Walizka P. Z/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Walizka P. Z.
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

WALKA.

Z nabrzmiałych wilgocią chmur, które przypominały brudne, płócienne wiszary spływały miarowo gęste krople deszczu przetykane białą nitką śniegu. Zdawało się, że ten niesłabnący od kilku dni deszcz, wsiąka w asfalt, w domy i drzewa, rozmiękcza je i wydyma. Kontury każdego przedmiotu były jakby opuchłe i nabrzmiałe od wilgoci. Ponure światło dnia jesiennego cofało się coraz bardziej przed nocą.
Przez Spandauerstrasse ku jezioru Diany szło szybko dwóch mężczyzn w płóciennych, impregnowanych płaszczach z silnie nasuniętemi na twarz kapturami. Twarde, nieforemne ich buty nie omijały kałuży ulicznych. Szli szybkim krokiem, uciekając przed zapadającym coraz silniej zmierzchem.
— Gdyby tak był miesiąc maj, inaczej szłoby się przez Grunewald... — mruknął jeden z nich z pod mokrego kaptura.
— Cały rok nie może być wiosna, — odpowiedział filozoficznie drugi.
Za chwilę, wyższy wzrostem przystanął i rozglądał się wokoło.
— Czy idzie pan na wycieczkę, czy za interesem? — mruknął niższy wzrostem człowiek niezadowolony widocznie z zachowania towarzysza.
— Muszę przecież rozejrzeć się, gdzie jesteśmy...
— Jeszcze dziesięć minut do alei Bismarcka, a potem kilkadziesiąt kroków na lewo. Jeszcze spory kawał i porządnie zmokniemy.
— Trudno... A był pan tam kiedy?
— Byłem. Wtedy jak wynosili zwłoki tego młodego człowieka.
— Haunera?
— Możliwe, że Haunera.
— Uu, to był rzeczywiście mistrzowski trick.
— Ii, co za mistrzowski, — rzucił wzgardliwie wysoki człowiek.
— No zobaczymy, czy dzisiaj będzie pan również tak chłodny i odważny.
— Gwarantuję, że nie będę się gorączkował...
— Tem lepiej. A ja otwarcie przyznam, że drżę z niecierpliwości. Chciałbym być już tam... Ale ten przeklęty wieczór nie zapada. Jeszcze zbyt jasno...
— Nim dojdziemy do alei Bismarcka będzie ciemno.
— Ilu ich tam czeka?
— Pięciu z Kaftalem i Haueisenem...
— Wiedzą poco idą?
— Wątpię. Co im zresztą do tego. Porozstawia się ich i koniec. Wystarczy, że my znamy rozkład domu.
— Jaki jest sygnał?
— Zobaczy pan przy alei Bismarcka, ale sądzę, że powinniśmy zwolnić kroku, bo za szybko idziemy, a czasu chyba dość.
Zwolnili kroku, szli milcząco, uderzając miarowo grubemi podeszwami w kamienny chodnik.
Gdy doszli do alei Bismarcka, ściemniło się zupełnie. W mgle deszczu pełgały już gdzie niegdzie nikłe światła latarń ulicznych. Na rogu ulicy, człowiek niższy wzrostem przystanął i uchylił nieco kaptura, z którego spłynęły naraz strugi zimnej wody deszczowej.
— Ależ tu nikogo niema... — powiedział cicho, jakby tłumiąc pasję.
Towarzysz zaśmiał się cicho, zwinął język w rurkę i wydał cichy, ale przejmujący świst.
We wnękach domów poruszyły się jakieś cienie.
— A co są? — spytał triumfująco.
— Doskonale.
— Czy zawołać ich?
— Niepotrzebne. Pan zostanie tutaj, a ja pójdę kilkanaście kroków dalej popatrzeć na miejsce, na którem mamy stoczyć rozstrzygającą walkę.
Rozstali się. Wyższy wzrostem schronił się do wnęki najbliższego domu, a jego towarzysz poszedł w kierunku białej barokowej willi.
Mimo silnych strug deszczu, człowiek w impregnowanym płaszczu obchodził wolno, krok za krokiem, posiadłość barona Teitelberga, badając z niezwykłą starannością od strony ulicy żelazne sztachety ogrodu. Potem wolno wszedł na Edengasse i z tej perspektywy wpatrywał się w mały park willi.
Biały, barokowy pałacyk pogrążony był w zupełnej ciemności, jedynie od strony ogrodu paliło się w oknie parterowem światło tłumione nagiemi konarami i gałęziami drzew.
— To Johann czuwa, — pomyślał nieznajomy i wszedł głębiej w Edengasse. Stanął przy latarni, wydobył z kieszeni kawałek białego papieru i starannie chroniąc go przed zamoknięciem, długo wpatrywał się w białą kartkę, potem w sztachety, jakby starał się sprawdzić dokładność jakiegoś planu sytuacyjnego.
— Doskonale, — mruknął wreszcie sam do siebie i szybkim krokiem skierował się w aleję Bismarcka, gdzie oczekiwał go towarzysz.
— Wszystko już wiem, — powiedział nerwowo. — Musimy za chwilę wyjść stąd i przedostać się do ogrodu.
— A niema nikogo w willi? — spytał wysoki człowiek.
— Jest służący. Światło świeci się tylko w jednem oknie, czyli w pokojach służbowych. Pokój ten jest dość daleko położony od klatki schodowej. Niema mowy, aby służący usłyszał jakikolwiek szmer. Ale teraz niech pan da sygnał ludziom.
Rozległ się trzykrotny, cichy, urywany gwizd. Z narożników i wnęk domów wysunęło się kilka cieni ludzkich i szybko zbliżały się ku nim.
— Dlaczego idą razem? — warknął nieznajomy. — Mówiłem, że trzeba zachować największą ostrożność.
Gdy pięciu ludzi zrównało się z nimi, nieznajomy odsunął kaptur z głowy i ruchem ręki kazał zbliżyć się wszystkim do siebie, następnie cicho zaczął wydawać instrukcje:
— Musimy wejść do tej willi... Panowie przeskoczą przez sztachety w miejscu, w którem wskaże wam Glasgier, ja wejdę do wnętrza przez bramę. Każdy z panów musi ukryć się w ogrodzie za drzewem, albo za murem oranżerji lub garażu automobilowego. Papierosów palić nie wolno. Nie wolno również za żadną cenę zejść ze stanowiska, choćby miało się przemoknąć do nitki. Broń muszą mieć panowie w pogotowiu. Czy macie silne lampy elektryczne?
