Walizka P. Z/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Walizka P. Z.
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

WYNIKI ŚLEDZTWA.

Kończyły się uroczystości pogrzebowe.
Tłum publiczności wypełniał szczelnie kaplicę krematorjum, rozlewał się w przedsionku, i stał na ulicy. Przed ołtarzem umieszczona była czarna, oksydowana trumna z wielkim, ozdobnym krucyfiksem.
— Po życiu pełnem znoju, pozwolił ludziom Miłosierny Bóg odpocząć, — przemawiał tenorowym głosem pastor. — Więc i ty po życiu pełnem trudów i zasług odchodzisz na spoczynek...
Przed ołtarzem w gęstych czarnych woalach stały dwie kobiety równe wzrostem: panna Erika i pani Luiza Teitelberg. Córka podtrzymywała matkę za rękę.
Gdy pastor kończył przemówienie, radca Blindow ślizgał się wzrokiem po twarzach gości pogrzebowych. Nagle uczuł dziwne ciepło na policzku. Z niecierpliwością obejrzał się kilka razy po publiczności, jakby szukając przyczyn tego zjawiska. Nagle ciepło zdawało się schodzić z policzka i przenosić się na jego czoło. Jeszcze raz powiódł nerwowo wzrokiem dookoła. Wkońcu odkrył przyczynę swego niepokoju: O kilka kroków od niego stał książę Strogow i patrzył mu uporczywie w twarz. Siwe oczy księcia miały w sobie siłę jakby reflektorów. Blindow przesunął rękę po twarzy, aby usunąć niemiłe wrażenie.
— Albo ma oczy hipnotyzera, albo poskramiacza dzikich zwierząt, — mruknął niezadowolony do siebie.
Strogow skłonił się lekko radcy policji. Blindow odpowiedział na ukłon, potem wysunął się z tłumu i wyszedł na ulicę. Chwilę stał wśród publiczności, jeszcze raz powiódł wzrokiem po obecnych i oddalił się w kierunku swego automobilu. W dużym korowodzie automobilów i pojazdów z trudem wyszukał swoją limuzynę.
— Do prezydjum policji! — powiedział krótko szoferowi.
Szofer wydostał się ze zwartej kolumny pojazdów i skierował wóz w kierunku Kronprinzenufer.
— Zbrodniarz lubi krążyć koło miejsca przestępstwa, ale nie uczestniczy w pogrzebach swych ofiar... — mruknął Blindow jakąś sentencję pod nosem i zapadł w głęboką zadumę.
Prezydent policji von Hauken oczekiwał z niecierpliwością przybycia Blindowa. Dziś mieli razem opracować komunikat dla prasy w sprawie tajemniczego morderstwa na Grunewaldzie. Od chwili bowiem zamordowania Haunera, stała się willa barona Teitelberga niewyczerpanym źródłem sensacji dla pism brukowych. Wiadomość o istnieniu tajemniczej szajki terorystów, która podjęła się wymordowania wszystkich „rekinów giełdy,“ rozszerzała się jak pożar w Berlinie, wzniecając coraz większą panikę. Wiadomość tę rozdmuchały przedewszystkiem pisma polujące na sensację z „B. Z. am Mittag“ na czele. Wskazywano nawet niedwuznacznie, kto ma w najbliższej przyszłości paść ofiarą morderców. Należało położyć kres fabrykowaniu potwornych plotek przez urzędowe opublikowanie wiadomości o dotychczasowych wynikach śledztwa. Niestety, materjał, jakim operowała w tej sprawie policja nie był zbyt obszerny. Jedyny ratunek był w Blindowie, który przyrzekł solennie, że porzuci dotychczasową taktykę milczenia i odsłoni nieco rąbek tajemnicy.
I dlatego Hauken ucieszył się bardzo, gdyż woźny zaanonsował radcę policji.
— Prosić, — rozkazał krótko i wyszedł na spotkanie podwładnego.
— Godną pochwały jest pańska punktualność, — mówił prezydent z uznaniem, witając starego detektywa. — Bije właśnie druga...
— Pozostałość po dawnej szkole... — odpowiedział z uśmiechem radca.
