Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/504

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   476   —

— Uważałem bardzo pilnie, zihdi — rzekł Halef. — Tędy nie weszli.
Pomiędzy drzewami szpilkowemi rosły liściaste. Jeden jawor opuszczał konary nizko nad ziemią i tu znalazłem to, czego szukałem.
— Popatrz tu, Halefie! Co widzisz?
— Ktoś końce liści oskubał.
— To był koń, który się na nie złakomił.
— Mógł to też człowiek zrobić.
— Trudno! Chodźmy dalej!
Poszliśmy w tym samym kierunku, niebawem też po gruncie miększym; tam dostrzegliśmy wyraźnie odciski kopyt. Następnie dostaliśmy się do wyłomu, poza którym znajdowała się mała przestrzeń, otoczona czterema wysokiemi ścianami. Wyglądało to tak, jak gdyby tu niegdyś była sala.
Za otworem naprzeciwko nas był drugi podobny, ale jeszcze mniejszy placyk, o trzech takich samych otworach. Przeszedłem przez nie.
Na ziemi nie zauważyłem niczego. Dwa pierwsze wejścia prowadziły do małych, zapadłych komnat, trzecie zaś na większy plac, który ongiś był zapewne dziedzińcem. Świadczył o tem bruk.
Tu wskazał Halef, dumny ze swej bystrości, na ślad całkiem niezawodny, wydzielinę końską.
— Byli tutaj — rzekł. — Widzisz, że umiem także już tropić?
— Tak, podziwiam ciebie. Ale mów ciszej od teraz. Zbliżamy się prawdopodobnie do koni, a gdzie one są, tam będą niewątpliwie i ludzie.
Rozejrzeliśmy się dokoła. Dziedziniec miał widocznie tylko to wejście, przez które dostaliśmy się tutaj. Dokoła biegły mury nieprzerwane. Ścianę naprzeciw nas gęsto pokrywał powój.
— Dalej nie można, bo niema drogi — rzekł Halef. — Konie były tu; to prawda; ale teraz ich niema.
— Wątpię. Zobaczymy!
Zwolna obszedłem wszystkie cztery boki. Dostawszy