— Mamy lampy kieszonkowe Klaksberga.
— Doskonale, można więc na dany przeze mnie znak puścić duże języki światła tak, że obejmą cały ogród. Ja będę w wewnątrz willi w pokoju na pierwszem piętrze. Panowie muszą wpatrywać się bacznie w trzecie i czwarte okno pierwszego piętra od strony Edengasse. Stamtąd będę dawał sygnały świetlne. Gdy dam przez okno sygnał niebieskiem światłem, wtedy panowie oświetlą ogród klaksbergskiemi lampami i będą się starali przytrzymać człowieka, który będzie biegł przez ogród i będzie się starał przeskoczyć sztachety. Gdyby na wezwanie nie chciał się zatrzymać, mogą panowie użyć broni. Wolałbym jednak, aby obyło się bez strzelaniny i aby zbrodniarz dostał się zdrów i cały w nasze ręce. Jeśli zaś dam przez okno sygnał czerwony, wtedy dwóch panów podbiegnie ku parterowym oknom, tuż pod pokojem, z którego daję sygnały, a dwóch z Haueisenem podbiegnie do głównej bramy. Gdyby ktoś chodził po ogrodzie, nie wolno panom pod żadnym warunkiem zatrzymać go bez moich sygnałów. Musimy mu pozwolić spokojnie wejść do willi. Czy zrozumieli mnie panowie?
— Zrozumieliśmy.
— O dalszych szczegółach dowiecie się na miejscu od pana Glasgiera, który wszystko jeszcze raz panom wytłumaczy. Jeszcze raz zaznaczam, że muszą panowie zachować się spokojnie. Silniejszy oddech, któregoś z was może popsuć całą dzisiejszą wyprawę. A teraz możecie już odejść. Glasgier panów zaprowadzi.
— Rozkaz, panie Blindow, — odpowiedzieli służbiście i rozproszyli się na ulicy, idąc oddzielnie.
Na czele szedł olbrzymi Glasgier w impregnowanym płaszczu. Wkrótce dogonił go Haueisen, którego kwadratowy kark zlewał się z szerokiemi barami, zdradzając niezwykłą siłę.
— Ale ten Blindow mimo sześćdziesiątki zdrów chłop, jeśli w taką pogodę sam uczestniczy w wyprawie, — mruknął z uznaniem atleta.
— Widocznie nie zna go pan dobrze, — mruknął Glasgier. — Mimo sześćdziesiątki, Blindow jest dziś tak silny i elastyczny, że nie zakładałbym się o to, czy nie zdołałby pana rozłożyć...
— Przesada...
— Nie przesada, — odburknął Glasgier. — Gdy raz w przystępie złości, chwycił mnie za rękę, miałem wrażenie, że przytrzymują mnie stalowe kleszcze. Kilka minut nie mogłem ręką ruszyć...
— A wygląda jak zasuszona mumja...
— Chciałbym w tym wieku być tak silny i energiczny, — powiedział z uznaniem olbrzym.
— Ale pan, to czuje do starego dziwną słabość...
— Lubię go. Wygląda wprawdzie zły i spróchniały jak stary grzyb, ale serce ma złote. Zresztą tyle lat pracuję już ze starym... Razem byliśmy ranni przez bandytów w Heinersdorfie... Tam była prawdziwa bitwa... Trzy godziny ostrzeliwaliśmy się tym łotrom... A potem ta straszna walka na klatce schodowej... Takiej bitwy chyba już nie przeżyję... Wyniesiono mnie razem ze starym... No, ale teraz uwaga, zbliżamy się do tej przeklętej willi.
Skręcili w Edengasse. Po chwili cicho zaczęli wspinać się przez sztachety do ogrodu willi. Bez szelestu znikli wśród drzew.
Radca Blindow czekał cierpliwie we wnęce domu przy alei Bismarcka, chroniąc się przed strugami deszczu. Co chwila spoglądał na zegarek, przytwierdzony na rzemyczku do ręki, jakby badał, czy Glasgier zdołał już doprowadzić agentów na ich stanowiska.
— Jeśli dzisiejsza wyprawa nie uda się, to wszystko przepadło, — mruknął sam do siebie. — Wtedy jesteśmy zwyciężeni, a podnieść się będzie trudno... Ale u licha wszystko przygotowałem z największą skrupulatnością. Za godzinę powinien zbrodniarz być w pułapce... Nerwy ma ten łotr stalowe. Ale ze mną walka nie będzie tak łatwa jak z Haunerem...
Upłynęło piętnaście minut, gdy Blindow wysunął się ze swego ukrycia i szedł w kierunku willi barona Teitelberga. Chwilę stał przed bramą i nadsłuchiwał, czy z wnętrza nie dojdzie do jego uszu jakiś szmer. Ale w willi panowała niczem niezmącona cisza.. Wtedy stary detektyw wyjął z kieszeni klucz, włożył go do zatrzasku, i krótkim, zdecydowanym ruchem pchnął drzwi, trzymając je silnie za klamkę. Dobrze naoliwione zawiasy nie wydały najmniejszego skrzypu. Wtedy Blindow zamknął drzwi za sobą i wszedł do hallu. Willa zdawała się być wymarła. Uderzył go silny zapach zwiędłych kwiatów i zmieszany zaduch kadzidła i spalonego wosku.
Widocznie hall od czasu pogrzebu nie był wietrzony.
Chwilę stał Blindow w progu, nie mogąc zorjentować się w ciemnościach, potem powoli kierował się ku klatce schodowej. Obawiał się jakimś drobnym, nieostrożnym ruchem zdradzić swoją obecność. Szczelne jednak parkiety nie wydawały pod naciskiem jego stóp żadnych odgłosów. Po chwili wzrok starego detektywa przyzwyczaił się już do ciemności, tak, że bez pomocy latarki odróżniał doskonale kontury poszczególnych przedmiotów. Ręka detektywa dotknęła wreszcie mosiężnej poręczy schodów. Ostrożnie wspinał się Blindow na pierwsze piętro. Na podeście czuł się swobodniej, coraz bardziej bowiem oddalał się od pokojów służbowych. Wszedł wreszcie w korytarz i skierował się przed drzwi gabinetu barona Teitelberga. Skomplikowany zamek zmusił go do użycia latarki.
