głowy? — podeszła do niego.
— Nigdy. Jeszcze mnie w życiu głowa nie bolała. Posłuchaj lepiej, biją dzwony.
— Nie słyszę żadnych dzwonów.
— Nie słyszysz. Ale huknęło — roześmiał się patrząc w stronę drzwiczek pieca z ogniem, zerwał się z krzesła, wziął ją pod rękę, zrobił kilka kroków, jakby zamierzał spacerować: — Głupio huknęło. Tym się martwię. Zrobiłem się sentymentalny — zatrzymał ją przy piecu. — Idziesz tak, idziesz, stań wreszcie.
Deszcz lał wielkimi strugami, pruł dachy, spadał po murach i szybach, zacinał do środka. Światła okienek z naprzeciw rozpłynęły się i zniknęły.
— A my — powiedział — my jesteśmy tutaj. W kojcu. Jakby rzeczywiście podróże odbywały kury. Może zajrzymy?
— Dokąd?
— Do szafy.
Angelika stała pośrodku dywanu, wciąż w płaszczu, płaszcz ociekał złotymi kroplami deszczu w świetle drżącej w powiewie lampy.
— Wisi tam parasol — powiedział.
Otwarł szafę i rzeczywiście wyjął parasol. Wielki jak pastorał, z monogramem na obrączce.
— Jest gdzieś zmartwienie: taki parasol!
Czekała, że otworzy. Rzeczywiście, otwarł, parasol był olbrzymi, złoto-czarny jak monstre-nietoperz. Nie wiedział, co z nim zrobić, zamknął, zawiesił na krześle.
Zdjął i schował do szafy.
— Pamiętasz, jak urwałaś mi rękaw? — wyciągnął jakąś szufladę: — A tu są przygotowane nici dla podróżnych. Białe, czarne i szare. Jest igła i naparstek.
Wziął Angelikę pod rękę, poprowadził wkoło po dywanie, przystanął:
— Podałem do księgi przyjęć, że kupiec zbożowy podróżuje z żoną — usiadł na dywanie. Stanęła obok niego.
Wiatr dostawał się przez firanki i zaczął kołysać płomieniem lampy, chwiał światłem, zdawało się tak przygasać, że nagle zgaśnie.
Przeleciał krótki tok rozmowy. Wszystko dyskretnie przemilczano. Padło wreszcie: Eliza: urocza: nieszczęście.
„Nic tak w życiu nie dokuczy jak niewinny urok.”
Urok. Ci, którzy odeszli. I są jeszcze. Co o nich powiedzieć, żeby nie obrazić następnych? Wszystkich kobiet.
Trzeba było ratować lampę, filowała, bardzo szybko znalazła się przy niej Angelika.
— To się mówi — zapytał: — objaśnić knot czy knota objaśnić?
Wróciła na swe poprzednie miejsce.
— Ty się nie bój — powiedziała. — Choroba przychodzi, gdy się o niej myśli. Jest i odwrotnie.
— Co?! — wstał. — Jaka choroba? Z kim ty rozmawiałaś?
— Z nikim. Kto chce, może zwyciężyć.
Przybliżył oczy do jej oczu, cień spod jej rzęs patrzył mądrze. W napięciu. Pod lewym okiem widniał jaśniejący punkcik. Pył czy też cecha skóry? Okruszyna pudru, gipsu. Jakiś nalot z powietrza? Powierzchnia skóry miała lekką wypukłość, pyłek świecił i nie mogła wiedzieć o tym nerwowym świeceniu.
Ugięła się, on także, pod nimi był dywanik, uklękli. — O nie — rzekła — nie będę się upierała. — Patrzyła przytomnie, wewnętrzne uniesienie wypełniało rysy jej twarzy, gładkie, porcelanowo gładkie. Dobrze zamknięte wargi także były gładkie. Odezwało się w nich nieuchwytne pulsowanie. Gdyby była chłopcem, kolegą — pomyślał. Czy ona to powiedziała? Nie otwierając ust. Samym pulsowaniem? Czy on to pomyślał?
Położyła mu rękę na ramieniu. Twarz jej zniknęła. Okrągłe ucho wysypało się spod miałkich włosów. Przytrzymał ją za ucho, bo jak gdyby straciła równowagę. Dotykał jej kolanami. Podniósł jej twarz. — Gdybyś była — powiedział — przyjacielem.
