Przejdź do zawartości

Widmo (Bourget, 1901)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Widmo
Data wyd. 1901
Druk A.T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. Le Fantôme
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
CZŁOWIEK Z PRZESZŁOŚCI.

Tego ranka — jednego z pierwszych miesiąca maja r. 1895 — p. Filip d’Andiguier, słynny zbieracz, „le d’Andiguier des tarots”, jak go nazywają w kółku wtajemniczonych, a to z powodu przepysznego okazu kart tarokowych — jaki posiada w swojem muzeum, przechadzał się wszerz i wzdłuż po wielkiej sali, służącej za galeryę temu muzeum, trawiony wielkim niepokojem. Koledzy jego, jak on maniacy quatrocentyści, zdumieliby się wielce, gdyby mogli go widzieć tak chodzącego i wiedzieć istotną przyczynę tej gorączki oczekiwania.
Starzec — p. d’Andiguier, urodzony r. 1831, liczył wówczas sześćdziesiąt trzy lata z górą — miał dokoła siebie najbardziej kojące i pochłaniające otoczenie przedmiotów pięknych, jakiem kiedykolwiek napawały się oczy, nasycały myśli mędrca, rozczarowanego życiem i zdecydowanego brać w niem udział o tyle, o ile zostało uszlachetnione i oczyszczone przez sztukę. Trzy wysokie okna wielkiego pokoju wychodziły na ogród prywatny, który łączył się znów z innym ogrodem, tak, że w dali ciągnęły się głębie zielone istotnego parku, skąpane w słońcu, poruszane łagodnym powiewem i zaludnione w tej godzinie i o tej porze roku radosnemi okrzykami ptactwa. Nieliczne bardzo dzielnice przedmieścia Saint-Germain, które oszczędził wandalizm, przeprowadzający coraz to no: we ulice, miewają takie zacisza prowincyonalne, pełne poezyi, tembardziej ujmującej, że gwar miasta stanowi niby odległą zapowiedź, grożącą tej ciszy.
Zbieracz wybrał na pomieszczenie swych skarbów drugie piętro domu z XVIII wieku, położonego w głębi dziedzińca, na krańcu ulicy de la Chaise, który dotyka do legendowej Abbaye-au-Bois, tajemniczej pamięci. Zdaje się, że dokoła tego starożytnego klasztoru, w którym przegawędził tyle godzin sędziwy Chateaubriand, unosi się jakby atmosfera czasów minionych. Ale, czyż najdrobniejsze przedmioty w sali, gdzie p. d’Andiguier chodził nerwowym krokiem, nie świadczyły o miłości, uwielbieniu i fanatyzmie przeszłości, i to przeszłości daleko jeszcze odleglejszej? W tem muzeum, surowem dlatego, że takiem wyłącznem, nie było jednej drobnostki, któraby nie miała blizko czterech wieków i nie pochodziła z Włoch, począwszy od dwóch gobelinów florenckich, wykonanych według rysunków Filipina Lippi’ego, do kazalnic kościelnych, ustawionych rzędem, a ozdobionych różnokolorowem fornirowaniem, godnem wrót chóru kościoła św. Piotra w Perugii. Co to za arcydzieła sztuki, która powinnaby być pospolita, a którą geniusz XV-go wieku podniósł i uszlachetnił, jak zresztą wszystko! A jakie arcydzieła sztuki spoczywały w witrynie środkowej: dzbanki i rękojeści szpad, relikwiarze i pastorały, kielichy i czarki, tu fermoar pluwiału ze spisem | Pollajuoli’ch, tam koncha oprawna w srebro złocone, w stylu wielkiego klejnotu Windsorskiego!
Skoro rozmiłowany posiadacz tych cudów nie obdarzał ich nawet jednem spojrzeniem śród wesołego blasku tego pięknego poranku, rozdrażnienie jego i niepokój musiały być bardzo silne. Nie spoglądał również na przepyszną seryę kart tarokowych, o których wspomniałem — dwadzieścia siedem z siedemdziesięciu ośmiu całej talii — a które rozłożone pod szkłem na pulpicie ruchomym, jaśniały kolorowanemi obrazkami, przypisywanemi przez samego Morelli’ego Ambrożemu de Predis’owi, ulubionemu artyście Ludovica il Moro. W tej swojej wędrówce wzdłuż i wszerz, p. d’Andiguier mijał również obojętnie ulubione swoje okazy: profil kobiety Pisanella, szkatułkę, na której wyobrażone były z największą fantazyą toskańską: sceny komiczne z czwartej noweli dziewiątego dnia „Dekamerona” — obraz ołtarzowy Ferrarisa Cossy — wysoki krucyfiks ze złota i srebra, cyzelowany prawdo podobnie w warsztacie Verocchia! Pośród tylu bogactw, z których każde wywoływało w dyletancie takie silne wrażenie odkrycia i pragnienia, poszukiwania i zdobyczy, istniało dla p. d’Andiguier’a jedno tylko: zegar w kształcie monstracyi, służący do wskazywania godzin; coprawda Florentczyk, sługa pierwszych Medycyuszów, który modelował figurki cokółu, nie przewidział, że po latach pięciuset, dzięki mądremu zastosowaniu sprężyn nowoczesnych, wskazówka na starożytnym cyferblacie będzie jeszcze chodziła i mierzyła czas wnukom prawnuków jego współczesnych.
Wskazówka posuwała się tym niewidzialnym i niepowstrzymanym biegiem, który za lat kilka jeszcze odbierze i ten zegar i te obrazy i te rzeźby i te wyroby złotnicze obecnemu ich właścicielowi, podobnie jak je odebrał innym. Ale odgłos wahadła nie poddawał bynajmniej starcowi tej filozoficznej refleksyi nad upływem dni. Wskazówka minęła w tej chwili pół do dziewiątej, a pan d’Andiguier oczekiwał o godzinie dziesiątej z gorączkową niecierpliwością kogoś, który nie był ani antykwaryuszem posiadaczem jednej z 51 kart tarokowych, pozostałych z talii Ambrogia, ani erudytą, zdolnym dokładnie poświadczyć autentyczność krucyfiksu Verocchia. Nie. Wizyta, rozdrażniająca do tego stopnia zbieracza, nie miała żadnego związku ze skarbami sztuki, które jedynie, jak się zdawało, wywierały na nim wrażenie. Chodziło o — jakiż kontrast z rozproszonemi wszędzie, na sztalugach, na ścianach, bogactwami — najpowszedniejszą, najbardziej mieszczańską przygodę, jaka może się zdarzyć w otoczeniu starego Paryżanina: odgadnięte nieporozumienie między małżeństwem, które obchodziło blizko p. d’Andiguier’a, bo znał młodą kobietę dzieckiem. Owa młoda kobieta, zamężna od roku przeszło, napisała mu tego ranka, że spotkało ją wielkie, straszne nieszczęście, że on jeden może jej dopomódz i uratować ją i że będzie na ulicy de la Chaise o godzinie dziesiątej. Wyrażenia listu, nierówny charakter pisma, natarczywość, z jaką Ewelina Malclerc — takie było jej nazwisko — błagała, aby ją przyjął niezwłocznie, wszystko dowodziło p. d’Andiguierowi, że pewne przeczucia, które go dręczyły co do niej, nie omyliły go, i ta myśl wystarczała, aby poruszyć do głębi tego namiętnego czciciela sztuki, któremu jego nieprzyjaciele — mamy ich zawsze — powiedzieliby chętnie, jak jakaś Niemka Heine’mu: „Pan, który kochałeś tylko kobiety rzeźbione lub malowane...”