— Nie wiem, czy w Berlinie znalazłby się bardziej zręczny złodziej... — pomyślał detektyw z zadowoleniem.
W gabinecie barona Teitelberga panował chłód i pustka. Dawno nie sprzątany pokój wypełniały teraz pokłady kurzu.
Dziwne uczucie owładnęło w tym pokoju starego detektywa. Nerwy jego wibrowały coraz silniej na myśl, że w tym właśnie pokoju rozegrały się dwie tragedje ludzkie, a lada chwila i on rozegra tu walkę na życie i śmierć ze złoczyńcą. Opanował się jednak szybko. Wiedział doskonale, że cała siła i przewaga zbrodniarza nad nim polega właśnie na silnych nerwach i chłodnej orjentacji.
— Muszę dziś dorównać mu w spokoju, — wmawiał sam w siebie, chcąc za wszelką cenę pozbyć się uczucia lęku.
Zaświecił znów latarkę, aby dokładnie zorjentować się, gdzie najlepiej może się ukryć.
Najdogodniejsza kryjówka była tuż obok olbrzymiego biurka Geheimrata. W tem miejscu spływała duża, szeroka firanka z okna na ziemię. Obok niej stał czarny hebanowy postument z białą rzeźbą. Za tą firanką mógł Blindow nie tylko doskonale ukryć się, ale zupełnie swobodnie obserwować obydwa pokoje.
Ostrożnie wyminął rzeźbę, uchylił firankę i stanął obok okna, starając się sfalować zasłonę, aby ukryć wszelkie ślady swojej bytności.
— Niewątpliwie przestępca zna każdy szczegół w tym pokoju, — pomyślał Blindow — i źle ułożona firanka może zwrócić jego uwagę i spłoszyć go przedwcześnie. Wtedy wszystko przepadło.
W kryjówce swojej czuł się Blindow bezpieczny. Nerwy jego zaczęły się wolno uspakajać. Ryzykowna gra zdawała mu się nawet ponętną.
Noc była ciemna, ani jeden promień światła nie przedostawał się przez ciężką zaporę chmur. W willi panowała bezwzględna cisza, tylko krople deszczu uderzały miarowo w szyby weneckich okien.
Blindow stał bez ruchu, jakby zamarł w oczekiwaniu. Cisza jesiennej nocy zaczęła mu jednak coraz bardziej dokuczać. Monotonny szum w uszach stawał się coraz bardziej nieznośny, przechodził wolno w ostry dźwięk dzwonka, a potem przemienił się w miarowy huk, jakby rozkołysanych dzwonów.
Stracił zupełnie poczucie czasu. Sekundy i minuty wydawały się mu wiecznością.
— Może rozmyślił się i dziś nie przyjdzie, — myślał stary detektyw i nagle cała ostrożność i przygotowania wydały mu się wręcz śmieszne. — A jednak dzisiejsza noc jest wprost stworzona dla zbrodniczej wyprawy. Można się poruszać jak w czarnej mazi...
Powoli w myślach Blindowa utwierdzał się plan spotkania ze złoczyńcą.
— Jeśli zbrodniarz wejdzie do pokoju, — myślał, — należy mu pozostawić zupełną swobodę ruchu. Najpierw bowiem należy wybadać dokładnie, czego właściwie ten człowiek tu szuka... Sam fakt aresztowania nie wyjawi jeszcze tajemnicy. Tak sprytny złoczyńca jak ten wytłumaczy niewątpliwie, że włamał się tu w celu popełnienia kradzieży... Wtedy łączność między zamordowanym Teitelbergiem, a jego obecnością w tym gabinecie może być trudną do udowodnienia. Stanowczo trzeba cierpliwie wyczekać, aż zbrodniarz zdradzi się, w jakim celu tu przybył.
Ten plan wydawał się staremu detektywowi najbardziej racjonalnym. Obawiał się tylko, czy zdoła go w całości wykonać. Do tego potrzebne są stalowe nerwy. — Lepsze niż moje, — myślał.
Oczekiwanie stawało się coraz bardziej dokuczliwe. Brak ruchu i niewygodna pozycja w kącie powodowały ustawiczne cierpnięcie nóg i dotkliwy ból w kręgosłupie. Już zamierzał stary detektyw zmienić pozycję, gdy nagle usłyszał lekki szmer. W jednej chwili wstrzymał oddech i zamarł w oczekiwaniu. Szmer powtórzył się po raz drugi nieco już wyraźniej, jakby ktoś ciągnął po podłodze duży kawał zmiętego papieru.
Blindow wytężył słuch, aby zbadać, skąd ten tajemniczy szmer pochodzi. Szelest wydawał się jednak jeszcze oddalony i tłumiony.
— Wchodzi starą, wydeptaną ścieżką, przez komin... — pomyślał Blindow wstrzymując ciągle oddech.
Nagle ręce starego detektywa zaczęły drżeć nerwowo. Spokój opuszczał go coraz bardziej. Tymczasem szmer stawał się bardziej wyraźny, wreszcie w drugim pokoju rozległ się odgłos cichych kroków. Zbrodniarz zbliżał się w kierunku biurka i kryjówki radcy policji.
Po ciele Blindowa przebiegały zimne dreszcze. Po raz pierwszy stary detektyw czuł lęk w obecności zbrodniarza. Nagle usłyszał szelest firanki koralowej. Zbrodniarz był oddalony o kilka kroków od niego. Tajemniczy człowiek trzymał w ręce ślepą latarkę, która lekko oświetlała jego postać. Był to niski, szczupły człowiek, ubrany w płócienny kostjum pilota. Przydługie ręce sięgały prawie do kolan. Każdy krok złoczyńcy zdradzał niepospolitą zręczność i zwinność. Było w nim coś małpiego. Głęboko naciśnięta czapka zasłaniała bladą, jakby schorowaną twarz.
Zbrodniarz widocznie czuł się bezpieczny, bo śmiało zbliżył się do biurka i przekręcił taster lampy. Z pod głębokiego abażuru padł jasny strumień światła na biurko, pozostawiając resztę pokoju w mroku. Zbrodniarz stał tak blisko Blindowa, że detektyw mógł go dotknąć ręką.
