W wąwozach Bałkanu/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W wąwozach Bałkanu
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział Święty
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Aleksandra Rippera
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. In den Schluchten des Balkan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
Święty.

W jakiś czas dostaliśmy się na gościniec z Kusturlu i zboczyliśmy na prawo. Zbliżywszy się do Strumnicy, jechaliśmy pomiędzy plantacyami tytoniu i bawełny.
Niebawem ujrzeliśmy przed sobą górę, na której zboczu widniały domy miasta. Na szczycie zauważyliśmy ciemną zieleń, z której wyzierała ruina.
— To jest Ostromdża — objaśnił Turek.
— Zwana także Strumnicą wedle rzeki, przepływającej blizko miasta — dodałem, wyczerpując wszystkie swoje gieograficzne wiadomości.
Halef zbliżył się do mnie. Widok miasta przypomniał mu skutki jego zbyt pospiesznego czynu.
— Zihdi — rozpoczął.
Udałem, że nie słyszę.
— Zihdi!
Patrzyłem niewruszenie ku miastu.
— Czy mnie nie słyszysz, czy nie chcesz słyszeć?
— Słyszę.
— Czy sądzisz, że powinienbym umknąć?
— Nie.
— Ja też nie zrobiłbym tego. Wpakowałbym raczej sobie kulę w łeb. A może jesteś zdania, że mam się dać tutaj zamknąć prefektowi?
— Jak ci się podoba!
— Prędzejbym jemu kulę posłał!
— Wtedy dopiero zamkniętoby cię naprawdę.
— Jak myślisz, co się stanie?
— Nie wiem. Trzeba przeczekać!
— Dobrze, zaczekajmy; ale czy mnie weźmiesz w obronę?
— Sądzę, że jestem pod twoją opieką. Nazywasz siebie przecież moim przyjacielem i obrońcą!
— Zihdi, przebacz mi to! Ty jedynie byłeś zawsze obrońcą.
— Nie, Halefie. Często bardzo doznawałem twojej opieki. Nie zapomnę ci tego; zobaczymy, czy ośmielą się tu porwać na sławnego hadżego Halefa Omara.
— Hamdullillah! Dzięki Allahowi! Kamień spada mi z serca, tak wielki i ciężki, jak ta góra tam, na której miasto leży. Zniosę wszystko, tylko nie to, żeby się na mnie gniewał mój effendi. Czy jesteś jeszcze zły?
— Nie.
— To podaj mi rękę!
— Masz.
Spojrzenie, jakiem mnie obrzucił, pełne serdecznej przyjaźni i przywiązania, żeby tak powiedzieć, psiego, wzruszyło mię do głębi. Co to za skarb i szczęście mieć tak wiernego przyjaciela!
Zbliżaliśmy się coraz bardziej do miasta. Daleko przed pierwszymi domami, a raczej chałupami spotkaliśmy siedzącego na kamieniu żebraka, opłakany obraz nędzy i upadku.
Określenie, że siedział na kamieniu, nie jest właściwie odpowiednie. Zdawało się, że dobrze siedzieć nie może. Leżał ze zgiętemi plecami przez pół na boku koło kul swoich. Bose nogi owinięte były łachmanami, powiązanymi nitkami. Jedyne okrycie stanowiła stara szmata, na poły chusta, a na poły płaszcz, zarzucony dokoła bioder. Do tej chusty chował wyproszone dary: chleb, owoce i inne rzeczy, bo tworzyła grubą kiszkę dokoła pasa. Żebra przebierały mu wyraźnie przez skórę, a obojczyki sterczały jak u szkieletu. Głowę pokrywały zmierzwione, szczeciniaste włosy, które chyba latam i nie widziały grzebienia. Twarz miał obrzękłą, ale mimo to o rysach dość ostrych. Skóra na nim była barwy niebieskawo-czerwonej, jak gdyby przemarzł. Oczy tkwiły głęboko w oczodołach.
Twarz ta wywołała u mnie zdziwienie. Odbijała się w niej jakaś sprzeczność, wpadająca na pierwszy rzut oka; ale byłbym nie umiał powiedzieć, na czem polegała. Był to wyraz głupowatości i brak u wszelkich uczuć.
Wszystko to zauważyłem nie odrazu, lecz dopiero, gdy zatrzymaliśmy się przed żebrakiem, aby mu dać jałmużnę. Przypatrzyłem mu się bardzo dokładnie, ponieważ dowiedziałem się od Turka, kto to jest.
Byliśmy jeszcze daleko, kiedy ujrzawszy go siedzącego, rzekł nasz gospodarz:
— To kaleka Buzra, o którym ci mówiłem.
Ten, który był u twego sąsiada, gdy tymczasem ty myślałeś, że święty poszedł do niego?
— Tak, effendi.
— Czy musi utrzymywać się z jałmużny?
— Tak. Nie może pracować, ponieważ wysechł mu szpik.
— W takim razie nie żyłby już.
— Na tem ja zupełnie się nie rozumiem. Tak mówią. Chodzi o dwu kulach i wlecze nogi za sobą, nie mogąc niemi poruszać. W dodatku jest idyotą i wymawia tylko kilka słów. Jeśli zabawisz tu przez kilka dni, będziesz go często widywał.
— A ma krewnych?
— Nie.
— Gdzie mieszka?
— Nigdzie. Jada tam, gdzie co dostanie, a śpi, gdzie ze znużenia padnie. To człowiek nędzny, któremu Allah w tamtem życiu wynagrodzi to, czego mu w tem odmówił.
Kaleka siedział do nas plecami. Usłyszawszy tentent naszych koni, z trudem podniósł się na swoich kulach i zwrócił do nas. Teraz dopiero zobaczyłem twarz jego głupowatą i bez wyrazu. Zdawało się, że oko jego nie patrzy; było martwe i mętne. Mógł mieć lat około czterdziestu, ale dokładnie nie podobna było wieku jego oznaczyć.
Wezbrała mnie litość nad nędzarzem; nie przeczuwałem wtedy, jak wybitną i wrogą rolę miał niebawem wobec mnie odegrać. Zatrzymaliśmy się przy nim. Wyciągnął do nas rękę i jąkał bezdźwięcznie ciągle jedno słowo:
— Eilik, eilik, eilik — dobrodziejstwo, dobrodziejstwo, dobrodziejstwo!
Towarzysze rzucili mu coś, a ja obdarowałem go dwupiastrówką. Ale przestraszyłem się niemal, gdy mu z konia podawałem monetę; drgnął całem ciałem, jak gdyby się chciał zerwać, a z jego oczu martwych poprzednio i ciemnych błysnęło ku mnie spojrzenie, pełne nienawiści i srogości, jakiego nie zauważyłem nigdy, nawet w oczach wroga. W następnej jednakże chwili powieki znowu opadły, a twarz przybrała napowrót wyraz ogłupienia.
— Szikir, szikir — dzięki, dzięki! — wyjąkał.
Było to zachowanie się tak niezwykłe, że prawie nie do uwierzenia, gdybym nie był widział tego bardzo wyraźnie. Co jemu do mnie? Skąd ta bezpodstawna niechęć względem całkiem obcego człowieka? A skoro z tych oczu mogło błysnąć tak intenzywne spojrzenie nienawiści, to czy on był rzeczywiście idyotą? Owładnęło mnie przytem nieokreślone uczucie, że gdzieś już tę twarz widziałem. Ale kiedy i gdzie? Czy się też nie myliłem? Czyż nie wyglądało to tak, jak gdyby on mnie znał także?
Pojechaliśmy dalej; ja za towarzyszami. Odwróciłem się mimowoli, aby jeszcze spojrzeć na żebraka.
Co to było? Nie siedział już bezsilnie na kamieniu; zajął postawę wyprostowaną, w prawej ręce podniósł kulę i potrząsnął nią groźnie za nami. Za nami? Może tylko za mną!
Zrobiło mi się prawie nieswojo. Wyglądał w tej chwili jak szatan. Tak, rysy twarzy jego były fanatycznie skrzywione. Zaczęło mi w głowie świtać, gdzie go widziałem. Wschodnie miasto, straszny ścisk, okropne wrzaski i ryki, tysiące rąk ku mnie wyciągniętych... fantastyczny obraz zapadł napowrót w głąb i wiedziałem tyle, co przedtem.
— Czy ten żebrak istotnie nie potrafi chodzić? — spytałem Turka.
— Tylko o kuli — odrzekł. — Nogi wiszą mu u ciała jak szmaty.
— I siedzieć prosto nie może?
— Nie. On nie ma już szpiku.
Szpiku? Co za niedorzeczność! Zamilczałem to, że go dopiero co ujrzałem właśnie w wyprostowanej postawie, nie uważałem bowiem za stosowne wtajemniczać muzułmanina w sprawę, o której sam słabe bardzo miałem pojęcie.
Niebawem dostaliśmy się do miasta. Tu zapytałem Turka o wspomniane już gorące źródła i dowiedziałem się, że istnieją wprawdzie, ale nie takie, jak się spodziewałem. Był czas, kiedy woda tryskała z nich bardzo Obficie, aby jednak potem wyschnąć zupełnie. Czasami wydobywała się masa gorącej wody, poczem wypływ całkiem ustawał. Teraz było jej bardzo mało podobno.
Gdy dojechaliśmy do pierwszych domów, a raczej chałup, rzekł oberżysta:
— Effendi, masz może ochotę zaraz oglądnąć źródła gorące?
— Czy leżą po drodze?
— Nie. Ale o kilka kroków.
— To nas zaprowadź!
Skręcił w bok i objechaliśmy kilka chat i przylegających do nich ogrodów, które nie zasługiwały jednak na tę nazwę.
Doszedł nas wrzask jakiejś kobiety.
— Tu jest źródło — wskazał przewodnik.
— Tam, gdzie się tak kłócą?
— Tak. Musisz wiedzieć, że ta woda ma być skuteczna na niektóre choroby. Gdy płynie mało, kłócą się przychodzące po nią kobiety.
Skręciliśmy przez gaik oleandrowy i zatrzymaliśmy się przed źródłem.
Bieg wody oznaczony był ściekiem, którego rudawe dno kazało wnosić, że zawierała żelazo. Dziś było mało wody. Wypływała z okrągłego wgłębienia, wyłożonego tym samym, rdzawym osadem. Miejsce wydeptane dokoła, wskazywało, że odwiedzano je często.
Na krawędzi wgłębienia leżały kamienie, przyniesione tu snać na siedzenia.
W tej chwili znajdowały się tam tylko trzy osoby żeńskiego rodzaju: dwie kobiety i mała ośmioletnia dziewczynka.
Jedna z kobiet była dość dobrze, choć nie czysto ubrana i odznaczała się pokaźną tuszą. Ona to wydawała owo fistulowe zrzędzenie, które nas doleciało. Stała odwrócona do nas plecyma, a z powodu własnego krzyku nie słyszała naszego przybycia.
U nóg jej leżało kilka szmatek i stary garnek z odbitem uchem. Garnek się przewrócił, a z niego ciekła powoli gęsta, szaro brunatna, nieapetycznie wyglądająca masa.
Druga kobieta siedziała na jednym z kamieni. Miała na sobie tylko bardzo lichą ciemną spódnicę i przedpotopową chustę, zarzuconą tak, że zakrywała jej także ramiona i ręce. Pozatem jednak przedstawiała się dość schludnie, schludniej od tej drugiej, której suknia świadczyła o tem, że żyła w lepszych stosunkach. Na jej chudej twarzy wyżłobiła nędza swe smutne runy. Stojące koło niej dziecko odziane było tylko w bawełnianą koszulę, czysto wypraną i wybieloną widocznie.
Wrzaskliwa gruba wyrzucała z siebie słowa tak szybko, że nie łatwo było podążyć za niemi. Tylko główniejsze wyrazy, wypowiadane z naciskiem, dały się wyraźnie rozróżnić. Żaden posługacz nie zdobyłby się na dosadniejsze przezwiska. Rzucała się przytem z pięściami to na drugą kobietę, to na dziecko płaczące.
Ta druga wykonała na nasz widok ruch, który skłonił Ksantypę do odwrócenia się do nas.
O nieba! Co za oblicze ujrzałem! Twarz tatuowanego mieszkańca wysp południowych jest wobec tego czystym ideałem piękności. Powodem było to, że ta kobieta nasmarowała sobie twarz gęstą czerwoną masą. Wyglądała straszliwie. Ujrzawszy nas, odstąpiła od tamtej i powstrzymała szumny strumień wymowy.
— Pokój z wami! — pozdrowiłem.
— Na wieki, amen! — odpowiedziała.
Te słowa kazały mi przypuścić, że miałem przed sobą Bułgarkę, greckiego wyznania.
— Czy to jest źródło, które uzdrawia?
— Tak, panie. To źródło słynie na cały kraj i daleko poza nim.
Do tej wiadomości doczepiła nazwy stu chorób, na które można tu znaleźć ratunek i tyluż cudów, które miały się spełnić w tem miejscu.
Rozwinęła przytem zdumiewający talent krasomówczy. Słowa tryskały poprostu jej z ust, nie było pomiędzy niemi luki na jedną setną sekundy, której mógłbym użyć, aby za pomocą pytania wtargnąć w ten wał. Nie pozostawało nic innego, jak pozwolić jej wygadać się, co jednak nastąpiło dopiero po dłuższym czasie. Pytała mnie o niezliczone choroby, ułomności i wady, które mogły mnie tu zapędzić. Na odpowiedź jednak nie czekała bynajmniej.
— O Allah! Maszallah! Allah w Allah! — wołał hadżi Halef Omar raz po raz załamując ręce.
Kobiecie zdawało się, że te okrzyki nie odnoszą się do jej potoczystej wymowy, lecz do zalet gorącego źródła i widziała w tem pobudkę do dalszego wyliczania z prawdziwie przygniatającą wprawą językową. Aby ją zmusić wreszcie do milczenia, dotknąłem boków karego lekko ostrogami. Nie przyzwyczajony do tego rzucił się w górę wszystkiemi czterema nogami.
Mówczyni umilkła i odskoczyła, wydając okrzyk przestrachu. Skorzystałem z tego, aby przecież przyjść do słowa.
— Jak się nazywasz? — zapytałem ją.
— Nohuda. Urodziłam się w Debrinic, skąd pochodził także mój ojciec. Matka umarła wkrótce po mem urodzeniu. Dziadkowie byli po tamtej stronie rzeki...
Poderwałem znowu karego, gdyż nie bez powodu obawiałem się, że po drabinie pokrewieństwa zajdzie aż poza starego Metuzalema. Szczęściem się powstrzymała, a ja miałem tyle przytomności umysłu, że uchwyciłem tę chwilę celem oświadczenia:
— Kochana Nohudo, muszę ci powiedzieć, że przybyłem tu z powodu bólu głowy. Czuję...
— Ból głowy? — wpadła mi w zdanie. — Panie, słusznie, dobrze, postąpiłeś, że przyjechałeś! Żebyś ty wiedział, ile rozmaitych głów, tysiące i tysiące pomoc tu...
Kary zbliżył się do niej tak, że znowu przerwę zrobiła. Wtedy ja rzekłem:
— Boli mię głowa tak, że nawet słuchanie głosu ludzkiego sprawia mi męczarnie. Bądź więc tak dobrą i mów tylko wtenczas, gdy cię zapytam. Widzę po twem obliczu, że w piersi twej mieszka delikatna, litościwa, dusza; tuszę więc, że spełnisz tę prośbę.
Trafiłem widocznie w sedno, bo położyła obie ręce na sercu i odrzekła głosem stłumionym:
— Panie, to prawda; masz słuszność. Zachowam milczenie, jak gdybym już w grobie spoczywała. Będę odpowiadać tylko na twoje pytania. Poznałeś moje dobre, delikatne serce. Twoja biedna głowa nie ucierpi przezemnie.
Mały hadżi zrobił niezmiernie groźną minę, co się zdarzało tylko wtedy, kiedy wytężał wszystkie siły, aby się od śmiechu powstrzymać. Po tam tych także było widać, że tłumili śmiech z trudem.
— Przedewszystkiem proszę cię o przebaczenie, że wam przeszkodziłem, kochana Nohudo. Prowadziłyście bardzo pilną rozmowę. Co stanowiło jej przedmiot?
Oczy jej znowu gniewem zabłysły. Zdawało się, że na nowo wybuchnie; to też z bolesnym giestem chwyciłem się za głowę.
— Bez obawy, panie! — rzekła cicho. — Nie będę się więcej kłóciła; chcę ci tylko powiedzieć, że rozmawiałyśmy o tem.
Wskazała na garnek.
— Co to jest?
— Mój garnek z klejem.
— Potrzebujesz go tu nad źródłem?
