Walizka P. Z/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Walizka P. Z.
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

W HOTELU ADLON.

Pięknie emaljowana limuzyna płynęła pełnym gazem przez gładkie jezdnie Grunewaldu. Na Kurfürstendamm auto wymijało zręcznie tramwaje i autobusy, zwolniło nieco pęd koło ogrodu Zoologicznego i na Brandenburger Tor czekało cierpliwie na wolne miejsce w olbrzymim łańcuchu pojazdów, które zmierzały w najbardziej ruchliwą arterję Berlina, na ulicę „Unter den Linden.“
Przez zwierciadlane szyby limuzyny patrzała baronowa Teitelberg z takiem zdziwieniem i zainteresowaniem na ruch uliczny, jakby to olbrzymie, jasno oświetlone miasto przesuwało się po raz pierwszy przed jej oczyma.
— Dymitr, gdzie kazałeś jechać szoferowi? — spytała.
— Do hotelu Adlon. Telefonicznie zamówiłem dla ciebie mały, dwupokojowy apartament...
Tłok pojazdów na placu Paryskim był tak wielki, że limuzyna musiała czekać długą chwilę na wolny przejazd. Potem wolno, krok za krokiem posuwała się naprzód, aż stanęła przed jasno oświetlonem wnętrzem wspaniałego hotelu. Kilku czerwonych boy’ów podbiegło do limuzyny i pomogło otworzyć drzwi.
Gdy baronowa Teitelberg wysiadła, książę Strogow wydał szoferowi polecenie, aby bezzwłocznie wracał na Grunewald, a rano, gdy tylko pokojówka wróci od swej ciotki ze Stralau, ma ją przywieźć do hotelu. Po chwili szofer odjechał, a książę podał troskliwie ramię swojej towarzyszce i przeprowadził ją przez tłum ludzki do wnętrza wspaniałego hotelu.
Pani Luiza zatrzymała się na chwilę w rzęsiście oświetlonym hallu i z radością patrzyła na szklanny kołowrót, który wpuszczał i wypuszczał barwny tłum ludzi.
— Tak mi tu jakoś raźno w tym tłumie, — szepnęła, tuląc się do swego przyjaciela. — Tam na Grunewaldzie, w poszumie lasów świerkowych, w samotnej, przeklętej willi, zdawało mi się niepodobieństwem ujrzeć już ludzi i roześmiane ich twarze. Tam na Grunewaldzie było coś we mnie z tej żony hinduskiej, która czeka cierpliwie, aż spalą ją na stosie razem z mężem... Patrz, Dymitr, — nawet Colly cieszy się, że wyleciał z tego domu....
Pies rzeczywiście nastawił uszy, z jakąś rozkoszą poruszał wilgotnemi nozdrzami, a na znak zadowolenia wachlował olbrzymim, puszystym ogonem.
Dyrektor hotelu podszedł do księcia i zawiadomił, że kufry baronowej przeniesione są do apartamentu na pierwszem piętrze.
Baronowa i Strogow weszli na schody, wysłane puszystym dywanem, kierując się za boy’em, który uprzejmie wskazywał im drogę. Weszli wreszcie w labirynt jasno oświetlonych pokoi hotelowych i stanęli przed drzwiami pokoju.
Apartament zachwycił baronową. Białe, srebrną nitką przetkane tapety na ścianach i ponsowe foteliki na jasnym dywanie odbijały jak piękne, dojrzałe maliny. Światło wpłynęło doskonale na usposobienie pani Luizy. Zaczęła odzyskiwać humor.
— Wiesz, Dymitr, że twój pomysł był genjalny...
— Musisz mi też podziękować, gdy tylko boy wyjdzie, — szepnął jej cicho do ucha.
Oboje czekali cierpliwie, aż chłopiec oświetli następny pokój.
Zaledwie pozostali sami, Strogow otoczył ramieniem swą kochankę i silnie przycisnął ją do siebie. Odchyliła wtył głowę, a w jej oczach migotały blaski miłości i poddania się. Wpił się ustami w jej małe usta tak, iż utracili oddech. Wysunęła się wreszcie z uścisku i wybuchła szczerym śmiechem:
— Doprawdy, Dymitr, że czuję, jakby wszystko, co tam przeżyłam, było jakimś strasznym snem, czy koszmarem, który już prześniłam. Teraz dopiero rozpoczął się dla mnie dzień...
— To doskonale, że opadają z ciebie te smutne żałobne strzępy. Zaczynasz nowe życie...
— Masz rację, — mówiła z łobuzerskiem zacięciem, — czuję nawet, że w to nowe życie wchodzę jak noworodek, bo głodna jestem strasznie... Teraz dopiero przypomniałam sobie, że cały dzień nie miałam nic w ustach. Zawołaj kelnera i każ mu przynieść kolację tu do moich nowych apartamentów...
— Mam inny pomysł. Zejdziemy na dół do restauracji.
— Za żadną cenę, — przerwała mu przerażona. — Jak wyglądałabym tam w tej czarnej, żałobnej sukni... Niewątpliwie ktoś ze znajomych, gdyby zobaczył mnie tam, roztrąbiłby po Berlinie, że po śmierci męża włóczę się po restauracjach...
— Kiedy nie dasz mi skończyć... — przerwał Strogow, udając zniecierpliwienie, — właśnie, że nie chciałem wejść do sali restauracyjnej. Obok sal są małe gabineciki. Do jednego z nich możemy dostać się przez boczną klatkę schodową, nikt nas nawet nie zauważy. Jest to miły, zaciszny kąt, raczej loża w wykuszu.