Teraz w świetle lampy Blindow doskonale obserwował tę dziwną twarz. Małe, skośne oczy, głęboko osadzone w czole, silnie wystające kości policzkowe i długie, wąskie usta upodabniały zbrodniarza do typu Azjaty. Blindow patrzył w tę dziwną twarz, jakby starał się wryć każdy jej szczegół w swojej pamięci.
Cisza panowała w pokoju tak bezwzględna, że Blindow słyszał wyraźnie bicie swoich pulsów. Miarowe tykanie zegarka wydało się Blindowowi tak głośne, że obawiał się, iż dojdzie ono do uszu zbrodniarza.
Tymczasem złoczyńca wydostał z szerokiej kieszeni kilka długich wytrychów i zaczął otwierać niemi szuflady biurka. Skomplikowane zamki nie dawały się łatwo otworzyć i zbrodniarz pracował z olbrzymim wysiłkiem.
Blindow patrzył na jego małe, niezwykle muskularne ręce, na starannie wypielęgnowane paznogcie.
Wreszcie wytrych zgrzytnął silnie i drzwi bocznej szafki ustąpiły. Zbrodniarz wsłuchiwał się chwilę, czy zbyt silny szelest nie zwrócił uwagi domowników. Ale w całym domu panowała bezwzględna cisza. Teraz tajemniczy człowiek z niezwykłą zręcznością wysuwał jedną szufladę po drugiej i wydobywał z nich cale stosy zapisanego papieru. Co chwila wyciągał jakąś kartkę papieru, zbliżał ją do lampy i odczytywał jej treść.
Poszukiwania zdawały się jednak być dość długo bezowocne, bo na twarzy zbrodniarza malowała się coraz większa niecierpliwość i zdenerwowanie.
Nagle w jego skośnych oczach zajaśniały błyski jakby radości. W misternie rzeźbionych drzwiczkach spostrzegł mały, czarny guzik, który zdawał się być częścią nalepionej ornamentacji. Lekko dotknął palcem guzika. Fornir odskoczył. Zbrodniarz uchylił skrytkę i wydobył z niej wielką, podłużną kopertę. Szybko przysunął ją do lampy. Na grzbiecie koperty widniał wyraźnie kaligraficznie wypisany adres: „Laube & Wrończyk, — Warszawa.“
Twarz zbrodniarza jaśniała radością. Rzecz, której z takim trudem i niebezpieczeństwem poszukiwał, była już w jego rękach. Skwapliwie schował kopertę do kieszeni i starał się przytrzasnąć skrytkę.
Blindow zrozumiał, że nadszedł decydujący moment działania. Każda chwila zwłoki groziła teraz niebezpieczeństwem. Zbrodniarz mógł zniknąć wraz z cenną zdobyczą. Dlatego stary detektyw skupił się w sobie, jakby prężył się do skoku, czekał tylko na najdogodniejszą sekundę.
Zbrodniarz zamknął biurko i zbliżył się o krok do ciężkiej portjery. Blindow mógł go dotknąć ręką, — wtedy jednym, zdecydowanym ruchem detektyw wyskoczył ze swego ukrycia i żelaznym uściskiem ramion oplótł szczupłą postać swego przeciwnika, równocześnie potrącając słup z rzeźbą. Biały marmur upadł na dywan, wyrywając swoim ciężarem sznur z kontaktem elektrycznym ze ściany.
Ciemność wypełniła pokój.
Wśród straszliwej ciszy słychać było tylko szybki oddech dwóch zmagających się ze sobą ludzi. Blindow zacieśniał coraz bardziej uścisk. Nagle uczuł, że ciało zbrodniarza wiotczeje, jak ciało kota, który stara się przedostać przez wąską szczelinę. Mimo silnego uścisku ramion tajemniczy człowiek zdołał zmienić pozycję. Blindow czuł teraz jego gorący oddech na swojej twarzy...
Zbrodniarz wysunął rękę z oplotu stalowych ramion detektywa, wydobył długi wąski nóż z kieszeni. Błyszczące ostrze sztyletu oparło się o szyję detektywa. Im silniej Blindow zacieśniał uścisk, tem sztylet silniej nakłuwał skórę jego szyi. Detektyw zrozumiał niebezpieczeństwo. Nagłym ruchem rozwarł ramiona i zamierzał sięgnąć do kieszeni. Wtedy zbrodniarz chwycił jego rękę i z jakąś nieludzką siłą wykręcił ją wtył, poza jego plecy. Równocześnie Blindow uczuł straszne uderzenia jakimś twardym przedmiotem w twarz. Uderzenia te następowały jedne po drugich. Detektyw czuł, że traci przytomność, zdawało mu się, że w jego uszach i głowie rozkołysał się potworny dzwon, który ogłusza go i pozbawia resztek świadomości.
Ostatnim wysiłkiem chciał stary detektyw sięgnąć do kieszeni po lampkę elektryczną, aby czerwonym światłem sygnalizować agentów, gdy nagle nastąpiło ostatnie, tak silne uderzenie, że Blindow rozkrzyżował ramiona i padł na dywan, uderzając całym ciężarem swego bezwładnego ciała o róg mahoniowego biurka.
Świadomość opuściła go zupełnie.
Zbrodniarz pochylił się nad bezwładnym przeciwnikiem. Szybko przeszukał kieszenie jego ubrania, wyciągnął z nich rewolwer, latarkę, klucze i pliki papierów. Potem podszedł do okna i starał się przeniknąć wzrokiem tajemnicę ciemnego ogrodu. Widocznie spostrzegł coś, bo zaśmiał się cicho gardlanym głosem i skierował się ku klatce schodowej. Przy pomocy odebranych przeciwnikowi kluczy, wydostał się na ulicę i rozpłynął się w ciemnościach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Radca policji Blindow wolno przychodził do przytomności...
W głowie czuł nieznośny ból, jakby skorupa czaszki rozbita była w szwach. Suchym językiem dotknął wargi, była śliska i nabrzmiała. W gałkach ocznych czuł nieznośny, palący ból, który sięgał, aż w głąb mózgu i nie pozwalał myśleć.
Blindow zamknął znów oczy. Wreszcie starał się poruszyć ręką. Syknął z bólu, — ręka była jakby złamana.
— A to mnie oporządził... — myślał stary detektyw, chwytając pamięcią gorączkowo ostatnie przeżycia.
