Przejdź do zawartości

Upiór opery/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gaston Leroux
Tytuł Upiór opery
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Leona Nowaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le fantôme de l'Opéra
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII
O TEM, JAK P.P. FIRMIN RICHARD I ARMAND MONCHARMIN OŚMIELILI SIĘ WYSTAWIAĆ „FAUSTA“ W SALI „UROCZONEJ“ I O STRASZLIWYCH WYPADKACH, JAKIE Z TEGO WYNIKŁY

Lecz w sobotę rano, po przybyciu do biura, obaj dyrektorowie znaleźli dwa jednakowe listy od „Upiora Opery“ brzmiące, jak następuje:
„Drogi Dyrektorze! Jeśli zależy panu jeszcze na spokoju — oto są moje ostateczne warunki:
1) Natychmiastowy zwrot mej loży do mego wyłącznego rozporządzenia.
2} Rolę Małgorzaty odtworzy dziś wieczorem Krystyna Daaé. Carlotta będzie dzisiaj niedysponowana.
3) Wymagam bezwarunkowo aby pani Giry, bileterka, objęła natychmiast poprzednie swe funkcje.
4) Proszę mnie zawiadomić listownie, za pośrednictwem pani Giry, czy przyjmują Panowie, podobnie jak ich poprzednicy, warunki moje, wyszczególnione w przepisach dyrekcyjnych, a dotyczące mej należności miesięcznej. Sposób przekazania pieniędzy zakomunikuję Panom później.
W przeciwnym razie — dzisiejsze przedstawienie „Fausta“ odbędzie się w sali „Uraczonej“.
Dobrej głowie dość na słowie!

U. O.”

P. Richard nie zdołał jeszcze ochłonąć po przeczytaniu tego listu, gdy do kancelarji wszedł administrator.
„Lachenal pragnie pomówić z jednym z panów dyrektorów. Ma coś ważnego do oznajmienia, bo wydaje się być bardzo wzruszonym“.
„Któż to jest Lachenal?“ — zapytał Richard.
„Pierwszy masztalerz Opery“.
„Nasz pierwszy masztalerz?“
„Tak, panie dyrektorze. Mamy w Operze kilku masztalerzy, a jednym z nich jest Lachenal, który jest przytem głównym nadzorcą stajni“.
„Więc mamy stajnię w Operze?! A ja o tem nic nie wiedziałem. I gdzież się znajduje?“
„W podziemiach od strony Rotonde. Mamy tam 12 koni“.
„Dwanaście koni! Wielki Boże! i naco to!?“
„Ależ potrzebne są do „Żydówki“, „Proroka“ i t. p. To muszą być konie ujeżdżone i obeznane z deskami sceny. Masztalerze ujeżdżają je pod dozorem pana Lachenal“.
„Bardzo dobrze, ale czego chce od nas pan Lachenal?“
„Nie wiem. Nie widziałem go nigdy w takim stanie“.
„Każ go pan wprowadzić“. Po chwili wszedł p. Lachenal. Był blady i trzcinką, trzymaną w ręce, nerwowo uderzał po wysokich cholewach butów.
„Panie dyrektorze! — rzekł zaraz na wstępie — przychodzę z prośbą, abyś kazał rozpędzić całą służbę stajenną!“
„Jakto? chcesz pan wyrzucić wszystkich masztalerzy? Iluż ich pan. ma?“
„Sześciu!“
„Sześciu! Stanowczo za dużo...“
„Są to posady — przerwał administrator — które zostały stworzone i obsadzone przez pod — sekretarjat sztuk pięknych. Są one zajęte przez protegowanych rządu i ośmielam się zwrócić uwagę...“
„Rząd! Kpię sobie z niego, — zawołał p. Richard. — Czterech masztalerzy wystarczy zupełnie do 12 koni“.
„Jedenastu — poprawił pan Lachenal. — Było ich dwanaście, dopóki nie ukradziono nam Cezara“.
„Ukradziono nam Cezara?!! — zawołał administrator. — „Cezara! Białego konia z „Proroka!?“.
„Tak! Tak! Właśnie Cezara! Byłem 10 lat w stajniach Franconiego, ale takiego drugiego nie spotkałem jeszcze“.
„I jakże się to stało?“.
