U stóp puebla/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł U stóp puebla
Pochodzenie cykl Szatan i Judasz
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1927
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KAROL MAY


U STÓP PUEBLA
cykl
SZATAN i JUDASZ
POWIEŚĆ
EAST
Nakładem Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. 1926
WARSZAWA


Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL
Warszawa, Elektoralna 31.

I
GROBOWIEC KOMANCZA

Szczelina, w której nas umieszczono, doskonale się nadawała na więzienie. Z trzech stron otoczeni byliśmy skałą, a z czwartej siedzieli uzbrojeni od stóp do głów strażnicy.
— Przeklęty pomysł! — burczał Emery po niemiecku.
— A czemu to? — zapytałem.
— Tutaj jesteśmy faktycznie uwięzieni i nie wiem, czy zdołamy się wydostać.
— Tak sądzisz? Bo ja przeciwnie, bardzo rad jestem.
— Nie pojmuję cię! Stąd nic nie widać. W dolinie zaś widzielibyśmy wszystko dokładnie i mielibyśmy dookoła wiele przestrzeni.
— Ale i nasby widziano. Niech się przedewszystkiem ściemni. Wówczas strażnicy nie będą mogli obserwować. Uwolnimy się niepostrzeżenie. Tu śledzi tylko czworo oczu, w dolinie jednak bylibyśmy wystawieni na powszechny widok.
— Hm, być może. To już twoja właściwość — odkrywać w każdem nieszczęściu dobre strony.
Ściemniło się, wobec czego rozniecono małe ognisko, ale, niestety, nie nad wodą, tylko przed naszą rysą. Nie starczyło bowiem paliwa pod wielki ogień, przydatny do smażenia mięsa. W tym wypadku, niestety, nie mogłem znaleźć atutu na naszą korzyść. Szczelina mieściła najwyżej trzech ludzi. Przed nią palił się ogień, a o cztery kroki siedzieli strażnicy. Nie mogliśmy ich obezwładnić, nie przeskoczywszy uprzednio ogniska, a wówczas mieliby dosyć czasu, aby schwytać za broń lub wezwać pomocy. Poza tem płomień, aczkolwiek nikły, sięgał aż do szczeliny i pozwalał nas obserwować.
— Masz tobie! — rzekł Emery. — A może i teraz nie przyznajesz mi racji?
— Oczywiście, ognisko pogarsza sytuację. Ale bądź co bądź lepiej, że tu leżymy, — w dolinie bylibyśmy na pewno otoczeni czerwonoskórymi. Tu natomiast mamy tylko dwóch wartowników. A może sądzisz, że ogień będzie płonął przez całą noc?
— Naturalnie. Nie pozwolą mu zgasnąć.
— Owszem, nie mają paliwa. A do dnia jest jeszcze osiem godzin; nie sądzę, aby starczyło drzewa. Popatrz tylko, jak szybko spalają się rośliny, a jak mało zdołano ich zebrać.
Jednakże, jak się wkrótce przekonaliśmy, wciąż jeszcze zbierano. Stos coraz bardziej urastał, nie sięgał jednak wielkich rozmiarów.
Później dano nam wieczerzę. Składała się również z kawała mięsa. Zdjęto z nas więzy, aby je założyć ponownie. Ku naszej radości, Emery z powodzeniem powtórzył fortel.
Co dwie godziny luzowano wartowników. Przy każdej zmianie sprawdzano więzy. Nikt nie zauważył truck’u Emery’ego.
Czerwonoskórzy długo czuwali. Słyszeliśmy ich głosy do samej północy. W każdym razie o nas to gawędzono i wątek mógł się snuć długo jeszcze. Ale wkońcu przecież zaległo milczenie. Ułożono się widocznie do snu.
Naturalnie, my nie zmrużyliśmy oka. Przysunęliśmy do siebie głowy i pocichu szeptali. Ogień płonął jeszcze, ale paliwa było niewięcej, niż na godzinę. Rozmawialiśmy po angielsku, aby i Winnetou mógł brać udział.
— Przeklęta sprawa! — gderał Emery. — Nawet jeśli uda się wyjść, to i tak za późno!
— Jakto za późno? — zapytałem.
— To się samo przez się rozumie. Cicho jest nazewnątrz, lecz niewiadomo, czy wszyscy śpią. Dlatego musimy jeszcze czekać, przynajmniej przez godzinę. A poza tem, wkrótce nadejdą inni strażnicy i odrazu zauważą nasze zniknięcie.
— Poczekajmy zatem, aż nastąpi zmiana warty.
— Stracimy cenny czas i nie powetujemy zwłoki. A jeśli się nawet stąd wydostaniemy, nie zajdziemy daleko. Jakże sobie poradzimy bez koni? Kto wie, ile czasu upłynie, zanim uda nam się postawić nogę w strzemionach? A wówczas — nietrudno będzie nas schwytać!
— Nie schwytają — wszak nie zatrzymamy się przy koniach.
— Jakto? Chcesz uciekać pieszo?
— Tak.
— Pieszo! W takim razie można przysiąc, że nas schwytają.
— Ależ nie. Uciekniemy pieszo, ale niedaleko, — nie wyjdziemy nawet z doliny.
— Nie? Wytłumacz mi dokładniej!
— Przedewszystkiem idzie o broń. Należy pogodzić się z faktem, że teraz nie zdołamy jej odzyskać. Skoro więc umkniemy daleko, stracimy ją na zawsze. A zatem zostaniemy tutaj, aby czekać chwili, kiedy będziemy mogli broń odzyskać.
— Jakże możemy zostać? Czy istnieje tu jakaś kryjówka, w której moglibyśmy się schronić?
— Tak. Grobowiec wodza.
— Ach, co za zuchwały pomysł!