— Nawet koniecznie!
— Dlaczego przychodzisz do gorącej wody?
— Dlaczego? Wardur gendżlenme — ona odmładza.
— Ach tak! Chcesz się odmłodzić? Tego ci przecież nie potrzeba.
— Tak sądzisz? Jesteś wielce łaskawy. Ach, gdyby mój mąż był także tego zdania! Wiesz, że mi na imię Groszek, ale on już dawno nazywa mnie starym strąkiem. Czy to nie przykre?
— Może on wcale tak źle nie myśli. Uważa to pewnie za miano pieszczotliwe.
— O nie. Znam go zbyt dobrze. To barbarzyńca, człowiek bezwzględny, tyran nieuważający, to...
Chwyciłem się za głowę.
— Przepraszam — rzekła. — Nie powinnam mówić głośno. Ale ja mu pokażę i udowodnię, że nie jestem starym strąkiem. Dlatego przychodzę tu codziennie i nacieram sobie twarz namułem piękności.
Nie łatwo było zachować powagę.
— To bardzo mądre z twej strony — pochwaliłem. — Jak się ten namuł przyrządza?
— Rozciera się listki różane, posypuje się mąką i gotuje w wodzie na kleik. Potem zabiera go się tutaj, miesza w równych częściach z czerwonym osadem tego źródła i smaruje się twarz. To pomaga, pomaga napewno!
— Rzeczywiście?
— Pewnie! Żadna brodawka, żaden znak, żadna zmarszczka nie ostoi się przed tym klejem. On słynie na cały kraj. Dlatego rozgniewałam się, że ta dziewczynka przewróciła mi garnek. Ale, jak to słusznie zauważyłeś, jestem usposobienia łagodnego, toteż byłam cicho, a nawet nieostrożność wybaczę.
— Dobrze uczynisz. Łagodność jest wielką ozdobą kobiety, a małomówność podnosi jej urok.
— Ja to zawsze mówię — stwierdziła.
— Tak, kochana Nohudo. Małomówność to najlepszy środek do utrzymania młodości do późnego wieku. Jeżeli namiętności nie szpecą twarzy, może piękność pozostać w rysach. Wiesz pewnie, co powiedział mądry Bahuwi o kobiecie, która ciągle się kłóci i zrzędzi?
— Nie, panie, bo jeszcze nigdy nie rozmawiałam z tym mądrym człowiekiem.
— Powiada, że gniewem wzruszona twarz kobiety podobna jest do brudnego wora, pełnego żab i ropuch. Wór się wciąż rusza, bo te brzydkie zwierzęta nigdy nie są spokojne.
— Prawdę mówisz! Ja także zawsze myślałam tak samo i dlatego staram się ciągle o spokój w głębiach mej duszy. Ale mój mąż bynajmniej z tem się nie godzi. Przeciwnie, życzy sobie więcej życia z mej strony.
— Więc wyjaśnij mu sprawę z worem, a przyzna ci słuszność natychmiast. Ale ja widzę, że maść na twojej twarzy zaschnęła. Musisz zaraz nową przyłożyć.
— Zaraz, zaraz! Dziękuję ci!
— Ale nie mów przytem! Twarz nie powinna się ruszać.
— Nie powiem ani słowa.
Chwyciła garnek i zaczerpnęła żółtoczerwonego osadu ze źródła do reszty kleju, znajdującego się jeszcze w garnku. Zmieszawszy wszystko gołą ręką tak, że się jedno z drugiem najściślej złączyło, zdrapała zeschłą szminkę z twarzy i posmarowała ją nową warstwą „namułu piękności“.
To był rozweselający widok dla moich towarzyszy. Najzabawniejsze było oczywiście to, że oboje rozmawialiśmy tylko szeptem, dla oszczędzenia mej głowy.
Teraz dopiero miałem czas przypatrzeć się drugiej kobiecie. Na widok jej zapadłych policzków i głęboko osadzonych oczu wyrwało mi się pytanie:
— Adż zemin — jesteś głodna?
Nie odpowiedziała, ale z oczu jej wyczytałem, że domyślałem się słusznie.
— Chasta zen — jesteś chora?
Skinęła potakująco głową.
— Co ci dolega?
— Panie, rwie mnie w ramionach.
— Czy to źródło na to pomaga?
— Pomaga przecież na wszystko.
— Jak się tego nabawiłaś?
— Utrzymuję się z dziećmi z tego, że zbieram zioła i sprzedaję aptekarzowi. Dlatego jestem, pogoda czy niepogoda, w lesie lub w polu, często od świtu do późnej nocy. Zaziębiałam się przy tem często i teraz tkwi choroba w ramionach tak, że ręce mnie bolą bardzo, gdy niemi ruszam.
— Nie pytałaś lekarza?
— Odprawiają mnie wszędzie, bo jestem uboga.
— Ale aptekarz, któremu zioła sprzedajesz, powinienby ci dać jakiś środek.
— Dostałam, ale nic nie pomogło. Aptekarz rozgniewał się przez to tak, że boję się przyjść do niego.
— To źle. Ale tu jest jeszcze ktoś, co umie leczyć najrozmaitsze choroby: stary Mibarek. Czy pytałaś go o radę?
— Byłam i u niego, ale odprawił mnie w największym gniewie, bo nienawidzi mnie.
— Nienawidzi ciebie? Czy go obraziłaś?
— Nigdy.
— Więc niema powodu być dla ciebie tak nieprzychylnym.
— Ale jemu się zdaje, że ma do tego powody, bo ja czasem... patrzcie, oto nadchodzi.
Wskazała w tę stronę, skąd przybyliśmy.
Z miejsca, na którem znajdowaliśmy się teraz, można było objąć okiem całą drogę, którą przybyliśmy do miasta. Przebiegłem po niej wzrokiem już podczas rozmowy i spojrzałem na kamień, gdzie siedział przedtem sparaliżowany żebrak. Jego już tam nie było, a natomiast ujrzałem jakąś długą postać, zbliżającą się od tego kamienia w pełnej godności postawie.
Gdzie się podział żebrak? Cała okolica leżała przed nami otwarta. Musiałoby się go zobaczyć, dokądkolwiekby się zwrócił, w prawo, czy w lewo, czy też wprost przez równinę. W razie gdyby się był udał do miasta, musielibyśmy go widzieć tembardziej, że kaleka o dwu kulach może się tylko powoli naprzód posuwać.
Nieopodal kamienia, na którym siedział znajdowała się plantacya bawełny. Rośliny miały zaledwie po cztery stopy wysokości. Za niemi nie ukrył się żebrak, chyba żeby się położył. Tego jednak nie mógł uczynić, gdyż sam nie był w możności się podnieść. To nagłe zniknięcie żebraka było dla mnie niepojęte.
Tymczasem wspomniana postać zbliżała się do nas powoli. Głowę niósł zwieszoną, jak gdyby oczy miał tylko w ziemię zwrócone. Znalazłszy się niedaleko pierwszych domów, nie poszedł tak, jak my, drogą do chałup, lecz skręcił zaraz na bok wprost na nas. Ponieważ nie przypuszczałem, żeby zboczył tylko z powodu pogrążenia się w myślach, przyjąłem, że idzie ku nam umyślnie.
W tej właśnie chwili zwróciła kobieta uwagę naszą na niego. Ze względu na mnie mogła tego nie czynić, bo stałem tak, że zobaczyłem go już z daleka i podczas rozmowy nie spuszczałem go z oka.
Towarzysze odwrócili się także ku niemu.
— Tak, Mibarek! — rzekł Turek. — Effendi, to on. Przypatrz mu się dokładnie!
— Już to zrobiłem.
— Możesz teraz usłyszeć kłapanie kości!
— Zobaczymy. Może wyświadczy nam tę grzeczność, że zniknie.
— Potrafi, jeżeli zechce.
— Powiedz mu, żeby to zrobił!
— Nie śmiem.
— Czemu nie?
— Mógłby mi to wziąć za złe.
— Ba! Przecież zna ciebie.
— To nic nie znaczy.
— I zarobił dużo u ciebie.
— Za to nas leczył. Nic nam nie winien.
Wtem nadszedł stary „święty“. Przeszedł obok nas bardzo, bardzo powoli, nie odrywając wzroku od ziemi. Obie kobiety stały pełne szacunku. Turek podniósł rękę do powitania, my zaś nie troszczyliśmy się pozornie o niego. Ja udałem, że go zupełnie nie widzę, odwróciłem się na poły, ale miałem go bystro na oku.
Zauważyłem przytem, że wzrok jego z pod rzęs na nas był zwrócony. Jego skupienie się w sobie było więc tylko maską. Czy zawsze tak czynił, czy też miałem to zachowanie się, to potajemne zezowanie, do siebie tylko odnieść?
Nadsłuchiwałem z wytężoną uwagą i rzeczywiście, gdy mijał nas, odzywało się za każdym jego krokiem ciche stukanie, jak gdyby kości uderzały o siebie. Człowieka uprzedzonego, albo opętanego przesądami, mogło to zjawisko lekkim dreszczem przejąć.
Był tak ubrany, jak go Turek przedstawiał: bosy z chustką na głowie i kaftanem starym na ciele. Szala nie widziałem, bo ponad nim zwieszał się kaftan.
Był nadzwyczajnie wychudły i z głęboko zapadłemi oczyma, jak żebrak, koło którego przejeżdżaliśmy przedtem. Twarz miała barwę ziemistą, kości policzkowe wystawały mu bardzo, a usta były wklęsłe. Starzec niewątpliwie nie miał już zębów. Okolica ust podobna była do daleko w twarz idącego wgłębienia, z pod którego broda wysuwała się naprzód, wskutek czego nos występował podwójnie ostro.
To był więc słynny „święty“, którego Allah pobłogosławił tylu tajemnymi i cudownymi darami.
Przeszedł jak Dalai-Lama, dla którego drudzy ludzie są istotami tak pogardy godnemi, że wzrok jego wcale na nich nie pada. Jego także — ciekawe, że mi się tak wydało — musiałem już gdzieś widzieć i to w warunkach nieprzyjemnych dla mnie. Takie się we m nie budziło poczucie.
Pomyliłem się, przypuszczając, że całkiem nie zwróci na nas uwagi. Minął nas już o kilka kroków, kiedy odwrócił się nagle i przebiegł po nas kłującem spojrzeniem. Potem zabrzmiał chrapliwy jego głos:
— Nebatia!
Poszukiwaczka roślin drgnęła kurczowo.
— Nebatia! Do mnie!
Skierował przy tem wskazujący palec ku ziemi tak, jak się to robi, wołając psa, którego się ma uderzyć.
Kobieta zbliżyła się doń zwolna, trwożliwie. Wlepił w nią swój wzrok tak groźnie, jak gdyby chciał ją nim przeszyć.
— Jak dawno twój mąż nie żyje? — zapytał.
— Trzy lata.
— Czy modlisz się za jego duszę?
— Codziennie.
— On nie był zwolennikiem pełnego chwały proroka, którego imię zbyt święte, żebym je mógł twoim uszom wymienić. To był nuzrani, wyznawca innej nauki. Należał do chrześcijan, którzy sami nie wiedzą, w co mają wierzyć, przez co rozpadają się na wiele sekt, zwalczających się wzajemnie. Allah postanowił jednak w swem miłosierdziu, że i oni mogą się dostać no najniższych oddziałów nieba. Ale twój mąż smaży się w piekle niestety!
Czekał widocznie na odpowiedź, ale biedna kobieta milczała.
— Słyszałaś, co powiedziałem? — zapytał.
— Tak — odrzekła pocichu.
— I wierzysz w to?
Milczała.
— Musisz w to wierzyć, sam to bowiem widziałem. Dziś w nocy zabrał mnie anioł Allaha z ziemi i uniósł w krainę szczęśliwości. Głęboko podemną leżało piekło ze swemi płonącemi otchłaniami. Widziałem tam obok innych twojego męża. Był przywiązany do skały. Robactwo piekielne ciało jego toczyło, a ostre płomienie lizały go po twarzy. Słyszałem, jak ryczał z bólu. Zobaczył mnie unoszącego się nad nim i prosił, żebym ci oświadczył, że koły powbijane w skały, w pobliżu niego się wznoszące, przeznaczone są dla ciebie i twego potomstwa.
Przestał mówić, a kobieta się rozpłakała.
Najchętniej byłbym tego draba pięścią powalił na ziemię, lecz zachowałem się spokojnie. Ręka Halefa spoczywała na harapie, a wzrok biegał odemnie do świętego. Wystarczyłoby tylko skinąć lekko, a mały hadżi byłby wyprał sławnego człowieka, co się zowie.
— A teraz jeszcze jedno! — mówił dalej Mibarek. — Byłaś w policyi?
Kobieta spuściła głowę.
— Mam ci dać odszkodowanie, zapłacić za to, że twój chłopak łazi koło mego mieszkania. Zrób jeszcze jeden krok taki, a poślę ci wszystkie duchy ciemności, by cię dręczyły, dopóki nie wydasz z siebie niewiernej duszy. Zapamiętaj to sobie!
Odwrócił się i odszedł.
— Allah l’ Allah! — zgrzytał Halef. — Effendi, czyś ty człowiek?
— Tak myślę.
— Ja także. Pozwól mi pobiec za tym łotrem i wygarbować mn skórę tak, jak na to zasłużył!
— Milcz na Allaha! — ostrzegał Turek.
— Milczeć? Ktoby wobec tego mógł milczeć?
— On słyszy każde twe słowo.
— To śmieszne!
— Popatrz! Tam siedzi jego sługa.
Wskazał na zeschłe drzewo; na gałęzi siedziała wrona.
— Czy cię szatan opętał? — odparł Halef.
— Nie, ten ptak to duch, któremu nakazał nas podsłuchiwać i donieść sobie o każdem słowie.
— A ja ci powiadam, że to całkiem zwyczajna wrona.
— Mylisz się. Czyż nie widzisz, jak ciekawie ku nam spoziera?
— To naturalne! Te ptaki są bardzo ciekawe. Mam ochotę posłać jej kulę.
— Nie czyń tego! To byłaby twoja śmierć.
— Brednie pleciesz.
— Strzał nie zabiłby wrony, lecz ciebie.
— Moja rusznica nie strzela w tył.
Halef chwycił istotnie za strzelbę. Wtem podbiegły ku niemu obie kobiety, prosząc, żeby dał pokój, ponieważ unieszczęśliwiłby nie tylko siebie, lecz wszystkich.
— Czy wam mózg wysechł baby? — zawołał z gniewem.
— Musisz nam wierzyć, musisz! — błagała zbieraczka roślin. — Inni także byli tacy nieostrożni i szalenie zuchwali jak ty. Odpokutowali to gorzko.
— Tak? Cóż im się. stało?
— Zachorowali...
— Przypadek!
— Jeden nawet oszalał...
— Ta choroba tkwiła w nim już przedtem.
— A kilku umarło...
— Bo śmierć ich już za życia powoli podcinała.
— O nie! Zginęli dlatego, że porwali się na ptaki świętego.
W ten sposób uwaga wszystkich zwróciła się na hadżego, a na mnie nie zważano. Stanąłem poza mym koniem, wymierzyłem sztućcem do ptaka i wypaliłem.
Kobiety zaskrzeczały z przerażenia. Kula przeszyła wronę i zabiła ją na miejscu. Ptak legł przed drzewem bez życia.
— Effendi, co uczyniłeś! — zawołał Turek. — To możesz zbawieniem przypłacić!
— Idź tam! — odrzekłem. — Zatkaj ptakowi wszystkie otwory, żeby duch nie uleciał! Znajdzie się jeden więcej pomiędzy trupami duchów, które mi chcesz pokazać. O jacyż wy głupi jesteście!
Halef zeskoczył z konia i przyniósł wronę. Było na niej pełno robactwa. Pokazał to Turkowi i kobietom i rzekł:
— Skoro Mibarek nie może poddanych sobie duchów nawet od wszy uwolnić, to wogóle nic nie potrafi. Wstydźcie się! Czy słyszeliście kiedy o duchu, mającym wszy? Gdzie to napisane? Czy w księgach chrześcijan? Prorok mówiąc o duchach, nie wspomniał nigdy, że należy je czyścić.
Tym dowodem, że wrona nie jest duchem, zarówno krótkim, jak osobliwym, wywołałem skutek prędzej, niżbym go był długą przemową osiągnął.
Troje wierzących w duchy spojrzało po sobie, wzruszyło głowami, popatrzyło na wronę, a w końcu rzekł do mnie Turek:
— Effendi, jakie twoje zdanie? Czy duch może mieć robactwo?
— Nie.
— Ależ to zły duch!
— A kto jest duchem najgorszym?