— Jak widzę, doskonale orjentujesz się w gabinetach hotelu Adlon. Przypuszczam, że niejedną noc spędziłeś tu w wesołem towarzystwie...
— Niewątpliwie. Dziś jednak bardzo żałuję, bo było to przeważnie nudne towarzystwo. Niestety, wtedy nie znałem jeszcze ciebie.
— Nie kręć! — przerwała mu oburzona. — Chcę tu zjeść kolację i nie myślę iść do żadnego gabinetu, w którym ty zapijałeś się w towarzystwie kobiet.
— Ależ, Luizo...
— Nie chcę! Zrozumiałeś? — Usunęła się do okna, patrzyła na jasno oświetlony plac i mrowie ludzkie, które posuwało się jak długi elastyczny wąż po białych, szerokich chodnikach.
Podszedł do niej, chciał ująć jej rękę. Usunęła niecierpliwie, nie odrywając oczu od okna. Strogow nachylił się nad nią i prosił:
— Luizo, doprawdy, krzywdzisz mnie...
— Ja ciebie? Wiesz, to oburzające. Nie chcesz chyba, abym cieszyła się na myśl o kobietach, które zdobywałeś w zacisznych gabinetach restauracyjnych.
— Ależ dlaczego myślisz o nich, przecież nic ci nie zależy na ich cnocie...
— Jesteś bezczelny!
— Luizo, — perswadował jej łagodnie. — Przed chwilą mówiłaś, że jesteś mi wdzięczna, że wyrwałem cię z Grunewaldu, a teraz gniewasz się na mnie za jakieś urojone moje przestępstwa. Tak cieszyłem się, widząc cię w dobrym humorze. Pół życia byłbym przed godziną oddał za to, że zobaczyłem uśmiech na twojej twarzy. Teraz zaś, gdy zapomniałaś o przejściach, zatruwasz mi chwile szczęścia złym humorem, na który doprawdy nie zasłużyłem.
Odwróciła głowę, spojrzała na niego i żal jej się zrobiło kochanka, który z taką troską i tkliwością wyrwał ją z tej nieszczęsnej willi na Grunewaldzie.
W jej oczach musiał wyczytać wreszcie przebaczenie, bo chwycił jej rękę i pokrywał pocałunkami.
— A teraz zadzwonię na służącego, — mówił uszczęśliwiony, — i każę mu podać tu do pokoju kolację...
— Nie dzwoń, właśnie nie będę tu jadła...
— Mówiłaś, że jesteś głodna.
— Tak, ale tu jeść nie będę.
— Więc gdzie?
— Właśnie zejdę na dół. Chcę spojrzeć na ten gabinet, w którym mnie oszukiwałeś... Dowiodę ci, że to nie zepsuje mi apetytu...
Stał bezradny, nie wiedząc co począć. Bał się dzwonić, aby nie wywołać znów złego humoru. Postanowił płynąć z falami jej kaprysów i nie troszczyć się, gdzie go one zaniosą.
— Nad czem myślisz? Zejdź na dół, zamów kolację, a ja przez ten czas poprawię fryzurę.
Wyszedł posłusznie z pokoju, wszedł do sali restauracyjnej i zamówił gabinet z fiołkowem obiciem. Potem podyktował kelnerowi spis potraw i wina, jakie mają być podane. Gdy opuszczał salę, natknął się niespodzianie w hallu na hrabiego Witzingerode.
— A, książę! — powitał go z radością młody arystokrata. — Tak dawno nie widzieliśmy pana. Cały klub tęskni. Nie dalej jak wczoraj Klotwitz i Thorey wypytywali z troską o pana. Tak miły partner ubył im przy bridge’u i pokerze. Podobno wyjechał pan z Berlina, aby podziwiać girls z „Folies Bergéres“ i wypić flaszkę prawdziwego szampana u Duval‘a. My niestety musimy zadowalniać się namiastką niemiecką...
— Cóż to, hrabia tak gorliwy patrjota i nie szczyci się swoją namiastką?
— Patrjotą jestem, bo patrzę równie jak moi najbliżsi z tęsknotą na Doorn, ale szampan i dziewczęta wolę autentyczne... „made in Frenche.“ Niech więc książę przemówi wreszcie i opowie co słychać w Paryżu.
— Ach na temat, który pana tak interesuje, niestety nie wiele powiedzieć mogę. Biegałem cały dzień za interesami. Wprawdzie wieczorem nie chodziłem spać z kurami, ale musiałem silnie ograniczać się, bo bóg mamony nie był zbytnio dla mnie łaskaw... Zapewnić pana jednak mogę, że zwyżka franka nie zaszkodziła zbytnio kabaretom paryskim. Wszędzie tłok i kąpiel z musującego wina. Tylko rewje i nagie girls wychodzą z mody. Najpierw publiczność połapała się, że boskie kształty, a szczególnie klasyczny biust dziewcząt robi się podskórnemi zastrzykami parafiny, a potem girls nie wytrzymują kalkulacji rachunkowej. Utrzymanie trzydziestu dziewcząt, które zapełniają najwyżej jeden numer programu, a wymagają oprócz gaży, utrzymania całego sztabu masażystek, odświeżających skórę kąpieli, kilogramów szminek, litrów płynnego pudru, przedstawia się rachunkowo fatalnie. Ktoś obliczył, że pielęgnacja i training wszystkich koni wyścigowych księcia Bourges, nie dosięga ani połowy tej sumy, którą spotrzebowuje trzydzieści girls Goold Ween’a. To jest rujnujące dla dyrekcji każdego kabaretu i dlatego dziś lansują murzynki... Ja osobiście wolę jedną, do połowy ubraną Josephinę Becker, aniżeli sto ubranych jak do wanny girls. Oczy, ramiona, ruchy Becker to doprawdy narkotyk... Jest w niej coś z podzwrotnikowej „Batuali.“ Tyle mogę hrabiemu powiedzieć o kobietach. O szampanie jeszcze mniej, chyba tylko to, że zamiast „Veuve Clicot“ lansują „Filipa Clicot“, który wywołuje niemiłą zgagę. Ale muszę pana pożegnać, bo spieszę na kolację.