— Nie tak zuchwały, jak sądzisz. O wiele zuchwalej byłoby opuścić Dolinę Śmierci i biec po dalekiej równinie, gdzie będziemy długo wystawieni na strzały. Prześladowcy poczną następować nam na pięty już od samego rana. A czem to się powinno skończyć wobec braku koni, chyba sam rozumiesz.
— Ale czy już pewne, że nie zdołamy zbliżyć się do wierzchowców i odzyskać broni?
— Prawie pewne. Nietylko zresztą o broń idzie, ale również i o inny sprzęt, który nam zabrano.
— Czy nie moglibyśmy przekraść się i złowić pokryjomu?
— Prawdopodobnie nie. Należy sądzić, że nas zdybią.
— Niech zdybią! Do piorunów, kiedy tylko będę miał wolne ręce, o, wówczas chciałbym zobaczyć czerwonego, któryby usiłował mi wejść w drogę!
— Czy przypuszczasz, że jestem mniej zdecydowany od ciebie? Nie mam jednak żadnej chęci tracić odzyskanej wolności. Nie twierdzę bynajmniej, że koniecznie trzeba się schronić w grobowcu wodza. Skoro się uwolnimy, przekonamy się przedewszystkiem, czy wszyscy czerwoni śpią i czy mamy swobodny dostęp do naszej własności. A potem dopiero zdecydujemy się na jedno lub drugie postępowanie.
— Tak — szepnął Winnetou, dotychczas milczący. — Plan mego brata Shatterhanda jest rozumny. Nie wszyscy Komanczowie puszczą się w pościg. Wiedząc, że jesteśmy nieuzbrojeni i że uciekamy pieszo, pomyślą, że łatwo nas będzie sprowadzić zpowrotem. Dlatego wódz nie wyśle za nami wszystkich wojowników, tem bardziej, że ktoś musi zostać przy łupie,
— Jakto, zostać przy łupie? — zapytał Emery.
— Wszak brat mój wie, że bez uszczerbku mamy przejść do Wiecznych Ostępów. A w takim razie dadzą nam w drogę wszystko, co posiadaliśmy. Winnetou zna dokładnie zwyczaje czerwonych. Nasze ciała nie będą uszkodzone, abyśmy w Wiecznych Ostępach byli zdrowymi i pracowitymi niewolnikami zmarłego wodza. Zwrócą nam zatem broń i cały dobytek, aby przeszedł na własność Silnej Ręki. Dzięki naszej broni wódz Komanczów będzie najznakomitszym wojownikiem w Wiecznych Ostępach.
— Ach, tak! Komanczowie wierzą, że wszystko, z czem się pochowało nieboszczyka, dociera do zaświatów?
— Tak. Ofiarują nas zmarłemu wodzowi, będziemy więc w życiu pozagrobowem jego niewolnikami, a wszystko, co zabierzemy z sobą, on posiądzie. Lecz cicho, nadchodzą, — zmiana warty...
Strażnicy podnieśli się, aby ustąpić miejsca luzującym ich kolegom. Ci starannie sprawdzili krzepkość naszych rzemieni, poczem usiedli. Jeden z Indjan wrzucił ostatnią gałązkę w ogień, który płonął jeszcze przez kilka chwil i wreszcie zgasł raptownie.
W ciemnościach widzieliśmy niebo. Chmurki szybowały, odsłaniając chwilami poszczególne gwiazdy. Było tak ciemno, że nie widzieliśmy nawet wartowników, aczkolwiek siedzieli w odległości trzech metrów.
Skoro upłynął kwadrans, Emery wyciągnął z rzemieni ręce i scyzorykiem uwolnił nogi. Następnie rozsupłał nasze więzy, co nie szło zbyt prędko. O wiele prędzej by się uporał, gdyby poprostu przeciął, lecz chcieliśmy je schować w całości dla naszych strażników. Emery nie mógł tego pojąć. Szepnął:
— Lepiej zabić ich, niż ogłuszyć. Jeden okrzyk może wystawić nas na wielkie niebezpieczeństwo.
— Możliwość okrzyku jest ta sama przy zabiciu, co przy ogłuszeniu, — odpowiedziałem — a nie należy zabijać nikogo, skoro można ogłuszyć.
Well, jak chcesz! Kto na nich napadnie? Czy my wszyscy trzej?
— Nie, tylko Winnetou i ja. Dla nas to nie pierwszyzna. Ja uchwycę prawego, Winnetou lewego.
Ręce nasze ucierpiały od więzów. Pocieraliśmy przeguby, aby przywrócić żywsze krążenie krwi. Następnie wzięliśmy się do roboty, wymagającej ogromnej ostrożności, gdyż obaj czerwoni siedzieli zwróceni do nas twarzami. Trzeba było pełzać. Wszystko byłoby udaremnione, gdyby zauważyli nas choć o sekundę przed ściśnięciem gardła.
Na szczęście, w szczelinie było ciemniej, niż nazewnątrz. Stanęliśmy na klęczkach i sunęli ku nim, mrużąc oczy, gdyż oko wzruszonego człowieka prześwieca nawet w takich ciemnościach. Trzeba było przedewszystkiem tak szybko i pewnie obezwładnić strażników, aby nie mieli chwili czasu na krzyk, na jęk, czy rzężenie. Obezwładnić bez szmeru, gdyż uderzenie, lub upadek mógł nas łatwo zdradzić. A przytem obaj musieliśmy działać jednocześnie.