Za wszelką cenę postanowił wstać. Z trudem udało mu się poruszyć drugą, mniej obolałą rękę. Podwinął wreszcie nogi i dźwignął się powoli. Ból w całem ciele był tak straszny i przejmujący, że staremu radcy policji zdawało się, że pokój jest jaskrawo oświetlony.
Wstał, ale zatoczył się znowu i byłby runął na podłogę, gdyby nie olbrzymi fotel na którym oparł się kurczowo. Długą chwilę stał Blindow bezradny, starając się całym wysiłkiem swej woli opanować ból i bezwład.
Spojrzał w okno. Świtało...
Blade światło dnia dodawało staremu detektywowi energji. Chwytając się mebli, wolno posuwał się ku drzwiom. Wreszcie nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte. Sięgnął do kieszeni po klucz od zatrzasku. Kieszenie były wypróżnione. Przerażony sięgnął do miejsca, gdzie umieszczony był portfel i notatnik, zapełniony ważnemi zapiskami. Ani portfelu, ani notatnika nie znalazł. Teraz ogarnął go szał wściekłości. Nie czuł już strasznego bólu.
— Ach, łotr!... — syknął przez zęby.
Szybko poszedł do okna, uchylił wielką szybę wenecką. Prąd wilgotnego, zimnego powietrza orzeźwił go znacznie.
— Glasgier! — rzucił donośnie w ogród.
Z za muru oranżerji wyskoczył olbrzymiego wzrostu agent policyjny. Chwilę szukał wzrokiem, skąd głos pochodzi. Spojrzał wreszcie w otwarte okno i spostrzegł swego przełożonego. Nagle na twarzy olbrzyma odmalowało się przerażenie. Podbiegł w kierunku okna.
— Co się panu stało? — pytał poważnie zaniepokojony. Całą twarz ma pan zwalaną krwią...
Blindow starał się uśmiechnąć. Obolała twarz nie chciała się jednak ułożyć w odpowiedni grymas.
— Proszę szybko zebrać ludzi, zbudzić służącego, który mieszka koło garażu, i proszę wejść tu do mnie na pierwsze piętro. Jestem zamknięty w pokoju...
Glasgier spełnił dokładnie rozkaz. Obudzono służącego, który zdziwił się bardzo wiadomością, że dzisiejszej nocy willę barona Teitelberga odwiedziło tylu niespodziewanych gości.
Johann ubrał się natychmiast i wraz z agentami udał się spiesznie do gabinetu zmarłego Geheimrata, aby uwolnić stamtąd uwięzionego radcę policji.
Blindow siedział nieruchomo w fotelu, obolała głowa opadła na oparcie karła. Przez poręcz zwieszała się bezwładnie potłuczona i posiniaczona ręka. Z głowy starego detektywa spływały na twarz krople krwi. Górna warga była przecięta na dwie połowy. Duże, rogowe okulary leżały stłuczone na ziemi. W oczach rannego jaśniały tylko błyski, które świadczyły, że Blindow jest przytomny, a organizm jego nie został śmiertelnie ugodzony.
— Ale to oporządził pana, — szepnął Glasgier ze strachem, i jakby podziwem dla złoczyńcy.
Blindow strzepnął zdrową ręką na znak lekceważenia.
— Mógł mnie sto razy lepiej urządzić... — powiedział wolno, jakby z trudem. — Wobec tego strasznego Azjaty każdy z nas byłby za słaby... Z mojej niemiłej przygody powinniście jednak wyciągnąć dobrą dla siebie naukę: — Nie wolno zbytnio ufać własnym siłom. Mniejsza o swoją osobę, — ale sprawie można zaszkodzić... — skończył tak cicho, że niemal szeptał do siebie.
Johann przyniósł zwitek waty i wody karbolowej. Glasgier wybiegł na korytarz i powrócił za chwilę ze szklanką zimnej wody. Stary detektyw pił chciwie. Boleśnie okaleczona warga zostawiła krwawy ślad na szklance.
— Jeszcze, — prosił Glasgiera.
Agent podał rannemu drugą szklankę. Wtedy radca policji zaczął mówić ze znaczną już ulgą:
— Panowie możecie odejść do domu. Wystarczy, jeśli sam Glasgier zostanie przy mnie i zawezwie telefonicznie lekarza i automobil. Muszę nieco przyzwoiciej wyglądać na ulicy. Należałoby przynajmniej wargę zeszyć, zanim pokażę się w prezydjum policji...
— Uważam, że pan radca powinien poleżeć kilka dni w łóżku. Rana na głowie jest dość poważna... — wtrącił nieśmiało Haueisen.
— Nie obawiaj się pan o mnie, — przerwał z bolesnym grymasem na twarzy stary detektyw. — Mimo sześćdziesiątki zdrów jestem jak młody kot. Jeszcze się z tego wyliżę...
Gdy agenci wyszli i kroki ich ucichły zupełnie w korytarzu, Blindow skinął ręką na Glasgiera, aby zbliżył się do niego i zaczął mówić szybko i nerwowo.
— Glasgier, ja boję się o siebie... Nie wiem, czy z tej afery powyciągam nogi... Kto wie, czy nie byłoby lepiej dla mnie, aby mnie był sztyletem ugodził... Wtedy byłbym zeszedł z pola pracy z dobrą opinją, teraz sprawa moja przedstawia się znacznie gorzej... Zanadto ryzykowałem i popsułem wszystko. Obawiam się, że już nic nie da się odrobić.
— Ależ, panie radco, jak można tak upadać na duchu, — przerwał Glasgier, a w niebieskich oczach tego olbrzyma malowało się tyle przywiązania i dobroci, że stary detektyw uśmiechnął się do niego z ojcowską pobłażliwością.
— Nie, Glasgier, trudno jest odrobić, co się raz zepsuło. Zaryzykowałem wszystko i wszystko straciłem. Zbrodniarz zabrał ostatnią rzecz, która potrzebna mu była dla wyjaśnienia jakiejś tajemnicy. Teraz willa barona Teitelberga jest mu zupełnie niepotrzebna. On już nigdy tu nie wróci. Chyba...
Nie dokończył. Jakaś zbawcza myśl musiała nagle przebiec przez mózg starego detektywa, bo oczy jego ożywiły się nagle, a palce zdrowej ręki zaczęły szybko i nerwowo przebiegać po poręczy fotela. Na zranionej twarzy zajaśniał lekki uśmiech. Milczał chwilę, snując jakieś plany. Widoczne było, że nagle znalazł jakąś nić ratunku.