— Dokąd?
— Do gabinetu.
— Książę doprawdy nie traci ani chwili czasu. Widocznie trzyma się pan ściśle zasady: ani jednej nocy bez przygód — powiedział Witzingerode ze znaczącym uśmiechem, — ale mimo woli zatruję doskonały humor księcia niemiłą wiadomością. Z pewnością słyszał pan o tragicznej śmierci naszego znakomitego partnera pokerowego, dr. Rauburga...
— Jakto Rauburg zmarł? — spytał książę głęboko zamyślony.
— Zastrzelił się.
— Ależ na Boga kiedy? Dlaczego?
— Onegdaj w południe.
— Nie wie hrabia, jaki był powód samobójstwa? — spytał Strogow, jakby niedowierzając jeszcze wiadomości.
— Nikt nie wie. Kursują tylko o tem plotki. Pewne jest to, że zastrzelił się w prezydjum policji. Jedni opowiadają, że podobno był wmieszany w jakąś niemiłą historję polityczną, drudzy mówią, że powodem samobójstwa miały być olbrzymie długi karciane. Sądzę, że przez to samobójstwo i książę poniesie dotkliwą stratę materjalną. Podobno Rauburg był panu winien poważną sumę...
— Ależ to plotka, — zaprzeczył gwałtownie Strogow. — Rauburg nie zaciągał u mnie żadnych długów, a kilka drobnych zobowiązań karcianych regulował zawsze przed upływem dwudziestu czterech godzin. Wiadomością o tej tragicznej śmierci tak mnie hrabia zaskoczył, że wprost ochłonąć nie mogę z wrażenia. Taki miły, porządny człowiek...
— Książę jest prawdziwym gentlemanem. Przecież doskonale wiem, że zmarły z ostatniego chemain de fer’a był panu winien czterdzieści tysięcy marek. Nie przypuszczam, aby sumę taką był w stanie zapłacić w ciągu kilku dni... Książę widocznie nie chce zostawić żadnej plamy na Rauburgu... To doprawdy piękny gest... Szkoda tego człowieka... Przypuszczam, że powód samobójstwa musiał być bardzo poważny, bo on tak kochał życie...
Witzingerode spojrzał wreszcie na zegarek i szybko zaczął się żegnać.
— I ja idę dziś w ślady księcia tylko bardziej oficjalnie, bo nie w gabinecie, tylko tu w sali restauracyjnej mam rendez-vous z Erną Braun. Chcemy odwiedzić dziś „Mascottę.“ Niewątpliwie spotkam się tam z panem...
Strogow nie odpowiedział. Pożegnał się roztargniony, widoczne było, że sprawą samobójstwa Rauburga przejął się bardzo. Zaledwie wszedł do apartamentu baronowej podzielił się z nią tragiczną wiadomością.
— Tak, mi żal tego człowieka, — mówił Strogow wzruszony. — Taki niespłacalny dług wdzięczności miałem wobec niego...
— Dług? — spytała zdziwiona.
— Tak Luizo, widocznie zapomniałaś, że ten poczciwiec na raucie dobroczynnym w salonach hrabiów Lencky’ch przedstawił mnie tobie.
— Masz rację, to Rauburg był łącznikiem między nami, — mówiła w głębokiem zamyśleniu. — Tak przypominam sobie dokładnie tego siwego wytwornego człowieka... — mówiła dalej z żalem. — Ach to on przedstawił mi ciebie na raucie. Chciałam wtedy bliżej poznać jakąś „rosyjską duszę.“ Tyle mówiło się wówczas w Berlinie o rewolucji bolszewickiej, o waszym romantyzmie, a równocześnie dzikiej krwiożerczości. Mówiono o Rosji jako o kraju wszelkiego nieprawdopodobieństwa. Zbliżyłeś się do mnie, ale nie raziłeś zupełnie. Byłeś tak poprawny i swobodny, że raczej przypominałeś człowieka z nad Sekwany, aniżeli z nad Wołgi... Początkowo byłam rozczarowana tobą, ale czułam do ciebie sympatję. Pamiętam doskonale, że tego wieczoru przeszliśmy do zimowego ogrodu i tam opowiadałeś mi tyle ciekawych rzeczy o sobie i swoim kraju. Byłam tak zasłuchana, że zapomniałam o całym świecie. Dopiero mąż zbudził mnie z zasłuchania. Ale przyznaj Dymitr, że odgrywałeś rolę nieszczęśliwego. Wiedziałeś, że tem najlepiej zyskasz moją sympatję...
— Mylisz się, — przerwał gwałtownie. — Wobec ciebie byłem zawsze szczery. Wtedy byłem nieszczęśliwy. Nie miałem żadnych wieści z kraju od moich najbliższych. Myślałem, że pozostali w tym strasznem krwawem oparzelisku. Kiedyś opowiem ci wszystko, a przekonasz się, co nurtowało we mnie, a przecież musiałem być uprzejmy, uśmiechać się, by nikomu nie psuć rautowego nastroju. Ten wieczór nigdy chyba nie zniknie z mojej pamięci...