Zbliżaliśmy się coraz bardziej do czerwonych. Niebawem Winnetou dotknął mego ramienia. Był to znak umówiony. Posunąłem się dalej i po chwili już oburącz trzymałem Komancza za gardło. Chwyt ten jest trudniej wykonać zprzodu, niż ztyłu, ale dość, że się powiódł, zarówno mnie, jak i Winnetou. Strażnicy legli nawznak pod naszemi ciężarami — rozległo się tylko ciche, cichutkie rzężenie, które nie mogło dotrzeć do obozu. W następnej chwili ogłuszyliśmy strażników uderzeniem w skronie, poczem zwolniliśmy ucisk gardła, aby się nie zadusili.
Część planu powiodła się znakomicie. Czerwoni mieli przy sobie tylko noże. Zabraliśmy, zyskując przynajmniej jakieś narzędzie obrony. Zakneblowaliśmy strażnikom usta i, spętanych starannie, umieściliśmy na naszych miejscach.
— Moi bracia niechaj tu poczekają — szepnął Apacz. — Winnetou podpełznie do obozu, aby zobaczyć, na co się można zdecydować.
Wysuną się bez szmeru, jak wąż. Po dwóch minutach wrócił. Był to zły znak.
— Nie dotrzemy ani do broni, ani do rumaków, — oznajmił. — Konie są dobrze strzeżone, a nasze rzeczy leżą nad wodą, gdzie, czuwając, siedzi wódz. Radość pomsty spędza mu sen z powiek. Winnetou spodziewał się tego.
— Czy nie moglibyśmy napaść wodza, tak samo, jak wartowników?
— Nie, gdyż dokoła leżą wojownicy, których nie wyminiemy bez potrącenia.
— Tak, nie pozostaje nic innego, tylko ukryć się i czekać, — rzekłem. — A więc do grobowca!
Z początku pełzaliśmy na czworakach, potem dopierośmy się podnieśli. Dotarłszy do grobowca, bez wysiłku odsunęliśmy wieko o tyle, że mogliśmy wejść. Natomiast daleko trudniej było przysunąć je zpowrotem. Aleśmy się i z tem uporali. Ponieważ grunt był kamienny, przypuszczaliśmy, te nie zostawimy śladu naruszenia.
Przylegliśmy w kryjówce niezbyt wygodnie, gdyż szczelina, mimo że głęboka, była bardzo niska. Za nami leżały szczątki Wielkiej Ręki. Aby uniknąć zetknięcia ze zwłokami, musieliśmy przysunąć się do siebie. Szczęściem powietrze miało tu dostęp, więc nie czuć było rozkładu.
Przykucnięci jeden obok drugiego, czekaliśmy dnia niemal w gorączkowem naprężeniu. Przed brzaskiem nie mogła nastąpić zmiana warty, gdyż obezwładnieni przez nas wartownicy zajęli posterunek na dwie godziny przed świtem. Przypuszczaliśmy, że rozwidni się w ciągu pół godziny.
Pół godziny to niewiele czasu, ale w takiej sytuacji, jak nasza, wydaje się wiecznością. Nie rozmawialiśmy, przedewszystkiem dlatego, że z podniecenia straciliśmy mowę, a następnie że wobec resztek cielesnej powłoki wodza nie mogliśmy się opędzić — rzec można — świętemu uczuciu, jakie ogarnia człowieka w obliczu śmierci.
Czas mijał. Siedziałem naprzedzie przy płycie i przystawiałem oko do wąskiej szpary między płytą a skałą. Noc szarzała. Zbliżała się chwila rozstrzygająca — nie wątpiłem, że przy świetle dziennem wódz spostrzeże nieobecność wartowników na posterunku. Naraz Emery zakłócił ciszę:
— Czy widzisz co, Charley?
— W promieniu trzech, najwyżej czterech kroków. Ale jest coraz widniej.
— Alarm wybuchnie za kilka minut. Poczęliśmy sobie dosyć głupio! Skoro nas tutaj odkryją, jesteśmy zgubieni!
— Nie tak prędko, jak sądzisz!
— Cóż w tym wypadku poczniesz?
— Jedyną rzecz właściwą. Mianowicie rzucę się na wodza i pochwycę jako zakładnika.
— Ale jeśli nas stąd nie wypuszczą...
Pah! Muszą wypuścić!
— Lecz nagromadzą głazy za płytą.
— Głazów nie zgromadzą zbyt szybko. Starczy nam mocy. Chwila wysiłku, a płyta runie. — — Cicho, sza, uwaga!
W dolinie rozległ się głośny i ostry krzyk — indjański okrzyk alarmowy.
— Czy to wódz krzyczał? Wyjrzyj — no, Charley, prędzej, prędzej!
Podczas naszej krótkotrwałej rozmowy tak się rozjaśniło, że wzrok mój sięgał teraz aż do źródła. Widziałem cały obóz i okolicę. Tak, to wódz wydał okrzyk. Stał pod rysą, w której nas więziono, a w której leżeli obecnie spętani i skneblowani strażnicy. Jego okrzyk zbudził wojowników. Skoczyli na równe nogi i skupili się dokoła wodza.
Zrazu powstał wir tłoczących się ludzi i głów, poczem całkowicie ucichło. Wódz polecił uwolnić strażników od więzów i kneblów. Stanęli przed nim — a zatem nie uśmierciliśmy ich uderzeniami w skronie. Wkrótce znów rozległo się wycie. Czerwoni rzucali dookoła badawcze spojrzenia, lecz nas, oczywiście, nie dojrzeli. Sądzili więc, że uciekliśmy z doliny. Wódz donośnym głosem wydawał rozkazy. Wojownicy uzbroili się, biegli do koni, wsiedli i oto pędzili w galopie po wąskiej ścieżce, którą zjechaliśmy. Jeden za drugim znikali na górze.