— Tak wtedy byłbym zrehabilitowany po dzisiejszej porażce, — szepnął sam do siebie z akcentem nadziei w głosie.
Uśmiech, który zagrał nagle na twarzy starego radcy policji, wprawił odrazu i podwładnego w doskonały humor. Glasgier uśmiechnął się z zadowoleniem.
— A widzi pan radca, że jeszcze nie czas upadać na duchu...
— Ma pan rację, jakiś filozof słusznie powiedział: niema sytuacji bez wyjścia. Może i po tej porażce uda mi się wybrnąć. No, ale teraz do roboty... A ponieważ ja nie mogę się ruszyć, więc pan musi za mnie pracować...
— Rozkaz, panie radco.
— Niech pan, zaraz zatelefonuje po auto i lekarza. Potem opowie mi pan, co widzieliście dziś w ogrodzie.
Glasgier połączył się z pokojem dyżurnym w dyrekcji policji i zażądał przysłania na Grunewald lekarza z narzędziami chirurgicznemi i automobilu służbowego. Potem zbliżył się do swego przełożonego.
— W nocy, panie radco, nie widzieliśmy właściwie nic. Ja stałem z Haueisenem koło oranżerji. Miejsce było doskonałe i można było obserwować cały ogród, gdyby nie ta ciemna noc. Nie widziałem nawet własnej ręki. Nagle zdawało mi się, że słyszę jakieś kroki. Trąciłem nawet łokciem Haueisena. Słuchaliśmy, ale odgłos kroków już się nie powtórzył. W ogrodzie i willi panowała zupełna cisza. Po chwili spostrzegliśmy, że pan radca zapalił w pokoju na piętrze lampę. Byliśmy przekonani, że cała wyprawa nie udała się. Staliśmy jednak spokojnie dalej, obawiając się cośkolwiek z pańskich planów zepsuć. Po upływie godziny lampa zgasła. Żadnych sygnałów świetlnych nie otrzymaliśmy. Na własne ryzyko nie wolno nam było nic robić.... Przyszedł wreszcie świt... Zmarzliśmy i zmokli strasznie. Haueisen żalił się, że nogi mu zdrętwiały i przemarzł do kości. Pocieszałem go jak mogłem, choć sam nie byłem w lepszej skórze. To było wszystko. Potem dopiero o siódmej rano zobaczyłem pana radcę skrwawionego w oknie. Przestraszyłem się bardzo... Ale na miłość boską, niech pan opowie co się działo w tym pokoju...
Blindow z trudem i niechęcią opowiedział o walce z tajemniczym zbrodniarzem. Widać było, że opowiadanie stara się możliwie jak najbardziej streścić, aby zbytnio nie wyjaskrawić swego ryzyka i niepowodzenia. Skończył wreszcie uwagą:
— A teraz, Glasgier, podejdź pan do biurka i otwórz wytrychem lewą szufladę. Papiery, które pan znajdzie w pierwszej szufladzie, trzeba wydostać i przewieźć do dyrekcji policji. Wszystkie te papiery miał dziś zbrodniarz w ręce, a ponieważ pracował bez rękawiczek, więc niewątpliwie pozostawił na nich odcisk swoich palców. Twarz zbrodniarza pamiętam doskonale. Przy pomocy rysowników uda mi się niewątpliwie odtworzyć podobiznę tego Azjaty. Wtedy będziemy mieli już jakieś konkretne ślady. Nie będziemy szukać przestępcy, jak dotychczas w powietrzu, tylko poszukamy go na ulicach Berlina...
Glasgier ukląkł przed biurkiem i wytrychem zaczął otwierać szafkę, nad którą niedawno tak zawzięcie pracował zbrodniarz. Blindow siedział nieruchomo w fotelu. Opuścił powieki i zdawało się, że drzemie zmęczony przeżyciami nocy.
Po upływie kilku minut, agent otworzył szafkę i ostrożnie wydostał z niej kilka arkuszy zapisanego papieru, które zbrodniarz miał w ręce. Glasgier ułożył je systematycznie na biurku, a nie chcąc budzić swego przełożonego, zaczął się zagłębiać w ich treść. Kilka pierwszych kartek, były to jakieś notatki i uwagi o związkach chemicznych, jakieś zawiłe obliczenia matematyczne. Glasgier odłożył je na bok. Wzrok jego spoczął wreszcie na kopji jakiegoś listu, który baron Teitelberg pisał do swego brata w Augsburgu.
Geheimrat zwierzał się ze swoich planów: „Zadowolony jestem bardzo z flirtu mojej Eriki z tym młodym arystokratą rosyjskim, o którym dwukrotnie już Ci pisałem. Jest to, — jak wiesz — przystojny, wytworny człowiek, w każdym słowie i ruchu którego znać doskonałą tresurę wielkopańskich guwernerów. Przytem, co najważniejsze, nie grzeszy zbytnio pieniędzmi, jak każdy uciekinier z rosyjskiej krainy warjatów. Snuje się „książę“ jak cień za Eriką. Mam wrażenie, że człowiek ten nadaje się znakomicie do przeprowadzenia moich planów. Muszę mu dać pracę u siebie... Zobaczysz, jak dzielnego będę miał w nim pomocnika... Niestety, muszę nieco jeszcze poczekać, aż znajdzie się w jeszcze gorszych tarapatach finansowych...
Glasgier oderwał oczy od listu i zaczął zgadywać, co te słowa Geheimrata, pisane na kilka miesięcy przed śmiercią, mogą znaczyć. Niewątpliwie chodziło tu o księcia Strogowa, który był zawsze mile widziany i przyjmowany w salonach potentata chemicznego.
Myśli Glasgiera przerwał nagle sygnał dobrze znanej trąbki automobilowej. Agent wstał i spojrzał przez okno.
Na rogu Edengasse ujrzał duży popielaty automobil, który powoli zwalniał bieg i zatrzymał się przed bramą pałacyka.
Poznał służbowy wóz policyjny.
Cicho wysunął się z pokoju, zbiegł po schodach na dół do hallu, aby wskazać lekarzowi drogę.
— Cóż się wam stało? — spytał doktor Krive rozcierając zmarznięte ręce.
— Radca Blindow ranny.
— Stary Blindow? — spytał zaniepokojony lekarz.