Uśmiechnął się boleśnie i patrzył na dywan, jakby na nim, jak na ekranie, przesuwały się jakieś sceny z jego tragicznego życia.
— Biedny Dymitr, — szepnęła cichutko.
Jej szept zbudził go z zamyślenia. Oderwał oczy od dywanu.
— Tak wtedy byłem biedny — potwierdził cicho — ale dziś los wynagrodził mnie stokrotnie. Mam ciebie... Mam prawo snuć wielkie i śmiałe plany na przyszłość. Boję się jednak myśli: czy pójdziesz za mną. Może chwilowy kaprys twój pryśnie i jednym zamachem potargasz wszystkie mgły moich marzeń. Wtedy byłbym bardziej nieszczęśliwy niż tam u Lencky′ch. Wtedy dopiero miałabyś prawo powiedzieć: — Biedny Dymitr!
Położyła rękę na jego ramieniu, patrzyła mu w oczy, przesłonięte mgłą smutku.
— Pójdę za tobą — potwierdziła stanowczo. — Choć czasem zdaje mi się, że jesteś zbyt trudną dla mnie zagadką... A czasem mam wrażenie, że taisz coś głęboko w swych myślach, jakbyś się bał, bym nie odgadła tajemnicy...
— Ależ mylisz się, Luizo. Nic przed tobą nie taję. Wszakże przyznałem się do wszystkiego. Nawet do największych kłopotów materjalnych. Wiem bowiem, że jestem silny i obrotny, i wkrótce wybrnę z trosk i niepowodzeń. Zrozum jednak, że czasem i ja uginam się pod tym obuchem. Wtedy milczę, a tobie zdaje się, że osłaniam się tajemniczością. A czasem odzywa się we mnie niepotrzebny sentyment, który w życiu już mi niejedno przekreślił. Onegdaj naprzykład wyjechałem — jak wiesz — do Paryża, aby sprzedać ostatni swój dobytek: małą willę w Beaulieu nad morzem. To nie był akt sprzedaży, to była najstraszliwsza wiwisekcja mego serca... Wykrawałem najdroższe wspomnienia swojej młodości. W tym czarownym zakątku Riwjery francuskiej umarła przed laty moja żona. Tam przeżyłem z nią rok, zanim zamknęła oczy. Willa została, jak najdroższe memu sercu mauzoleum. Nie było roku, abym nie spędził w tej willi kilku dni w samotności. Chodziłem wśród najdroższych pamiątek. W samotności rozmawiałem nieraz ze Zmarłą. Zdawało mi się, że niemożliwe, aby duch jej nie powracał do willi, w której tyle miłości i przywiązania jej okazałem. A teraz, gdy bolszewicy wyzuli mnie z majątku, musiałem sprzedać to mauzoleum... Ale serce krwawiło bardzo... Widzisz, jestem romantyk, a w życiu to wielka wada. Wolałbym być człowiekiem bez skrupułów, byłoby mi lepiej...
Baronowa Teitelberg przymknęła powieki. Łzy błysnęły na jej długich rzęsach.
— Nie płacz, Luizo, — prosił. — Tylko nad zmarłym kochankiem wolno kobiecie wylewać łzy. W żyjącego powinno się patrzeć z wiarą. Nie jestem jeszcze bankrutem. Pozostał mi wielki majątek — twoja miłość. Uważam się za magnata, któremu niejeden zazdrości szczęścia.
Całował oczy i bladą twarz kochanki, wpił się ustami w jej czerwone, krwią nabiegłe usta, gniótł je i rozchylał. Tuliła się coraz mocniej do niego, jakby chciała opleść go swojem giętkiem ciałem. Z dziką namiętnością i zapamiętaniem całował jej szyję i włosy, a pod wpływem tych pocałunków, jej piersi falowały coraz silniej, oddech stawał się coraz krótszy, oczy zasnuły się mgłą nieprzytomności. Ciała kochanków prężyły się, jakby starały się wniknąć jedno w drugie, i złączyć się w spazmatycznym, nierozerwalnym uścisku...
Nagle zerwali się, odskoczyli szybko od siebie. Rozległo się ciche pukanie do drzwi.
— Proszę wejść, — powiedziała zmienionym głosem i szybko zaczęła poprawiać włosy.
Wszedł mały boy hotelowy i zameldował, że gabinet restauracyjny już przygotowany.
— Zaraz schodzimy na dół, — rzucił Strogow niecierpliwie, aby jak najprędzej pozbyć się chłopca.
Boy zamknął drzwi za sobą.
Wtedy Strogow usunął się w fotel, przymknął oczy, starał się opanować niedawne wzruszenie. Szybki oddech poruszał jeszcze jego klatkę piersiową, po twarzy przebiegały skurcze niezaspokojonej namiętności. Pani Luiza wyszła do drugiego pokoju, przyciskała chłodne ręce do rozpalonej twarzy, drżącemi ze wzruszenia palcami dotykała pulsującej skroni.
— Dymitr, Dymitr — szeptały cicho jej nabrzmiałe usta, jakby ciągle jeszcze łaknęły tych gorących, szalonych pocałunków.
Długo nie mogła się uspokoić. Chwiejnym z osłabienia krokiem podeszła wreszcie do konsoli i grzebieniem starała się wyprostować potargane włosy. Potem cienką skórką zamszową przecierała twarz i szyję, na której znaczyły się ślady jego mocnych pocałunków, wreszcie usiadła w fotelu. Siłą woli starała się uspokoić rozpętane tętna.