Lecz nie wszyscy opuścili dolinę. Trzech zostało, mianowicie wódz oraz obaj strażnicy, których zostawiono może za karę, a może dlatego, że jeszcze sił nie odzyskali. Wódz wrócił na swoje miejsce i usiadł. Strażnicy zaś stanęli w pewnej odległości. Nie śmieli się zbliżyć, aby nie jątrzyć jego wściekłości.
— Jeśli czerwoni mają trochę oleju w głowie, to natychmiast wrócą, — rezonował Emery.
— Dlaczego? — zapytałem.
— Gdy nie zobaczą nas na górze, powinni zrozumieć, że zostaliśmy w dolinie.
— Bynajmniej. Przypuszczą, że mieliśmy dosyć czasu, aby zniknąć z oczu. Będą szukali śladów, których, oczywiście, nie znajdą. Nie wiedząc, w jakim kierunku zbiegliśmy, rozdzielą się na kilka oddziałów, które będą nas tropić w rozmaitych stronach. Jestem przekonany, że nasz plan powiedzie się do końca.
Czekaliśmy. Po kwadransie wrócił jeździec i złożył meldunek wodzowi. Ten podniósł się natychmiast i dosiadł konia. Poszli za jego przykładem obaj strażnicy, poczem wszyscy odjechali, zostawiając nad wodą naszą broń i własność zrabowaną. Znikli wnet za skałą, za którą się rozwijała ścieżka, i wkrótce wyłonili na górze.
— Powiodło się! — krzyknąłem uradowany. — Powiodło lepiej, niż można było sądzić. Wódz odjechał ze strażnikami. Nasze rzeczy, nasze konie stoją niestrzeżone!
— Wyjdźmy stąd, wyjdźmy, szybko, szybciej! — wołał Emery.
Z podniecenia podskoczył wgórę i tak silnie wyciął głową o niską skałę, że, jęcząc, usiadł zpowrotem.
— Jeszcze nie — odpowiedziałem. — Musimy czekać, aż wódz straci z oczu dolinę.
Nie czekaliśmy długo. Powaliliśmy płytę i wyszli ze szczeliny. Oto odzyskaliśmy wolność! Emery pragnął natychmiast pobiec po broń, lecz Winnetou ostrzegł:
— Mój brat niech się nie śpieszy zbytnio. Przedewszystkiem przystawimy zpowrotem płytę. Wódz na pewno wnet powróci. Skoro zobaczy, że grobowiec jest otwarty, zwoła natychmiast wszystkich wojowników.
— Cóżto szkodzi! Nie lękamy się ich teraz!
— No, mój brat się przechwala. Jedna tylko ścieżka prowadzi wgórę. Jeśli ją obsadzą, nie wydostaniemy się z doliny.
— Powystrzelamy wszystkich.
— Nie dosięgną ich nasze kule, jeżeli się ukryją za skałą, natomiast my będziemy wystawieni na ogień.
Wspólnemi siłami podnieśliśmy wieko, aby nakryć grobowiec. Następnie pobiegliśmy nad wodę, pragnąc czem prędzej odzyskać swój dobytek podróżny. Niczego absolutnie nie brakowało. Co za radość odzyskać swoją broń i ponadto całą amunicję!
— Teraz umykajmy! — krzyczał Emery, śpiesząc do koni.
— Jeszcze nie! — zawołałem. — Musimy wybadać przedtem, co tam na górze słychać.
— Nie jest to konieczne! Czerwoni już nas nie pochwycą! Żaden Indsman nie odważy się zbliżyć, skoro odzyskaliśmy broń.
— Owszem, jeśli będziemy na równinie. Ale tymczasem tkwimy w tym kotle i niewiadomo, czy wyjdziemy stąd niepostrzeżenie. Przedewszystkiem więc trzeba pójść na zwiady.
— Co za przesadna ostrożność! Ulegam, aczkolwiek nie widzę konieczności.
Wdrapaliśmy się po stromej drodze. Przewidując, że wódz wraz z innymi wojownikami może każdej chwili wrócić, właziliśmy bardzo ostrożnie. Szybko przebiegaliśmy miejsca otwarte, kryli się za głazami, aby podsłuchać, czy nikt się nie zbliża. I słusznie! Gdyż oto, stojąc za zakrętem, usłyszeliśmy tupot kopyt. Winnetou był naprzedzie. Wyjrzał za skałę, potem zwrócił się do nas, szepcząc:
— Wódz nadjeżdża.
— Sam jeden?
— Tak.
Szmer umilkł. Wódz zatrzymał się i spojrzał wdół. Gdybyśmy nie założyli zpowrotem płyty, zrozumiałby, że się ukrywamy w dolinie. Ale teraz nie powziął żadnego podejrzenia i pojechał dalej.
— Co robić? — zapytał Emery.
— Schwytać go — odezwałem się. — Ale nie tutaj. To miejsce niezbyt się nadaje. Krzyk wodza zwabi wnet wszystkich wojowników. Czem prędzej wróćmy nadół.
Istotnie, zbiegliśmy do kotliny. Zatrzymaliśmy się u wylotu ścieżki. Leżał tu wielki głaz, za którym mógł się ukryć jeden człowiek. Winnetou przykucnął i rzekł:
— Moi bracia niech się schowają za skałą. Kiedy mnie wódz wyminie, skoczę na konia ztyłu, moi bracia zaś spadną nań zprzodu.
Emery i ja cofnęliśmy się o dwadzieścia kroków poza róg skały. Po chwili nadjechał wódz. Wsłuchiwaliśmy się w odgłos kopyt. Teraz zapewne mijał kryjówkę Apacza, a oto rumak zatrzymał się. Naraz rozległ się stłumiony okrzyk. Wyskoczyliśmy z za skały. Na nieruchomym koniu klęczał Winnetou i ściskał Komancza za gardło. Ściągnęliśmy wodza, osłupiałego z przerażenia, rozbroili i spętali mu ręce jego własnem lassem. Potem ponieśliśmy na ustronie i związali mu nogi tak, iż leżał, jak dziecko w powijakach.