— Szatan.
— Słusznie! Powiedz, czy prorok lub który z jego następców uczył, że szatana trapi robactwo?
— To istotnie nigdzie nie jest napisane, a owady musiałyby się spalić, dostając się z dyabłem do piekła.
— Doszedłeś do tego wniosku z wielką bystrością. Odpowiedzże teraz sobie sam na swoje pytanie!
To, samo dla siebie tak komiczne, zdarzenie miało dla nas większe znaczenie, niż przypuszczałem. Mieszkańcy leżących za nami chałup słyszeli wszystko. Dowiedziałem się później, że wieść o tem rozeszła się po mieście szybko jak ogień.
Ptaka Świętego zastrzelił jakiś obcy i odszedł cało. To było niesłychane.
Ktoby nie znał przesądów owych okolic, ten uważałby coś takiego za niemożliwe. Do tego dodać należy niezwykły stopień poszanowania, jaki umiał sobie Mibarek wyrobić. Wszystko, co się odnosiło do jego osoby, było dla drugich nietykalnem poprostu.
Dowód Halefa poskutkował. Kobiety i Turek poczuli się spokojnymi. Zbieraczka ziół nie miała też czasu myśleć długo nad wroną. Daleko ważniejsze były dla niej słowa, wyrzeczone do niej przez starca.
Jako grecka chrześcijanka była pod wpływem swojego popa, a trzeba znać popów z tamtej strony Bałkanu, aby wiedzieć co to znaczy.
Ci duchowni panowie rekrutują się z najniższych warstw społeczeństwa i otrzymują naukę, pozostawiającą więcej niż wszystko do życzenia. Co ma się dziać z tymi, których dusze powierzono takim ludziom!
Widać było po biednej, nieszczęśliwej, kobiecie, że wiadomość, iż mąż jej przypieka się w piekle i czeka tam także na nią i na dzieci, przygnębiła ją zupełnie.
— Nebatia, nie martw się, twój mąż jest w niebie — rzekł poczciwy Halef, kładąc jej rękę na ramieniu.
Spojrzała nań badawczo.
— Czy nie wierzysz w to? — spytał.
— Skąd możesz o tem wiedzieć?
— Widziałem go.
— Ty?
— Tak — skinął głową poważnie.
— Kiedy?
— Dziś w nocy przybył do mnie anioł Allaha i zabrał z tego świata. Uniósł mnie ponad nieba tak, że mogłem je wszystkie objąć wzrokiem i ujrzałem męża twego, cieszącego się wieczną szczęśliwością w trzeciem niebie.
— A czy go znasz?
Pytanie to nie wprawiło bynajmniej w kłopot hadżego. Odrzekł bez namysłu:
— Nie, lecz anioł mi powiedział: „Patrz na dół! Tam siedzi mąż biednej Nebatii, którą jutro zobaczysz w Ostromdży“. Stąd wiem, kto był ten zmarły. On spojrzał także w górę, gdyż usłyszał słowa anioła i prosił mię, bym cię pozdrowił. U jego boku przygotowane są miejsca dla ciebie i twoich dzieci.
Halef wygłosił to bardzo poważnie. Ani mu przez myśl nie przeszło żartować z rzeczy najświętszych. Zamierzał tylko uspokoić udręczoną kobietę i zabrał się do tego po swojemu. Kobieta przypatrywała mu się wciąż jeszcze, potrząsając głową z niedowierzaniem.
— Czy to prawda, co opowiadasz? — zapytała.
— Co najmniej tak samo jak opowieść Mibareka.
— Ale jak ty możesz zaglądać do nieba? Wszak me jesteś chrześcijanin!
— A Mibarek chrześcijanin?
To ją przekonało.
— Ten stary łajdak — mówił dalej Halef energicznie — nie wie nic więcej o niebie niż ja lub każdy inny. W piekle może się lepiej wyznaje. Ja przynajmniej jestem tego pewny. Jeżeli ci się jednak wydaje, że tu ma prawo tylko chrześcijanin głos zabierać, to zwróć się do tego effendiego i zapytaj jego. On potrafi ci dać wszelkie wyjaśnienia.
Wskazał na mnie, a kobieta spojrzała pytająco.
— Módl się za swego męża — rzekłem do niej. — To twój chrześcijański obowiązek. Mibarek cię okłamał. Żaden anioł nie przybywa, aby śmiertelnika prowadzić do nieba, a potem nazad na ziemię. Pismo święte uczy, że Bóg mieszka w światłości, do której nie dostanie się żadne ziemskie stworzenie. Zobaczę się jeszcze z tobą i wtedy pomówimy dłużej o tej sprawie. Teraz zajmijmy się lepiej twoją chorobą. Daremnie szukasz uzdrowienia w tem źródle. Od kiedy używasz tej wody?
— Już rok minął.
— Czy się cierpienia zmniejszyły?
— Nie, effendi.
— Widzisz więc, że mam słuszność. To źródło nie uleczy twych cierpień.
— Mój Boże! Cóż się stanie ze mną i z mojemi dziećmi. Nie mogę pracować i cierpimy głód już od dłuższego czasu. Teraz przepada ostatnia nadzieja, którą pokładam w tem źródle!
Zaczęła głośno płakać.
— Nie płacz, Nebatia! — pocieszałem ją. — Ja ci polecę lepszy środek.
— Czy jesteś hekim?
— Tak, do tej choroby nawet hekim baszi. Czy nie słyszałaś nigdy o obcych lekarzach, przybywających z Zachodu?
— Bardzo często. Są podobno nadzwyczaj mądrzy leczą wszelkie choroby.
— Ja pochodzę z Zachodu i wyleczę ciebie z twojej choroby. Jak używałaś tej wody?
— Siedziałam tu od rana do wieczora i robiłam okłady.
— Tem pogorszyłaś tylko złe. Jak się ma sprawa z chłopcem, o którym wspomniał Mibarek?
— Ponieważ sama jestem chora, wysłałam go zbierać rośliny. Najlepsze zioła rosną na górze: kminek polny, rumianek, dzika mięta i wiele innych. Ale Mibarek nie znosi tego, żeby je stamtąd zrywać. Napędził raz chłopaka, a gdy bieda zmusiła nas, żeby się raz jeszcze odważyć, strącił go ze skały tak, że złamał rękę.
— A ty go zaskarżyłaś?
— Nie. Poszłam tylko do policyi i prosiłam o wsparcie. Pozostałe troje dzieci są za małe; nie znają jeszcze roślin. Nie mogę ich posyłać na zbieranie.
— Odprawiono cię zapewne?
— Tak. Cabtieh musziri radził tylko, żebym pracowała.
— Nie powiedziałaś, że nie masz sił?
— Powiedziałam, ale oni kazali mnie wyprowadzić przez kawasa i zagrozili bastonadą, gdybym wróciła.
— Kobieta i bastonada! Ale nie trap się. Otrzymasz pomoc.
— Effendi, czy mógłbyś tego dokazać?
— Mam nadzieję.
— Byłabym ci wdzięczną i modliłabym się za ciebie codziennie.
Chciała mnie uchwycić za rękę, ale zabolało ją ramię zbyt mocno.
— Powiedz mi najpierw, gdzie mieszkasz?
— Tu obok, w drugim domu.
— To dobrze. Zaprowadź mnie tam, chcę twoją izbę zobaczyć. Towarzysze zaczekają tymczasem.
Usłyszano mój strzał, dany do wrony. To zwabiło sporą liczbę ciekawych, którzy z pewnego oddalenia patrzyli ze zdumieniem na to, że idę z kobietą do jej mieszkania.
Kto zna brudną i nędzną gospodarkę Półazyi, ten uwierzy, że musiałem się tym ludziom wydać księciem w mojem ubraniu.
— Nie zajmuję izby sama, effendi — rzekła kobieta. — Mieszka ze mną razem druga rodzina.
Domyśliłem się, co nastąpi i przypuszczenie się spełniło. Ujrzałem nie izbę, lecz jamę bez podłogi i tynku, tak wilgotną, że krople ze ścian spływały. Wszystko było pleśnią pokryte, a w całej izbie panował zaduch.
W tej norze przewalało się lub leżało około dziesięciorga dzieci. Dwie małe dziury, służące jako okna, nie przepuszczały więcej światła ponad to, ile potrzeba było, aby twarze rozpoznać.
Do tego dodać należy śmierdzące koce i ubrania, nieokreślone narzędzia, słowem okropność.
W kącie siedziała stara kobieta i żuła coś jasnego. Przyjrzawszy się bliżej, przekonałem się, że była to łupa z harbuza.
Niedaleko niej siedział w kuczki chłopiec z ręką na temblaku. To był syn Nebatii. Zabrałem go ku drzwiom, aby lepiej zobaczyć i usunąłem temblak, by zbadać opatrunek. Nie jestem lekarzem, ani chirurgiem, ale zauważyłem ku memu zadowoleniu, że hekim, który rękę opatrzył, nie był głupcem.
Oczywiście biedny malec wyglądał jak głodomór.
Nie powinniście tu dalej mieszkać — rzekłem do matki. — Tu nigdy nie wyzdrowiejesz.
— Panie, gdzie mam się udać?
— Precz, tylko precz!
— To łatwo powiedzieć. Ja to mieszkanie ledwie mogę opłacić.
— To ja ci się postaram o inne.
— O gdybyś chciał to uczynić!
— Zrobię, co będzie w mojej mocy. Jestem tu wprawdzie obcy i przyjechałem właśnie dopiero, lecz mam nadzieję, że ci będę mógł służyć.
— I dasz mi środek przeciwko rwaniu?
— Nie potrzebuję ci go dawać. Sama go sobie przyniesiesz. Czy wiesz, co to jest brzoza?
— Tak, całkiem dobrze.
— Czy rosną tu te drzewa?
— Nie dużo, ale można je znaleźć.
— Liście z tego drzewa, to najlepszy środek na twe cierpienia.
— Czy to być może? Liście brzozowe mają być skuteczne przeciwko tej bolesnej chorobie?
— Tak, jak mówię. Doświadczyłem tego na sobie. Są dzikie ludy, które nie mają lekarzy, a leczą choroby takimi zwyczajnymi środkami. Od nich dowiedziałem się, że liście brzozowe usuwają reumatyzm. Gdy sam potem na to cierpiałem, spróbowałem tego środka i przekonałem się, że jest doskonały.
— A jak się tego używa?
— Trzeba na deszcz zaczekać. Potem zrywa się liście z gałęzi ręką tak, żeby całkiem mokre zostały i niesie się je prędko do domu, bo nie powinny wyschnąć. Potem okrywa się niemi chorą część ciała i kładzie się do łóżka. Jeśli nogi są słabe, wtyka się je do worka, napełnionego liśćmi i przywiązuje go się na biodrach. Niebawem się zasypia, a w śnie występują poty. Dlatego trzeba się nakryć starannie. Pot chorej części ciała i woda z liści spływają poprostu z okrycia. Śpi się długo i mocno. Po zbudzeniu wstaje się z uczuciem, że choroba jeśli była tylko lekka, zniknęła. W ciężkich, jak twój, przypadkach należy powtarzać owijanie.
Kobieta przysłuchiwała się uważnie, poczem spytała:
— Czy nie można przynieść liści bez deszczu i namoczyć potem w wodzie?
— Nie. Tak nie skutkuje. Ale to kuracya wyczerpująca, więc nie powinnaś przed nią cierpieć głodu.
Spuściła, głowę ze smutkiem.
— Effendi, nie mogą nic jeść, skoro nic nie mam. Chętnie nie jadłabym sama, żeby nie słyszeć płaczu dzieci.
— Poradzimy na to. Zacny przyjaciel dał mi niewielką kwotę, abym darował ją zasługującemu na to ubogiemu, którego spotkam w podróży. Czy przyjmiesz ty te pieniądze, czy mam zaczekać na inną sposobność?
Podniosła ku mnie wzrok promieniejący.
— Effendi!
Powiedziała tylko to jedno słowo, ale brzmiała w niem cała pełnia prośby, wstydu i wdzięczności.
— Czy dać?
— Ileż to?
— Dwa funty.
— Funty? Nie wiem, co to jest. Ile to para?
— Para? To więcej, o wiele więcej!
— Może aż kilka piastrów?
— Dwa funty to dwieście piastrów.
— O nieba!
Chciała załamać ręce, ale ból jej w tem przeszkodził.
— A ponieważ to są dwie złotówki, przeto po zmienieniu otrzymasz dwieście dziesięć piastrów.
Wyjąłem z pieniędzy, stanowiących dar Hulama z Adryanopola, wspomnianą kwotę i podałem biedaczce. Cofnęła się.
— Effendi, ty żartujesz?
— Nie, to na seryo. Bierz!
— Nie mogę.
— Któż ci broni?
— Nikt, ale dar tak wielki...
— Nie mów nic więcej! Ten, kto ofiarował mi tę sumę, jest bardzo bogaty. Masz tu, schowaj pieniądze, a gdy zechcesz je zmienić, udaj się do uczciwego człowieka. Kup żywności dla siebie i dla dzieci. Bądź zdrowa! Jutro przyjdę tu znowu.
Wcisnąłem jej pieniądze w dłoń pokrzywioną i oddaliłem się pospiesznie. Chciała pobiec za mną, lecz wstrzymałem ją energicznem skinieniem tak, że nie ośmieliła się pójść za mną aż do towarzyszy, którzy na mnie czekali. Pojechaliśmy dalej. Wsiadając na konia zauważyłem, że ciekawi otoczyli biedną kobietę, pewnie, aby się czegoś od niej dowiedzieć.
Z Nohudą, Grochem, który się chciał odmłodzić, nie pożegnałem się wcale. Przystąpiła mimo zaklejonej twarzy do ciekawych widzów, a tam szukać jej nie miałem ochoty.
Skręciliśmy od źródła w wązką uliczkę, gdzie na rogu ujrzałem obdartusa, przypatrującego się nam bystro. Nie uderzyło mnie to szczególnie, gdyż wszystkie spotkane dotąd osoby wydały mi się obdartemi.
Nie wiedziałem teraz, dokąd zaprowadzi nas Turek. Zapytałem go o to, a on wyraził swoje zdziwienie, że tego przedtem nie uczyniłem.
— Pzypuszczałem, że odpowiednio zajmiesz sie nami — odrzekłem.
— Prowadzę was do konaku „et tohr el ahmar“; tam powinno się wam podobać.
Zastanowiło mnie to godło gospody. Brzmiało to tak, jak w uliczce naszego prowincyonalnego miasteczka, „Et tohr el ahmar“ znaczy: „pod czerwonym wołem“. Przypomniało mi to stosunki w ojczyźnie. Nazwa dowodziła wprawdzie smaku nieco pospolitego, ale hotelu z firmą paryską nie należało tu oczekiwać.
— Znasz gospodarza? — spytałem.
— Nawet bardzo dobrze — odrzekł z uśmiechem. — Jego żona jest siostrą mojej.
Ucieszyło mnie to, gdyż spodziewałem się, że przyjaźń Ibareka dla nas przejdzie także na jego szwagra i tegoż żonę.
Miasto, o ile zwiedziliśmy je dotychczas, nie przedstawiało nic ciekawego. Wschodnie domy i chaty ze zwróconemi do ulicy ścianami bez okien. Małe, blizkie upadku, budowle. Drogi usypane z iłu, z którego w dniach gorących wznoszą się tumany kurzu, podczas gdy w słotę zapada się w błoto po kolana. Do tego sztafaż na wzór cygański, brudni ludzie i bydło wychudłe. Takie są tu wszystkie miasta.
Oglądnąwszy się przy jakiejś sposobności, zauważyłem tego łapserdaka, który stał przedtem na rogu ulicy. Dreptał zwolna za nami; przypatrzywszy mu się dokładniej, nabrałem przekonania, że nas śledzi. Z jakiego powodu? Domyślałem się.
Wreszcie wskazał Ibarek na wielką otwartą bramę nad którą widniał wół krwawy.
— Oto jest — powiedział.
— To wjeżdżajcie! Ja udam, że jadę dalej.
— Czemu?
— Idzie za nami jakiś drab, któremu pewnie Mibarek kazał śledzić, gdzie zajedziemy. Chcę mu zrobić niespodziankę.
Towarzysze skręcili w otwartą bramkę, ja zaś pojechałem trochę dalej.
Zjawienie się nasze wywołało sensacyę. Wszędzie stawali ludzie i przyglądali się nam ciekawie. Mimoto szpiega miałem na oku.