„Nie wiem i nikt nic nie wie i dlatego właśnie przyszedłem prosić...“
„I cóż mówią masztalerze?“
„Same głupstwa... Jedni oskarżają statystów, drudzy stróża nocnego...“
„Stróża! Ręczę za niego, jak za siebie samego!“ — zawołał administrator.
„Ależ przecie pan Lachenal — rzekł Richard — musi mieć pewne podejrzenia...“
„A więc tak! Mam je! I to jest głębokie moje przekonanie! To jest sprawka Upiora Opery“.
Pan Richard podskoczył na stołku.
„I pan także! I pan także!“
„Jakto? I ja także! Nie rozumiem pana dyrektora. Twierdzenie moje opieram na tem, co widziałem“.
„I cóż takiego widziałeś pan, panie Lachenal?“
„Widziałem tak, jak teraz widzę pana dyrektora przed sobą, cień jakiś, dosiadający białego konia, który był zupełnie podobny do naszego Cezara“.
„I nie pobiegłeś pan za tym cieniem i białym koniem?“
„Pobiegłem i wołałem, panie dyrektorze, ale oba w zadziwiający jakiś sposób znikły w ciemnym korytarzu“.
Pan Richard powstał.
„Dobrze, panie Lachenal, — rzekł — możesz pan odejść. Sprawę upiora niezwłocznie oddam policji“.
„1 wyrzuci pan dyrektor moich masztalerzy?“
„Ma się rozumieć“.
Pan Lachenal skłonił się i wyszedł.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, gdy do pokoju wpadła pani Giry, trzymając list w ręce.
„Przepraszam najmocniej pana dyrektora, — zaczęła mówić wzburzona, — ale otrzymałam dziś rano list od Upiora Opery; kazał mi niezwłocznie udać się do pana dyrektora, bo podobno mam otrzymać pewne zlecenie...“
Pani Giry urwała. Spojrzała na pana Richarda i przeraziła się bardzo, bo pan Richard w tej chwili wyglądał tak, jakgdyby miał zaraz pęknąć.
Wściekłość, jaka go nurtowała, ujawniała się nazewnątrz nienaturalnym błyskiem oczu, biegających niespokojnie w czerwonej, rozognionej twarzy. — Pan Richard milczał, bo głosu z siebie wydobyć nie mógł. Ale nagle poruszył się. Lewa jego ręka pochwyciła trzęsącą się postać pani Giry i zmusiła ją do półobrotu tak szybko i tak nieoczekiwanie, że zacna ta niewiasta wydała z siebie okrzyk najwyższej zgrozy, a tymczasem prawa noga pana dyrektora spoczęła wcale niedwuznacznie na tylnym brycie taftowej spódnicy, która nigdy jeszcze zapewne tak obraźliwego dotknięcia nie odczuła.
I stało się to tak nagle, że pani Giry oprzytomniała dopiero na korytarzu.
Tutaj dopiero zorjentowała się w sytuacji i napełniła cały gmach Opery krzykami tak przerażającymi iż trzeba było pomocy trzech maszynistów, by ją cokolwiek uspokoić, a dwóch policjantów, by ją wyprowadzić na ulicę.
Prawie o tej samej porze Carlotta, która mieszkała przy ulicy św. Honorjusza, czytała, przyniesioną jej przez pannę służącą, pocztę poranną. Pomiędzy listami znalazła list anonimowy, zawierający te słowa:
„Strzeż się pani! Jeżeli ośmielisz się śpiewać dziś wieczorem, może cię spotkać nieszczęście. Nieszczęście to będzie dla ciebie straszniejsze od śmierci".
Groźba ta skreślona była czerwonym atramentem, pismem drżącem, niewyraźnem.
Przeczytawszy ten list, Carlotta straciła apetyt na cały dzień. Odsunęła tacę ze śniadaniem, usiadła na łóżku i zamyśliła się głęboko. Nie był to pierwszy list tego rodzaju, jaki otrzymywała, ale żaden z nich nie był tak tajemniczy i groźny.
Carlotta, czując się ofiarą zazdrości, którą wzbudzała dokoła siebie, chętnie opowiadała o ukrytym wrogu, czyhającym na jej zgubę, o szkodliwych podstępach nieżyczliwych koleżanek, a w gruncie rzeczy ona to prowadziła skrytą i podstępną walkę przeciw Krystynie Daaé, której triumfu i powodzenia przeboleć nie mogła.