— Moi bracia niech przy nim zostaną — rzekł Winnetou. — Ja zaś niezwłocznie wrócę na górę, aby rozejrzeć się, co mamy dalej począć.
Poszedł. Wielka Strzała leżał u naszych stóp i wraził w nas spojrzenie, w którem malowała się niewymowna wściekłość. Kto inny na jego miejscu milczałby z pewnością. Ale on był tak pewny, że zbiegliśmy daleko, i taką płonął ciekawością, że zagadnął:
— Gdzie się Old Shatterhand i jego towarzysze znajdowali, gdyśmy ich nie widzieli?
— W grobowcu twego ojca.
Uff! Czemużeście nie uciekli odrazu?
— Nie chcieliśmy uciec bez broni i rumaków. Widzisz, żeśmy je odzyskali.
— Winnetou i Old Shatterhand są nader zuchwałymi wojownikami!
— A zatem widzisz, że wojacy Komanczów muszą mieć o wiele więcej oleju w głowie, aby nas utrzymać w niewoli. Schwytaliście nas za sprawą zdrajcy. Ale to tylko raz jeden mogło się powieść. Tylko taki młody zuchwalec, jak ty, może powziąć myśl zamurowania nas w grobowcu ojca. Teraz wiesz już, że nie będziemy jego niewolnikami w Wiecznych Ostępach.
— A jednak będziecie! Jeszczeście nie odzyskali swobody.
— O, czujemy się tak pewni, jakgdyby wcale nie było na świecie Komanczów! Ta jedna broń, którą widzisz w mojej ręce, wystarczy, aby wszystkich twoich wojowników, jednego za drugim, wysłać do przodków. Chyba słyszałeś o niej?
— Tak. Zły duch ci ją podarował. Nie nabijając, możesz z niej strzelać bez przerwy.
— Skoro wiesz o tem, nie wątpisz chyba, te ujdziemy cało?
Nie odezwał się. Zamknął na chwilę oczy, poczem otworzył je, obrzucając mnie ostrem spojrzeniem, i zapytał:
— Jestem w waszej mocy. Co zamierzacie ze mną począć?
— Gotowałeś nam śmierć męczeńską. Mieliśmy uschnąć w grobowcu twego ojca. Jakiegoż więc możesz się spodziewać losu?
— Śmierci. Poddacie mnie męczarniom, ale nie spodziewajcie się, że wyciśniecie ze mnie jakikolwiek jęk.
— Nie poddamy cię męczarniom, ani zabijemy. Wszak nie męczyłeś nas, uszanowałeś w nas mężnych wojowników. Pojedziemy stąd i zostawimy cię w więzach. Niezadługo wrócą twoi wojownicy i uwolnią cię. Winnetou i Old Shatterhand nie łakną krwi ludzkiej. Nie zastrzeliliby ongi twego ojca, gdyby nie spalił owych czterech białych twarzy.
W tej chwili wrócił Winnetou. Usłyszał ostatnie moje zdanie. Zwrócił się do wodza:
— Tak. Wielka Strzała może oznajmić swoim wojownikom, że Winnetou jest przyjacielem wszystkich czerwonych, lecz tomahawk odbija tomahawkiem. Chciałeś nas zgładzić, powinniśmy więc odebrać ci życie. Zachowaj je sobie. Jedno tylko zabierzemy. Musimy dogonić białego, który jest wielkim przestępcą. Związałeś się z nim, pozwoliłeś mu uciec wraz z kobietą, która nie jest jego squaw. Poza tem sprowadziłeś nas aż tutaj. Dzięki temu wyprzedził nas znacznie i tylko wyśmienite bieguny potrafią tę zwłokę nadrobić. Wojownicy Komanczów mają o wiele lepsze rumaki, niż my. Wobec tego dokonamy zamiany.
— Czy Winnetou, słynny i mężny wódz Apaczów, został koniokradem? — zawołał jeniec.
— Nie, ale zbieg umknął z twojej winy, więc dlatego masz się postarać, abyśmy go dogonili. Zabieram twego konia — wypominaj to sam sobie. Howgh!
Ledwo skończył, siedział już na koniu wodza. Skierował go ku ścieżce i dał nam znak, abyśmy go naśladowali. Emery chciał dosiąść swego wierzchowca, ale Apacz rzekł:
— Moi bracia niechaj tu zostawią swoje konie. Na górze znajdą o wiele lepsze.
Pojechał, nie spojrzawszy nawet na Komancza, a my za nim. Było rzeczą oczywistą, że jeniec ubolewał nad stratą rumaka, był to bowiem biegun wspaniały. Widziałem zresztą parę niemniej wyśmienitych pod niektórymi wojownikami Komanczów. Byłem tedy bardzo ciekaw, czy znajdę je na równinie. Winnetou zapewniał, że dostaniemy dobre konie, ale w jaki sposób, nie mówił. Jechał w milczeniu tak, jakgdyby gardził ostrożnością. Musiał być pewny swojej sprawy.
Na górze Komanczowie poczynali sobie bez troski. Rozjechali się na wszystkie strony, aby nas wytropić. Widzieliśmy ich dookoła, zdala od nas, jak nachylali się nad ziemią, jak wypatrywali oczy za nieodkrytym śladem. Ponieważ konie mogły go podeptać i ponieważ łatwiej szukać pieszo, spędzili rumaki w jedną gromadę i zostawili pod pieczą jednego tylko wojownika. Miejsce to nie było od nas odległe. Dzieliło nas najwyżej sześćset kroków. Strażnik siedział na ziemi odwrócony tyłem i obserwował zabiegi swoich towarzyszów.