— Wraca pan z pogrzebu?
— Tak, smutna uroczystość ma się właśnie ku końcowi...
— Przypuszczam, że opis pogrzebu będzie znów doskonałą sposobnością dla fabrykantów sensacji.
— Niewątpliwie. Dziś rano zaatakowano znów policję. „Germanja“ zarzuca nam brak wszelkiej inicjatywy w prowadzeniu śledztwa. Twierdzi, że ani na krok nie ruszyliśmy naprzód, że zbrodniarz śmieje się z nas w kułak i czyha na nową ofiarę.
— To przykre...
— Tem bardziej przykre, że „Germanja“ ma rację — odpowiedział Blindow.
— Ale jak temu zaradzić?
— Całkiem prosto. Musimy zmienić rolę. Teraz my powinniśmy naprędce sfabrykować jakąś plotkę i przesłać ją w formie urzędowej do pism. Będzie to znakomitym środkiem na niecierpliwość opinji, — a potem, taki komunikat uśpi czujność zbrodniarza, który upewni się, że policja kroczy po fałszywej drodze i będzie mniej czujny jak dotychczas. Uważam, że narazie jest to jedyny środek...
— Podzielam pańskie zdanie, ale doprawdy chciałbym wiedzieć, jakie są rzeczywiste wyniki śledztwa.
— Niestety bardzo skromne, — powiedział z żalem Blindow. — To co dotychczas wiem, są raczej moje własne domysły i kombinacje, aniżeli pewniki. I tak przekonany jestem, że zbrodnię popełniono na tle politycznem. Baron Teitelberg, jak panu prezydentowi wiadomo, był mocno zaangażowany w „Truście P. Z.“
— Tak pan sądzi? Ale jaka mogła być rola barona w tym związku nawskroś politycznym?
— Zaraz wytłumaczę. „Trust P. Z.“ powstał pod egidą naszego rządu. Nie był on niczem innem, jak tylko sztabem generalnym dla prowadzenia wojny przeciw Polsce. Już same litery, „P. Z.“, to jest „Polens Zerstörung,“ tłumaczą jaki był cel „Trustu“. Istnienie „Trustu“ utrzymywane było w niesłychanej tajemnicy. Nawet szeregowi, którym polecano poszczególne funkcje, nie zdawali sobie sprawy z celów i całokształtu pracy. „Trust“ założono dlatego, ponieważ sprawa naszych tajnych organizacyj wojskowych nie dała się utrzymać w ścisłej tajemnicy i wywoływała rozliczne protesty w Warszawie, Paryżu i Genewie. Przecież o niczem nie mówiono nad Lemanem, jak tylko o twierdzach niemieckich na granicy Polski. Zdrajca prof. Foerster też nie mało ujawnił ukrytych planów. Musiano więc porzucić przygotowania, które zbyt wielką wywoływały wrzawę. Wojnę zaczęto przygotowywać w „Truście P. Z.,“ którego połowa członków składa się z przedstawicieli naszego rządu, a połowa z naszych uczonych, przemysłowców, chemików, no i finansistów. „Trust P. Z.“ można dziś uważać za najlepszą i najbardziej celową organizację do walki z naszym śmiertelnym wrogiem, tem bardziej, że członkami są również nasi rodacy w Polsce, na Pomorzu i w Poznańskiem, na Litwie i w Rosji. Uważam, że nieudała przed kilku dniami sprawa wywołania konfliktu polsko-litewskiego i wciągnięcia Rosji do gry była całkowicie zainscenizowana przez „Trust P. Z.“ Ofenzywa miała się rozpocząć przed kilku dniami. Rząd kowieński wywołał nawet za namową Niemców kłajpedzkich konflikt z Warszawą. Rosja zaś była przez Niemców całkowicie przygotowana i doskonale uzbrojona. I nagle coś się zepsuło, — gdzieś jakaś mała sprężynka nie dopisała. Litwa przelękła się gry, należało więc w Berlinie szybko wstrzymać wszystkie kroki. Odpowiednie dyspozycje wyszły od naszego rządu. I nagle w tym nagłym momencie powstała konsternacja, nadeszła wiadomość o zamordowaniu niemieckiego króla chemicznego, barona Teitelberga, i o zaginięciu „Walizki P. Z.“ Co w niej było, wiedział tylko Teitelberg, ale ten wziął tajemnicę do grobu, — wiedział również ten, który walizkę ukradł. Na szczęście zbrodniarz nie posiada jeszcze całej tajemnicy. Czegoś mu jeszcze brakuje w rozwiązaniu zagadki, ale czego, — oczywiście nie wiem. I morderca dlatego krąży ustawicznie koło willi Teitelberga. I to uprawnia mnie do przypuszczeń, że tak walizka jak i zbrodniarz są jeszcze w Berlinie. Czy dziś jednak stąd nie znikną, niewiadomo.