Gdy doniesiono jej o niebywałym entuzjazmie publiczności na przedstawieniu „Fausta", zapomniała o lekkiej niedyspozycji swojej, a właściwie o nagłej urazie do nowych dyrektorów i czemprędzej zjawiła się w kancelarji dyrekcyjnej, czyniąc co tylko w jej mocy, by osłabić powodzenie rywalki, posługując się wpływami znanych osobistości dziennikarzy.
Carlotta była złą kobietą. Niedosyć jej było intryg zakulisowych, szkodzących dobrej sławie Krystyny, jako kobiecie i artystce, jeszcze w sposób najbrutalniejszy napadała ją w garderobie, obsypując obelgami i wyrzutami.
Przeczytawszy raz jeszcze list anonimowy, śpiewaczka wstała i zaczęła się ubierać.
„Zobaczymy, która z nas zwycięży”, — szeptała groźnie.
Pierwszą rzeczą, jaką zauważyła, wyjrzawszy oknem, był kondukt pogrzebowy. To ją do reszty rozstroiło i potwierdziło przekonanie, że tym razem grozi jej rzeczywiste niebezpieczeństwo.
Jednakże oznajmiła sekretarzowi, przysłanemu przez dyrektorów z zapytaniem o stan jej zdrowia, iż śpiewać będzie wieczorem partję „Małgorzaty“ nawet gdyby była konająca.
O godzinie piątej odebrała drugi list anonimowy, który był jeszcze treściwszy.
„Jesteś pani przeziębioną, — pisał tajemniczy autor, — najrozsądniej więc byłoby pozostać w domu“.
Carlotta roześmiała się i wzruszyła ramionami, poczem usiadła i rozpisała kilka listów do przyjaciół swoich i wielbicieli, prosząc o konieczne przybycie do Opery na wieczorne przedstawienie. Czuła się bezpieczniejszą pod ich opieką.
Nadszedł wieczór.
W Operze wszystko miało wygląd zwykły i normalny. Jedynie obecność p. p. Richard i Moncharmin w loży Nr. 5 była dla Carlotty nieoczekiwaną i niepokojącą. Przypuszczała jednak, że dyrektorowie, również jak ona uprzedzeni, przybyli by obecnością swoją zapobiec skandalowi, uplanowanemu przez zwolenników Krystyny Daaé.
P. Richard siedział w pierwszym rzędzie po prawej stronie, na fotelu zajmowanym zwykle przez Upiora, zajęty wesołą rozmową ze swym towarzyszem, panem Moncharmin.
„No, powiedz, słyszałeś już głos naszego tajemniczego gościa?“ — pytał żartobliwie.
„Poczekaj! trochę cierpliwości! — odpowiedział w tym samym tonie p. Moncharmin. — Przedstawienie zaledwie się rozpoczęło, a wiesz, że upiór lubi się spóźniać“.
Pierwszy akt przeszedł bez żadnego wypadku.
Carlotta nie śpiewała w tym akcie.
„Sala, jak na „urzeczoną“ jest dosyć zapełniona, — zauważył p. Richard, śmiejąc się i zwrócił uwagę towarzysza na grubą, o bardzo pospolitym wyglądzie kobiecinę, siedzącą na środku sali, w towarzystwie dwóch sztywnych, czarno ubranych jegomościów.
„Co to za towarzystwo?“ — zapytał Moncharmin.
„To moja stróżka ze swoim mężem i bratem“.
„Dałeś im bilety?“
„Dałem. Stróżka moja nigdy nie była w operze, a że odtąd ona co wieczór zajmować się będzie lokowaniem publiczności w lożach, chciałem ją raz jeden posadzić na honorowem miejscu“.
„To jest następczyni p. Giry?
„Tak jest.“
„A wiesz ty, że p. Giry zamierza wnieść skargę na ciebie?“
„Na mnie? I przed kim to? przed upiorem?“
Nagle drzwi gwałtownie się otworzyły. Do loży wpadł wystraszony reżyser.
„Co się stało?“ — zapytali zaniepokojeni dyrektorowie.
„Carlotta szaleje! Wykryto spisek na nią, urządzony przez przyjaciół Daaé. Kto wie, co się dziś jeszcze stać może.“
Richard zawrzał gniewem. Chciał coś odpowiedzieć, lecz w tej chwili kurtyna poszła w górę. Uczynił więc tylko reżyserowi pożegnalny ruch ręką.