— Usłyszy kroki mego bieguna — rzekł, uśmiechając się, Winnetou. — Zatrzymam się tutaj, moi bracia zaś niechaj pójdą i wybiorą sobie dwa najlepsze rumaki.
Ze sztućcem w ręku podkradłem się wraz z Emery’m ku strażnikowi. Był tak zatopiony w obserwowaniu swych ziomków, że nie dosłyszał nawet, jak stanęliśmy za jego plecami. Rzekłem znienacka:
— Czy zechciałby mi syn Komanczów powiedzieć, czego tu szukają jego bracia?
Odwrócił głowę, zerwał się jak sparzony i wybałuszył na nas oczy.
— Czy mój brat zrozumiał pytanie? — dodałem.
— Old — Shatterhand! — wykrztusił z wysiłkiem.
— Tak, to ja. A czy znasz wojownika, który siedzi tam na koniu?
Uff! Winnetou na koniu wodza!
— Pewnie! A zatem powiedz, czego szukają twoi bracia?
— Szukają — — was! — wybełkotał nieprzytomnie.
— Nas? No, to pędź do nich i zawiadom, że my tu jesteśmy!
Nie przeszło mu nawet przez myśl wykonać polecenie. Wręcz przeciwnie, wciąż mnie oglądał, jakgdyby miał przed sobą marę. Skierowałem w niego lufę strzelby i rzekłem:
— Śpiesz się, powiadam, bo cię natychmiast zastrzelę!
Uff! — zawołał przerażony.
Odwrócił się i wziął nogi za pas. Teraz nikt nam nie przeszkadzał. Winnetou podjechał bliżej. Wybraliśmy dwa najlepsze, osiodłane konie.
Indjanin umykał co sił i wydawał straszliwe poryki, które słychać było na milę odległości. Kamraci, spostrzegłszy go, zewsząd zaczęli się doń zbiegać. Wskutek tego droga została uwolniona. Skoczyliśmy na siodła i pomknęli w galopie na południe, gdzie na odległość strzału nie widać było ani jednego Indjanina. Później skręciliśmy na zachód. — — —



II
BRATOBÓJSTWO

Ani nam przez myśl nie przeszło wracać do tego miejsca rzeki Canadian, gdzie rozstał się z Indjanami Jonatan Melton, — byłaby to niepotrzebna strata czasu. Trzymaliśmy się raczej, o ile teren pozwalał, linji powietrznej do Albuquerque. W drodze nie przytrafiła się żadna godna uwagi przygoda. Czwartego dnia wieczorem stanęliśmy u celu.
Miasto Albuquerque bierze swą nazwę od księcia Albuquerque, który był ongi wicekrólem Meksyku. Albuquerque oznacza biały dąb[1]. Miasto składa się właściwie z dwóch dzielnic, wcale do siebie niepodobnych i oddzielonych obszerną, niezabudowaną przestrzenią. Stara dzielnica hiszpańska zachowała w czystości dawny charakter kastylski i nigdzie chyba nie przeciwstawia się tak wyraźnie współczesnemu amerykanizmowi. Nowe zaś Albuquerque ma wygląd zwykły miast amerykańskich, wyrosłych jak grzyby po deszczu. Marne, niebrukowane ulice i zaułki z drewnianemi chodnikami dla przechodniów. Budynki drewniane, oblepione sklepami i szynkami wszelkiego rodzaju. Całe miasto leży na prawym brzegu Rio Grande del Norte, na lewym zaś wielka wieś Atrisco.
Można było nawet nie wiedzieć, że zbiegowie wyznaczyli sobie spotkanie w salonie Plenera, aby ich szukać nie w hiszpańskiej, lecz amerykańskiej dzielnicy. Nie uważaliśmy za właściwe odrazu w trzech odwiedzić ów zakład. Zajechaliśmy do innego t. zw. hotelu, który bynajmniej nie był godny tej nazwy. Zostałem tu wraz z Winnetou, Emery zaś pojechał wprost do Plenera. On najmniej ściągał na siebie uwagę. Poleciliśmy aby nie narzucał się swą powierzchownością, ale zato tem gorliwiej zasięgnął języka.
Był już, jak rzekłem, wieczór, gdyśmy przyjechali. Znużeni podróżą, zamierzaliśmy się wcześnie położyć. Gdy przy kolacji oznajmiłem to posługaczowi, odezwał się:
— Bardzo niesłusznie, gentlemans! Powiadam wam, że Albuquerque jest ponurem gniazdem i skoro się tu nastręcza sposobność, to należy z niej stanowczo skorzystać, zamiast się kłaść do łóżka.
— Cóż takiego? Jest pan wprost wzruszony, master!
— Bo też jest czem się wzruszać! Gdybyście tylko zobaczyli naszą Hiszpankę, sir!
— Widziałem już wiele Hiszpanek. Cóżto za jedna?
— Śpiewaczka. Powiadam panu, całe Albuquerque szaleje za nią. Chciała tylko raz jeden wystąpić, ale powodzenie było tak ogromne, że zdecydowała się dać jeszcze dwa wieczory.
— Jak się nazywa ta niezwykła śpiewaczka?
— Pajaro.
— Pięknie brzmiące nazwisko!
— Prawdziwe hiszpańskie. To rodowita Kastylka, aczkolwiek nadewszystko lubi śpiewać niemieckie pieśni.
— Jakto? Hiszpanka, śpiewająca niemieckie pieśni?
— Tak. Czy to pana dziwi? Jeśli nie lubi pan pieśni niemieckich, to dlatego, że pan nie słyszał, jak śpiewa je sennora Marta Pajaro. A warto również posłuchać jej brata skrzypka! Powiadam panu, że nie znam takiego drugiego wirtuoza, jak ten Francisco Pajaro!