— Głupi pomysł był z tym gabinetem... powiedziała po chwili z dziwnym uśmiechem. — Mogliśmy tu zjeść kolację. Teraz niestety musimy być konsekwentni wobec służby.
— Pierwszy pomysł jest zawsze najlepszy, — przyznał skwapliwie. — Doprawdy wolałbym tu zostać...
— Zejdziemy do gabinetu — powiedziała poważnie.
Wstał, zdjął z mosiężnego wieszaka kretowe futerko i otulił ją niem starannie. Wyszli milcząco na korytarz. Ujął ją pod ramię. Szli przez długie, jasno-oświetlone korytarze. Grube chodniki tłumiły ich kroki. Strogow orjentował się znakomicie w labiryncie krętych korytarzy. Doszli wreszcie do jednej z tylnych klatek schodowych hotelu.
— Wiesz, mam wrażenie, że nawet w ciemnościach orjentowałbyś się tu nie gorzej od samego maitre d’hotel — zauważyła ironicznie.
Nie odpowiedział, roześmiał się tylko, jakby ta uwaga sprawiała mu przyjemność.
Przed drzwiami gabinetu stał kelner o nieskazitelnej bieli gorsu frakowego i tak pomarszczonej twarzy, jakby była lepiona z popielatej plasteliny. Kelner ruchem automatu otworzył drzwi i złożył obydwojgu głęboki ukłon, nie patrząc nawet na wchodzących.
— Wiesz, Dymitr, że ten kelner wygląda na tak dyskretnego, że wzięty nawet na średniowieczne tortury nie wyjawiłby tajemnic swoich separatek...
— Tyloletnia tresura... — przyznał z uśmiechem. — Ile zakochanych par przewinęło się przed jego wypłowiałemi oczami. Nie potrafiłby ich nawet zliczyć... A może nieraz słyszał, jak strzał rewolwerowy przeplótł w tej separatce wystrzał korka szampanowego...
— Co ty mówisz? — pytała przerażona. I z wielką ciekawością oglądała fiołkowe obicia ścian, miękko wyściełane mebelki, mosiężne kandelabry i biały jak pierwszy śnieg obrus, na którym jaskrawą plamą odcinały się rozkwitłe róże. Dotknęła palcami ich aksamitnych płatków. Wyjęła jedną, rozkwitłą i ciężką, jakby z nadmiaru miłosnych pożądań, i tuliła ją do twarzy.
— Ile słów, ile zaklęć miłosnych słyszały te ściany, — mówiła szeptem.
— A ile przekleństw i łez ludzkich... — dopowiedział Strogow zamyślony.
Ale ona nie słyszała tych słów. Patrzyła z rosnącem zaciekawieniem na najdrobniejszy szczegół zacisznego gabinetu, aż zwrócił jej uwagę:
— Nie oglądaj wszystkiego z takim podziwem, bo gotowi wziąć cię za debjutankę. W tych sferach debjut, to śmiertelny grzech.
Usiadła spokojnie na kanapie, rozłożyła białą serwetkę na kolanach i starała się przybrać najbardziej obojętną minę. Rozśmieszyła go tą pozą, tak, że zaczął całować jej ręce.
— Ach, żebyś mogła zobaczyć samą siebie, jaka jesteś w tej chwili rozkoszna...
Wyrwała mu rękę, bo do gabinetu wszedł kelner, trzymając w rękach olbrzymią salaterkę z misternie ułożonym majonezem. Piccolo wsunął przez drzwi błyszczący wózek, w którym ze śniegu i girland liści wystawała srebrna szyjka flaszki.
Kelner milcząco wydobył spoconą od zimna butelkę i napełnił kryształowe kielichy musującym płynem. W każdym jego ruchu akcentowała się kocia zręczność i wieloletnia wprawa. Obracał się cicho i zręcznie koło stołu, ślizgał się oczami po gabinecie, a wzrokiem ani razu nie dotknął twarzy siedzących. Potem lekko i cicho wysunął się za drzwi, jakby stąpał na gumowych podeszwach.
— Pracuje według systemu Taylora. Uważałaś, że ani jeden ruch nie był zbędny, — powiedział książę, którego ruchy i mina kelnera wprawiły w doskonały humor.
Trącili się kielichami. Zimne, musujące wino smakowało jej bardzo. Wychyliła duszkiem całą zawartość kielicha.
— Na cześć nowego życia! — powiedział książę, nalewając znów płyn w kielichy.
Wzięła kieliszek do rąk, ale za chwilę postawiła go zpowrotem.
— O czem myślisz?
— Słucham, — odpowiedziała cicho.
Do zacisznego gabinetu przekradały się z sali restauracyjnej tłumione, dyskretne dźwięki orkiestry. Skrzypce i czelo łkały jakieś namiętne tango. Słuchała i piersi jej zaczęły szybciej falować, nozdrza wachlowały niespokojnie.
— Moje ulubione tango, — powiedziała szeptem.
„Tango kochania, tango mych śnień.“
Gdy umilkły skrzypce i czelo, wychyliła duszkiem kielich szampana. Teraz czuła się w gabinecie doskonale. Odzyskała taką swobodę, jakby znała ten pokój od kilku lat.
Kelner wchodził co kilka minut, — wnosił coraz to nowe, coraz bardziej wyszukane potrawy. Poruszał się cicho jak duch, nalewał ciągle kielichy złotym płynem i znikał za drzwiami.
— Dymitr, każ orkiestrze jeszcze raz zagrać „Ostatnie tango,“ — prosiła. — Może rzeczywiście jest dla mnie ostatnie tango...