— A Hauner?
— Ach, z Haunerem inna sprawa. Ten padł ofiarą swojej chciwości. Zakradł się przy pomocy swego klucza do gabinetu Teitelberga, poto jedynie, aby skraść pieniądze z kasy. Nie spodziewał się jednak, że spotka się tam z tajemniczym zbrodniarzem, który w innych celach wszedł do gabinetu. Gdy Hauner odrywał taflę w kasie pancernej i wyjmował pieniądze, wówczas tajemniczy zbrodniarz zaszedł go ztyłu i ostrym sztyletem pchnął go w tętnicę. Tragedja rozegrała się w cztery oczy w zamkniętym pokoju i to tak cicho, że domownicy słyszeli tylko szmer, który tłumaczyli sobie niedorzecznemi plotkami o krążeniu ducha barona Teitelberga. Przypuszczam, że Hauner został zamordowany jedynie tylko dlatego, że tajemniczy osobnik sądził, że konkurent jego zamierza z kasy wykraść tę samą rzecz, na której i jemu zależało. Tyle o zamordowaniu Haunera. Uważam jednak, że tajemniczy zbrodniarz musi mieć nietylko znakomite nerwy, ale równocześnie unika przelewu krwi. Gdyby to był zwykły morderca, a zależało mu na „Walizce P. Z.,“ to niewątpliwie byłby wyczekał, aż baron Teitelberg wyjmie ją z kasy i wręczy ją Kannerowi. Wtedy mógł dwoma strzałami położyć trupem i Teitelberga i Kannera i zniknąć z walizką, ale nie, wolał zabić jednego niż dwu ludzi.
— Przyznam panu, — powiedział prezydent Hauken, — że pańska koncepcja sposobu popełnienia zbrodni przemawia mi silniej do przekonania, aniżeli ta, którą przedstawił pański kolega. W myśl bowiem naszej umowy komisarz Fernberg oficjalnie prowadzi śledztwo. Ale widzę równocześnie, że nie posunęliśmy się zbytnio naprzód, jeśli dotychczas wiemy tylko jak popełniono zbrodnię, a nie wiemy kto ją popełnił...
— Czy pan prezydent uważa, że zbytnio przeciągam śledztwo?... Dziś w nocy upłynęło dopiero trzy dni od chwili morderstwa...
— Jest pan zbyt wrażliwy, panie radco. Jako prezydent policji nie mogę być oczywiście zadowolony, że zbrodniarz znajduje się na wolności. Niech pan zrozumie moją sytuację, jako szefa bezpieczeństwa. Choćby w godzinę po popełnieniu przestępstwa zbrodniarz został schwytany, — z obowiązku muszę być niezadowolony, że nie nastąpiło to jeszcze wcześniej... Chyba pan mnie rozumie... Równocześnie jednak przyznaję, że sprawa jest trudna i że nikt nie potrafi rozgryźć tego twardego orzecha z wyjątkiem pana... Najfatalniejszy dla mnie jest nacisk ministerstwa spraw zagranicznych. Niema dnia, — co mówię, — niema godziny, aby nie telefonowano tu z zapytaniem, czy walizka odnaleziona i czy zbrodniarz już jest pod kluczem.
