Strona:Karol May - W wąwozach Bałkanu.djvu/444

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   418   —

ciągnął do nas rekę i jąkał bezdźwięcznie ciągle jedno słowo:
— Eilik, eilik, eilik — dobrodziejstwo, dobrodziejstwo, dobrodziejstwo!
Towarzysze rzucili mu coś, a ja obdarowałem go dwupiastrówką. Ale przestraszyłem się niemal, gdy mu z konia podawałem monetę; drgnął całem ciałem, jak gdyby się chciał zerwać, a z jego oczu martwych poprzednio i ciemnych błysnęło ku mnie spojrzenie, pełne nienawiści i srogości, jakiego nie zauważyłem nigdy, nawet w oczach wroga. W następnej jednakże chwili powieki znowu opadły, a twarz przybrała napowrót wyraz ogłupienia.
— Szikir, szikir — dzięki, dzięki! — wyjąkał.
Było to zachowanie się tak niezwykłe, że prawie nie do uwierzenia, gdybym nie był widział tego bardzo wyraźnie. Co jemu do mnie? Skąd ta bezpodstawna niechęć względem całkiem obcego człowieka? A skoro z tych oczu mogło błysnąć tak intenzywne spojrzenie nienawiści, to czy on był rzeczywiście idyotą? Owładnęło mnie przytem nieokreślone uczucie, że gdzieś już tę twarz widziałem. Ale kiedy i gdzie? Czy się też nie myliłem? Czyż nie wyglądało to tak, jak gdyby on mnie znał także?
Pojechaliśmy dalej; ja za towarzyszami. Odwróciłem się mimowoli, aby jeszcze spojrzeć na żebraka.
Co to było? Nie siedział już bezsilnie na kamieniu; zajął postawę wyprostowaną, w prawej ręce podniósł kulę i potrząsnął nią groźnie za nami. Za nami? Może tylko za mną!
Zrobiło mi się prawie nieswojo. Wyglądał w tej chwili jak szatan. Tak, rysy twarzy jego były fanatycznie skrzywione. Zaczęło mi w głowie świtać, gdzie go widziałem. Wschodnie miasto, straszny ścisk, okropne wrzaski i ryki, tysiące rąk ku mnie wyciągniętych... fantastyczny obraz zapadł napowrót w głąb i wiedziałem tyle, co przedtem.