„Krystyna Daaé ma wpływowych przyjaciół?“ — zapytał szeptem Moncharmin.
„Hrabiego de Chagny“, — odpowiedział Richard, wskazując na lożę, gdzie znajdowało się dwóch panów. — Bardzo mi ją gorąco polecał i gdybym nie wiedział, że utrzymuje stosunek z Sorelli...“
„A któż jest ten drugi?“
„To jego brat.“
„Wygląda jakgdyby był chory.“
Po drugim akcie, który również przeszedł w spokoju, pp. Richard i Moncharmin opuścili lożę, by pójść zasięgnąć wiadomości o spisku, wykrytym przez reżysera i powrócili po chwili niezadowoleni i znudzeni całą tą historją.
Zaraz przy wejściu uderzeni zostali widokiem pudełka z angielskimi cukierkami, leżącem na poręczy loży.
Kto je mógł tu przynieść? Zapytali bileterkę, lecz nic o tem nie wiedziała; powróciwszy do loży dostrzegli leżącą obok cukierków lornetkę. Pp. Richard i Moncharmin spojrzeli na siebie, lecz odeszła ich już ochota do śmiechu. Przypomnieli sobie naraz wszystko, co mówiła pani Giry, a przytem mieli wrażenie, że przez lożę przebiega raz po raz jakiś chłodny powiew.
Na scenie śpiewała Krystyna Daaé.
Głos jej świeży i pełny rozbrzmiewał w przecudnych tonach po sali, lecz nagle załamał się i przycichł. Krystyna dojrzała bowiem w loży Raula de Chagny z twarzą ukrytą w dłoniach. Poza nim stał hrabia Filip de Chagny, z twarzą zachmurzoną i niezadowoloną.
Od kilku dni, to jest od dnia powrotu Raula z tajemniczej wycieczki, po której młody hrabia milczący, chwilami jakgdyby nieprzytomny, zamykał się ciągle w swoim pokoju, starszy jego brat był silnie zaniepokojony.
Wiedząc, kto jest powodem zmiany w usposobieniu brata, zwrócił się do Krystyny Daaé, prosząc ją o kilka chwil rozmowy, naco otrzymał nieoczekiwaną odpowiedź, że śpiewaczka ani jego, ani Raula przyjąć już u siebie nie może. Hrabia Filip posądził wtedy Krystynę o niskie wyrachowanie i zachował do niej żal za cierpienie brata.
Nazajutrz po powrocie swoim z Perros, Raul otrzymał list od młodej dziewczyny.
„Dragi, dawny, mały przyjacielu — pisała — jeżeli rzeczywiście kochasz mnie choć trochę, nie staraj się więcej ze mną widzieć, ani mówić — a przedewszystkiem nie przychodź nigdy do mojej garderoby. Chodzi tu o twoje i moje życie. Twoja mała Krystyna“.
Ukrywszy twarz w dłoniach, Raul po raz setny może przypominał sobie słowa tego listu. Z zamyślenia wyrwał go grzmot oklasków. Na scenę wchodziła Carlotta, witana owacyjnie przez swoich wielbicieli. Rozpoczął się duet Fausta z Małgorzatą.
Nigdy jeszcze Carlotta nie śpiewała tak pięknie, jak tego wieczoru, gdy nagle stało się coś strasznego.
W jednej chwili artystka stanęła, jak piorunem rażona!... a dyrektorowie, siedzący w loży, nie mogli powstrzymać okrzyku przerażenia... Wszyscy spoglądali na siebie ze zdumieniem i grozą... Na scenie stała Carlotta blada, z oczami szeroko rozwartemi, z twarzą konwulsyjnie skrzywioną, bliska obłędu, a z ust jej raz po raz wybiegał straszny, odrażający rechot żabi... z tych ust, które dotąd tak cudne, tak harmonijne i porywające dźwięki wydawać umiały!...
I skądże ten rechot żabi... tu na sali.. pełnej światła, przy akompanjamencie wspaniałej orkiestry... Carlotta przecież śpiewała tak lekko, swobodnie bez wysiłku... z taką pewnością siebie — aż tu nagle... Jeszcze jedna próba — Carlotta, jakgdyby broniła się przed ezemś straszncm, podnosi rękę do gardła, otwiera usta i chce z siebie wyrzucić nutę, która pokryje to wszystko, która zaprzeczy... uspokoi zdenerwowaną publiczność i wróci jej wiarę w ulubioną i cenioną śpiewaczkę... ale nie — znowu ten straszny, wstrętny, szatański rechot!