Wiadomo co poeta odpowiedział na ten złośliwy kompliment: „Przepraszam panią, kochałem także jedną umarłą...” Tę odpowiedź, którą ironiczny autor Reisebilder wymówił prawdopodobnie tonem drwiącym i ze swym szyderczym uśmiechem, Filip d’Andiguier byłby mógł dać na własny rachunek, ale tak, jak robił wszystko, poważnie i szczerze. Ów człowiek, rozkochany w księżniczkach rzeźbionych i malowanych z XV-go wieku, pielęgnował w istotnem życiu swojem, co znaczy w życiu nieznanem nikomu, romantyczne przywiązanie, którego śmierć zabić nie zdołała. Jeżeli chodził gorączkowo po galeryi od chwili, kiedy otrzymał bilecik pani Malclerc, usiłując ruchem oszukać troskliwość, zaniepokojoną do trwogi, to dlatego, że młoda kobieta była dlań wyobrażeniem innej, która znikła przed laty dziesięciu, śród okoliczności tragicznych, a której wspomnienia nie zatarły w nim ani inne wzruszenia, ani nieodwołalna nieobecność, ani stępienie wrażliwości.
Ową umarłą, która pozostała taką żywą w tem sercu męzkiem, była — każdy domyślił się odrazu — matka Eweliny. Śpieszmy objaśnić, aby nadać tej szlachetnej wierności i mężczyzny — istotnie godnego nazywać się jak bohater pięknej książki „Człowiekiem z przeszłości” — właściwy jej charakter, wzniosły i dumny, że z tem zainteresowaniem nie łączyła się najlżejsza myśl o potajemnem ojcowstwie. Kobietę, którą p. d’Andiguier kochał w dziesięć lat po śmierci tak dalece, że mógł do tego stopnia dręczyć się możliwem nieszczęściem jej córki — miłował żywą przez lat dziesięć przeszło, lecz kochanką jego nie została. Było to niegdyś i było teraz jeszcze, jak widzimy, uczucie rzadsze, niż cenne przedmioty, śród których starzec się przechadzał, nie widząc ich — rzadsze, niż karta tarokowa, choćby malowana dla Sforzy, rzadsze, niż krucyfiks ze srebra i złota, choćby cyzelowany dla kaplicy Pysznego!
Ten romans zbieracza, którego najdespotyczniej8za z manij umysłowych powinna była zabezpieczyć od wszelkiej innej namiętności, wart byłby opowiedzenia dla tej właśnie rzadkości i osobliwości, gdyby nawet cześć p. d’Andiguiera dla pamięci matki pani Malclerc nie zniewoliła go do tak bezpośredniego wmieszania się w tragedyę małżeńską, jakiej zapowiedź przyniósł bilecik Eweliny. Zresztą, w miarę jak rozwijać się będą sceny tej tragedyi, historyk bolesnej przygody skazany zostanie na analizę takiej rozpaczliwej aberracyi moralnej, zmuszony będzie studyować i wykazywać anomalię duszy tak zbrodniczo patologiczną, że jest zupełnie wytłómaczonym, jeżeli doznaje potrzeby poprzedzenia, niby prologiem, tych scen wzruszeń karygodnych, wspomnieniem wielkiego i delikatnego uczuciu ludzkiego, choćby to wspomnienie miało się wydać niewłaściwem. Postąpi jak chirurg, który, przed wejściem do szpitala, zatrzymuje się i przypatruje świeżym kwiatom na wystawie sklepowej, jakgdyby pragnął dowieść samemu sobie, że istnieje na świecie jeszcze coś innego, oprócz ciał toczonych przez wrzody, ran cuchnących i agonij..
Oto są zatem obrazy, które wyłaniały się z przeszłości pana d’Andiguiera i stawały pomiędzy cudami muzeum, a wzrokiem jego, gdy czekał na Ewelinę Malclerc. Oto wspomnienia, które tłoczyły się dokoła niego i sprawiały, że przez te pół godziny przeżył znów w duchu przeszło dwadzieścia lat życia własnego.
Zanadto kochał jeszcze dotąd matkę umarłą, aby go nie można było ugodzić śmiertelnie przez tę córkę żywą, która za kilka chwil, wchodzące tylko do pokoju, uprzytomni mu tak bardzo nieboszczkę; niesłychanie bowiem były podobne do siebie z sylwetki, z ruchów, z twarzy. Nie od dziś to starzec obawiał się, ażeby się nie stały podobnemi również i w losie swoim, a halucynacya wsteczna wywoływała dlań z przeszłości los matki, jej przejścia, które znał, które dzielił od jesieni r. 1871, kiedy zaczęła się romantyczna miłość.
Powiedziałem już, że p. d’Andiguier, owego dnia r. 1895 miał skończonych lat sześćdziesiąt trzy. Był już zatem człowiekiem czterdziestoletnim, gdy w r. 1871 poznał matkę Eweliny. Ten wiek, w którym u większości mężczyzn życie uczuciowe się uspakaja, zaznaczył u niego zbudzenie się życia tego, a to z powodów wynikłych z bardzo wyjątkowych warunków, w jakich upłynęła jego młodość. To też wspomnienie tego spotkania pozostało w jego umyśle wyraźne i dokładne, w najdrobniejszym szczególe. Gdy myślał o Antoninie — takie było imię jego zmarłej ukochanej — widział ją zawsze taką, jaką mu się ukazała po raz pierwszy, w promienny, ciepły wieczór październikowy, śród otoczenia, trzeba to przyznać, jakby stworzonego do pobudzenia wyobraźni, a zwłaszcza wyobraźni takiego czciciela sztuki jak p. d’Andiguier, przyzwyczajony do nieustannego łączenia idei piękna z cechami charakterystycznemi krajobrazu włoskiego.