— Chciałaś powiedzieć pierwsze, — zaprzeczył gwałtownie.
Zawołał kelnera, wyjął duży stumarkowy banknot i wydał orkiestrze polecenie. Za kilka minut usłyszeli tuż za drzwiami gabinetu, tony pełnego tłumionej namiętności tańca argentyńskiego. Znów płakały skrzypce i czelo, dzwoniła banjo — gitara.
Słuchali w milczeniu, a wtem on uczuł, że jej ręka szuka jego ręki. Wtedy odtrącił gwałtownie fotel, przysunął się do niej. Spazmatycznie objęła go ramionami i pierwsza wpiła się ustami w jego usta. Chciwie wchłaniała jego oddech, palcami namiętnie wpiła się w jego szyję. Tłumiona na górze w apartamencie, namiętność wróciła teraz spotęgowana.
— Zamknij drzwi, — szepnęła, łamiąc się w jego uściskach.
Resztką świadomości wstał i zasunął zatrzask. Potem szybko podbiegł do niej, ukląkł i całował chłodny jedwab jej pończoch. Teraz zdawało się im, że jasne światło w kandelabrach przygasło...
Za drzwiami łkały spazmatycznie skrzypce i czelo...


. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


Gdy opuszczali gabinet, blade światło dnia czaiło się w korytarzach. Świtało. Prowadził ją otuloną w futro i czuł, że cała drży. Przycisnął silnie jej ramię do siebie.

— Dlaczego tak drżysz, kochanie? — spytał, troskliwie.
Nie odpowiedziała, szybko biegła przez labirynt korytarzy i zatrzymała się przed drzwiami swego apartamentu.
— Czy żałujesz dzisiejszej nocy?... — spytał starając się na chwilę jeszcze ją zatrzymać.
Ale nie dała mu skończyć zdania. Szybko przekręciła klucz w zamku, potem gwałtownie zamknęła mu usta długim pocałunkiem. Chwilę trzymał ją jeszcze w swoich ramionach, potem wysunęła się i znikła za drzwiami.
Strogow czekał jeszcze kilka chwil na korytarzu, potem spojrzał na zegarek — dochodziła szósta. Przeciągnął się leniwie i skierował się przez główne schody ku wyjściu.
Deszcz jesienny silnemi strugami zmywał chodniki i jezdnie. Plac Paryski był w tej chwili opustoszały, nawet taxi uciekły przed wilgocią. Od strony Charlottenburgu dął przenikliwy, ostry wiatr, skłębiał krople deszczu i ciskał je z siłą w twarz Strogowa.
— Psia pogoda — mruknął niezadowolony. Podniósł kołnierz futra i wszedł w ulicę „Unter den Linden,“ aby złapać wolną dorożkę samochodową. Za chwilę usłyszał sygnał klaxofonu automobilowego. Kazał się zawieźć do domu na Mohrenstraße.
W dorożce uczuł silne zmęczenie. Prąd świeżego powietrza, zamiast go ożywić, podwajał senność. Strogow starał się jednak otrząsnąć ze stanu ogarniającej go bezwładności, siłą woli podtrzymywał powieki, aby nie opadły.
— Za godzinę muszę być zpowrotem w hotelu Adlon — myślał, walcząc z sennością. — Najpierw rozmówię się z jedną, a potem z drugą. Ani godziny nie mam teraz do stracenia...
Dorożka zatoczyła łuk koło kościoła św. Trójcy i wolno sunęła przez Mohrenstraße.
— Nareszcie jestem w domu, — pocieszał się — kąpiel ożywi mnie.
Wszedł do mieszkania, zbudził służącego.
— Pan Zaharow był?
— Był, — odpowiedział służący, starając się oprzytomnieć po głębokim śnie.
— Co mówił?
— Ano, nic. Dziwił się, że pana niema w domu. Obiecał, że przyjdzie dziś po południu o czwartej. Prosił bardzo, aby pan go przyjął. Potem dzwonił ktoś z konsulatu, czy ambasady i zawiadomił, że wszystkie paszporty zagraniczne są już wystawione i każdej chwili mogą być podjęte. Chciałem zapytać go o bliższe szczegóły, ale połączenie naraz przerwano.
— Czy książę śpi? — spytał troskliwie Strogow.
— Śpi. Wczoraj chory do późnej nocy kazał sobie czytać biblję. Potem nie pozwolił się położyć do łóżka, tylko zasnął w fotelu. Narzekał na pana... Skarżył się, że mimo tego iż lada chwila zamknie oczy, nikt nie troszczy się o przywołanie popa. Bardzo był rozsierdzony, groził, że pana...
— Milcz! — mruknął poirytowany Strogow, potem zacierając zziębnięte ręce, rozkazał krótko: — Przygotuj mi szybko kąpiel i śniadanie.
— Dlaczego jestem tak głodny? — dziwił się Strogow niezmiernie. — Jadłem przecież obfitą kolację... Ano, za dużo emocji... — rozstrzygnął krótko i wszedł do sypialni, aby przebrać się w pyjamę.
Duże, rozścielone łóżko nęciło go strasznie. Biała pościel, jakby tkliwym szeptem zapraszała go do spoczynku.
— Nie mogę, nie mogę, — bronił się przed sobą i odwrócił się od łóżka, aby nie ulec pokusie.
Ciepła kąpiel i zimny prysznic przywróciły mu zaraz siły. Po gimnastyce znikły już wszystkie ślady bezsennej nocy. Przy śniadaniu czuł się znakomicie.