— A więc Marta Pajaro i Francisco Pajaro? Zaciekawiłeś mnie pan naprawdę. Może się zdecyduję pójść ich posłuchać. Gdzie się odbywa koncert?
— W salonie naprzeciwko. Bilety wszystkie rozsprzedane, wykupione i rozchwytane. Tylko ja mam jeszcze kilka. Miejsce kosztuje właściwie dolara — jak mi pan zapłaci dwa, to panu sprzedam.
— Ach, chce pan zarobić sto procent! Niech tam! Daj pan dwa bilety.
Czytelnik zapyta chyba, dlaczego kupiłem bilety, mimo podwójnej ceny? Z łatwo zrozumiałego powodu: Pajaro znaczy ptak, po niemiecku Vogel. Rodzeństwo miało imiona Marta i Franciszek. Czyż nie nasuwali się na myśl moi starzy znajomi-rodacy, których sprawy spadkowe zagnały mnie i Winnetou do Egiptu i Tunisu, a teraz znów sprowadziły do Ameryki? Hiszpanka, śpiewająca pieśni niemieckie, — zjawisko nieco osobliwe. Raczej należało przypuścić, że śpiewaczka jest Niemką i że tu, w New-Mexico przybrała nazwisko hiszpańskie. Podzieliłem się domysłami z Winnetou, który zmiejsca zgodził się pójść na koncert.
Do rozpoczęcia mieliśmy pół godziny, trzeba więc było się śpieszyć. Posługacz hotelowy nie skłamał, przynajmniej co się tyczy publiczności. Salonem była buda, sklecona z desek, tak wielka, że mogła pomieścić sześćset osób, a jednak tylko nieliczne krzesła w ostatnich rzędach były wolne. Tam się usadowiliśmy.
Po kilku minutach wszystkie miejsca zostały zajęte. Przybywało jednak coraz więcej ludzi i zapełniało przejścia. Scenę stanowiło podjum, na którem stał fortepian.
Niebawem wstąpili na podjum oboje artyści. Tak, to byli oni, Franciszek Vogel i jego siostra. Franciszek trzymał skrzypce, ona zaś siadła do fortepianu. Zagrał jakiś brawurowy opus — stwierdziłem w jego grze znaczne postępy. Martę widziałem z profilu. Rozwinęła się już całkowicie i wypiękniała. Cierpienia i troski ostatnich lat uduchowiły jej twarz i nacechowały piękne rysy bolesną powagą, która mnie przepełniła żałością. Skończywszy pierwszy numer, oboje ukryli się za zasłoną.
Drugi numer był popisem Marty z akompanjamentem Franciszka. Śpiewała hiszpański romans, śpiewała tak pięknie, że musiała pieśń powtórzyć. Marta nie uciekała się do tanich efektów toaletowych — nosiła długą czarną suknię, wysoko podpiętą pod szyję. Jedyną ozdobą była róża we włosach. Rodzeństwo popisywało się naprzemian lub razem.
Marta zaśpiewała dwie pieśni góralskie, hiszpańską serenadę, poczem nastąpiła wspaniała pieśń niemiecka: Widziałem cię raz tylko jeden.
Większość publiczności nie rozumiała tekstu, a jednak zabrzmiał tak huczny poklask, że budynek nieomal zatrząsł się w posadach. Śpiewaczka musiała bisować dwie strofy.
Winnetou oczywiście poznał Franciszka Vogla. Zapytał mnie:
— Czy mój brat nie pójdzie dowiedzieć się ich adresu? Musimy wszak z nimi pomówić.
Miał słuszność. Artyści występowali po raz ostatni. Być może, jutro już mieli odjechać. Trzeba się było z nimi porozumieć. Podniosłem się, by do nich podejść. Musiałem się przedzierać przez tłum widzów, skupionych w przejściu, czem zwróciłem na siebie uwagę. Nagle usłyszałem przerażony, cichy okrzyk:
All devils! To Old Shatterhand!
Obejrzałem się i zobaczyłem dwóch osobników, noszących szerokie sombreros. Z pod olbrzymich rond widać było tylko ciemne brody. Widząc, że ich obserwuję, odwrócili się w przeciwną stronę. To mnie zastanowiło. Niestety, głośno wymówione imię zwróciło na mnie mnóstwo spojrzeń. Mocno zażenowany, przedzierałem się dalej.
Artyści podczas pauz ukrywali się za zasłoną. Dotarłszy do niej, zapytałem po niemiecku:
— Czy wolno wejść znajomemu?
Uchylono zasłony. Wszedłem i stanąłem wobec Voglów.
— Kto — kto — jakże — — pan, to pan? — zapytał Francisco z oszołomieniem, cofając się o dwa kroki.
— Panie doktorze! — krzyknęła niemal Marta.
Miałem wrażenie, że się zachwiała na nogach. Wyciągnąłem ręce, aby ją podtrzymać. Uchwyciła moją dłoń, ucałowała, zanim zdołałem zapobiec, i wybuchnęła głośnym łkaniem. Doprowadziłem ją do krzesła, posadziłem łagodnie i rzekłem do Franciszka:
— Jakże się cieszę, że was widzę! Mam wam do powiedzenia wiele ważnych rzeczy, ale nie będę teraz przeszkadzał. Podajcie mi swój adres.
— Ostatni dom przedmieścia, nad rzeką, — odpowiedział.
— Czy będę mógł was odprowadzić do domu po koncercie?
— Ależ tak, tak, bardzo pana prosimy!
— Dobrze. Zajdę tu po was. Jest ze mną Winnetou.