Spotkanie z młodą dziewczyną — Antonina nie była jeszcze wówczas zamężną — nastąpiło w miejscowości miłej wszystkim, którzy odbywali wędrówki po za Alpy, w willi d’Este, nad brzegiem owego jeziora Como, o toni lazurowej, uwięzionego w krętym korytarzu gór, co posłużyło za motyw do tła tylu malarzom szkoły lombardzkiej. Filip d’Andieuier zatrzymał się przypadkiem w starym pałacu, niegdyś siedlisku rozrywek, przekształconym na hotel, a zachowującym na przekór temu praktycznemu zużytkowaniu dawny urok wytworności i przepychu; tchnął nim peron tarasu, z którego prowadziły szerokie schody do jeziora, park zasiany urnami i ławkami marmurowemi, wodotryski łączące się szeregiem basenów, amfiteatralnie umieszczonych, z grotą z kamieni i muszli, malowniczą niszą, gdzie stał olbrzymi posąg, olśniewająco biały gigante, jak go nazywały dzieci miejscowe.
Turysta-zbieracz ani się domyślał, przyjeżdżając do tego zacisznego schronienia, wybranego bez żadnego powodu, jedynie skutkiem wskazówek przewodnika, że się zbliża do zwrotu we własnym losie; że nigdy już nie będzie mógł pomyśleć bez wzruszenia o tej wiosce Cernobbio, takiej cichej, w głębi swej zatoki, wtulonej w załom swego przylądka, o wielkich drzewach pomarańczowych i o palmach willi, o plusku fali na stopniach dworca, o barwie nieba takiego rozległego, takiej przezroczej jasności, o atmosferze wreszcie, o tej orzeźwiającej pieszczocie brevy, owego wiatru alpejskiego, który pod wieczór rozwłóczy po wodach ogrzanych przez słońce, chłód blizkich lodowców! Taki był daleki od myśli, że mógłby się rozkochać w tym wieku, złamany przejściami lat młodych!...
Przystanek w Cernobbio był ostatnim w podróży, przedsięwziętej po miasteczkach Toskanii i Wenecyi, celem zapomnienia smutków roku strasznego który był nim podwójnie dla p. d’Andiguier’a. Do klęski publicznej przyłączyła się klęska prywatna. Pan d’Andiguier tego samego dnia, kiedy Niemcy wkroczyli do Paryża, utracił matkę, która była przedmiotem poświęcenia i męką jego młodości. Jedno słowo streści owe długie lata czci synowskiej, która poprzedziła u tego wielkiego romantyka cześć miłosną. Pani d’Andiguier zwaryowała przed laty osiemnastu, po śmierci męża, a Filip oparł się stanowczo zamknięciu jej w zakładzie dla obłąkanych. Pielęgnował ją sam z zaparciem się siebie, pozbawiając się małżeństwa, bo nie chciał narzucić żadnej kobiecie tej straszliwej pańszczyzny; pozbawiając się bywania w świecie, z obawy pozostawienia chorej w samotności; pracując, aby znaleźć przeciwwagę dla swych smutków w obowiązkach posady — wstąpił za życia ojca do Izby obrachunkowej i pozostał w niej, z trwogi przed bezczynnością — wreszcie, pocieszając się studyami artystycznemi, manją zbierania, którą podniecał i rozgrzewał w sobie systematycznie,
Do tej namiętności artystycznej zwrócił się też teraz, aby w niej zaczerpnąć siłę do zniesienia straty, która powinna była stać się dlań wyzwoleniem; ale ześrodkował całą moc serca swego dokoła tej nieszczęśliwej matki i, zdawało mu się, że, tracąc ją, traci podstawę życia. Podróż do Włoch wyrwała go jednak z tego pognębienia. Zainteresował się odkryciem i kupnem kilku przedmiotów, godnych zająć miejsce w jego muzeum, które już wtedy, dzięki jego majątkowi i smakowi, było jednem z najcelniejszych w Paryżu. Gdy sobie wyobrażał wylądowanie swoje przed willą d’Este, widział zawsze mężczyznę w żałobie, zajętego strzeżeniem skrzyń drewnianych, w które kazał zapakować nabyte unikaty, przed brutalnem dotknięciem przewoźników. Boże! jakiż los jest dziwaczny i jakże zadziwiłby tego turystę, który wszędzie na sobie nosił piętno smutku, i na znużonych powiekach i na wybladłych ustach, w plamach czerwonych na twarzy, w siwiźnie włosów, i w plecach przygarbionych — jakże zadziwiłby go ten, kto zapowiedziałby mu, że tegoż wieczora dziecko dwudziestoletnie wejdzie do jego serca, aby go już więcej nie opuścić i że dokona tego najbanalniejszy przypadek hotelowy: sąsiedztwo pokojów, okno otwarte i chwila ciekawości!
Filip przyjechał około godziny piątej. Obiad był o siódmej. Miał zatem tyle czasu tylko, żeby otworzyć kuferek, kazać ustawić w pokoju cenne skrzynie z nabytemi skarbami i, ponieważ wysłał lokaja naprzód do Paryża, przygotować rzeczy potrzebne do ubrania; o poznaniu parku nie mogło tedy narazie być mowy. Odkładając więc pierwszą przechadzkę do dnia następnego, wysunął fotel na brzeg szerokiego balkonu kamiennego, który się ciągnął wzdłuż całego skrzydła. Łańcuchy przyczepione nizko z jednej strony do balustrady, a z drugiej do kółka żelaznego, wkręconego w murze, dzieliły ten balkon ba pojedyncze małe tarasy przed oknami. Był w tej chwili pusty, tak, że Filip mógł w zupełnej samotności rozkoszować się przecudnym krajobrazem, który się roztaczał przed nim.
Dla takich, jak on, czcicieli malarstwa, te widnokręgi włoskie mają urok podwójny: własną swoją piękność i przypomnienie widoków ukochanych już w arcydziełach starych mistrzów. Śród światła zapadającego zmierzchu, w tym cichym zakątku jeziora Como, widoczniej jeszcze objawiało się to, co stanowi odrębną poezyę jego wód, a również płócien i fresków artystów, wzrosłych nad jego brzegami: Luini’ego, Gaudenzia Ferrari’ego, Beltraffia — owa nieporównana mieszanina bogactwa i wdzięku, szlachetności i rozkoszy, zaciszności i przepychu, owo „soave austero”, o którem mówi pewien poeta.