— Nie można się dziwić, panie prezydencie, — powiedział detektyw z gorzkim uśmiechem. — Gdyby zbrodniarz zdołał przewieźć walizkę po za nasze granice i odkryć tajemnice „Trustu“, to państwo niemieckie byłoby sromotnie skompromitowane. W stu wodach nie obmylibyśmy się przed opinją europejską... Zdenerwowanie panów z ministerstwa spraw zagranicznych jest zupełnie zrozumiałe, tem bardziej, że i panów tych można będzie winić...
— Co pan przez to rozumie?
— Samobójstwo dr. Rauburga.
— Cóż samobójstwo to ma wspólnego ze zbrodnią na Grunewaldzie?
— Och ma i to bardzo wiele. Ale niech pan prezydent nie pyta mnie o szczegóły. Może mylę się, a nie chciałbym jakiegoś niesłusznego podejrzenia rzucić na tego w gruncie rzeczy porządnego człowieka....
— Nie będę nalegał, ale może przynajmniej ogólnikowo powie mi pan jak wytłumaczyć to samobójstwo?
— Dr. Rauburg nie miał czystego sumienia, — to pewne. Z ramienia rządu zasiadał w „Truście P. Z.“ i tam gdzieś powinęła mu się noga. Gdy kilka dni temu zapytałem go w tym gabinecie o „Trust P. Z.,“ to biedakowi zdawało się, że ja znam jego tajemnicę. To przeraziło go tak dalece, iż popełnił samobójstwo w obawie przed konsekwencjami... Niestety, wymierzył sobie sprawiedliwość trochę przedwcześnie, bo ja wtedy jeszcze nie miałem pojęcia o sprawie. Gdyby Rauburg dziś żył, to zbrodniarz dawno byłby unieszkodliwiony... A tak...
— Panie radco, — przerwał prezydent policji, — czy wierzy pan w pomyślny wynik śledztwa?
Blindow żachnął się niemile dotknięty.
— Nie wolno mi nie wierzyć. Jestem, panie prezydencie, nie tylko urzędnikiem policyjnym, ale i patrjotą niemieckim. Zdaję sobie dokładnie sprawę z tego, jak wielki obowiązek na mnie ciąży. Gdyby sparaliżowanie planów zbrodniarza wymagało mego życia, nie wahałbym się oddać tych parę lat starczego bytowania...
Na twarzy starego detektywa wystąpiły rumieńce, w oczach zapaliły się blaski uporu i zaciętości. Ale trwało to tylko chwilę, bo wkrótce radca policji pochylił się w fotelu, a słowa jego nie brzmiały już tak silnie i przekonywująco.
— Ale przeciwnik jest silny... — mówił Blindow wolno, jakby dopowiadał coś do swych myśli. — Należy on do typu t. zw. „niewidzialnych“, którzy jak jakaś abstrakcja nie zostawiają śladów po sobie. Cóż mi z tego, że mam pomiary jego ręki i stóp, gdy na nich polegać nie mogę, bo ręce i stopy zasłonięte miał skórą i filcem? Nawet psa policyjnego nie mogłem użyć, bo zbrodniarz odjechał automobilem. Wszystko nieuchwytne... Każdy mój atak uderza w próżnię... Początkowo łudziłem się, że zamordowany Hauner za wielką sumę podjął się dostarczenia walizki, ale przypuszczenia moje okazały się błędne. Tropienie Haunera przeszkodziło jednak innej zbrodni, zwykłemu oszustwu, które Hauner chciał popełnić na mocy podrobionych podpisów i pieczątek Teitelberga. Zanim jednak udało mi się Haunera aresztować, tajemniczy zbrodniarz sam sprzątnął go ze świata... Przez dwa dni stali Kanner, służący Teitelberga, szofer i cała służba w krzyżowym ogniu pytań policyjnych. Wyszli z nich jednak zwycięsko i dziś nie wątpię, że nie wiedzieli nic o zbrodni. Z osób, które były na arenie, pozostaje baronowa, jej córka i Strogow, — panie były jednak w operze, a książę Dymitr Wasylewicz Strogow, — w Paryżu. Badałem w urzędzie paszportowym i przekonałem się, że na kilka dni przed morderstwem podjął paszport i załatwiał w stolicy Francji szereg swoich spraw prywatnych. Tak dalece byłem skrupulatny, że zbadałem przez zaufanych, iż w dniu morderstwa mieszkał Strogow w hotelu „Majestic.“ Książę Strogow ma na sumieniu zbrodnię, ale inną...