Teraz zawróciłem i objechałem krótkim łukiem.Mogłem to zrobić, ponieważ konak nie leżał w uliczce, lecz na małym placyku. Stali tam ludzie i patrzyli częścią na konak, częścią na mnie. Mój wspaniały karosz zajmował widocznie ich uwagę. Puściłem go w zgrabne łukowate podskoki i zaprowadziłem tak na miejsce, gdzie zatrzymał się podejrzany człowiek.
Miał na sobie szerokie spodnie i krótką bluzę. Oboje łączył szal, owinięty dokoła bioder.
Wydałem ze siebie gwizd, który podniecał zawsze ogiera do cwału. Posłuchał i rzucił się naprzód. Rozległ się powszechny wrzask i wszystko zaczęło się cofać. Myślano pewnie, że koń mnie unosi.
Szpieg był tak zajęty swojem zadaniem, że nie pomyślał o ucieczce odrazu. Po chwili dopiero podniósł w górę ręce z przerażenia i zaryczał, jak mógł najgłośniej, widząc, że koń wali wprost na niego. Może chciał tym krzykiem konia odstraszyć, bo już było na ucieczkę zapóźno. Oparł się więc o ścianę, obok której pędziłem cwałem.
Byłem już przy nim. On przycisnął się całkiem do ściany, ja schyliłem się jednak, chwyciłem go za szal i poderwałem do góry. Zawinąwszy nim od prawej strony przez głowę końską, przerzuciłem go na lewo tak, że mi legł wpoprzek na kolanach.
— Allah l’ Allah w’ Allah! — ryczał i usiłował się wywinąć.
— Spokojnie — zawołałem doń — bo cię dyabli wezmą!
Na to zamknął natychmiast usta i oczy. To nie był wcale bohater.
Skręciłem ku konakowi i wjechałem kłusem przez bramę. Stał tu Halef z towarzyszami. Widzieli całe zdarzenie, więc śmiali się na całe gardło i pośpieszyli zamknąć skrzydło bramy i założyć zasuwę.
Okazało się to potrzebnem, gdyż niemała gromada ludzi cisnęła się, by się dowiedzieć, co ma znaczyć to osobliwe widowisko.
Spuściłem pojmanego na ziemię i zsiadłem z konia. Jakiś po turecku ubrany człowiek zbliżył się, by mnie powitać. Był to gospodarz. W czasie, w którym wymieniłem pozdrowienia, przyszedł mój współjeździec do siebie. Przybrał odpowiednią postawę, przystąpił do mnie i zapytał niemal groźnie:
— Panie, dlaczego mi to zrobiłeś? Moja dusza mogła zginąć!
— Twoja dusza? Czy ona z tak kruchej materyi?
— Nie drwij! Czy wiesz, kim jestem?
— Dotąd nie jeszcze.
— Jestem przewoźnikiem na rzece!
— Pięknie! Żyjesz zatem na wodzie. Czyż nie ucieszyło cię to, że nadarzyła ci się sposobność raz przejechać się wierzchem?
— Ucieszyło? Czy prosiłem cię, byś mnie porywał?
— Nie, ale mnie się tak podobało.
— Ja cię zaskarżę!
— Dobrze!
— I każę cię ukarać!
— Jeszcze lepiej!
— Udasz się ze mną niezwłocznie do cabtieh musziri.
— Później, kochany przyjacielu. Teraz nie mam czasu.
— Nie mogę czekać. Muszę być przy promie.
— Gdzie?
— Na rzece.
— Prawdopodobnie nieopodal drogi od Kusturlu?
— Skąd ci to na myśl przychodzi? Tam niema rzeki.
— Wiem dobrze o tem. Ale przewoźnik, który twierdzi teraz, że nie ma czasu, stał na rogu ulicy, a potem szedł sobie wygodnie za nami. Czy to jest prawda, czy nie?
— Tak, ale co to ciebie obchodzi?
— Bardzo wiele, mój przyjacielu. Czemu postępowałeś za nami?
— Wolno mi chodzić, gdzie mi się podoba!
— A ja mogę jeździć, z kim mi się podoba! Skorzystaliśmy więc oba z naszej wolnej woli.
— Jeżdżenie to co innego. Mogłem kark złamać.
— Kto wie, czy byłoby szkoda ciebie.
— Panie! Powiedz tak jeszcze raz, a wpakuję ci w brzuch tę klingę.
Groźnym ruchem chwycił za nóż, którego pochwa wisiała mu u pasa.
— Zostaw to! Tego nikt się nie boi.
— Tak! Ktoś ty, że pozwalasz sobie mnie obrażać?
— Jestem hacredin Kara Ben Nemzi emir. Czy doszło już to imię do twych uszu?
Wyprostowałem się przed nim i usiłowałem wywrzeć wrażenie dumy i grozy. To, że nazwałem się emirem, przyjmuję chętnie na swoje sumienie, ale nadanie sobie tytułu hacredin, czyli wysokości, było z mej strony fanfaronadą. Sądziłem jednak, że mogę teraz postąpić tak, jak mój hadżi.
Nie miałem żadnej władzy nad tym przewoźnikiem, a mimo to chciałem go zmusić do wyjawienia, kto polecił nas śledzić. Trzeba było zaimponować mu, a to wymagało godności, jakiej nie posiadałem niestety.
Zobaczyłem odrazu, że chwyciłem się właściwego środka, gdyż przewoźnik skłonił się dość nizko i od rzekł:
— Nie, sultanum, tego jaśnie oświeconego nazwiska nie znam jeszcze.
— A więc słyszysz je teraz i wiesz, kim jestem. Masz się zastosować do tego! Czy sądzisz, że lubię, gdy szpiegowie za mną biegają?
— Emirze, ja ciebie nie rozumiem.
— Rozumiesz mnie zupełnie dobrze, ale nie chcesz się przyznać do tego.
— Nie wiem naprawdę, co masz na myśli.
— Ty pachołku! Żądasz odemnie, żebym się trudził pytaniem ciebie? Nie mam do tego ochoty, a ponadto jesteś dla mnie zbyt nędznym głupcem. Przyznasz się natychmiast, kto ci polecił uważać, gdzie ja zsiędę z konia!
— Nikt, panie.
— A jednak ty to zrobiłeś!
— Szedłem za tobą całkiem przypadkowo.
— Czy to była najprostsza droga do rzeki?
Zakłopotał się widocznie.
— Odpowiadaj!
— Panie, mylisz się oczywiście. Zrobiłem koło istotnie bez zamiaru.
— Pięknie! Wierzę ci, ale jeżeli sądzisz, że ci się to na co przyda, to jesteś w błędzie. Przewoźnika, który powinien pilnować swego promu, a włóczy się i krąży po ulicach, nie potrzeba nam; nie można mu zaufać. Wydam mudirowi rozkaz, żeby cię usunął. Z najdą się inni, godniejsi tego urzędu.
Teraz się przestraszył.
— Emirze, nie zrobisz tego! — zawołał błagalnie.
— Tak zrobią i to tem rychlej, im lepiej poznam, że mnie okłamałeś.
Patrzył przez chwilę w ziemię, poczem oświadczył z wahaniem:
— Effendi, chcą być szczerym i wyznać ci, że szedłem za tobą.
— To już zapóźno.
— Wszak widzisz, że żałują kłamstwa. Już się to nie powtórzy.
— No, więc powiedz także, kto ci to polecił.
— Nikt. Szedłem z własnego popędu.
— To kłamstwo.
— Nie, effendi!
— Zobaczymy! Kto raz skłamał, ten skłamie i po raz drugi.
Zwróciwszy się do Halefa, rozkazałem:
— Hadżi Halefie Omarze ago, sprowadź tu natychmiast dwóch kawasów. Ten człowiek dostanie bastonadą!
— Zaraz, sultanum! — odrzekł mały, udając, że chce odejść.
— Stój! — krzyknął przestraszony przewoźnik. — Ja się przyznam!
— To już zapóźno! Ago śpiesz!
Na to padł obdartus na ziemię i prosił z wzniesionemi rękoma:
— Nie bastonadą, nie bastonadą! Ja jej nie wytrzymam!
— Czemu nie?
— Moje nogi bardzo miękkie i czułe, bo długo przebywam w wodzie.
Zęby zagryźć musiałem, by się nie roześmiać. Bastonadą dają, jak wiadomo, na bose podeszwy, a ta część ciała była u niego zbyt czuła na tak gwałtowne wrażenia. Gdyby się chciało uznać ten powód za dostateczny, musiałoby się zaniechać wszelkiego karania, polegającego właśnie na tem, że sprawia cielesne lub duchowe cierpienia. Przez to nie twierdzę, że jestem zwolennikiem kaleczenia podeszew moich bliźnich. Odpowiedziałem zatem:
— Właśnie, ponieważ doświadczyłbyś podwójnych cierpień, powinienbyś podwójnie unikać wszystkiego, coby skłaniało władzę do wymierzenia ci kary. Ale przyszła właśnie na mnie godzina litości i spróbuję, czy mogę cię ułaskawić.
— Spróbuj, o panie! Ja złożę otwarte wyznanie.
— Więc mów, kto ci polecił!
— Mibarek.
— Co ci obiecał za to? Pieniądze?
— Nie. Święty nigdy nie daje pieniędzy. Przyrzekł mi amulet na obfity połów ryb, bo jestem przewoźnikiem i rybakiem zarazem.
— Jak brzmiało to polecenie?
— Miałem iść za tobą, a potem mu donieść, gdzie zamieszkałeś.
— Kiedy i gdzie mu to masz powiedzieć?
— Dziś wieczorem w jego celi na górze.
— Czy można z nim jeszcze mówić tak późno?
— Nie, ale tych, którym dał jakie zlecenie, przyjmuje. Należy tylko zapukać i pewne słowo...
Zatrzymał się ze strachem.
— Dalej! — rozkazałem.
— Więcej nic nie wiem.
— Czy chcesz mnie znów okłamywać?
— O nie, effendi.
— A jednak kłamiesz!
Przyszły mi na myśl poprzednie jego słowa, że Mibarek nigdy nie daje pieniędzy. Skoro wiedział o tem tak dobrze, to widocznie już częściej wykonywał polecenia starego. To też pytałem dalej:
— Jeśli się zapuka jak zwykle, to nie otworzy?
— Nie.
— Ale skoro się powie umówione słowo, to wpuszcza?
Milczał.
— No mów! A może mam ci kazać usta otworzyć? Bastonada bardzo dobry środek.
Patrzył ciągle w niepewności na ziemię. Obawa przed Mibarekiem była widocznie tak silna, jak strach przed bastonadą.
— Dobrze! Skoro nie chcesz mówić, to sam sobie przypiszesz skutki. Hadżi Halefie Omarze ago!
Zaledwie znów wymówiłem to imię, przewoźnik przestał się namyślać. Rzekł półgłosem:
— Effendi, nie sprowadzaj kawasów. Powiem ci przecież, choćby się na mnie potem Mibarek gniewał. Nie pozwolę się obijać z powodu jego sprawy.
— Dlaczego miałby się rozgniewać na ciebie?
— On mi surowo zakazał.
— Czy chcesz mu donieść, że mi to powiedziałeś?
— Nie, ani myślę, ale ty mu powiesz.
— Nie obawiaj się o to; nie widzę przyczyny, żeby się z tem wygadywać.
— To on dowie się przez swoje ptaki.
Znowu te ptaki! Stary łotr umiał widocznie znakomicie wyzyskiwać głupotę ludzką.
— Wszakże ich niema. Czy widzisz jakiego?
Oglądnął się. Nie było widać ani kruka, ani wrony, ani kawki.
— Nie. Nie posłał żadnego ptaka, bo nie wiedział, gdzie zsiądziesz z konia.
— Przecież mógł mu kazać lecieć za mną. Nie byłby wprawił ciebie w kłopot, a ja ptakowi nie byłbym mógł dać bastonady. Twój stary Mibarek nie jest zapewne taki mądry, jak się tobie wydaje. A więc nie obawiaj się! Mów! Jeśli się chce przyjść potajemnie do niego, należy powiedzieć pewne słowo.
— Tak, effendi.
— Czy jest więcej takich słów, stosownie do liczby osób?
— Nie. Wszyscy znają tylko to jedno.
— A może do różnych celów są różne słowa?
— Nie, jest tylko jedno, nie więcej.
— Jak ono brzmi?
— Bir syrdasz.
To hasło było nieźle dobrane, ponieważ oznacza: „zaufany“.
— A czy to prawdziwe słowo? Nie zmyśliłeś go sobie?
— Nie, panie! Jakżebym się ośmielił!
— Okłamałeś mnie trzy razy, nie zasługujesz więc na wiarę.
— Teraz mówię prawdę!
— Wystawię cię zaraz innem pytaniem na próbę. Czy otrzymywałeś często od Mibareka tajemne zlecenia?
Odpowiedział dopiero po chwili:
— Tak, effendi.
— Jakie?
— Tego zdradzić nie mogę.
— Nawet jeśli dostaniesz bastonadę?
— W żadnym razie.
— Czemu?
— Przysiągłem uroczyście. Prędzej dam się zabić, niżbym miał za krzywoprzysięstwo pokutować wiecznie w piekle.
Teraz wyznał prawdę oczywistą. To też skorzystałem z tej sposobności i zapytałem:
— Znasz może słowo: „En Nassr“?
— Tak.
Nie spodziewałem się tak szybkiego przyznania. Teraz był szczery istotnie.
— Jak je poznałeś?
— Zupełnie tak, jak to pierwsze. Stary Mibarek mnie powiedział.
— Do czego służyło to słowo?
— Jako znak do porozumienia.
— Między kim?
— Między wszystkimi jego znajomymi.
— A teraz już nie jest znakiem?
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo wyszło na jaw.
— Kto je zdradził?
— Tego nikt tutaj nie wie. Zdradzono je w Istambule.
— W jaki sposób?
— Tego mi powiedzieć nie wolno.
— Czy na to także przysiągłeś?
— Nie, ale dałem słowo.
— A więc możesz o tem mówić spokojnie, nie popełniając krzywoprzysięstwa. Zresztą pokażę ci, że ja wiem więcej, niż przypuszczasz. W Istambule był dom schadzek dla członków „En Nassr“. To zdradził człowiek, który mieszkał obok u Żyda, Nie?
— Panie, ty to wiesz? — spytał zdumiony.
— O, wiem jeszcze więcej. Dom się spalił i wszczęła się walka.
— Obznajomiony jesteś z tem bardzo dokładnie!
— Mogę cię nawet o Ustę zapytać. Czy słyszałeś co o nim?
— Któż nie zna tego imienia!
— Czy widziałeś go?
— Nie.
— A wiadomo ci, kto on jest?
— Także nie.
— I nie wiesz, gdzie się znajduje?
— To wiedzą pewnie tylko wtajemniczeni.
— Sądzę, że i ty do nich należysz.
— O nie, effendi.
Spojrzał na mnie przytem tak otwarcie, że prawda słów jego nie ulegała najmniejszej wątpliwości.
— No, ponieważ dowiodłeś, że nie jesteś tak całkiem zły, jak mi się przedtem zdawało, przeto zwalniam cię od bastonady.
— Ale chcesz mnie zatrzymać?
To było rzeczywiście zabawne! Zachowałem jednak minę surową i odrzekłem:
— Właściwie powinienbym cię kazać zamknąć; ale za szczerość twoją daruję ci i to także. Jesteś więc wolny i możesz odejść.
— A, panie, czy przewoźnikiem pozostanę nadal?
— Tak. Skoro daruję ci wszelkie kary, wolno ci zostać, czem jesteś.
Twarz jego zajaśniała radością.
— Effendi — zawołał — Dusza moja pełna wdzięczności dla ciebie. Zrób dla mnie jeszcze jedno, a będę szczęśliwy.
— Co takiego? — Nie mów Mibarekowi, że cię uwiadomiłem o wszystkiem.
Życzenie to mogłem mu spełnić z łatwością. Leżało w moim interesie, żeby się stary nie dowiedział o niczem. Im trudniej przypuszczał u mnie znajomość tych tajemnic, tem pewniej mogłem wyprowadzić go w pole.
Dałem więc przewoźnikowi zapewnienie, że będę milczał, poczem on oddalił się zadowolony, że to przykre zajście tak szczęśliwie się skończyło.
Należy dodać, że ostatek rozmowy odbył się bez niepotrzebnych świadków. Gospodarza zawołano, a z nim odszedł także jego szwagier. Żaden z nich nie słyszał więc tajnego słowa. Ci trzej zaś, którzy stali obok, tj. Halef, Osko i Omar mogli je poznać.
Poszedłem przekonać się, czy konie dobrze umieszczono. Przy tej sposobności wypatrzyła się na mnie ze zdumieniem gromada ludzi, którzy wcisnęli się przez otwartą na nowo bramę. Nie pojmowali tego, żeby jeździec potrafił w biegu wziąć na siodło człowieka. A może zajmowała ich moja osoba z innego jeszcze powodu?