Olbrzymi słup cienisty przecinał wodę wzdłuż. Całe wybrzeże, na którem znajdował się Filip, było już opuszczone przez słońce, gdy brzeg przeciwległy tonął jeszcze w gorącem świetle. Zdawało się, że szerokie płaskie barki, które przesuwały się z połowy przyciemnionej do jasnej, wjeżdżały nagle w aureolę i prześlizgiwały się po czarodziejskiej powierzchni ku jakiemuś zaczarowanemu wybrzeżu, gdzie malowane fasady willi promieniały pośród liści zaledwie ozłoconych przez jesień; w górze zaś linia szczytów niebotycznych odcinała się na ciemnym lazurze nieba z tą imponującą wspaniałością rysunku, która jest jakby piętnem krajobrazów włoskich. I śród tego mroku wieczornego, pomiędzy temi wodami uspokojonemi, temi zadrzewionemi stokami a tem niebem zachodu panowała cisza w całej przyrodzie — owa cisza skupiona wszechrzeczy, jaka się wytwarza w październiku, zwiastując zgon roku. Cisza ta zalewa, przejmuje, przepełnia serce tajemniczą melancholią. nawet wtedy, gdy nie mamy do smutku tych powodów, jakie miał Filip d’Andiguier.
Siedział tedy w progu balkonu, poddając się z całą swobodą wrażeniu tego rozkosznego wieczora i ulegając owemu omdleniu całej istoty, które sprawia, że stajemy się w chwilach podobnych takimi podatnymi do każdego wrażenia. Naraz szmer, pochodzący z pokoju sąsiedniego. wyrwał Filipa z owego sennego odrętwienia, w którem tak mało panujemy nad naszemi nerwami. Zaczął się jękiem stłumionym, który stawał się coraz wyraźniejszy i zakończył głośnem łkaniem, jakgdyby ktoś usiłował powstrzymać zbyt wielką zgryzotę i w końcu wybuchnął. Filip, zatopiony w marzeniu, nie słyszał, że przed chwilą drzwi pokoju sąsiedniego otworzyły się i ktoś wszedł. Ponieważ sam siedział nieruchomie i w głębi balkonu, przeto i owa osoba nie domyślała się jego obecności.
Najelementarniejsza dyskrecya nakazywała, ażeby się z tą obecnością swoją zdradzić, przez posunięcie fotela lub hałaśliwe przejście się po balkonie. Tymczasem poryw niepokonanej ciekawości zrządził, że Filip, wprost przeciwnie, nie poruszył się i nawet oddech powstrzymał. Ponieważ łkania, przerywane teraz okrzykiem: „Och! mój Boże! mój Boże!” nie ustawały, ciekawość ta wzrosła jeszcze i zniewoliła go do tego, że wstał i wyszedł na balkon. Łkania nie ustawały. Zdawało mu się, że poznaje głos kobiecy. Nigdy później nie mógł sobie wytłómaczyć jaki popęd, tak całkowicie przeciwny jego charakterowi, zniewolił go do przejścia przez łańcuch, oddzielający część balkonu, zachowaną dla jego pokoju, i przybliżenia się, ciągle na palcach, do okna pokoju, z którego wybiegała ta skarga.
Okno było nawpół otwarte i Filip mógł dojrzeć siedzącą w fotelu kobietę z głową w tył przechyloną, z rękoma wyciągniętemi na kolanach, w postawie bezbrzeżnej rozpaczy; twarz jej zalana była łzami, usta rozchylone i drżące, pierś falowała konwulsyjnie, Nieznajoma była młoda i taka piękna, że nawet naprężenie wszystkich fibrów, spowodowane wybuchem spazmatycznym, nie zdołało jej zeszpecić. Filip dostrzegł, że była blondyną, że miała oczy błękitne, których lazur pociemniał jeszcze od łez, rysy niesłychanie delikatne, cerę przezroczystą i zaróżowioną, usta nieco wydęte, zęby prześliczne, a stopy i dłonie bardzo drobne. Wzrokiem, wyrobionym na badawczej obserwacyi szczegółów, właściwym ekspertom od obrazów, dostrzegł również, nie miała ani jednego pierścionka, co ostatecznie utwierdziło go w mniemaniu, że nieznajoma jest panną.
Powróciwszy przed kilku chwilami ze spaceru, położyła na krześle przy sobie kapelusz, woalkę, parasolkę, rękawiczki i pozostała w sukni z białej serży, dosyć krótkiej, tak, że odsłaniała drobne stopy, co nadawało dziewczęciu pozór młodszy jeszcze, prawie dziecięcy. Piętno słabej, bezbronnej młodzieńczości, jakby wyciśnięte na całej postaci, potęgowało jeszcze moc cierpienia, jakie się odbijało na ładnej twarzyczce. Widok tego dziecka, zanoszącego się od płaczu, w otoczeniu przyrody, która każdym szczegółem powinna była mówić mu w tym wieku o szczęściu i nadziei, obudził w Filipie zajęcie tak żywe, że instynktownie i, zapominając, że to nieznajoma, postąpił ku niej. Teraz usłyszała go młoda dziewczyna. Zerwała się i wydała stłumiony okrzyk. Wystarczyło to, aby niedyskretny rzucił się w tył, przepraszając niezrozumiale, i z purpury wstydu na licach powrócił do swego pokoju, wstrząśnięty do głębi wzruszeniem, które zrazu, przysłuchując się, jak nieznajoma zamykała okno ręką, drżącą najwyraźniej z oburzenia — chciał przypisać tylko wyrzutom z powodu tej niczem niewytłómaczonej ciekawości.
Dzwonek obiadowy, który rozległ się po raz pierwszy w tejże prawie chwili, dowiódł nagle bohaterowi tej sceny niemej, że owo wzburzenie nie było prostem zmieszaniem się człowieka światowego, zaskoczonego w postawie dwuznacznej. Zaledwie Filip usłyszał ten dźwięk, powiedział sobie: „Ona będzie w sali jadalnej, zobaczę ją.”
Myśl o spotkaniu z nią po tem, co zaszło, sprawiła mu taką przykrość, że wstał, by zadzwonić i kazać przynieść sobie obiad do pokoju. Wszelako, gdy przytknął już palec do guzika, nie przycisnął go stokroć przykrzejszem było mu opuścić w taki sposób jedyną może sposobność ponownego ujrzenia tej twarzy, której delikatne linie zarysowały się nagle w umyśle jego tak wyraźnie, że zamknął oczy, by obraz ten zatrzymać, Trwało to sekundę tylko, lecz starczyło do przyśpieszenia bicia jego serca.