— Jaką?
— Zbrodnię wobec Teitelberga, — a wielką zasługę wobec jego żony... — odpowiedział z uśmiechem detektyw.
Prezydent policji schylił głowę na znak, że domyśla się rodzaju przestępstwa, i wtrącił dyskretnie:
— Niestety, ustawa karze tę zbrodnię tylko na żądanie pokrzywdzonego małżonka...
— Więc widzi pan prezydent, — ciągnął dalej Blindow, — że wszystko się rwie, ani jednego uchwytnego punktu, chyba ten telegram...
— Jaki telegram?
— Zapomniałem pana poinformować, że rano, w kilka godzin po zbrodni, kazałem agentom przeprowadzić dochodzenia we wszystkich osiemnastu urzędach telegraficznych, które tej nocy miały dyżur. Z urzędu pocztowego na Reinstrasse przyniesiono mi odpis depeszy wysłanej w dwie godziny po morderstwie do Warszawy, której treść brzmi dość tajemniczo, oto kopja tego telegramu...
Blindow wyjął z pugilaresu czerwony blankiet telegraficzny i podał go swemu szefowi.
Hauken czytał: „Łubieński, — Warszawa, Daniłowiczowska 5. Panów z ulicy Wspólnej ubezpieczyć, — jeszcze nie mogę wyjechać z Berlina, — Polasekuracja.“ Hauken zwrócił depeszę radcy policji i spytał:
— Dlaczego sądzi pan, że depesza ta ma związek ze sprawą morderstwa na Grunewaldzie?
— Firma „Wrończyk i Laube,“ która miała otrzymać tajemniczą walizkę, mieściła się przy ulicy Wspólnej w Warszawie. Niewątpliwie więc słowa „ubezpieczenie panów ze Wspólnej,“ znaczą rozkaz przewiezienia Wrończyka i Laubego i ich wspólników do więzienia. Wczoraj jeszcze wysłałem w tej sprawie zapytanie do Warszawy. I oczekuję dziś odpowiedzi. Skrócone zaś słowo „Polasekuracja“ każe domyślać że działa tu albo ambasador polski, albo jego pionki... Depeszę tę nadał jakiś człowiek bardzo elegancko ubrany i niskiego wzrostu.
— Chyba nie wierzy pan w to, by móc odnaleźć nadawcę tej tajemniczej depeszy w tak wielkiem mrowisku ludzkiem jak Berlin? — przerwał opryskliwie Hauken.
— Możliwe, że go nie odnajdę. Pozostaje mi jednak jeszcze inna szersza nieco ścieżka. I dlatego nie aresztuję ani pokojówki baronowej Teitelberg, ani jej narzeczonego Kerza, ani jej ciotki, choć uważam, że trójka ta ma tyle na sumieniu, iż oddawna powinna rozpamiętywać swoje winy w celi więziennej. Uważam jednak, że zbrodniarz, albo jego wspólnicy prędzej, czy później znajdą się w gronie tej szanownej trójki. Potrzebne mi więc jest, aby jeszcze jakiś czas byli na wolności... Tak mniej więcej, panie prezydencie, przedstawia się sprawa naszego śledztwa. Ale teraz pora skomponować komunikat dla prasy...
Hauken przysunął blok białego papieru i ołówkiem zaczął kreślić na nim kilka słów. Nagle Blindow przerwał mu tę czynność:
— Zapomniałem pana prezydenta poinformować o jeszcze jednej rzeczy, która niewątpliwie sprawi panu niemałą przyjemność.
Równocześnie radca policji sięgnął do portfela, w którym tak starannie przechowywał kopję tajemniczego telegramu, i wyjął z niego kilka fotografij, które wręczył swemu szefowi.
— Fotografje jakiejś walizki... — mruknął zdziwiony Hauken.
— Tak, tej samej walizki, której tak mozolnie poszukujemy...
— Cóż nam z tego, że zamiast walizki posiadamy fotografję?