— Co znaczy młodość i siły... — mówił do siebie z zadowoleniem. — Trzecia noc bezsenna i ani śladu zmęczenia... Pracowity mam jednak dzień przed sobą, — myślał, układając plan dnia. Potem podszedł do biurka, podniósł słuchawkę telefoniczną. Połączył się z willą barona Teitelberga na Grunewaldzie.
— Czy szofer wyjechał? — spytał przez telefon. — Do Stralau, doskonale...
Położył słuchawkę, spojrzał na zegarek: dochodziła ósma.
— No, teraz muszę szybko ubierać się i wrócić do Adlon. Piękna pokojówka pani baronowej nie przypuszcza nawet, co za miła czeka ją niespodzianka..., — uśmiechnął się z zadowoleniem.
Wstał szybko od biurka i energicznym krokiem przeszedł całe mieszkanie. Chwilę zatrzymał się przed drzwiami obok łazienki i dyskretnie zapukał w nie palcem. Odpowiedział jakiś słaby ruch wewnątrz. Strogow nacisnął klamkę, wszedł do pokoju zaciemnionego żaluzjami. Panował tu nieznośny zaduch i woń jakby gnijącego ciała ludzkiego. W głębi pokoju w fotelu siedział wymizerowany straszliwie człowiek. Z pod fałd ciepłej pyjamy odcinały się ostre linje ramion. Wyschłe, żółte ręce wisiały bezwładnie na poręczy fotela. Chory drgnął na widok Strogowa i uniósł nieco małą twarz porowatą jak gąbka.
— Dlaczego nie sprowadzisz mi popa? — spytał cicho i z wyrzutem szkielet ludzki.
— Ponieważ dziś przyjdzie znów do księcia lekarz. Upewnił mnie, że książę będzie długo żył, uważam więc wołanie popa za przedwczesne — rzucił twardo Strogow.
— Wiem, że mnie oszukujesz, że godziny moje są policzone — jęknął chory.
— Nie poto wydobyłem księcia z rynsztoka ulicznego i ponoszę olbrzymie koszta leczenia, aby cię oszukiwać — mówił szorstko Strogow z wyrazem obrzydzenia na twarzy. Potem szybko wyszedł z pokoju, odszukał służącego i wydał mu polecenie:
— Proszę przynieść moje czarne angielskie ubranie, jakiś ciemny krawat. Na księcia trzeba ze zdwojoną bacznością uważać. Przed chwilą mimo iż nie spał, nie było pielęgniarki w pokoju.
Służący cofnął się, by spełnić polecenie. Strogow wszedł szybko do swego pokoju.
W piętnaście minut samochód unosił Strogowa zpowrotem na Plac Paryski. Deszcz ustał nieco, wzmógł się zato prąd zimnego wiatru północnego, wróżąc lada chwila opady śnieżne.
— U nas dawno już śnieg wybielił pola, — myślał Strogow z tkliwością. — Może nawet mróz chwycił, ale napewno teraz jest słońce, i wyzłaca całun śnieżny i zmusza człowieka do przymknięcia powiek przed blaskiem miljarda skier. Wkrótce pomyśli się tam i o zającach. A Boże Narodzenie już za kilka tygodni...
Strogow zatopił się w miłych wspomnieniach, bo aż przymknął oczy, a na jego pięknie wykrojonych ustach igrał wesoły uśmiech szczęścia.
Szofer zatrzymał wreszcie wóz przed hotelem Adlon. Strogow otworzył oczy, spojrzał przez okno na lśniące od błota i wilgoci chodniki i jezdnie. Wstrząsnął się ze wstrętem.
— A tam śnieg... — powtórzył i wszedł do hallu hotelowego.
O tej porze ruch hotelowy był już silny. Na korytarzach grały dzwonki, służba przesuwała się cicho między tłumem podróżnych, odprowadzając każdego gościa do jego pokoju. Na ciężarowych windach wyjeżdżały i zjeżdżały bagaże i walizy kolejowe. Przed biurem informacyjnem przesuwał się długi wąż ludzki. Strogow patrzył na ten wielojęzyczny, różnobarwny tłum i podziwiał niesłychaną organizację, sprężystość i porządek. Zarządzający hotelem wodził wzrokiem po tłumie i badał, czy służba jest dość uprzejma i staranna w załatwianiu interesantów. Czasem marszczył się z niezadowoleniem, gdy powstał lekki zator publiczności przed oknami portjera.
Strogow podszedł w kierunku kiosku, w którym mieścił się kontor wymiany. Stąd miał doskonały przegląd wchodzących. Z niecierpliwością spoglądał na szklanne drzwi wahadłowe, to znowu na zegarek.
— Wpół do dziewiątej, — powtarzał mocno zniecierpliwiony i nerwowo zaczął spacerować wzdłuż kiosku. Nagle twarz jego rozjaśniła się. W szklannym kołowrocie zobaczył wysoką, zgrabną postać pokojówki baronowej Teitelberg. Zręcznie prześlizgnął się przez tłum i niespodzianie zagrodził jej drogę.
— Pani baronowa tu? — spytała Lotti, zmieszana na widok Strogowa.
— Tak, tu.
— Ale dlaczego przeprowadziła się do hotelu Adlon?...
— Zaraz ci to wytłumaczę, jeśli jesteś ciekawa. Uciekła przed tobą i twoimi wspólnikami, — odpowiedział Strogow przez zaciśnięte pasją zęby i wpił w dziewczynę ostry, zimny wzrok.
Cofnęła się krok wtył przerażona.