Usiadł znów, zdumiony wzruszeniem, zupełnie nowem dla niego, które pochłaniało całą jego istotę, nie zdawał sobie jeszcze sprawy z tego, że tam, na balkonie, śród zmierzchu przecudnego wieczoru, wobec tej młodej dziewczyny we łzach, objął go i ogarnął, jakby od uderzenia pioruna wzniecony, płomień miłości najgorętszej, najnamiętniejszej. Obraz rozpłynął się, a zakochany zaczął się już obawiać nie spotkania nieznajomej lecz tego, że ona nie zejdzie na obiad. Nasłuchywał przez chwilę. Zdawało mu się, że słyszy, iż chodzą w pokoju sąsiednim, i, szczegół ten wywoływał uśmiech na usta starca ilekroć przypomniał go sobie, zaczął szukać śpiesznie w głębi kufra fraka, którego nie miał na sobie ani razu od czasu wyjazdu z Francyi; koszuli, najmniej przez pakowanie zgniecionej, czarnego krawata, najmniej zniszczonego. Nakoniec, ten poważny urzędnik czterdziestoletni, dla którego ubieranie się było zawsze pańszczyzną, skierował kroki ku jadalni hotelowej, na wezwanie drugiego dzwonka, ustroiwszy się poprzednio z takiem staraniem, jak student, idący na pierwszy bal.
— Czy też będzie? — zapytywał siebie, schodząc ze stopni krokiem drżącym niemal. — Ale kto ona? Jak się dowiedzieć? W jaki sposób rozmówić się z nią, wytłómaczyć moją obecność pod jej oknem?... Jak ona płakała!... Co jej było? Ach! gdybym mógł dopomódz jej w czemkolwiek!...
Wir tych pytań wprowadził zamęt do jego myśli i przyprawiał go o gorączkę. A cóż dopiero stało się z nim, gdy wszedł do halli, gdzie grono osób czekało na podanie obiadu, i ujrzał młodą dziewczynę, której łzy rozpaczy widział przed chwilą, siedzącą w jednym z zakątków i rozmawiającą z trzema osobami: kobietą starszą, matką niewątpliwie, oraz dwoma mężczyznami; jeden mógł mieć lat zaledwie trzydzieści... W drugim Filip poznał, z gwałtownem wzruszeniem, — radości czy bólu, sam nie umiałby powiedzieć, — jednego ze starszych kolegów z Izby obrachunkowej, radcę referendarza, jak on sam, który wziął dymisyę dnia 4-go września, niejakiego Andrzeja de Montéran’a. Nie było sposobu cofnięcia się. Montéran poznał go również i, z ruchem zdziwienia, podchodził prosto ku niemu, wyciągając dłoń i mówiąc:
— Pan tutaj, kochany panie d’Andiguier? Cóż za szczęśliwe zdarzenie! — i powtarzał: — Co za szczęśliwe zdarzenie! Spędziłeś pan wakacye we Włoszech? Pewien jestem, że wieziesz me sobą nowe cuda!... A nasz biedny pałac na bulwarku d’Orsay?.., Musisz mi pan opowiedzieć co porabiają nasi koledzy... Od oblężenia, ja kolegów już nie mam... Pan byłeś cierpliwszy odemnie i nie podałeś się do dymisyi. Miałeś może słuszność... Ale będzie jeszcze dość czasu na gawędę o tem wszystkiem... Pójdź, niechże cię przedstawię pani de Montéran, mojej córce, Antoninie, i panu Albertowi Duvernay memu przyszłemu zięciowi... Jestem uszczęśliwiony tem małżeństwem. Opowiem to panu...
Tym zwierzeniom bezładnym towarzyszył, smutny na pozór lecz wistocie tryumfujący, wyraz twarzy człowieka, który spotyka się ze znajomym po strasznych katastrofach narodowych i nie śmie zbytnio okazywać swego zadowolenia prywatnego. Wszelako, nie kontrast między klęskami Francyi i samolubnem zadowoleniem dawnego kolegi uderzył Filipa w tej chwili; uwagę jego pochłonął kontrast inny, tem przykrzejszy, że niezwłocznie rzucał się w oczy. W pamięci pana d’Andiguier’a utkwił na całe życie widok tej obojętnej halli hotelowej i grupy osób, do której pociągał go kolega, widok banalnego uśmiechu pani de Montéran, etykietalnego ukłonu narzeczonego i zagadkowego spojrzenia córki.
Byłaż to istotnie ta sama dziewczyna, która przed pół godziną zawodziła rozpaczliwie w samotnym pokoju? Na ślicznej, delikatnej twarzyczce, którą Filip d’Andiguier tak niedawno widział wzburzoną bólem, nie pozostał najlżejszy ślad wzruszenia, co wybuchło takiem rozdzierającem łkaniem, Była w tem obliczu, które nie mogło być obłudnem, tchnęło bowiem taką czystością, taką dziewiczością, jakaś słodycz nieuchwytna, coś ujmującego i niedostępnego zarazem, powściągliwość zbyt pilnie przestrzegana, by nie była potroszę tajemniczą. I jakże Filip, odnajdując po tem, co widział, to dziecko, które przeszła przez podobny napad rozpaczy, takie spokojne pomiędzy matką, ojcem a narzeczonym, nie miał uledz owemu wrażeniu tajemniczości do tego stopnia, że go prawie oszołomiło?
Widział wyraźnie, jak po tej twarzy szczelnie, zamkniętej prześlizgnęła się na jego widok jakby fala krwi, a w oczach błękitnych dostrzegł jakby błaganie... I to było wszystko. Ani ojciec, ani matka, ani narzeczony nie dojrzeli tego. Czyż zresztą którakolwiek z tych trzech osób domyślała się, że Antonina skromnem i spokojnem zachowaniem się pokrywa burzę wielkiego bólu duszy? Instynktownie Filip odpowiedział sobie, że nie, i instynktownie też rzekł sobie, iż powód bólu owego tkwi właśnie w tem małżeństwie, o którem zawiadomił go ojciec z takim tryumfem. Bo i jakże mógł, widząc teraz młodą parę obok siebie, nie wpaść na myśl, że okrzyk rozpaczy, rzucony przez pannę de Montéran, nie miał innej przyczyny? Antyteza między temi dwiema istotami była zbyt silna.