— Pan prezydent widocznie nie docenia znaczenia tego zdjęcia. Najpierw jutro kliszę z tej fotografji musimy przesłać do pism i zawiadomić, że walizkę zdołaliśmy wyrwać już z rąk przestępców. Zrozumie chyba pan prezydent, co za tę cenę nabywamy. Przedewszystkiem spokój na kilka dni. Opinja publiczna uwierzy, że jeśli mamy walizkę, to niedaleko być musimy i od osoby mordercy. Kilkudniowy spokój zaś zapewni nam możność intensywniejszej pracy. A w tych dniach tak bardzo potrzebuję spokoju i skupienia...
— Ale czy fotografja zgadza się przynajmniej z wyglądem walizki?
— Bliźniaczo są podobne. Sprawa tej walizki była niezwykle skomplikowana, a jak do niej doszedłem, zaraz opowiem. Wczoraj udało mi się, mianowicie na mocy ogłoszenia w „Lokal-Anzeiger,“ odnaleźć rymarza, który z polecenia barona wykonał tajemniczą walizkę. Niewątpliwie zainteresuje pana bardzo historja jej powstania. Otóż rymarz oświadczył, że przed miesiącem baron Teitelberg wezwał go do siebie i kazał mu przynieść kilka arkuszy takiej samej papierowej masy z jakiej wyrabia walizki. Rymarz spełnił polecenie, wówczas Geheimrat kazał mu arkusze te pozostawić u siebie i zgłosić się po nie po kilku dniach. Po tygodniu, gdy rymarz zgłosił się, otrzymał od Geheimrata rozkaz wykonania walizki z tych arkuszy, ale nie u siebie w warsztacie, ale w willi barona Teitelberga. Rymarz zgodził się i automobilem barona przywiózł potrzebne do tego narzędzia na Grunewald. Następnie baron sam ponumerował czerwonym ołówkiem arkusze i polecił nalepiać je wedle kolejności. Jeden grzbiet walizki miał składać się z arkuszy od liczby jeden do trzy, drugi z pięciu innych od liczby siedem[1] do osiem. Następnie wręczył Teitelberg rzemieślnikowi specjalny klej i tym tylko klejem wolno mu było posługiwać się. Dla ochrony otrzymał rymarz od Geheimrata specjalne rękawice i maskę na twarz. Praca trwała blisko siedem dni, bo dziwny klej powoli wysychał, a potem przeszkadzały rzemieślnikowi w pracy rękawiczki, niezwykle grube i sztywne. Zaledwie rzemieślnik przystąpił do pracy, zauważył, że arkusze, które przed tygodniem zostawił, dziwnie zmieniły barwę i spęczniały. Nie przywiązywał jednak do tego zbytniej wagi i przystąpił do pracy. Jeszcze bardziej tajemniczo wygląda sprawa walizki, jeśli dodam, że Geheimrat codziennie po ukończonej pracy kazał walizkę chować do jednej z przedziałek swojej olbrzymiej kasy ogniotrwałej i starannie ją zamykał. Gdy rymarz opisał mi dokładnie wymiary walizki, formę i barwę, kazałem mu wykonać identyczną kopję. Z kopji tej zrobiłem to właśnie zdjęcie. Zauważy pan prezydent z pewnością oryginalne wydęcia na bokach...
— Doprawdy, tajemnicza sprawa, — mruknął Hauken. — Cóż ta walizka mogła zawierać, że z taką ostrożnością ją wykonywano...
— Znowu, panie prezydencie, tylko moje supozycje. Przypuszczam, że arkusze, które Geheimrat kazał pozostawić u siebie, przesycono w ciągu tygodnia jakimś tajemniczym płynem. Klej czy guma, któremi miały być arkusze spojone, były również tajemniczą chemikalją, znaną tylko Teitelbergowi. Dotykanie palcami tych chemikalij, czy ich wdechiwanie, musiało być zabójcze dla zdrowia, jeśli Geheimrat pozwolił pracę tę wykonywać tylko w specjalnie spreparowanych rękawiczkach i masce. W tem przekonaniu utwierdza mnie jeszcze i ten fakt, że rymarz oświadczył mi, że od czasu wykonania tej walizki, czuje się chory i obawia się, czy nie uległ jakiemu tajemniczemu zatruciu. Odnalezienie tej walizki uważam za sprawę tak ważną, że gdyby pozostawiono mi do wyboru, czy schwytać zbrodniarza, czy odnaleźć walizkę, bez namysłu rozstrzygnąłbym sprawę na korzyść walizki. I nie wątpię, że moje zdanie podzieliłoby i ministerstwo spraw zagranicznych.