— Zdaje się nic poważnego, panie doktorze. Bardziej bolesne, niż groźne dla życia rany. Sądzę, że radca będzie musiał wstrzymać się od pracy, — a szkoda, bo sprawa właśnie wymaga jego osobistego kierownictwa.
Glasgier wprowadził lekarza do gabinetu. Blindow obudził się już z drzemki. Usiłował podnieść się z fotela, aby przywitać lekarza, niestety o własnych siłach nie mógł się dźwignąć.
— Czem kto wojuje, od tego ginie!... — żartował doktor Krive, witając przyjaźnie starego detektywa. — Obawiałem się jednak, że z panem radcą gorzej. Teraz po oczach widzę, że energji wystarczy panu jeszcze na długie lata... Niespożyty motor pędzi pański organizm. Kulą radca oberwał?
— Na szczęście nie kulą, tylko kastetem, albo ciężkim bokserem łotr mnie oporządził...
— Dlaczego „łotr?“ W dzisiejszych czasach kul ekrazytowych i gazów trujących wybrał pański przeciwnik jeszcze bardzo humanitarną broń...
Blindow starał się uśmiechnąć.
Doktor Krive wydobył z torby olbrzymie pudło niklowe z wygotowanemi przyrządami chirurgicznemi i opatrunkami i z wielką starannością układał je na stole. Potem zmoczył kłębek waty w jakimś płynie i zaczął zmywać zakrzepłą krew na głowie i twarzy rannego.
— Jest pan prawdziwym dzieckiem szczęścia, — mówił lekarz. — Tak silne uderzenie w głowę, jakie pan otrzymał, byłoby u mniej odpornego pacjenta wywołało wstrząs mózgu... Warga to głupstwo, nałożymy trzy szwy i zacerujemy wspaniale... Ale ręka zwichnięta. O, będzie musiał kochany radca nareszcie trochę uspokoić się i kilka dni przeleżeć w łóżku.
— Ale nie mogę doktorze! — bronił się gwałtownie Blindow. — Sprawa zbyt ważna, abym teraz mógł się wylegiwać.
— To chodź pan, jeśli pan tylko potrafi, — mruknął Krive.
Lekarz obmył dokładnie głęboką ranę na głowie chorego i starannie nałożył opatrunek. Za chwilę zaczął zeszywać wargę. Krzywa, ostra igła wbijała się głęboko w skórę rannego, ale stary detektyw zdawał się być nieczuły na cierpienia. Ani jeden mięsień jego twarzy nie drgnął pod wpływem bólu. Najdłużej trwało opatrywanie ręki. Doktor Krive musiał przywołać Glasgiera do pomocy, aby wprowadzić w staw kość ramieniową.
Po upływie godziny radca Blindow przy pomocy agenta policyjnego i doktora Krivego opuścił pokój, w którym spędził burzliwą noc. Na ulicy czuł się Blindow znacznie lepiej. Nogi zaczynały odzyskiwać większą pewność. Ranny sam otworzył drzwiczki automobilu i usadowił się na wygodnych poduszkach wozu.
— Jedziemy więc do pańskiego mieszkania? — spytał lekarz.
— Doprawdy doktorze, nie mogę, — poważnie sprzeciwił się radca policji. — Choćby na dwie godziny muszę pojechać do biura. Mam wydać tak spieszne i ważne zlecenia, że odroczyć ich ani na godzinę nie mogę.
— Co z panem zrobić? — powiedział z rezygnacją Krive, ucieszony wracającą energją swego pacjenta.
Szofer ruszył z miejsca i za chwilę pełnym gazem jechał przez Wilmersdorf w kierunku śródmieścia Berlina. Szybki prąd świeżego powietrza coraz bardziej orzeźwiał chorego i przywracał mu siły. Po chwili z twarzy rannego znikły gorączkowe wypieki, oczy błyszczały niespożytą energją.
Po upływie dwudziestu minut auto zatrzymało się przed czerwonym gmachem prezydjum policji na Dirksenstrasse.
Blindow wysiadł z gorączkowym pośpiechem, pożegnał się z lekarzem i sam bez niczyjej pomocy wszedł na schody i przez szeroki korytarz skierował się do swego biura. Glasgier szedł za swoim przełożonym.
Zaledwie radca policji i agent zamknęli drzwi za sobą, gdy cicho wsunął się do pokoju woźny. Widok obandażowanego szefa stropił go nieco. Poczucie jednak karności nie pozwalało mu spytać o przyczynę wypadku. Podał milcząco kartkę papieru, zapisaną gęsto nazwiskami ludzi, którzy w czasie nieobecności radcy zgłosili się w jego biurze. W ręce trzymał woźny jakąś małą starannie opakowaną paczkę.
— Cóż to za paczka? — spytał opryskliwie Blindow, szukając zawzięcie w szufladzie drugiej pary rogowych okularów.
— Przyniósł ją posłaniec uliczny. Prosił o doręczenie jeszcze dziś panu radcy, ponieważ sprawa jest niezwykle pilna. Prawdopodobnie jakieś papiery...
Nerwowo przedarł Blindow kopertę i wydobył arkusz papieru, zapisany pismem maszynowem małego „Remingtona.“ Szybko przebiegł oczyma treść pisma. Ktoś pisał:

„Szanowny Panie!
Uważam, że powinien mi Pan wybaczyć moje brutalne zachowanie się dzisiejszej nocy. Nie ja ponoszę winę. Pan był stroną atakującą, a ja ze zrozumiałych dobrze względów musiałem atak sparaliżować. Przyzna Pan jednak, że mogąc łatwo popełnić zbrodnię, powstrzymałem się od niej. Dlatego uważam, że jakikolwiek żal Pański do mnie byłby nieuzasadniony.

Odsyłam Sz. Panu notes i zapiski. Przeglądałem je dokładnie. Zawierają dużo uwag i planów, potrzebnych do wykrycia niektórych przestępców. Dlatego zwracam je. Sądzę, że zwrot tych notatek sprawi Panu niemałą przyjemność. Ze swej strony zapewniam, że treść
zapisków przechowam w bezwzględnej dyskrecji, tak, że nie dojdą one nigdy do rąk osób interesowanych.