Na scenie działo się coś niezwykłego.
W przerażającym tym wypadku, ośmieszającym nieszczęśliwą, zrozpaczoną Carlottę, czuło się jakąś piekielną machinację.
Na sali niepokój wzrastał...
Każda inna śpiewaczka, na miejscu Carlotty, byłaby została wygwizdana... ale względem niej publiczność nie okazywała gniewu, tylko współczucie i przestrach.
Carlotta z przerażeniem, oszołomiona, wodziła oczyma po sali i scenie... Czy naprawdę stało się coś nadzwyczajnego? Może ona sama była igraszką podnieconych nerwów i wyobraźni? Co to było!? Dźwięk jakiś?... A czy to można było nazwać dźwiękiem? Dźwięk to jeszcze muzyka... ale ten odgłos szatański... skąd się wziął... kto go z siebie wydał... Czy te małe, ukarminowane usta, z których płynęły dotąd jedynie boskie melodje? Nie! nie! Zdaje się, że tego samego zdania był Carolus Fonta, partner Carlotty, bo wpatrzył się w twarz śpiewaczki z wyrazem dziecinnego zdumienia i ciekawości.
P. P. Richard i Moncharmin, siedzący w loży Nr. 5-ty, przeżywali straszne chwile.
Nadzwyczajny ten wypadek, którego w żaden sposób wytłumaczyć nie umieli, napełniał ich zabobonną trwogą, tembardziej, że od chwili czuli dokoła siebie obecność upiora. Jakiś powiew przebiegł ponad ich głowami.
Moncharmin poczuł, że włosy mu powstają, tak, jakgdyby ktoś dmuchał na nie, a Richard raz po raz obcierał chustką spotniałą twarz...
Tak, był tu koło nich... za nimi... słyszeli jego oddech.. blisko... coraz bliżej...
Można czuć obecność kogoś, nie widząc go wcale... Teraz wiedzieli, że ktoś trzeci znajduje się w loży... Lęk ich ogarniał, a nie mieli siły powstać i uciec... i czekali pewni, że się coś znowu stać musi... I stało się.
Na sali po raz trzeci rozległ się, donośniejszy od poprzednich, wstrętny i przerażający rechot żabi!...
Wiedzieli teraz komu zawdzięczają ten skandal... Wszak ostrzegał ich, że przedstawienie dzisiejsze odbędzie się „w urzeczonej sali“. I to napewno dopiero początek katastrofy! Ta nieszczęsna dziewczyna fatalnym śpiewem swoim gotowa poruszyć wszystkie moce piekielne.
Publiczność nie ukrywała już teraz swojego niezadowolenia. Rozległy się gwizdy, tupanie nogami, okrzyki.
P.P. Richard i Moncharmin, bladzi, przerażeni opadli bez słowa na fotele, nie śmiejąc spojrzeć na salę.
Śmiech stłumiony rozległ się nad ich głowami i tuż koło ich uszu usłyszeli głos jakiś głuchy, bezdźwięczny... „Carlotta robi niesłychany skandal — nie zdziwiłbym się, gdyby świecznik spadł teraz na salę...“
Bezwiednym ruchem obaj dyrektorowie powstali, spojrzeli ku sufitowi i straszny krzyk wyrwał się z ich piersi!...
Świecznik główny, żarzący się tysiącem świateł, znajdujący się na środku sklepienia, jak gdyby na zaklęcie tego szatańskiego głosu, leciał szybko ku ziemi, na środek widowni.
Powstała panika. Publiczność z okrzykami szalonej trwogi cisnęła się ku wyjściu, tłocząc się i dusząc wzajemnie. Świecznik, spadając, roztrzaskał głowę nieszczęśliwej następczyni p. Giry, która, z polecenia pana Richarda, znajdowała się na sali. Biedna kobieta zmarła na drugi dzień, nie odzyskawszy przytomności. Według sprawozdań, zamieszczonych w nadzwyczajnych dodatkach dzienników, jeszcze znaczna liczba osób poniosła mniej lub więcej poważne rany i skaleczenia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gaston Leroux i tłumacza: anonimowy.