Przez cały czas obiadu, który spożył przy stoliku sąsiednim, Filip mógł z całą swobodą pogrążać się, hypnotyzować studyowaniem narzeczonych, a także, niestety! spijać oczyma truciznę miłości, krążącą już w jego żyłach. Im więcej analizował młodą dziewczynę, tem większy zachwyt budził w nim wdzięk idealny i nieco bolesny jej oblicza i tem silniej wspomnienie łez, które widział spływające po tych dziewiczych liceach, paliło mu serce niewysłowioną litością.
Dostrzegał teraz każdy szczegół rysów, których subtelność podziwiał od pierwszego wejrzenia i wydały mu się jeszcze subtelniejsze i słodsze, a odcień jasnych włosów bardziej jedwabisty, a rysunek czoła szlachetniejszy, linia nosa delikatniejsza, cudniejsze usta z wargami wypukłemi, które w kącikach opadały nieco i tworzyły zmarszczkę, nadającą wyraz goryczy niemal, czarowniejszy ciemny lazur źrenic, przed chwilą przez łzy zamglonych, świeższa, przezroczystsza cera, zaróżowiona tak delikatnie napływem młodej krwi. Suknię miała na sobie lila fularową, a ze stanika, nieco wyciętego w górze, wychylała się szyja wątła jeszcze, ale przedziwnie zarysowana. Każdy ruch Antoniny nacechowany był tą niewysłowioną giętkością, która najlżejszemu poruszeniu nadaje piętno dystynkcyi wrodzonej.
Siedzący naprzeciwko niej młodzieniec. któremu przeznaczony był ten kwiat wykwintu, uosabiał twarzą, postawą, zuchami, sposobem oddychania, siedzenia, jedzenia, patrzenia najrozpaczliwszą pospolitość. Byłto mężczyzna już dosyć otyły i ciężki, o którym nikt nie mógł powiedzieć, że jest brzydki, bo miał rysy dosyć regularne, a nadto nacechowany był piętnem zdrowia i siły. Ale gminność jego była taka niemiła i taka widoczna, że przejęłaby wstrętem człowieka nawet mniej stronnego, niż był nim już wówczas Filip. Dziedziczna chłopskość objawiała się w najlżejszych ruchach tego jegomościa. urobionego zbyt widocznie z grubego materyału ludzkiego. Wielkie stopy w trzewikach lakierowanych, których fason psuły tylko, stały na ziemi niezgrabnie, dłonie włochate obchodziły się brutalnie z nożem i widelcem. Czy pospolitość zewnętrzna tego plebejusza, który wyglądał we fraku jak człowiek odświętnie wystrojony, odpowiadała pospolitości wewnętrznej? Filipowi przeznaczonem było dowiedzieć się później, że tak. Miał się również dowiedzieć, jaką męczennicą miłości dziecięcej stała się panna de Montéran, zgadzając się na to małżeństwo.
Była to historya bardzo tragiczna i bardzo prosta zarazem: Monteran’owie, zrujnowani, oddawali córkę bogatemu durniowi, którego to subtelne dziecko pociągało przez sam kontrast; kierowała nim też wszakże i próżność, chciał swoje chłopstwo połączyć z prawdziwem szlachectwem. Panna de Montéran zaś przystała na małżeństwo, bo wiedziała, że środki rodziców są wyczerpane i że, mając majątek, będzie mogła z kolei dopomódz im, spłacić ich długi, ułatwić im życie.
D’Andiguier odgadł odrazu ten dramat rodzinny, skoro tylko porównał młodą parę i przypomniał sobie okrzyk rzucony przez narzeczoną, gdy mniemała, że jest sama, owo: „Och! mój Boże! mój Boże!”, w którem brzmiał taki gwałtowny bunt całej jej istoty, przeciw czemu, jeśli nie przeciw temu związkowi? Znał Montéran’a oddawna i, jakkolwiek nie bywał nu niego w domu, wiedział z opowiadań kolegów, jakie Montéran prowadził kosztowne życie, jak grał i trwonił pieniądze. To samo już wystarczyło, by naprowadzić Filipa na ślad prawdy, a ostatecznie wyjaśniły mu położenie słowa lekkomyślnego ojca, który poobiedzie wziął pod rękę dawnego kolegę z bulwarku d’Orsay i zaczął wygłaszać hymny pochwalne na cześć przyszłego zięcia. Mężczyźni przechadzali się po tarasie nad brzegiem jeziora. Gdy Filip podniósł głowę, mógł widzieć okno pokoju, gdzie córka jego towarzysza szlochała przed godziną. Gdy zaś się obrócił, mógł widzieć ją samą, jak siedziała, otulona w biały szał, między matką a narzeczonym i wpatrywała się w rozległą powierzchnię wody, falującą łagodnie, śród migotliwego światła gwiazd.
— Tak, mój kochany d Andiguier — prawił Montéran — jestem bardzo, bardzo zadowolony z tego małżeństwa! Człowiek nie zbogaca się w naszym zawodzie, jak panu wiadomo, ja przynajmniej majątku nie zrobiłem. Pan byłeś przedewszystkiem bogaty z domu, a nadto żyłeś, jak mędrzec. Nie miałeś nigdy nałogów, ani tych enót droższych od nałogów: domu do utrzymania, żony i córki, z któremi trzeba bywać w świecie, Masz za to swoje muzeum, wiem... Ale to lokacya 100 za 100, gdy się kto zna na tem, jak pan... Przytem ja nie miałem szczęścia. Pan wiesz, jak kochałem cesarstwo. Gdy w miesiącu lipcu wypowiedzieli wojnę, zdawało mi się, że są przygotowani. Grałem na zwycięztwo.. Ta wiara kosztowała mnie drogo, bardzo drogo, jak zresztą wielu ludzi, chociaż nie wszystkich... Naprzykład Duvernay’owie, Albert i jego ojciec, podwoili majątek, który już był kolosalny. Mają wielkie fabryki sukna na północy. Nie masz pan pojęcia, co oni zarobili na dostawach, ani co zarabiają codziennie. Ich firma zaopatrzy nanowo całą armię... Antonina będzie miała świetne stanowisko. A przytem męża, który za, nią szaleje i z którego zrobi, co zechce. O! ona też na to zasługuje. Nie dlatego, że to moja córka, ale to dziecko jest istnym aniołem na ziemi... Szczęście jej zapewnione. Moja biedna żona i ja zestarzejemy się przynajmniej spokojni o jej przyszłość i będziemy mogli żyć z tego, co nam zostało. Może też teraz, nie mając już Izby obrachunkowej, zabiorę się do pomagania zięciowi... Taki olbrzymi interes, rozgałęziony tak szeroko, to prawdziwa administracya, a tam na bulwarku d’Orsay, znano się na administracyi! Zwłaszcza ty, panie d’Andiguier... Naorałeś się też w tym gmachu porządnie!