Równocześnie mam zaszczyt donieść Panu, że wszystkie informacje, jakie Pan raczył zebrać o mojej skromnej osobie i wszystkie szczegóły popełnienia zbrodni na Grunewaldzie, które uwidocznił Pan w swoim notesie, są zupełnie nieścisłe i zupełnie poważnie doradzam Panu nie trzymać się tych wskazówek, o ile chce Pan wyjaśnić przyczyny śmierci barona Teitelberga. Zrozumie Pan jednak, że w interesie własnym muszę się powstrzymać od udzielenia Panu jakichś rad i wskazówek.
Wkońcu zapewnić Sz. Pana muszę o szczerej sympatji z jaką się do Niego odnoszę. Gorąco pragnąłbym, abyśmy przestali być przeciwnikami. Niestety moje pragnienie nie może się urzeczywistnić, albowiem stoimy na dwóch przeciwnych biegunach, to co ja uważam za dobre i etyczne, — Pan uważać musi w imię swoich służbowych obowiązków za złe i niemoralne.

Na szczęście przy pracy łączy nas i pewna wspólność: Pan stara się bronić życia jednostek, — ja życia i zdrowia kilku miljonów. Ludzi, którzy starali się w pracy tej mi przeszkodzić, usunąłem ze swej drogi. Ale jest
to drobiazg wobec tego wielkiego humanitarnego dzieła, które mam zamiar w tych dniach już dopełnić.
Kończąc tę drobną uwagę, przesyłam Panu wyrazy szacunku i życzenia rychłego powrotu do zdrowia. A. R.

Blindow z pasją rzucił list na biurko. W pierwszej chwili zmiął go i chciał rzucić na podłogę, opanował się jednak natychmiast, rozprostował arkusz papieru i mówił już spokojnie:
— Ten łotr, czy też warjat, chce wobec mnie odegrać rolę powieściowych bohaterów w stylu Arsena Lupin, zobaczymy jak na tem wyjdzie.
Równocześnie nacisnął guzik dzwonka.
Za chwilę wszedł służący. Blindow wlepił w niego badawczy wzrok.
— Czy przypominasz sobie dokładnie, kiedy posłaniec przyniósł tę paczkę?
— Tak, panie radco, pamiętam dokładnie. Było to mniej więcej przed dwoma godzinami.
— Jak posłaniec wyglądał?
— Miał na głowie czapkę posłańca ulicznego z numerem, na który nie zwróciłem uwagi. Był bardzo niskiego wzrostu, tak, że sądziłem, że jest to mały chłopak. Potem jednak spostrzegłem, że to dorosły człowiek. Uderzył mnie nieco wyraz jego twarzy...
— Jak wyglądał?
— Miał szeroki nos i skośne oczy. Przypominał Chińczyka, albo Japończyka, takiego co sprzedaje figurki i cygarniczki po kawiarniach. Tylko twarz jego nie była żółta, ale niezwykle blada. Nad okiem miał głęboką bliznę. Mówił ogromnie szybko, trochę z cudzoziemskim akcentem...
— Cóż mówił do ciebie?
— Wręczył mi tę paczkę i polecił mi oddać ją panu radcy, skoro tylko przyjdzie do biura, jeśliby zaś pan nie przyszedł do prezydjum, to polecił mi odesłać paczkę do pańskiego prywatnego mieszkania. Mocno byłem zdziwiony tem, iż wiedział, że pana w biurze niema, choć nie pytał o to zupełnie. Potem jednak dorozumiałem się, że szwajcar na dole udzielił mu potrzebnych informacyj.
W miarę opowiadania woźnego wzrok Blindowa wyrażał coraz większe zdumienie. Palce lewej ręki poruszały się nerwowo.
— Wiesz, Glasgier, — powiedział stary detektyw, — że ten łotr zaczyna mi imponować swoją zimną krwią i bezczelnością. Przecież to on sam przybył tutaj, aby doręczyć mi notes i papiery.
— Kto taki?
— Ten łotr, który oporządził mnie w willi barona Teitelberga. Lazł aż do smoczej jamy... Odważny człowiek... No, ale teraz muszę wraz z rysownikiem odtworzyć dokładnie twarz złoczyńcy, dopóki świeżo mam ją jeszcze w pamięci, odbijemy ją na klisze i roześlemy do wszystkich pism. Za dwie godziny będą również rozesłane listy gończe. Mam wrażenie, że przecież schwytamy tego sprytnego i bezczelnego ptaszka...
— Napewno, panie radco, za kilka dni wpadnie w sidła. Ta dziwna twarz i ta blizna ułatwią znacznie poszukiwania...
— Ach, Glasgier, zawsze wyrżniesz pan kulą w płot.
— Dlaczego?
— Zbrodniarz nie ma na twarzy żadnej blizny. Jeśli miał ją tu, gdy rozmawiał z woźnym, to sztucznie zrobił ją farbą i woskiem, aby mnie w błąd wprowadzić. To był „trick.“ W nocy, gdy otwierał biurko Geheimrata, stał zwrócony do mnie twarzą. Nie widziałem na niej ani śladu blizny. Teraz nad prawem okiem dorobił sobie bliznę, przekonany zgóry o tem, że woźny opisze mi go dokładnie i wymieni ten ważny szczegół, wtedy ja rozpiszę listy gończe, w których bliznę tę specjalnie podkreślę. Rozumie pan, co znaczy tak ważny szczegół w liście gończym. Policja kierowałaby się wyłącznie tylko tą blizną...
— Rzeczywiście Azjata, — z uznaniem powiedział Glasgier.
Do pokoju wszedł tymczasem rysownik. Blindow w krótkich słowach wytłumaczył, w jakim celu go zawezwał. Potem sam zaczął kreślić kontury twarzy przestępcy tak, jak ją widział w nocy na Grunewaldzie. Rysownik wpatrywał się bacznie w pociągnięcia ołówka starego detektywa. Glasgier pochylił się również nad biurkiem i wtrącił nieśmiało:
— Gdy panowie zrobią podobiznę, wtedy można ją pokazać woźnemu. Jeśli rozpozna w niej twarz posłańca, wtedy rysunek można uważać za dobry....
— Wiesz, Glasgier, że i tobie udają się czasem dobre pomysły. Rzeczywiście woźny może być doskonałym cenzorem naszej pracy.
Glasgier uśmiechnął się zadowolony z uznania przełożonego.[1]

KONIEC.






  1. Ciąg dalszy tej powieści ukazał się pod tytułem „TAJEMNICA DOKTORA HIWI“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Błażejowski.