Odpowiedź na to pytanie znalazła się, gdy mi Halef oznajmił, że go ktoś pytał, czy to ja jestem ten hekim baszi, który dał Nebatii dwieście plastrów i odważył się zastrzelić ptaka Mibareka.

Byłem tu w konaku zaledwie od kwadransu, a już uchodziłem za sławnego człowieka. To nie napawało mnie rozkoszą. Im mniej na mnie zważano, im mniej
Siedzieli tam wszyscy trzej.
o mnie mówiono, tem łatwiej spodziewałem się spełnić moje zadanie.

Udałem się do wnętrza domu. Było prawie tak samo urządzone jak w Dabili, tylko że zamiast plecionych ścian znajdowały się tu ceglane.
Turek wstawił się widocznie za nami, bo otrzymaliśmy najpierw wodę do obmycia się z kurzu, a następnie jedzenie wcale porządne, jeśli się uwzględni tutejsze stosunki.
Obaj szwagrowie jedli razem z nami. Serwet albo, jak się Halef wyrażał, podbródków, nie podano. Rozumie się samo przez się, że rozmowa zeszła na temat kradzieży, której bliższe szczegóły omówiliśmy dokładnie.
Przyszło mi na myśl, że zbiegłego klucznika więziennego nie widziałem dotychczas, a znałem tylko jego towarzyszy. Zapytałem więc Ibareka:
— Czy poznałbyś tych trzech złodziei, gdybyś ich ujrzał?
— Natychmiast.
— Przypatrzyłeś im się zatem dokładnie. Czy potrafisz opisać tego, który pokazywał sztuczki z kartami? Kto wie, czy go tu nie spotkamy, a ja nie widziałem go nigdy.
— O, jego bardzo łatwo można poznać po szczególnym znaku, którego niepodobna usunąć.
— Cóż to takiego?
— Ma zajęczą wargę.
— To wystarczy. Nie opisuj mi go już dalej.
— A jego szat?
— Także nie.
— Ale mnie się zdaje, że dobrzeby było wiedzieć, jak był ubrany.
— To gotowo wywołać pomyłkę. Suknie można łatwo zmienić lub zamienić. To, że ma wargę zajęczą, której się przecież ukryć nie da, zadowala mnie w zupełności.
Teraz wszedł parobek i szepnął coś do gospodarza, który spojrzał na mnie z widocznem zakłopotaniem i bezradnością.
— Co tam? — spytałem.
— Wybacz, panie! — odrzekł. — Na dworze stoi kilka kawasów.
— Czy ich zjawienie się ma coś wspólnego z nami?
— Tak jest.
— Czego żądają?
— Chcą was aresztować.
— Allah akbar — Boże wielki! — zawołał Halef. — Niech wejdą! Zobaczymy, jak pójdziemy; oni z nami, czy my z nimi?
— Tak — zgodziłem się — ale każ w tej chwili nasze konie posiodłać.
— Czy chcecie umknąć?
— Ani nam w głowie!
Gospodarz opuścił izbę, a przez otwarte drzwi wpakowało się sześciu, powiadam sześciu kawasów, uzbrojonych od czubów do pięt. Stało się to, co przewidywałem. Był z nimi ten, z którym rozmawialiśmy w zaroślach. Nie było w tem nic dziwnego, ponieważ jechaliśmy bardzo powoli.
Ustawili się w drzwiach, a nasz znajomy wystąpił naprzód. Wyprosił sobie prawdopodobnie prawo przemawiania, jako zadośćuczynienie za baty otrzymane od Halefa. Z jego poprzedniej powolności nie zostało ani śladu, bo zawołał, stuknąwszy w ziemię kolbą swej strzelby:
— No!
Już to jedno słowo miało nas uderzyć jak piorunem. Zawierało ono w sobie szczyt radości, przewagi, szyderstwa i zadowolenia. Żaden z nas się nie poruszył. Jedliśmy spokojnie dalej, chociaż nie porozumieliśmy się poprzednio, co do tego. Towarzysze szli w tem właśnie za moim przykładem.
— No! — powtórzył bohater.
Gdy i na to odpowiedzi nie dostał, postąpił o krok naprzód i zapytał z miną lynchowego sędziego:
— Czy nie słyszycie?
Otrzymał odpowiedź, której się zarówno on jak i ja nie spodziewałem. Oto wstał mały hadżi, pochwycił tacę, na której podano nam wyborny, pływający w tłustości, piław ryżowy, podszedł ku niemu, podał mu potrawę, którejby jeszcze dla dziesięciu ludzi starczyło i rzekł tylko jedno słowo:
— Bierz!
Obaj patrzyli sobie w oczy czas jakiś. Podczas tego łechtał kawasowi nos zapach ulubionej potrawy; surowa twarz jego łagodniała z każdą chwilą. Wargi rozchylały mu się mimowolnie, nozdrza się poruszały, a wdzięczny uśmiech zaczął igrać na ustach. Zadrgały końce wąsów... nie było wątpliwości, że piław zwyciężył.
Który z tureckich kawasów oparłby się pływającemu w tłuszczu piławowi! Ten także puścił strzelbę, ujął tacę, odwrócił się do swych towarzyszy i zapytał:
— Istermic zinic — chcecie?
— Ewwet, beli — tak, tak! — odpowiedziało czemprędzej pięć głosów.
— Więc siadajcie!
Tamci oparli strzelby o ścianę i przysiedli się do kolegi. Była to prawdziwa rozkosz widzieć, jak poważnie, z godnością, z minami greckich mędrców świata przykucnęli dokoła tacy, sięgali palcami po ryż i toczyli zeń kulki na dłoniach i rzucali je w otwarte gęby.
Hadżi Halef zajął napowrót swoje miejsce, nie drgnąwszy nawet na twarzy.
Wtem powrócił gospodarz. Spostrzegłszy siedzące i wymiatające kulki towarzystwo, zniknął w tej chwili, bo gdyby był pozostał sekundę, byłby wybuchnął głośnym śmiechem.
Gdy piław zniknął, przyniósł czcigodny kawas tacę napowrót.
— Eiwallah — dziękujemy! — rzekł; położył tacę na stole, podniósł strzelbę z podłogi, stanął znowu w postawie i rzekł z miną dyktatora rzymskiego:
— No!
Uważałem teraz za stosowne odpowiedzieć.
— Czego chcecie? — spytałem krótko.
— Was! — brzmiała jeszcze krótsza odpowiedź.
— Na co?
— Do cabtieh mnsziri.
— Czego on sobie życzy?
— Ukarać was!
— Za co?
— Za baty.
— Jakie baty?
— Które ja dostałem.
— Więc jesteś już ukarany! Naco nas jeszcze?
Gdybym był umiał namalować tę twarz, jaką miał ten kawas w owej chwili, byłaby to najcenniejsza pamiątka z mego pobytu w Turcyi. To się wprost nie da opisać. Odszedł całkiem od zmysłów. Przypomniał sobie jednak, że przecież musi coś powiedzieć. Sposępniał ba rdzo i zawołał:
— Czy pójdziecie dobrowolnie?
— Nie.
— A więc mam was wziąć przemocą?
— Nie.
— Allah, Allah! A jak?
— Wcale nas nie zabierzesz.
Tu był kres jego filozofii. Nazwał się najbystrzejszym ze swych towarzyszy, ale to wielka różnica ścigać w myśli trzy siwki, a aresztować pięciu ludzi, których ani cabtieh, ani nic wogóle nie wyprowadzi z równowagi. Zrobił, co uważał za najrozumniejsze, a co istotnie było najlepsze: oto oparł się o ścianę i wezwał jednego z towarzyszy:
— Mów ty!
Dotyczący wystąpił. Zaczął całkiem inaczej. Miał widocznie znaczne zdolności do nauki poglądowej, bo podniósł strzelbę, podsunął mi kolbę prawie pod nos, pokazał ją potem wszystkim w koło i zapytał:
— Czy wiecie, co to jest?
Z powodu niezwykłości jego postępowania sam mu odpowiedziałem:
— Tak.
— No, co?
— Kolba od strzelby.
— Tak, a na tem jest lufa, z której się strzela.
Czy rozumiesz mnie?
— Tak.
— A więc wiecie już wszystko!
— Nie, nic nie wiemy.
— Wszystko!
— Nie, wiemy tylko, że można strzelać z twej strzelby!
— To przecież dość. Przyszliśmy was aresztować!
— Ach! To musisz przecież powiedzieć!
— To się samo przez się rozumie. Jeśli nie pójdziecie natychmiast, chwytamy nasze strzelby.
— Czy na to, by nas zastrzelić?
— Tak.
— No, jesteśmy gotowi. Strzelajcie!
Wyjąłem papierosa i zapaliłem, a towarzysze za moim przykładem. Paliliśmy więc spokojnie, a kawasi wytrzeszczyli na nas oczy. Coś takiego nie zdarzyło im się jeszcze dotychczas.
Stało się, co uważałem za niemożliwe. Obecny dowódca złożył urząd. Odwrócił się, szturchnął w bok drugiego i rzekł:
— Ty komenderuj!
Wezwany gotów był zaraz objąć dobrowolnie złożone berło. Wystąpił z widocznym zamiarem wygłoszenia dłuższej przemowy. Przeczuwałem już, że tak jeden będzie komendę oddawał drugiemu, dopóki, znużeni niepowodzeniami, nie oddalą się wszyscy. Ale tak łatwo ujść nam to nie miało. Właśnie, gdy trzeci generał usta otwierał, aby zacząć, rozwarły się gwałtownie drzwi, a w nich ukazały się twarz i mundur sierżanta.
— Gdzie wy siedzicie?
— Tutaj!
— To widzę! Gdzie te draby?
— Tutaj!
Odpowiadający wskazał przytem na nas.
— Czemu ich nie przyprowadzacie?
— Bo oni nie chcą.
— Czemu nie zmusicie ich do tego?
— Nie możemy.
Te pytania i odpowiedzi padały tak dokładnie i szybko jedno na drugie jak wyuczone. Można się było śmiać do rozpuku.
— Więc pokażę wam, jak się zmusza takich ludzi! Przystąpił bliżej i dobył szabli. Oczy obracały mu się jak kule, a z za warg ukazały się długie, żółte zęby.
— Czy słyszeliście łotry, czego chcą kawasi od was? — wrzasnął do nas.
Zapanowała idealna cisza.
— Czyście słyszeli?
Nikt znowu się nie odezwał.
— Czyście pogłuchli?
Mogło się tak wydawać, bo żaden z nas nie drgnął nawet powieką. To go tak rozgniewało, że wypadł całkiem z równowagi. Zamachnął się szablą, aby mnie płazem uderzyć i zawołał:
— Psie! Ty zaraz przemówisz!
Szabla świsnęła, ale nie na mój grzbiet, o nie, tylko na ziemię, a sierżant zauważył, gdy się obejrzał, że siedzi także na ziemi.
Zerwał się klnąc, aby się rzucić na nas, ale stanął i wytrzeszczył oczy, jak gdybyśmy byli duchami. Siedzieliśmy wciąż jeszcze cicho, sztywnie i niemo jak bożki.
Nie ruszył się prócz mnie ani jeden z towarzyszy, ja to bowiem wytrąciłem mu szablę z ręki i zadałem potem cios, który go na ziemię powalił. Stało się to jednak tak szybko, że nie mógł tego przewidzieć.
Przesunął wzrokiem po nas od jednego do drugiego, potem odwrócił się i zapytał:
— Czy przedtem też byli tacy?
— Tak — odrzekł nasz znajomy z zarośli.
— To są obłąkani!
— Z pewnością.
Zapanowała nieporównana zgoda zapatrywań wśród tych ludzi. Spozierali na siebie i kiwali głowami i byliby niemi kto wie, jak długo kiwali, gdybym był w końcu nie powstał i nie przystąpił do sierżanta, by go zapytać:
— Kogo tutaj szukacie?
Oblicze mu się rozjaśniło, przekonał się bowiem z tego pytania o tem przynajmniej, że umiemy mówić dość znośnie.
— Was — brzmiała krótka odpowiedź.
— Nas? Jak to być może? Mówiłeś przecież o psach i łotrach!
Spojrzałem mu przytem ostro w oczy tak, że poczerwieniał, rzeczywiście poczerwieniał.
— Któż pragnie nas widzieć? — pytałem dalej.
— Cabtieh musziri.
— Na co?
— Chce was o coś zapytać.
Zmiarkowałem, że zamierzał odpowiedzieć całkiem inaczej, ale nie przeszło mu to przez szerokie usta.
— To co innego. Przedtem wspominał ktoś o ukaraniu. Idź więc i donieś cabtieh musziremu, że pojawimy się wkrótce.
— Tego mi zrobić nie wolno, panie! — odrzekł.
— Dlaczego?
— Muszę was przyprowadzić. Mam was nawet zaaresztować.
— Czy musziri wie, kto jesteśmy?
— Nie, panie!
— Więc śpiesz do niego i powiedz mu, że nie jesteśmy ludźmi, których możnaby aresztować.
— Tego mi rzeczywiście uczynić nie wolno. Bądź tak grzeczny i chodź ze mną. Panowie czekają już długo.
— Jacy panowie?
— Członkowie sądu.
— Ach tak! No to śpieszę zaraz ze względu na tych panów. Chodźcie więc.
Kawasi całkiem inaczej wyobrażali sobie aresztowanie. Ja wyszedłem pierwszy przez dziedziniec, za mną towarzysze, a na końcu kawasi. Tam stały konie już posiodłane.
Sierżantowi zaczęło się widocznie w głowie rozjaśniać. Zbliżył się do mnie i zapytał.
— Czemu idziecie przez dziedziniec? — Droga nie prowadzi ku stajniom, lecz przez bramę.
— Nie obawiaj się — uspokoiłem go. — Udamy się natychmiast drogą właściwą.
Przystąpiłem szybko do mego karego i wsiadłem.
— Stój zawołał. — Chcecie nam umknąć. Na dół! Nie pozwólcie wsiąść tamtym!
Ludzie jego usiłowali opanować nasze konie, on sam zaś uchwycił mnie za nogę, aby mnie ściągnąć.
Poderwałem karego w górę i zmusiłem do okręcenia się na tylnych nogach tak, że sierżant musiał mnie puścić.
— Miejcie się na baczności, ludzie! — ostrzegłem głośno. — Mój koń łatwo się płoszy.
Zmusiłem konia do kilku lansad tak, że wpadł między kawasów, którzy się z krzykiem rozbiegli. Dzięki temu mieli moi ludzie czas dosiąść koni i odjechaliśmy cwałem przez bramę.
— Odżurola — bądź zdrów! Do widzenia! — zawołałem do sierżanta.
— Dur, dur — stój, stój! — ryknął, wyskakując za nami ze swymi podwładnymi.
Nie puśćcie ich! Zatrzymajcie tych złodziei, rabusiów, łotrów.
Ludzi było dość do tego, żeby nas zatrzymać. Wieść o tem, że nas mają aresztować, rozbiegła się szybko po całej miejscowości i zwabiła poważny tłum ludności.
Ale tym poczciwym poddanym władcy wszystkich wiernych ani przez myśl nie przeszło zabrać się do nas i dostać się w ten sposób pod końskie kopyta. Uciekali z wrzaskiem przed nami!
Wiedziałem dobrze, którą drogę należy obrać, aby się dostać na miejsce, zwane u nas urzędem sądowym, ponieważ w tym kierunku panowało wielkie ożywienie wśród ludzi, żądnych uczestnictwa w tak zajmującej rozprawie. Mimo to zapytałem w przejeździe starca, który ze strachu przed nami przycisnął się do ściany:
— Gdzie mieszka kazi z Ostromdży?
Wskazał na ulicę, wychodzącą na wolny plac i odrzekł:
— Jedź tutaj, panie! Zobaczysz po prawej ręce półksiężyc z gwiazdą nad bramą.
Udaliśmy się wedle jego wskazówki i minąwszy ludzi, śpieszących w tym samym kierunku, dostaliśmy się pod wysoki mur, w którym znajdowała się opisana przez starca brama.
Wjechaliśmy przez nią na wielki czworokątny dziedziniec, gdzie przyjęła nas znaczna gromada ciekawych.
Naprzeciw bramy stał budynek urzędowy i mieszkalny, wzniesiony poczęści z drzewa, poczęści z cegieł. Belki były zielone, a mur niebiesko pomalowany, co robiło dziwaczne wrażenie.
Na dziedzińcu panował nadzwyczajny brud. Tylko pod samym domem wyłożony był kamieniami. Ten chodnik wyglądał jednak zupełnie tak, jak gdyby wyrwano go z ziemi na materyał do budowy barykad.