— Przede mną i przed moimi wspólnikami?... — powtórzyła, blednąc.
— Tak, przed waszą szajką.
— Ależ książę myli się, — mówiła coraz bardziej zmieszana.
— Zobaczysz, czy się mylę! — krzyknął wściekły. — Za chwilę będziesz już w policji...
Stała złamana, nie śmiejąc spojrzeć w oczy księcia. Wreszcie złożyła ręce, jak do modlitwy.
— Książę, — prosiła, — naprawdę, nie jestem winna. Mnie żal było mojej pani, tylko oni...
— Więc kto? — spytał wściekły.
— Oni.
— Ile wzięliście razem?
— Dziesięć tysięcy. Dziś jednak mieliśmy otrzymać resztę.
— Ty?
— Nie, nie ja, — mówiła, słaniając się z przerażenia na nogach.
— Więc kto?
— Hauner.
Strogow zaśmiał się tak nieswoim głosem, że cofnęła się wtył zalękniona. Przysunął się jednak bliżej ku niej, jakby prężył się do skoku. Na jego twarzy malowała się zawziętość i gniew. Dziewczyna uczyniła ruch, jakby chciała uciekać. Chwycił ją za rękę z taką siłą, że na jej twarzy odmalował się ból.
— Haunerowi wypłacą już honorarjum na tamtym świecie, — cedził Strogow przez zęby — ale tobie jeszcze tu wypłacą na Moabiten...
Dziewczyna czuła, że Strogow wie wszystko i że jest osaczona. Oglądała się z przerażeniem na tłum publiczności, przekonana, że kręcą się w nim agenci policyjni, którzy lada chwila wtrącą ją do więzienia. Była tak zaskoczona, ze nie mogła skoncentrować myśli, wolała uderzyć w pokorę:
— Książę, — prosiła — proszę mi pozwolić trochę ochłonąć... Ja wszystko wytłumaczę... Nie ja ponoszę winę... Zostałam wciągnięta w pułapkę. Kazano mi to wszystko zrobić... Powiem całą prawdę.
Strogow postanowił skorzystać ze swej chwilowej przewagi, wiedział bowiem, że za chwilę, gdy dziewczyna ochłonie, sprawa może być już przegrana. Postanowił kuć żelazo póki gorące. Zwolnił nieco uścisk swej ręki.
— Słuchaj, Lotti, — groził Strogow. — Gdy tylko zechcę, pochwycą ciebie agenci policji. Wszystko jest przygotowane. Nie chcę jednak łamać tobie życia. Zależy mi raczej na twoich wspólnikach. Wymień ich nazwisko...
— Najpierw Hauner namówił mnie do wszystkiego, — przyznała zmienionym z przerażenia głosem.
— A potem?
— Potem moja ciotka i...
— I?...
— Mój narzeczony Walter Kerz.
— Dobrze. A teraz chodź ze mną.
Zaprowadził ją do czytelni, kazał jej usiąść przy biurku. Spełniała jego rozkazy jak automat. Chłopak hotelowy przyniósł papier listowy.
— Napisz na kopercie adres ciotki! — rozkazał Strogow.
Chwyciła obsadkę pióra, starała się pisać, ale pióro wyleciało z jej drżących palców.
— Pisz! — rozkazał ponownie.
Napisała adres.
— A teraz napisz do ciotki list z zawiadomieniem, że o wszystkiem wiem, i że sama udzieliłaś mi informacji.
— Boję się...
— Słuchaj, Lotti, nie przeciągaj struny. Za chwilę może być już zapóźno...
Pochyliła głowę, drżącą ręką skreśliła kilka słów na papierze.
Strogow patrzył w jej twarz i zauważył ze spokojem, że barwa jej policzków niewiele różni się od białego papieru. Gdy skończyła pisać, wziął list, włożył go starannie do koperty i schował do kieszeni.
— A teraz idź do portjera, otrzymasz klucz od pokoju nr. 117. Baronową obudzisz dopiero za godzinę. A nie zapomnij po drodze, że najmniejsze przekroczenie, a zmienisz ten lokal na celę więzienną...
Dziewczyna wstała z krzesła i wyszła przygnębiona z czytelni. Strogow wyminął ją w hallu i wybiegł na ulicę.
— I taką gęś wciągnęli do spółki... — mruknął sam do siebie. Potem zawołał taxi.
— Do Stralau! — rozkazał krótko szoferowi.
Lotti stała chwilę bezradna w hallu, patrzyła w szklanny kołowrót, za którym znikł Strogow. Potem wolno przeszła do okienka portjera, gdzie otrzymała klucz od apartamentów baronowej. Szła po schodach, słaniając się z osłabienia i niedawnej emocji. Miała wrażenie, że krew spłynęła jej z głowy do nóg. Cicho otworzyła drzwi pokoju swej pani.
W olbrzymich falach białej pościeli spała spokojnie baronowa Teitelberg. Koronkowy czepek odsunął się nieco z jej czoła i wyzwolił kilka jasnych kosmyków włosów. Na twarzy śpiącej malował się wyraz szczęścia. Małe usta rozchyliły się w delikatnym uśmiechu.
— Wie o wszystkiem, czy nie wie? — pytała sama siebie zalękniona dziewczyna.
Nagle baronowa Teitelberg otworzyła oczy i uśmiechnęła się do pokojówki.
— Ach, jak dobrze, Lotti, że przyszłaś, — powiedziała zadowolona.
Pokojówka jednak skierowała wzrok na dywan. Nie śmiała spojrzeć w oczy swojej pani.


∗                              ∗




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Błażejowski.