Jakże wspomnienie tego pierwszego wieczora było wyraźne i jasne w umyśle Filipa! Jak dowolnie odnajdywał najdrobniejszy szczegół, odzyskiwał świeżość nietkniętego wrażenia, ilekroć zwracał się, uciekał myślą do szczątków przywiązania swego dla swojej Antoniny. „Moja Antonina!“ Tak ją nazywał w sercu, jakkolwiek nigdy nie została jego i od samego początku była przyrzeczona innemu... I wnet obrazy napływały, mieszały się, łączyły, podobnie jak napłynęły w rzeczywistości uczucia, jak zmieszały się i złączyły w nim w ciągu dni, które nastąpiły po tym pierwszym wieczorze.
Wobec siły niepokoju, jaki mu ogarnął duszę, Filip musiał był wyznać przed sobą, z upojeniem i trwogą, że kocha pannę de Montéran, nie mając nadziei wzbudzenia w niej miłości, skoro miał o lat dwadzieścia więcej od niej, a ona zresztą nie była wolna — nie mając nawet nadziei przeszkodzenia temu małżeństwu, które ona, odgadł to odrazu, przyjęła, spełniając ofiarę. Dowody, że ta jego intuicya nie była mylna, namnożyły się aż nadto przez ten tydzień, który, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, spędził przy niej. Podobnie jak nie był w stanie pierwszego wieczora, zaskoczywszy młodą dziewczynę płaczącą, powstrzymać się od zejścia do jadalni, gdzie miał ją zobaczyć, tak samo nie mógł nie zostać w willi d’Este dopóki ona jej nie opuściła, jakkolwiek powinien był bezwarunkowo uciekać. Zamiast tego widział się we wspomnieniach, jak nazajutrz po tym pierwszym wieczorze i dni następnych, zaledwie wstał, schodził na taras i do ogrodu, w nadziei spotkania jej lub kogokolwiek z jej rodziny. Widział się, jak po śniadaniu, przed obiadem, a później jeszcze wieczorem opóźniał powrót, najczęściej po to, by słuchać zwierzeń Montéran’a lub paplaniny jego żony.
A każda z tych rozmów potęgowała przeświadczenie Filipa, że przecudna dziewczyna poświęcała się dla samolubstwa rodziców. Ojciec, zaledwie mówił dziesięć minut, a wnet wzmianka o interesach giełdowych wykazywała spekulanta, pochłoniętego sprawa mit gry. Co do matki, drobiazgowość jej elegancyi, staranność, z jaką przystrajała zwiędłe resztki urody, nieustające przypominanie błahych lub skandalicznych anegdotek z kroniki paryzkiej, głęboka znajomość osób wybitniejszych z wyższych sfer towarzyskich, ich majątku i koligacyi, wszystko wykazywało, że była niemniej pochłonięta przez sprawy wielkiego świata. Pieniądze i stosunki, stosunki i pieniądze, myśl tych dwojga ludzi wahała się, przechylając od jednego z tych biegunów do drugiego.
Historya ich była równie banalna, jak smutna: zrujnowali się, by się utrzymać na stanowisku społecznem, które wymagało wielkiego majątku i dlatego, że pokusa powiększenia dochodów spekulacyą na zwyżkę była zbyt wielka dla człowieka, który stał jak Montéran, na krawędzi finansów i polityki. W jakich warunkach córka ich dowiedziała się o tej ruinie? Czy odgadła stan rzeczy sama, czy też występni rodzice odsłonili jej prawdę, by ją nakłonić do tego bogatego małżeństwa? Ta zagadka pozostała dla Filipa nierozwiązana. Gdy później Antonina została jego najbliższą przyjaciółką, przyznała mu się, że przystała na poślubienie Alberta Duvernay a, by załagodzić, o ile było w jej możności, skutki lekkomyślności rodziców i zabezpieczyć starość ojca. Nigdy nie wymknęło jej się najmniejsze słowo, które pozwoliłoby wnosić, że zażądano od niej tej ofiary. Jednym z rysów charakterystycznych tej natury miało pozostać nazawsze milczenie o własnych głębokich wzruszeniach; jakkolwiek była jeszcze bardzo młoda, gdy ją poznał p. d’Andignier, już wówczas panowała najzupełniej nad sobą, pokrywała wszystko, co jej dotyczyło taką pozorną swobody, że można było bywać u niej bardzo długo i nie domyślać się nawet do jakiego stopnia miała wyczuloną wraźliwość.
Filip, który dzięki przypadkowi stał się świadkiem wybuchu jej wrażliwości, spędził cały tydzień sąsiedztwa i obcowania codziennego na szukaniu w głębiach tych oczów błękitnych, takich zawsze spokojnych, śladów łez, jakie wylewały niewątpliwie w dalszym ciągu; w tym uśmiechu, takim obojętnie uprzejmym, odcienia buntu, w tym głosie, takim słodkim, takim równym, echa skargi — i nie znalazł ich. Byłby mógł przypuszczać, że śnił, że scena na balkonie nigdy nie istniała, że nie widział nigdy tych ust, wydających okrzyk boleści, tych oczów łzami zalanych, nie słyszał jęku, wydobywającego się z tego, łona, gdyby wzmagająca się bladość wychudłych lic nie zdradzała cierpienia duchowego przed takim, jak on, uprzedzonym obserwatorem; zwłaszcza zaś, gdyby nie odczuwał, będąc przy niej, tego czegoś nieuchwytnego, co się unosi między kobietą a mężczyzną, gdy ona wie, że on zna jej tajemnicę.
Każda kobieta w warunkach podobnych postępuje jednakowo. Uczuwa zrazu nieufność do mężczyzny, który dostrzegł to, co ona chciała ukryć. Nawet, gdy nabrała pewności, że o tem nikomu nie powie, obawia się, żeby nie wyzyskał swojej dyskrecyi, żeby sobie nie pozwolił na większą z nią poufałość, niż przystoi wobec ich stosunku etykietalnego, zwłaszcza zaś, żeby jej nie pytał, żeby nie dotykał ukrytych, bolesnych niekiedy szczegółów jej życia duchowego. Lecz, jeśli przeciwnie stwierdzi u niego chęć przeproszenia za przypadkowe wtajemniczenie się, obawę dotknięcia czemkolwiek tej, która jest potrosze na jego łasce, poniekąd wyrzut sumienia za to, że dotknąć ją może — wówczas owa kobieta, jeśli jest subtelna, ulega jednemu z tych ujmujących porywów serca, jakie są właściwe im wszystkim, gdy czują, że są istotnie zrozumiane, uniesieniu wdzięczności, bardzo zbliżonemu do przyjaźni.