Przed drzwiami stał stary fotel, ozdobiony przedpotopową poduszką. Obok leżała przewrócona drewniana ława, z wyciągniętemi w górę wszystkiemi czterema nogami. Kilka powrozów i wiązka kijów grubości wielkiego palca kazały się domyślać, że mieliśmy przed sobą instytucyę sprawiedliwości, poświęconą wymierzaniu bastonady. Opodal zajęło miejsce kilku kawasów, a całkiem blizko nasz stary znajomy, kaleka, obok którego przejeżdżaliśmy przed miastem.
Oblicze, które nam teraz ukazał, było bardzo zajmujące. Spodziewał się, że wjedziemy tu jako uwięzieni. To jednak, że pojawiliśmy się dumnie na koniach, nadało twarzy jego wyrazu takiego ogłupienia, że byłbym się głośno zaśmiał, gdyby w pałających nienawiścią oczach nie pokazało się coś, co wcale nie licowało z wyrazem okazywanej głupkowatości.
Zsiedliśmy z koni. Rzuciłem Osce cugle i przystąpiłem do kawasów:
— Gdzie kodża basza?
Wypowiedziałem te słowa tonem rozkazującym. Zapytany ukłonił się po wojskowemu i odrzekł:
— W swojem mieszkaniu. Czy chcesz z nim mówić?
— Tak.
— Zamelduję cię. Powiedz, jak się nazywasz i w jakiej sprawie przychodzisz.
— To mu sam powiem.
Usunąłem go na bok i postąpiłem ku drzwiom. Wtem otwarto je od środka i wyszedł człowiek długi, chudy, chudszy może od żebraka i starego Mibareka.
Postać jego otulał kaftan, który sunął się po bokach tak, że nóg widać nie było. Głowę okrywał turban, którego chusta była może biała, ale przed pięćdziesięciu laty. Szyję miał tak cienką i długą, że głowa ledwie się na niej trzymała; chwiała się więc w prawo i w lewo, do góry i na dół. Wyglądało to tak, jakgdyby potężny i ostry nos objawiał szczególne upodobanie w wystającej na kształt wola krtani.
Człowiek ten łypnął na mnie ze zdumieniem małemi, bezrzęsnemi i kaprawem i oczyma i zapytał:
— Do kogo?
— Do kodża baszy.
— Ja nim jestem. Ktoś ty?
— Jestem tu obcy i mam przedłożyć ci oskarżenie.
Nim jeszcze odpowiedział, wpadł sierżant ze swymi ludźmi przez bramę, zatrzymał się zdziwiony naszym widokiem i zawołał sapiąc:
— Allah w’ Allah! Toż to są oni!
Z nim i za nim wcisnęło się jeszcze więcej ludzi, ale nikt nie przemówił ani słowa. Było tak spokojnie i cicho, jak gdybyśmy się znajdowali w meczecie. Miejsce, na którem ława wznosiła w niebo swoje cztery drewniane nogi, było świętem dla tych ludzi. Może już nie jedno z nich przywiązywano do tej ławy z bosemi podeszwami, przymocowanemi do nóg drewnianych. Takie wspomnienia zwykle wywierają przygnębiające wrażenie.
Zamiast mi odpowiedzieć, zwrócił się urzędnik do sierżanta:
— No, i nie sprowadziliście go dotąd? Czy chcecie zamiast niego dostać bastonadę?
Na to wskazał zadyszany sierżant na mnie i odpowiedział:
— To właśnie on, panie!
— Co? To ten?
— Tak.
Kodża basza zwrócił się szybko do mnie i zmierzył mnie od stóp do głowy. Przytem tak kiwał głową, jak gdyby jego zadaniem życiowem było udowodnić tym nieustannym wahadłowym ruchem kulistość naszej ziemi. Twarz jego przybrała surowy i ponury wyraz; odezwał się szorstko:
— Więc to ty jesteś aresztantem!
— Ja? Nie, tem nie jestem — odrzekłem spokojnie.
— Powiada mi to mój sierżant kawasów!
— Mija się z prawdą.
— Nie, mówię prawdę. To on jest — stwierdził organ bezpieczeństwa publicznego.
— Czy słyszysz? — huknął na mnie kodża basza. — Nazywasz go kłamcą, ale ja jestem przekonany, że on zawsze mówi prawdę.
— A ja ci powiadam, że kłamie! Czy widziałeś nas, gdyśmy wjeżdżali na dziedziniec?
— Tak, stałem w oknie.
— Musiałeś więc zauważyć, że siedzieliśmy na koniach. Zjawiam się dobrowolnie u ciebie. Twoi kawasi przybiegli dopiero za nami. Czy nazywasz to uwięzieniem?
— Tak. Przybyłeś wprawdzie trochę prędzej, ale posłano po was policyę, więc zostaliście aresztowani. Jesteście mymi więźniami.
— W takim razie jesteś w wielkim błędzie!
— Jestem kodża baszą i nie mylę się nigdy. Zapamiętaj to sobie!
Wypowiedziawszy to tonem bardzo surowym, kiwnął głową tak, że zląkłem się, iż rzuci nią za mną. Wyglądał istotnie niepokojąco.
— Wobec tego ja udowodnię ci, że mimo to nie masz słuszności. Nie istnieje na świecie kodża basza, któremu pozwoliłbym nazywać siebie więźniem.
Po kilku szybkich krokach, skierowanych ku koniowi, byłem w siodle.
— Zihdi, przez bramę i na dwór? — zapytał Halef.
— Nie, zostaniemy. Utoruję tylko drogę do bramy.
Kary odgadł niemal mój zamiar. Jął podskakiwać ciągle wpoprzek swem wspaniałem ciałem ku bramie i znów z powrotem, wyrzucał przedniemi i tylnemi nogami i parskał nozdrzami tak, że tłum zrobił mu miejsce czemprędzej i przycisnął się trwożnie do ściany.
— Zamknijcie bramę! — krzyknął sędzia na kawasów.
— Kto dotknie bramy, tego na śmierć stratuję! — zagroziłem.
Ani jeden z kawasów nie ruszył się z miejsca. Kodża basza powtórzył rozkaz, ale bez skutku, bo go nikt nie usłuchał. Wziąłem do ręki harap, a to wydało się tym ludziom zbyt niebezpiecznem.
Najechałem tak blizko na urzędnika sądowego, że mu koń niemal w twarz parsknął. Urzędnik odskoczył wstecz, wyciągnął przed siebie w celu obrony długie, chude ręce i zawołał:
— Na co ty się ważysz? Czy nie wiesz, gdzie się znajdujesz i kim ja jestem?...
— Wiem bardzo dobrze, ale ty nie masz pojęcia, kogo widzisz przed sobą. Wniosę zażalenie na ciebie u twego przełożonego, makredża z Salonik. On cię nauczy, jak należy postępować z dostojnym tebdili kyjafet iledżi[1].
Te, tonem groźby wygłoszone, słowa zawierały blagę, na którą, jak sądziłem, mogłem sobie w tych okolicznościach pozwolić. Odniosła ona zamierzony skutek, bo stary basza zapytał teraz o wiele uprzejmiej niż poprzednio:
— Jesteś tebdilen w podróży? Nie wiedziałem o tem. Czemu mi tego nie powiedziałeś?
— Bo nie pytałeś wcale o moje imię i o moje stosunki.
— Więc powiedz teraz, kim jesteś?
— Później. Chcę wpierw wiedzieć, czy uważasz mnie rzeczywiście za swego więźnia. Zastosuję me postępowanie do twego orzeczenia.
To wezwanie wprowadziło go w kłopot. On, władca Ostromdży i okolicy, miał odwoływać swoje własne słowa! Spojrzał na mnie trwożliwie i ociągał się z odpowiedzią. Głowa zaczęła mu się chwiać podejrzanie. Zdawało się, że mu się szyja złamie.
— No, mów, bo odjeżdżamy!
— Panie — rzekł — nie związano was istotnie, i nie skrępowano, dlatego przyjmuję, że nie jesteście aresztowani.
— Dobrze. Na razie zadowalam się tem. Ale niech ci przypadkiem na myśl nie przyjdzie porzucić to zapatrywanie. Zaskarżyłbym cię u makredża.
— Znasz go?
— To ciebie nic nie obchodzi. Jeśli on będzie o tem wiedział i ja, to wystarczy. Posyłałeś więc do mnie. Wnoszę z tego, że życzysz sobie czegoś odemnie. Gotów jestem posłuchać.
Zabawne było patrzeć na miny, jakie wyrabiał. Wyglądało tak, jak gdybyśmy role pozamieniali. Ja mówiłem do niego z góry i to nie tylko w przenośni, lecz rzeczywiście, siedziałem bowiem na koniu. W obliczu jego walczyły o lepsze gniew i zakłopotanie. Patrzył dokoła bezradnie, a wkońcu odrzekł:
— Mylisz się. Nie poleciłem was prosić do siebie na rozmowę, lecz kazałem was rzeczywiście zaaresztować.
— Rzeczywiście? Trudno mi w to uwierzyć. Wszak macie od najwyższego sądu nakaz postępować sprawiedliwie i ostrożnie. Co spowodowało twój rozkaz?
— Znieważyliście czynnie jednego z moich kawasów, a nadto ty naraziłeś życie jednego z mieszkańców na niebezpieczeństwo.
— Hm! Jak słyszę, przedstawiono ci rzecz niezgodnie z prawdą. Skarciliśmy jednego z kawasów, bo zasłużył na to, a ja uratowałem życie jednemu z mieszkańców, porywając go na siodło. Mój koń byłby go podeptał, gdyby nie moja przytomność umysłu.
— To brzmi zaiste inaczej, niż mi doniesiono. Muszę zbadać, po czyjej stronie jest prawda.
— To badanie zupełnie zbyteczne. Czyż nie widzisz, że twoje słowa zawierają zniewagę dla mnie? Słowa moje nie powinny budzić żadnej wątpliwości w tobie, a jednak ty chcesz wprzód badać! Nie wiem, co mam myśleć o twej uprzejmości i oględności.
Poczuł się w kozi róg zapędzonym i odpowiedział półgębkiem:
— Nawet jeśli masz słuszność, to właśnie należy przeprowadzić śledztwo, aby oskarżycielom dowieść, że masz słuszność.
— Na to się zgadzam oczywiście.
— Więc zsiądź z konia. Zaraz rozpocznę przesłuchanie.
Rozmowę prowadziliśmy tak głośno, ze każdy z obecnych mógł rozumieć każde słowo. Teraz zaczęli się ludzie cisnąć, by jeszcze lepiej widzieć i słyszeć. Szeptali do siebie swoje uwagi, a spojrzenia, rzucane na nas, dowodziły wyraźnie, że mieli przed nami odpowiedni respekt. Tak, jak ja, nikt chyba nie obszedł się z ich kodżą.
Czcigodny ten urzędnik usiadł na swoim fotelu. Przybrał, jak mógł, najbardziej rozkazującą postawą i wygłosił swoje poprzednie polecenie:
— Zsiądź sam i każ zsiąść swoim ludziom. Wymaga tego wzgląd na szacunek, jaki się winno władzy.
— Jestem tego samego zdania, ale nic tutaj z władzy nie widzę.
— Jak? Czy ja cię dobrze rozumiem? Władzą ja jestem!
— Rzeczywiście? W takim razie jestem w grubym błędzie. Kto jest sędzią pokoju w Ostromdży?
— Ja. Piastuję oba urzędy.
— Czy nasza sprawa należy przed sędziego pokoju?
— Nie, przed kazę.
— A więc przecież mam słuszność. Naib może sądzić sam bez współrajców, ale kaza składa się z kodży baszy, prokuratora, zastępcy, porucznika i pisarza sądowego. Powiedz, gdzie są ci panowie? Widzę tylko ciebie samego.
Głowa poczęła mu się znów wahać tam i napowrót.
— Ja — rzekł — zwykłem i takie sprawy sam rozsądzać.
— Jeżeli mieszkańcy Ostromdży nie sprzeciwiają się temu, to już ich rzecz. Ja znam ustawy padyszacha i żądam ich wypełnienia. Domagasz się odemnie szacunku dla władzy, która wcale nie istnieje.
— Każę sprowadzić tych ludzi.
— Więc śpiesz się. Mam mało czasu.
— A jednak będziesz musiał zaczekać, bo nie wiem, czy basz kiatib zaraz się znajdzie, a zastępca wyjechał do Ufadilli. Powróci dopiero za kilka godzin.
— To rzecz przykra. Władza nie powinna kazać się szukać. Co sobie pomyśli makredż, gdy mu o tem opowiem?
— Nie potrzebujesz mu tego opowiadać. Będziesz z pewnością zadowolony ze sposobu postępowania, jakie was tutaj spotka.
— Jakto? Jakie masz postępowanie na myśli?
— Ty tego nie wiesz?
— Nie.
— Muszę was oczywiście zatrzymać, dopóki się kaza nie zbierze. Ale będzie wam tak dobrze, jak tylko okoliczności na to pozwolą.
— Słuchaj! Będzie nam tak dobrze, jak się nam samym spodoba. Chcesz nas tutaj zatrzymać, to znaczy, że jesteśmy aresztowani. Wiedz jednak, że ja na to się nie zgodzę.
— Ale ustawa tego wymaga.
— Ty masz widocznie całkiem osobne ustawy, których ja oczywiście nie uznaję. Zaskarżono mnie u ciebie, a ja poddaję się zupełnie rozstrzygnięciu sprawy przez sąd. Jestem więc gotów stanąć przed tym sądem, ale nie dam się pozbawić wolności. Wracam teraz do konaku i zaczekam tam na zawiadomienie.
— Tego dopuścić nie mogę.
Wstał z krzesła.
— Cóż przeciw temu poradzisz?
— Jeśli mnie zmusisz, zatrzymam ciebie przemocą.
— Ba! Posłałeś już po mnie twoich kawasów. I co wskórali? Nic! Ten sam skutek zobaczyłbyś i teraz. Jeżeliś mądry, to zaniechasz ośmieszania się wobec ludzi. Daję ci słowo, że nie myślę uciekać. Zaczekam na twe wezwanie i będę mu posłuszny.
Uznał widocznie za lepsze unikać scen, mogących zaszkodzić jego powadze, bo odpowiedział po chwili namysłu:
— Ze względu na to, że jesteś dostojnym cudzoziemcem, nie mam nic przeciwko twemu projektowi, ale muszę odebrać od ciebie uroczyste przyrzeczenie, że nie uciekniesz.
— Przyrzekam.
— Musisz dać na to rękę. Tak każe przepis.
— Masz!
Podałem mu z konia rękę. Chciało mi się głośno roześmiać, ale zachowałem powagę. Basza wypuścił mnie z kilku uroczystemi słowy.
Gdyśmy się zabierali do odjazdu, ustąpili nam ludzie z drogi z wielkiem uszanowaniem. Sędzia otomański stara się o tyrańską nieomylność. Stary kodża nie stanowił chyba wyjątku w tej regule, ale dzisiaj powaga jego cios poniosła potężny. Że to czuł, widziałem po jego ponurym wzroku, jakim nas obrzucił, zanim zniknął za drzwiami.
Był jeszcze ktoś niezadowolony z tego wyniku, mianowicie żebrak.
Spojrzałem nań całkiem przypadkowo i przestraszyłem się niemal złowrogiego błysku, jaki padł na mnie z jego ciemnych oczu. Człowiek o takich spojrzeniach nie mógł być idyotą. Przychodziłem do przekonania, że noszona na pokaz głupkowatość była maską jedynie.
Nienawiść tego człowieka nie była instynktowną, lecz świadomą i poważnie uzasadnioną. To czytałem w jego wzroku. Czego mógł chcieć odemnie? Gdzie go spotkałem? Co mu zrobiłem?
Nie wątpiłem ani na chwilę, że go nie pierwszy raz tutaj widzę. Myśmy już przedtem mieli ze sobą do czynienia. Ale gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach? Nie umiałem wpaść na to, jakkolwiek myślałem nad tem teraz, wracając do domu.
Przeczuwałem, a raczej coraz silniejszego nabierałem przekonania, że się gdzieś w jakiś sposób zderzę jeszcze z żebrakiem. Powstawało we mnie przypuszczenie, że on jest w jakimś związku z celem naszej bytności tutaj, i postanowiłem sobie mieć go pilnie na oku.