Gdy podnosił jej twarz, powiedział: — no nie, no nie — i ustawił ją przed sobą jak wizerunek. Zwiększając odległość. Wstała, podźwignęła się i ciężko wstała. Poszedł za nią, usiedli przy stoliku. Miał wielką ochotę na radosną wściekłość, wybuch, albo uderzyć kogoś. Tyle jest spraw...
Dostrzegł, że dusi się czymś. W gardle. Należało jej pomóc. Pomóc. Wzięły ją ognie, różowość twarzy, zgrubienie szyi, przyciętej brzegiem białej koronki.
Wykonała gest palcami, jakby chciała się uwolnić od tego ucisku.
— Wybacz — wziął ją za rękę, zdjął płaszcz. — Jestem gorszy, gorszy, na pewno gorszy od ciebie — odskoczył od stolika, znalazł się przy drzwiach. Patrzyła na niego promienną twarzą, wyprostowana. — Dobroć jest większa — mówił — niż cokolwiek na świecie można sobie wyobrazić. Największa! Nie ma niczego większego. — Zmarszczona firaneczka na szybie otwartego okna drżała na deszczu. Na serwecie stała pękata lampa naftowa i paliła się nafcianym oddechem posługaczki, która paluchami jak oskrobana marchew zapaliła ją na żądanie.
Angelika wstała, ręce jej były przy niej, podeszła o krok, była wysoka, jeszcze wyższa, Filip czuł pod łopatkami klamkę drzwi. Angelika zrobiła kilka kroków, jakby chciała stąd wyjść, wpijała w niego oczy. Oczy zaczęły się chmurzyć. Filip zagradzał drogę, wbijał plecy w klamkę. Nagle Angelika utraciła pion i obsunęła się na dywanik.
— Żeby nie wiem co — mówił Filip, nie ruszając się z miejsca, a nawet jeszcze mocniej przyciskając się do drzwi — żeby nie wiem co się zdarzyło, zawsze będę przy tobie. Pamiętaj! Zawsze, zawsze i w najgorszym. Będę pamiętał tę chwilę, godzinę — podszedł — i ciebie, która możesz być kiedyś... nieszczęśliwa. Bardzo nieszczęśliwa. A ja będę przy tobie. Wtedy przypomnij! Gdybym chciał zapomnieć. Powołaj się na to, na co trzeba się powoływać. Mogę być kiedy wściekły i niesprawiedliwy. Jedno słowo z tej godziny ma znaczenie do samego końca. Przysięgam!
Słyszał ten nieprawdopodobny patos, i nic więcej, chciał go powtórzyć. Podał jej rękę, podniósł z dywanu. Zachwiała się, podtrzymał ją drugą ręką. W uścisku była mocna. Mimo woli siła odbija się od drugiej siły jak światło. Zobaczył jej dłoń, ta jedna nie straciła przytomności i odchylała się poziomo, jak skrzydło. Znów usiedli na dywaniku. Dotknęła go najpierw skrzydłem.
Kiedy patrzył na jej twarz, oczy miała zamknięte, pochyliła się do przodu, spadała mu w rękach, ciążyła sama sobie. — Szkoda, szkoda — mówił — należało porozmawiać, należałoby wszystko, wszystko to, co jest, powiedzieć...
Nagle przebudziła się, wzięła go za rękę, wstała, kazała iść, zaczęli spacerować wokoło. Promienisty uśmiech, prawie łajdacki, rozjaśniał jej twarz. Jak pod piosenkę na łące, piosenkę do koszenia nogami trawy, rozdeptywania złotych robaków. — Gdybyś ty była. Trudno. I tak, gdybyś była. Zakochałbym się w tobie.
— Wiesz — powiedział, gdy za chwilę usiedli na brzegu łóżka — wiesz — rozpakowywał ją z mokrego od deszczu ubrania. Przyłączyły się jej ręce. Zdjął bucik. Był ciepły. Przymierzył, rzucił w stronę okna i jednym strzałem zgasił lampę. Stłukł porcelanę w okruchy. Zrobiło się czarno.
— Wiesz — ciągnął swe zdanie, które w każdym słowie uchodziło w powietrze i traciło jasność — potem są tacy, którzy gryzą się w język. Nie dopowiadaj. Strach, przed czym? Jedyna wielka i czysta przyjaźń. Zrozumiesz w dniu mojej śmierci.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.