Filip d’Andiguier mógł śledzić w oczach, w głosie, w całem obejściu Antoniny ową przemianę stopniową nieufności, urazy niemal, na tkliwą wdzięczność i przeświadczenie cichego lecz pewnego postępu sympatyi młodej dziewczyny, potęgowało niezapomnianą poezyę owego tygodnia, urok, pod którego wpływem rozkochał się bez pamięci. Przypomniał sobie, jak był przez pierwsze dwie doby tego osobliwego tygodnia zaniepokojony jej widocznem usiłowaniem trzymania go zdala. Nie odwracając oczu, nie wyglądając zupełnie na osobę rozgniewaną, miała sposób niewidzenia go, niesłuchania, tak, że pod tem wrażeniem dwadzieścia razy postanawiał wyjechać najbliższym pociągiem. Z przypadkowych słów ojca dowiedział się, że zażądała, aby jej dano inny pokój. „Zasłużyłem na wszystko,” powiedział sobie, na wieść o tej zniewadze. A potem, z jakiem zdziwieniem stwierdził, że ta wroga postawa zmieniła się, jakgdyby Antonina była mu za coś wdzięczna! Z jakiem wzruszeniem i zajęciem zaczął rozmawiać z nią trochę, najpierw jako trzeci, a pewnego popołudnia, gdy zwiedzali wszyscy razem park willi na przeciwległem wybrzeżu jeziora — sam na sam.
To wspomnienie również było wyraźne, jak rzeczywistość najoczywistsza. Widział znów długą aleję zielonych dębów, tu i owdzie stojące posągi, niebe błękitne ponad gęstwiną ciemnych liści i wodę jeziora fioletową w dali. Widział siebie, idącego naprzód z młodą dziewczyną. Widział jej sylwetkę szczupłą i zwinną, twarz, taką jasną pod cieniem kapelusza, nasuniętego na czoło i chód lekki. Słyszał jej głos, gdy wypytywała o obrazy z jego zbiorów, o ich historyę, o powody, dla których przenosił ten nad inny, o to, co ma oglądać podczas swej podróży, słyszał jak zawołała: „Jaka szkoda, że pan wraca i nie może nam pokazać Florencyi!...” I wznawiało się z całą siłą ówczesne wzruszenie jego, rozkoszne do omdlenia, gdy Antonina w ten sposób przemawiała do niego, pełne śmiertelnej goryczy, gdy naraz, obawiając się widocznie, że powiedziała za dużo, zatrzymała się i zawołała narzeczonego, który szedł za nimi z państwem de Montéran.
I Filip widział znów tęgiego i ociężałego Alberta Duvernay’a, jak zbliżył się do niej z głębi alei, paląc cygaro, wymachując laską, taki brutalnie gminny, że myśl o blizkiem małżeństwie młodej dziewczyny z tym mężczyzną sprawiła mu nieznośny ból fizyczny i że, podobnie jak jej przed kilku dniami, łzy napłynęły mu do oczu... Czyżby je dostrzegła te łzy litości, staczające się nagle po policzkach mężczyzny i wobec tego dowodu zupełnego zrozumienia dramatu zaręczyn, obawiała się, że nie zdoła zapanować już nad wzruszeniem własnem? Czyżby odgadła po za tą litością uczucie tkliwsze, którego zachęcać nie było jej wolno? Bądź co bądź, od tej chwili unikała znów wszelkiej rozmowy osobnej z Filipem, ale tym razem przepraszała go niejako, okazując mu niezrównaną słodycz w obejściu, zbliżając się do rodziców, gdy był z nimi, słuchając jego mowy z uwagą, blizką podziwu; i stała się taka czarująca z tą pełną wdzięku powściągliwością, że w wigilię rozstania chęć porozmawiania z nią sam na sam, okazania jej tego, co ze swoich uczuć mógł przed nią zdradzić, stała się u rozkochanego Filipa silniejsza od nieśmiałości, od rozwagi, a nawet od konwenansów.
Moutéran’owie mieli nazajutrz wczesnym rankiem wyjechać do Medyolanu i Wenecyi, a on do Francyi. Filip, spotkawszy Antoninę samą w sali parterowej — odnosiła książki do biblioteki hotelowej — ośmielił się poprosić ją, aby mu poświęciła chwilę czasu. Podeszli do balustrady tarasu i tam oparli się oboje, patrząc na ten sam krajobraz, wobec którego widział ją owego wieczoru, o tej samej godzinie, szlochającą i powiedział jej, zdumiony, że słowa takie z ust jego wychodziły:
— Rozstaniemy się jutro. Znam panią zaledwie od dni kilku... Nie mum prawa przemawiać do pani, jak przyjaciel... Wszelako mój wiek, długie koleżeństwo z ojcem pani, głęboka, pełna szacunku sympatya, jaką mam dla pani, a również i pewna okoliczność, upoważniają mnie do powiedzenia pani, że jesteś w bardzo ważnej chwili życia i do błagania cię, żebyś nie popełniła nie, co się odwołać już nie da, nie zastanowiwszy się dobrze...
— Zastanowiłam się dobrze — przerwała żywo i, wpatrując się w niego z wyrazem szczególnej energii, powtórzyła: — Tak, zastanowiłam się dobrze. Wiem czego chcę, dlaczego chcę tego i że tak być musi... Co zaś do okoliczności, o której pan wspominał...
— Uraziłem panią! — zawołał. — Ach, przebacz!...
— Powinnam czuć się urażoną — przerwała ponownie z półuśmiechem, którego wzruszający wdzięk stanowił szczególną sprzeczność ze stanowczością, okazaną przed chwilą — ale nie wiem dlaczego, choć również znam pana dopiero od dni kilku, mam dla pana już tyle szacunku, takie czuję do pana zaufanie, że, zamiast mieć żal o to, iż do mnie w ten sposób mówiłeś, mam ochotę podziękować panu... — a odchodząc od balustrady, na znak, że nie chce przedłużać tej rozmowy, dodała: — Mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy, że pan przyjdzie do mnie, gdy wyjdę zamąż i że staniemy się przyjaciółmi, jeżeli pan będzie, umiał — tu delikatna jej twarzyczka przybrała znów wyraz poważny i stanowczy — zapomnieć to, o czem zapomnieć trzeba i — uśmiech wyżłobił dołek w jednem z jej lic — pamiętać o reszcie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.