Oczywiście zarówno Ibarek, jak jego krewny, cieszyli się wielce z dotychczasowego przebiegu naszej sprawy kryminalnej. Pytali, czy się dalszego ciągu obawiam, na co odpowiedziałem, że wcale o to się nie troszczę. Gdy potem poprosiłem gospodarza o człowieka, umiejącego milczeć i godnego zaufania, jeśli takiego ma, przyprowadził mi parobka, którem u poleciłem, żeby się udał na dziedziniec baszy i pokryjomu obserwował żebraka. Zależało mi na tem, żeby się dowiedzieć, czy tam zostanie, czy też się oddali.
Halef to słyszał. Skorzystał z najbliższej okoliczności, kiedy byłem z nim sam na sam i zapytał:
— Zibdi, czemu każesz śledzić żebraka? Czy zamierzasz z nim co zrobić?
— Nie, myślę raczej, że on coś przeciwko nam knuje.
— Jakto?
— Czy nie zauważyłeś, że rzuca na nas osobliwe spojrzenia?
— Nie, ja mu się nie przypatrywałem.
— Więc zwróć na niego uwagę, gdy go spotkamy. Wydaje mi się, żeśmy go już gdzieś widzieli dawniej.
— Gdzież to? Niestety, nie wiem. Zastanawiałem się już nad tem, ale nie mogę sobie przypomnieć. Musiało to być stąd daleko.
— Mylisz się prawdopodobnie.
— Trudnoby to było.
— Jakby kaleka zdołał przybyć tutaj z tak odległych krajów? Wszak ledwie chodzi.
— Hm! Kto wie, czy nie udaje.
— O nie. Widać po nim, jaki jest nędzny. Zdaje nam się często, żeśmy kogoś dawniej poznanego spotkali, a powód tylko w tem, że ludzie są podobni do siebie. Gdy przechodził koło nas Mibarek, miałem takie samo uczucie. Tknęło mię coś, jak gdybym go już gdzieś widział.
— Rzeczywiście? To rzecz dziwna.
— Dlaczego?
— Bo ja sądzę tak samo.
— Więc widzieliśmy kogoś bardzo podobnego do niego.
— Nie.
— Musieliśmy widzieć jego samego. Czy nie zauważyłeś, jak on na mnie strasznie popatrzył.
— Tak. Robiło to wrażenie, jakby nie chciał tego dać poznać po sobie.
— Nie miał też zamiaru patrzeć na mnie, ale nie mógł się opanować. Zdradził się mimowoli.
— A jednak pewnie jesteś w błędzie. Wiem, że ja także się mylę. Człowiek, za którego mam Mibareka, nosił długą pełną brodę.
— Wiesz o tem?
— Tak. Gdyby ten starzec miał taką brodę, byłby do niego zupełnie podobny.
— A gdzie byłeś z tamtym z brodą?
— Tego właśnie nie wiem.
— To szczególne! Niechaj będzie, jak chce, dość że musimy się mieć na baczności przed Mibarekiem i żebrakiem. Być może, że właściwie należy tu tylko jednego człowieka się wystrzegać.
— Jak to pojmujesz?
— Sądzę, że Mibarek i żebrak, to nie są dwie różne osoby.
— Zihdi! Co za myśl przychodzi ci do głowy?
— To jeden i ten sam.
— Nie może być!
— Sam nie wiem dobrze, jak wpadłem na ten pomysł, ale go mam i nie mogę się już go pozbyć.
Przerwano nam. Gospodarz przyszedł nam powiedzieć, że kodża basza posyła w mieście za potrzebnymi do kazy urzędnikami.
— Zobaczysz tam więc także Mibareka — dodał.
— Cóż on z tem ma wspólnego?
— On jest basz kiatib.
— Pisarz sądowy? Kto mu nadał ten urząd?
— Kodża basza. Są bardzo dobrymi przyjaciółmi.
— O biada! Za wiele złego dwóch na jednego.
— Czy ich za złych uważasz?
— Za dobrych w każdym razie nie.
— To mylisz się, effendi.
— Tak? Czy masz o waszym kodży lepsze wyobrażenie?
— O nim nie. To niesprawiedliwy gwałtownik, ale ma władzę i nic nie możemy mu zrobić. Co się jednakże tyczy Mibareka, to jest on dobroczyńcą całej okolicy. Jeżeli nie chcesz sobie wrogów narazić, to nic nie mów na niego.
— Przeciwnie mnie się wydaje, że on jest klątwą całej okolicy.
— Zważ, że to święty!
— Może Marabut? Nie!
— Leczy wszelkie choroby. Gdyby chciał, mógłby nawet wskrzeszać umarłych.
— Czy on sam się tak o sobie wyraził?
— Sam o tem zapewniał.
— To jest nędznym kłamcą.
— Panie, niech nikt tego nie usłyszy od ciebie!
— Rzuciłbym mu tem woczy, gdyby wobec mnie twierdził coś podobnego.
— Wówczas byłbyś zgubiony. Ostrzegam cię.
— Jakto zgubiony?
— On, jak może uchronić od śmierci, tak może zabrać życie.
— A więc mordować?
— Nie. On ciebie wcale nie dotknie. Wygłosi zaklęcie i będziesz musiał umrzeć.
— Więc on czaruje?
— Tak jest.
— Święty i czary? Jak to się zgadza? Sprzeciwiacie się sobie samym. Ale oto twój parobek.
Wysłaniec oznajmił, że żebrak opuścił właśnie dziedziniec.
— Czy uważałeś, dokąd idzie?
— Tak, wspina się na górę. Pewnie udaje się do Mibareka.
— Czy chodzi czasem do niego?
— Bardzo często.
— Czemu nie wyleczy go święty?
— Czy ja wiem? Musi mieć powody, że tego nie czyni.
— Czy widziałeś kiedy obu mówiących ze sobą?
— Nie, nigdy jeszcze.
— Skoro żebrak tak często go odwiedza, to niewątpliwie rozmawiają ze sobą.
— Naturalnie. Ale to szczególne, że ich nigdy razem nie spotkałem.
— Tak, i mnie się to osobliwem wydaje. Może uda mi się znaleźć wyjaśnienie. Mam ochotę zobaczyć, co robi żebrak tam na górze. Czy to możliwe?
— Czy chcesz podpatrywać niepostrzeżony?
— Tak.
— To musiałbym cię zaprowadzić, bo nie znasz okolicy.
— Dobrze, zaprowadź nas!
Halef miał także być przy tem. Wyjąłem z torby przy siodle lunetę i poszliśmy za parobkiem.
Poprowadził nas z dziedzińca przez ogród, a stamtąd w pole. Wskazał na lewo.
— Widzicie, tam wspina się w górę. Biedak idzie powoli. Upłynie z pół godziny, zanim wyjdzie na górę. Tymczasem my będziemy już dawno na górze.
Skierowaliśmy się w prawo, gdzie ciągnął się w górę pas gęstych zarośli. Objąłem wzrokiem teren. Ukryci za krzakami mogliśmy dostać się na górę niespostrzeżenie. Tam, gdzie szedł żebrak, były pola melonów, można, go więc było obserwować dobrze zdaleka. To też odesłałem parobka do domu. Pomoc jego była zbyteczna, a obecność raczej przeszkadzała.
Zdążaliśmy pod górę dość szybko, ale trzymaliśmy się zarośli, aby żebraka nie stracić z oczu.
Wiedział, że go z miasta można zobaczyć i zachowywał się stosownie. Kulał całkiem powoli i często wypoczywał.
Niebawem dostaliśmy się do lasu, okalającego szczyt, góry. Pod jego osłoną skręciłem w lewo, póki nie doszliśmy do linii, której trzymał się kaleka. Jeżeliby na niej pozostał, musiałby obok nas przechodzić. Usiadłem na miękkim mchu, a Halef koło mnie.
— Czy chcesz się teraz czegoś określonego dowiedzieć, zihdi? — zapytał.
— Bez wątpienia.
— A o czem?
— Chcę się przekonać, jak się żebrak na Mibareka przemieni.
— Więc trwasz przy swojem mniemaniu?
— Pewnie i mocno.
— Poznasz swoją pomyłkę.
— Być może, choć nie przypuszczam. Przejdzie tędy całkiem pewnie. Skoro się zbliży, ukryjemy się za drzewami i pójdziemy za nim zdaleka.
Czekaliśmy jeszcze kilka minut, poczem musieliśmy się ukryć.
Nadszedł.
Znalazłszy się na skraju lasu i pod osłoną drzew tak, że już był niewidoczny, stanął i rozglądał się dokoła, jak człowiek mający powód do zachowywania ostrożności. Żywił, zdaje się, przekonanie, że nikogo niema w pobliżu, bo wyprostował się i naciągnął. Następnie poszedł jeszcze trochę dalej w las i wlazł za małą gęstwinę.
Przypatrywaliśmy się temu uważnie. Stąpał całkiem dobrze i bez oparcia się na kulach.
— Zihdi, może jednak twoje przypuszczenie zostanie potwierdzone — rzekł Halef. — Pójdziemy tam?
— Nie, zostaniemy tu.
— Ależ sądziłem, że go chcesz obserwować. On pójdzie dalej.
— Nie. W gęstwinie dokona przemiany i jako Mibarek wróci do miasta.
— O, przypuszczam, że podąży całkiem w górę do swego mieszkania.
— Nie zrobi tego, żeby czasu nie tracić. Pilno mu na zebranie sądu. Uważaj tylko!
Dobyłem lunety i zwróciłem ją tam, gdzie go się spodziewałem. Istotnie! Nie mogłem go wprawdzie zobaczyć, ale gałęzie się ruszały. Siedział za niemi.
W niespełna pięć minnt wyszedł jako Mibarek.
— Allah akbar! — rzekł Halef. — Ktoby przypuszczał, że ty masz słuszność, zihdi!
— Ja przypuszczałem. Są przeczucia, po których poznać można, że się sprawdzą. Ten święty jest wielki grzesznik. Kto wie, czy nam się nie uda dowieść mu tego.
— Wraca rzeczywiście do miasta. Czy znowu za nim pójdziemy?
— Ani myślę. Niema lepszej sposobności do przeszukania jego mieszkania i ruiny.
— Zdanie twoje słuszne! Chodź więc! Spieszmy!
— Nie tak nagle! Najpierw zbadamy miejsce przemiany. Może dowiemy się tam, jak jej dokonywa.
Starzec szedł czas jakiś skrajem lasu i skierował się potem na wolne pole, aby między dwoma plantacyami melonów zejść do miasta.
Skoczyliśmy w gęstwinę, ale nie znaleźliśmy niczego. Tylko trawa i mech były podeptane, lecz nic prócz tego. Gdzie były kule?
— Nie może im przecie kazać zniknąć — rzekł Halef.
— Ma je ze sobą.
— Byłyby widoczne.
— Hm! To nie jest nieodzowne. Może są na sprężynach tak, że dają się składać i nosić pod kaftanem.
— Czy nie byłoby to uciążliwem dla niego?
— Zapewne.
— Mógłby je przecież chować.
— To jeszcze niewygodniejsze. Musiałby za każdym razem, ilekroć się chce przemienić w żebraka, wracać do kryjówki. Gdy je zaś nosi przy sobie, może dokonać przemiany na każdem miejscu i o każdym czasie.
— Zihdi, to wszystko wydaje mi się tak obcem, tak niepojętem, jak bajka.
Wierzę ci bardzo. W wielkich miastach Zachodu trafiają się jeszcze inne rzeczy. Przychodzi mi na myśl, że ma chrzęścić kośćmi. Słyszałeś to przecież?
— Tak, zihdi. Ibarek to opowiadał, a potem gdy Mibarek koło nas przechodził, odzywało się to kłapanie dość wyraźnie.
— To nie były kości, lecz kule.
— Allah! Teraz mi się wyjaśnia.
— Uderzyło mnie już wtenczas, że żebrak zniknął zupełnie i że Mibarek wyszedł z tej samej okolicy, chociaż przedtem widać go tam nie było. Teraz mam rozwiązanie zagadki. Spieszmy teraz do jego chaty.
— Chodźmy zaraz prosto przez las.
— Nie. Wyszukamy drogę otwartą. Widziałem z dołu, gdzie ona prowadzi i zapamiętałem to sobie.
— Czemu chcesz iść ścieżką, z której mogą nas widzieć?
— Z tej strony, w którą podążył stary, jesteśmy bezpieczni przed nim. A gdy nas inni nawet spostrzegą, to nic nie znaczy. Poszukam śladów końskich.
— Tu na górze?
— Naturalnie! Czy sądzisz, że Barud el Amazat, Mailach el Barsza i klucznik więzienny zatrzymali konie gdzieś w mieście?
— Nie, stanowczo nie! Nie pokazali się tam z pewnością.
— Takie i moje zdanie. Pojechali na górę i ukryli się tam wraz z końmi.
— Jeśli już nie odjechali.
— Są jeszcze tutaj. Czekają tu przecież na owych dwu braci. Stary Mibarek musiał mieć dla nich ukrycie. Trudno je znaleźć, to prawda. Najlepszymi i najpewniejszymi przewodnikami będą ślady końskie.
— A czy je wyśledzisz?
— Spodziewam się.
— Ależ to upłynął już czas tak długi.
— To nic. Ci trzej szukani przez nas nie są Indyanami, którzy umieją niszczyć za sobą ślady.
— Tak, ty czytasz w śladach. Ciekawy jestem, czy i tym razem potrafisz.
Ja sam także byłem ciekawy, ale liczyłem daleko mniej na swoją bystrość, aniżeli to przed hadżim okazywałem.
Jadąc czystą pustynią lub preryą, łatwiej wpaść na ślad i iść za nim, niż w okolicy uprawnej, lub co więcej w pobliżu zamieszkałego miasta.

Posuwaliśmy się skrajem lasu pod drzewami, aż doszliśmy do drogi, wiodącej na szczyt. Nie była to droga we właściwem słowa tego znaczeniu. Nie była wydeptana, a na kamienistym gruncie sterczały tu i ówdzie kępki trawy.
Idąc nią powoli, szukałem pilnie odcisków stóp. Nie było nic a nic. Czyżby ci trzej nie jechali wcale tą drogą?
Przybyli tutaj zrana i należało przypuszczać, że objechali miasto dokoła, aby ich nie dostrzeżono.
Tak wyszliśmy w górę dość znaczną przestrzeń, zanim ujrzałem pierwszy znak, że konie tu były. Wyszły z lasu na prawo z pomiędzy drzew. Odciski kopyt były całkiem wyraźne w miększej ziemi.
Teraz mogliśmy iść już prędzej. Było dość znaków, że jeźdźcy stąd już jechali drogą.
Wkrótce znaleźliśmy się na górze. Droga wychodziła na miejsce otwarte. Po drugiej stronie ujrzeliśmy mury ruiny. Zbudowana z belek i kamieni chata opierała się o wysoką, lecz na poły już zapadłą ścianę.
— Tam mieszka stary — rzekł Halef.
— Zapewne.
— Wejdziemy tam?
Chciał się wychylić z poza drzew, lecz powstrzymałem go przemocą.
— Stój! Musimy się najpierw przekonać, czy nas tu kto nie widzi.
— Wszak tu niema żywej duszy.
— Czy wiesz to napewno?
— Byłoby widać albo słychać.
— O hadżi Halefie Omarze, miałem cię za mądrzejszego i ostrożniejszego! Tu schowani ci, których ścigamy. Jak łatwo mogą nas spostrzec i potem cały trud na nic! Zostań!
Przesunąłem się krawędzią otwartego miejsca aż do chaty i przystąpiłem do drzwi. Były zamknięte. Nadsłuchiwałem i badałem oczyma, ale nie spostrzegłem nikogo. Z tym samym wynikiem obszedłem drugą stronę i wróciłem do Halefa.
— Nikt nas istotnie nie widzi — powiedziałem. — Teraz idzie o znalezienie kryjówki trzech tamtych. Konie muszą nas zaprowadzić.
— Wszak ich tu nie masz, tych koni.
— Już my je znajdziemy.
Grunt tworzyły nagie skały. Tu śladów żadnych nie było, ale musiały pozostać pod drzewami. Na środku płaskiego miejsca było źródło, wytryskujące z pomiędzy kamieni, ale bez widocznego odpływu. Krawędzią biegł wązki pas roślinności.
Udaliśmy się tam. Konie musi się poić i to źródło służyło zapewne do tego celu.
Zbadałem krawędź. Rzeczywiście! Czubki trawy były obgryzione. Nad wodą leżał oderwany jaskier.
— To jaskier — rzekł Halef. — Czemu przypatrujesz mu się tak uważnie?
— On mi zdradzi, kiedy tu konie pojono.
— Czy powie ci to istotnie?
— Tak. Przypatrz mu się tylko dokładnie. Czy uwiądł?
— Nie, jeszcze jest całkiem świeży.