Sprawa walizki zaintrygowała silnie prezydenta Haukena, bo umilkł i w głębokiem zamyśleniu schylił głowę. Słowa detektywa wykazały mu jasno, że w walizce musiał się znajdować jakiś ważny chemiczny preparat, który był okową tego łańcucha, którym Trust P. Z. starał się zdusić swego odwiecznego wroga: Polskę. Musiała być to straszliwa broń, jeśli Teitelberg z tak wielkiemi ostrożnościami starał się ją przemycić do Warszawy. Teraz prezydentowi policji wydawało się zrozumiałe, że zbrodniarz musiał znać tajemnicę i nie wahał się dla niej uśmiercić Geheimrata, aby wytrącić mu jego tajemniczą broń z ręki. Sprawa nabierała teraz pierwszorzędnej wagi.
Myśli Blindowa nie musiały być również wesołe. I on zastanawiał się nad tem, jakie konsekwencje czekają kraj, jeśli zbrodniarz zużytkuje wynalazek Teitelberga. Gdyby przynajmniej zamordowany miał wspólników, którzy równie dobrze jak Geheimrat byliby poinformowani o znaczeniu chemicznych substancyj i umieli im przeciwdziałać... Cóż z tego, kiedy potentat nie dowierzał nikomu. Zamknął swoją tajemnicę w grobie. Ale w jaki sposób zbrodniarz mógł się dobrać do tej najbardziej ukrytej tajemnicy Geheimrata? — dziwił się Blindow, a równocześnie w jego duszy budził się dziwny lęk na myśl o człowieku, który jest tak silny, że jednem pchnięciem potrafi unicestwić plany zaciętych i potężnych wrogów...
— Kto to jest? — myślał stary detektyw i na to pytanie nie znachodził odpowiedzi. A postać tajemniczego zbrodniarza wydawała mu się tak potężna, że wobec niego otoczenie baronowej można było porównać tylko do bezsilnych dzieci...
Długo trwało przygnębiające milczenie w gabinecie prezydenta policji. Przerwał je wkońcu stary detektyw:
— Szybko muszę uderzyć... — powiedział cicho, jakby budził się ze snu.
Hauken spojrzał pytająco na drobną, silnie pooraną zmarszczkami twarz swego podwładnego.
— Co pan powiedział?
— Powiedziałem, że szybko muszę uderzyć, — mówił już spokojnie i z głębokim namysłem Blindow. — Dalsza niepewność stwarza zbyt uciążliwą atmosferę. Nie możemy żyć pod ustawicznym terorem tego człowieka... Może raczej szybkiem pociągnięciem uda mi się ogłuszyć go i unieszkodliwić, aniżeli powoli zacieśniać pętle na jego szyi. Zmienię plany... Pójdę po nowej ścieżce, ale jeśli i ta zawiedzie...
— To co?
— To wpadnę w przepaść, — powiedział z rezygnacją stary detektyw. Potem poruszył się nerwowo i spojrzał na zegarek. — Ale już czas, abyśmy przystąpili do sfabrykowania tego nieszczęsnego komunikatu — przypomniał starzec chłodnym głosem.
Hauken wziął pióro do ręki i pochylił się nad biurkiem. Blindow dyktował najważniejsze punkty przebiegu śledztwa, które bez szkody dla sprawy mogły być podane do publicznej wiadomości.
— Więc zgadza się pan prezydent na to, że puścimy bajkę o znalezieniu walizki?

— Zgadzam się. Trudno, nie mamy innego wyjścia...
∗                                        ∗




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Błażejowski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Najprawdopodobniej zamiast siedem winno być cztery.