— Bo leżał nad zimną wodą; gdyby leżał tam na skale, nie byłby już tak świeży. Pylniki się już pochyliły. Mniej więcej przed godziną i pół został zerwany. O tym czasie były tu konie.
— Albo człowiek to zrobił.
— Czy człowiek obgryza trawę?
— Nie.
— A tu widzisz trawę objedzoną. Kilka źdźbeł jest całkiem wyrwanych; tu leżą. Zobacz je. Dość już powiędły, bo nie padły nad wodą. Oceniłem całkiem słusznie, mówiąc, że jest temu półtorej godziny. Teraz idzie o to, skąd konie przyszły i dokąd je odprowadzono.
— Jak się o tem przekonasz?
— W jakiś sposób. Tu przed nami stoją mury. Przez nie przedostać się nie mogły. Trzeba szukać otworów.
Poszliśmy najpierw do chaty, a potem musieliśmy się rozejść. Halef zwrócił się w prawo, ja zaś w lewo, aby zbadać krawędź widnego miejsca. Zeszliśmy się na przeciwległym punkcie. Ja nic nie znalazłem, on także. Ja swoim oczom mogłem zaufać, ale nie jego. Przeszukaliśmy więc ponownie razem jego przestrzeń, gdzie grunt był kamienisty nawet pod drzewami.
— Uważałem bardzo pilnie, zihdi — rzekł Halef. — Tędy nie weszli.
Pomiędzy drzewami szpilkowemi rosły liściaste. Jeden jawor opuszczał konary nizko nad ziemią i tu znalazłem to, czego szukałem.
— Popatrz tu, Halefie! Co widzisz?
— Ktoś końce liści oskubał.
— To był koń, który się na nie złakomił.
— Mógł to też człowiek zrobić.
— Trudno! Chodźmy dalej!
Poszliśmy w tym samym kierunku, niebawem też po gruncie miększym; tam dostrzegliśmy wyraźnie odciski kopyt. Następnie dostaliśmy się do wyłomu, poza którym znajdowała się mała przestrzeń, otoczona czterema wysokiemi ścianami. Wyglądało to tak, jak gdyby tu niegdyś była sala.
Za otworem naprzeciwko nas był drugi podobny, ale jeszcze mniejszy placyk, o trzech takich samych otworach. Przeszedłem przez nie.
Na ziemi nie zauważyłem niczego. Dwa pierwsze wejścia prowadziły do małych, zapadłych komnat, trzecie zaś na większy plac, który ongiś był zapewne dziedzińcem. Świadczył o tem bruk.
Tu wskazał Halef, dumny ze swej bystrości, na ślad całkiem niezawodny, wydzielinę końską.
— Byli tutaj — rzekł. — Widzisz, że umiem także już tropić?
— Tak, podziwiam ciebie. Ale mów ciszej od teraz. Zbliżamy się prawdopodobnie do koni, a gdzie one są, tam będą niewątpliwie i ludzie.
Rozejrzeliśmy się dokoła. Dziedziniec miał widocznie tylko to wejście, przez które dostaliśmy się tutaj. Dokoła biegły mury nieprzerwane. Ścianę naprzeciw nas gęsto pokrywał powój.
— Dalej nie można, bo niema drogi — rzekł Halef. — Konie były tu; to prawda; ale teraz ich niema.
— Wątpię. Zobaczymy!
Zwolna obszedłem wszystkie cztery boki. Dostawszy się do środka obrosłej powojem ściany, doznałem wrażenia, że czuję ów koniom właściwy odór.
Nawet w wielkich, ożywionych miastach, gdzie policya sanitarna surowo przestrzega czystości, rozpoznaje się węchem owe miejsca na ulicach, które służą dorożkom za postój. Tę woń tutaj poczułem.
Przywołałem do siebie Halefa, a on przyznał mi słuszność. Zbadawszy powój, zauważyliśmy, że maskował on wyjście tak dobrze, iż bez tego odoru nie odkrylibyśmy go chyba.
Długie wici dały się z łatwością rozsunąć. Teraz ujrzeliśmy przed sobą niewielką komnatę. Była pusta, więc weszliśmy do środka.
Naprzeciwko był znowu otwór. Dało się słyszeć parskanie.
— Teraz bardzo ostrożnie! — szepnąłem. — Tam stoją konie. Weź rewolwer do ręki! Trzeba być przygotowanym na wszystko. Te draby będą się oczywiście broniły.
— Czy ich weźmiemy do niewoli?
— Tak myślę.
— A może pójdziemy po policyę?
— Stosownie do okoliczności. Mam linewkę, ale to tylko na jednego wystarczy.
— Ja wziąłem ze sobą rzemień.
— Pięknie! Więc chodź, ale cicho!
Przesunęliśmy się przez wejście. Spojrzałem ostrożnie na drugą stronę. Trzy konie stały, obgryzając kaczany kukurudzy. Wązki otwór w murze prowadził dalej. Wydało mi się, że słyszę stamtąd przytłumiony odgłos rozmowy.
Rzeczywiście! Zabrzmiał głośny śmiech i doleciał mnie całkiem wyraźnie głos ludzki, chociaż słów poszczególnych nie mogłem rozróżnić.
— Są — szepnąłem do Halefa. — Zostań tu, a ja zobaczę.
— Na miłość Boga, zihdi, miej się na baczności! — zaklinał Halef.
— Nie obawiaj się! Skoro padnie strzał, pospieszysz mi oczywiście na pomoc.
Najchętniej polazłbym na czworakach, ale to byłoby konie przestraszyło, gdyż wyprostowanej postaci ludzkiej się nie boją. Szedłem więc cichutko dalej.
Zwierzęta mnie zobaczyły. Jedno z nich parsknęło, zaniepokojone moim widokiem. Na miejscu tych ludzi poznałbym w tem znak niedobry natychmiast; oni na to nie zwrócili uwagi.
Dostałem się do przeciwległej ściany i położyłem się dopiero teraz. Posuwając się bardzo powoli, przyłożyłem głowę do otworu.
W jednem miejscu wykruszył się i wypadł kamień. Ten otwór umożliwił mi zajrzenie do wnętrza bez pokazania głowy.
Siedzieli tam wszyscy trzej: Manach el Barsza i Barud el Amazat, zwróceni do mnie plecami, a klucznik twarzą ku wejściu. Nie widziałem go dotąd, ale on to był z pewnością.
Grali w karty, prawdopodobnie w tę samą grę, której użyli do odwrócenia uwagi Ibareka od kradzieży.
Strzelby stały w kącie oparte o ścianę. Odłożyli też noże i pistolety.
Odwróciłem się i ujrzałem Halefa, stojącego w wejściu. Dałem mu znak i przyszedł. Koń znów parsknął, ale gracze i tym razem nie zauważyli tego. Halef schylił się obok mnie i rzucił wzrokiem przez otwór.
— Hamdullillah! Mamy ich! — szepnął. — Co postanawiasz uczynić?
— Schwytamy ich, skoro się tak pysznie składa. Zgadzasz się?
— Naturalnie. Ale jak to uskutecznimy?
— Ty weźmiesz dozorcę więźniów, a ja dwu tam tych.
— Dlaczego dwu najniebezpieczniejszych?
— Dam sobie z nimi sam radę.
— Więc zaczynaj!
— Najpierw trzeba wyjąć rzemienie, żebyśmy je zaraz mieli pod ręką.
Halef wydobył rzemień z kieszeni o tyle, że mógł go już wyciągnąć z łatwością. Wtem zaklął Barnd el Amazat.
— Wai baszina! Co ty sobie myślisz? Nas nie oszukasz! My wiemy, że grasz fałszywie i pilnujemy. Pomieszaj jeszcze raz karty!
— Czy nie lepiejby przestać? — zapytał Manach el Barsza. — Dlaczego mamy sobie zabierać pieniądze?
— Masz słuszność. To już zbyt nudne, a od kiedy Mibarek przyniósł nam tę głupią wiadomość, nie umiem już na grę uważać.
— Może się pomylił.
— To niemożliwe. Opisaliśmy mu tego draba tak dokładnie, że musi go natychmiast poznać.
— Niech go Allah potępi! Co jemu do nas? Czy zrobiliśmy mu co? Niech nas zostawi w spokoju.
— Zostawi nas w spokoju. Jutro rano będzie trupem.
— Jeśli się uda!
— Uda się, bo Mibarek jest potężny. On doprowadzi do tego, że tych psów zamkną. Pójdziemy tam w nocy i zabijemy ich.
— A jeśli ich nie zamkną?
— To znajdziemy ich w konaku. Mibarek musi nam wybadać sposobność. Zamieni się w żebraka.
Był to ładny plan. A więc miano nas zamordować! Mibarek był już tutaj i zawiadomił ich o naszem przybyciu.
— Chciałbym go przecież zobaczyć — rzekł klucznik. — Skoro boją się go tacy ludzie jak wy, to musi on być niebezpieczny.
— To szeitan, giaur, pies chrześcijański, który się powinien smażyć w najgłębszej otchłani piekła! — odrzekł Manach el Barsza. — W Edreneh gonił za mną przez dwadzieścia ulic. Uczyniłem wszystko, aby go zmylić, a jednak mnie wynalazł. A ten malec, który mu towarzyszy, to taki sam dyabeł. Lepiej było zakłuć go tam w stajni w Edreneh, zamiast zostawić przy życiu! Ciekawy jestem, kto są dwaj inni, ale muszą także zginąć. Szatan ich chroni, bo inaczej nie byliby uciekli z Menliku.
— Niezawodnie głupio tam zabrali się do tego.
— Tak, a posłańców jeszcze niema. Nie pozostaje nam nic innego, jak sobie samym dopomóc. Nie zrobimy też tego bez zysku. Koń jego wart, żeby ich wszystkich czterech uśmiercić. Broń jego ma być także doskonała. Nie mogę się doczekać powrotu Mibareka. Jeżeli nam się uda pozbyć dziś tych prześladowców, to pierzchną wszelkie obawy. Z prawdziwą rozkoszą wbiję temu łotrowi nóż w serce.
— Tego nie zrobisz!
Z tym okrzykiem na ustach wskoczyłem do środka i uderzyłem go pięścią tak, że padł natychmiast.
Pozostali dwaj wytrzeszczyli na mnie oczy i siedzieli przez kilka sekund bez ruchu. To wystarczyło. Pochwyciłem Baruda za gardło i ścisnąłem tak silnie, że machnąwszy kilka razy rękoma, rozciągnął się na ziemi jak długi.
Halef rzucił się na klucznika, który z przerażenia zapomniał o obronie.
Potrzymałem Baruda jeszcze przez kilka chwil, dopóki zupełnie nie przestał się ruszać. Stracił przytomność tak samo jak Manach. Potem pomogłem Halefowi związać klucznika.
Następnie położyliśmy obydwu obok siebie plecami tak, że jeden miał głowę przy nogach drugiego. Dokoła tych dwu ciał owinęliśmy potem linewkę tak mocno, że nie mogli bezwarunkowo poruszyć się bez obcej pomocy. Klucznika skrępowaliśmy oczywiście tak samo przezornie.
Zbadaliśmy ich kieszenie i torby przy siodłach, leżących obok. Owocem poszukiwań były wszystkie przedmioty, skradzione Ibarekowi i wiele innych rzeczy. Zwłaszcza Manach miał przy sobie bardzo znaczną kwotę.
Klucznik przypatrywał się naszej czynności, nie mówiąc ani słowa. Nie widział nas nigdy przedtem, ale mógł się dorozumieć, kim jesteśmy.
Halef kopnął go i zapytał:
— Łotrze, czy nas znasz?
Zapytany nie dał odpowiedzi.
— Czy słyszałeś? Pytam się, czy wiesz, kto jesteśmy! Odpowiadaj, bo dostaniesz harapem!
— Wiem — mruknął w obawie przed harapem.
— Tak, ty chciałeś nas poznać. Powiedziałeś to dopiero. Tak prędko spełniło się twoje życzenie. Tego się nie spodziewałeś!
Barud el Amazat odzyskał oddech. Przyszedł szybko do siebie i rzucił na mnie wzrokiem, pełnym przerażenia.
— O, jazik — o, biada! — zawołał. — Teraz jesteśmy zgubieni!
— Tak — zaśmiał się Halef. — Jesteście zgubieni. Spotka was ten sam los, który obmyśliliście dla nas, łajdaki. Chcieliście nas zamordować.
— Nie, to nieprawda!
— Milcz! Słyszeliśmy wszystko.
— Tamci chcieli to zrobić, nie ja!
— Kłam tylko! Wiemy dobrze, co jest na rzeczy.
Teraz zaczął się i Manach el Barsza poruszać, o ile pozwalały mu na to więzy. Spojrzał na nas i zamknął oczy.
— No, nie przywitasz się z nami? — zawołał Halef, bijąc go harapem.
Otworzył oczy, powiódł wzrokiem po mnie i po Halefie i rzekł:
— Rozwiążcie nas, puśćcie wolno!
— Niechaj Allah uchroni!
— Zapłacę wam!
— Nie jesteś na tyle zamożny.
— Jestem bogaty, bardzo bogaty.
— Z pieniędzy zrabowanych! Zabiorą ci je.
— Nikt ich nie znajdzie!
— Więc niech sobie leżą, nam ich nie trzeba. Zihdi, co z nimi poczniemy? Nie zdołamy ich przecie zabrać na dół do miasta.
— Nie. Tutaj sobie poleżą, dopóki po nich nie przyjdziemy.
— Czy się nie potrafią uwolnić?
— Nie. Postaramy się, żeby bezpiecznie leżeli.
— Ale weźmiemy to, co znaleźliśmy przy nich.
— Zostawimy to tutaj. Policya musi tak wszystko zastać, jak my znaleźliśmy teraz.
Użyliśmy uzd końskich do silniejszego skrępowania pojmanych tak, żeby się poruszać nie mogli. Zrobiliśmy to jednak bez sprawiania im bólu. Przywiązaliśmy dozorcę w poprzek do obydwu tak, że nawet tocząc się nie byliby potrafili zmienić pozycyi.
Odeszliśmy. Związani nie powiedzieli już ani słowa więcej. Groźby były śmieszne, a na prośby mieliśmy uszy zamknięte.
Dostawszy się na polankę, poszedł Halef do domku Mibareka, aby zobaczyć, czy jeszcze zamknięty.
— Ten człowiek spłatałby nam ładnego figla, gdyby tych trzech wyswobodził.
— Tego zrobić nie zdoła.
— A jak będzie, jeśli wróci do domu i odwiedzi ich?
— Spotkamy go, gdy będzie szedł na górę.
— Nie przypuszczasz więc, żeby przyszedł przed nami?
— Nie. Siedzi pewnie u kodży baszy i czeka na nas z niecierpliwością. Nie odejdzie stamtąd, dopóki się nie skończy słynna rozprawa.
— Gdyby wiedział, co mu grozi!
— Dowie się o tem wkrótce. Musimy spieszyć. Noc już zapada.
Dzień był u schyłku, a słońce zniżyło się ku zachodniemu horyzontowi. Stanąwszy w konaku, dowiedzieliśmy się, że kodża basza wezwał do siebie oberżystę Ibareka. Nie wrócił jeszcze. Potem było tu dwu posłańców za nami. Donieśli, że członkowie sądu już się zebrali.
— Trzymaj się dzielnie, efiendi rzekł gospodarz — Zastaniesz tam wielkie zgromadzenie. Dziedziniec zatłoczony ludźmi. Ciekawi są, jak się będziecie bronili.
— Pokazałem już im, jak się zachowam mniej więcej.
— Dlatego też w dwójnasób są ciekawi. Chcą widzieć człowieka, który się nie boi kodży baszy.
Właśnie, kiedy mieliśmy wyruszać, zjawił się u nas przewoźnik.
— Panie — rzekł do mnie — przychodzę potajemnie do ciebie po radę. Nie wiem, jak mam postąpić.
— Czy masz świadczyć przeciwko mnie?
— Tak. Mibarek zmusza mnie do tego. Widział się ze mną w tym celu.
— Co masz przeciwko mnie zeznać?
— Że naraziłeś życie moje na niebezpieczeństwo i że mnie tu obiłeś na dziedzińcu.
— Czy to zrobiłem?
— Nie, effendi.
— Więc nakłania cię do takiego zeznania? Odpokutuje to srodze.
— Panie, nic nie mów. Onby się na mnie zemścił.
— Nie bój się! On już nie będzie mógł się zemścić.
— Naprawdę?
— Tak. Wyznaj tylko całą prawdę. Nie może ci zaszkodzić.
— To wrócę tam czemprędzej. Wykradłem się pokryjomu.
Ruszyliśmy za nim zwolna.






  1. Podróżujący incognito.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.