Marta ukryła twarz w rękach i płakała. Aby swą obecnością nie spotęgować jej podniecenia, wróciłem do audytorjum. Mijając miejsce, gdzie poprzednio wymieniono moje nazwisko, chciałem się uważnie przyjrzeć obu nieznajomym, ale krzesła ich były już puste. Uciekli. Bodajbym nie odszedł był od nich!
Dopiero po dłuższej pauzie wyszła na podjum para artystów. Marta musiała się uspokoić. Franciszek zagrał utwór koncertowy, poczem ona śpiewała. Już się nawet uciszył grzmot oklasków, a jeszcze publiczność zachwycona i porwana niechętnie opuszczała salon. Sporo czasu minęło, zanim sala się opróżniła. Winnetou wyszedł wraz z tłumem, zostawiając mnie samego z rodzeństwem Vogel. Byłem z tego rad, gdyż rozmawialibyśmy po niemiecku i Winnetou nicby nie rozumiał. Skoro uznałem, że już nikt z pośród oczarowanych słuchaczy nie będzie się narzucał śpiewaczce z wyrazami hołdu, rozchyliłem zasłonę. Po krótkiej chwili milczenia podałem jej ramię i opuściliśmy lokal. Franciszek został, aby załatwić rachunki z gospodarzem.
Niebo wieczorne miało ten dziwny kolor, właściwy firmamentowi Nowego Meksyku, gdzie często przez cały rok nie pada kropla deszczu. Aczkolwiek księżyc nie świecił, było widno, niemal jak za dnia. Dom, który oboje rodzeństwo zamieszkali na krótki czas pobytu w Albuquerque, wznosił się wpobliżu rzeki. Gospodyni, Hiszpanka, była wdową. Marta nie chciała ulokować się w tutejszych gospodach, które wprawdzie noszą nazwę hoteli, lecz nie posiadają żadnych wygód, a są bardzo drogie i, co najważniejsza, skupiają wszelką zbieraninę istot, zagrażających nietylko wygodzie i spokojowi, lecz osobistemu bezpieczeństwu.
Wąska, wydeptana ścieżka zaprowadziła nas nad brzeg rzeki. Przez krzaki nadbrzeżne widać było, obrastające rzekę, gęste sitowie. Gospodyni otworzyła drzwi. Oczekiwała powrotu rodzeństwa, to też wielce była zdumiona, gdy zobaczyła lokatorkę w towarzystwie obcego mężczyzny. Ale, nic nie mówiąc, oświetliła wąskie schody, prowadzące na piętro, gdzie w trzech pokojach mieszkali Voglowie. Domy z takiemi piętrami są nader rzadkie w Albuquerque. Gospodyni, zapaliwszy lampy, wyszła, uprzednio jednak upewniła się, że brat Marty wkrótce przyjdzie.
Siedzieliśmy naprzeciw siebie. Trzeba było mówić, zacząłem więc:
— Wie pani naturalnie, że Franciszek odwiedził mnie w Europie i poinformował o waszej sytuacji?
— Tak. To ja dodałam mu odwagi, aby się zwrócił do pana.
— Aż odwagi?
— Rozumie się. Mniemał, że się pan nie zechce nami zająć po tem wszystkiem, co zaszło.
— W takim razie, niestety, nie myśli o mnie tak, jakbym sobie tego życzył. A zresztą, to Winnetou skierował was do mnie.
— Tak. Bóg nam zesłał tego złotego człowieka. Wydźwignął nas z nędzy i tylko dzięki jego poparciu mogliśmy rozpocząć tournée koncertowe.
— Jak się wam opłaca?
— Wyśmienicie! Pierwszy nasz występ spotyka się zwykle z rezerwą, potem publiczność domaga się parokrotnego powtórzenia koncertu.
— A teraz dokąd jedziecie?
— Do Santa Fé i dalej na Wschód.
— Aha! Nie jest już pani zadowolona z dotychczasowego powodzenia — chcesz zostać miljonerką!
Z opuszczonemi oczami, z wyrazem głębokiej powagi odezwała się:
— Miljonerką? O, nie chciałabym po raz drugi być nią, w każdym razie za tę cenę, jaką już raz musiałam zapłacić. Przekonałam się aż zbyt prędko, że byłam tylko olśniona bogactwem. — Mówi pan o mojem powodzeniu? Niech pan nie sądzi, że ono mnie upaja! Wie pan, że już wówczas wolałam śpiewać w domu, niż przed publicznością. Nie marzyłam bynajmniej o przyszłości śpiewaczki, którą może słuchać każdy, kto zapłacił za bilet. O wieleby mi było lepiej, gdyby mnie wówczas nie odkrył kapelmistrz. Zaopiekował się mną, wszak nie mogłam się temu przeciwstawić. Gdyby tego nie uczynił, pozostałabym nadal biedną hafciarką i — —
Nie dokończyła zdania. Ponieważ się nie odzywałem, podjęła:
— Byłabym może szczęśliwsza, albo, co więcej, zostałabym nadal tak szczęśliwa, jak byłam podówczas.
— Mam nadzieję, że nie zalicza się pani do osób nieszczęśliwych!
Odemknęła powieki, w zamyśleniu wpatrzyła się w przestrzeń ponad moją głową i rzekła:
— Czem jest szczęście i nieszczęście? Nie należy mieszać szczęścia z wiecznie trwającą radością, a nieszczęścia z nigdy nie ustępującym bólem wewnętrznym. Ale jeśli mnie pan zapyta, czy jestem — zadowolona, wówczas odpowiem panu tak, skoro się do tego... zmuszę.
Rozmowa przybierała obrót nieco męczący. Dlatego ucieszyłem się, kiedy wrócił Franciszek. Przyniósł jakieś zawiniątko. Złożywszy na stole, podał mi rękę i rzekł:
— Serdecznie pana witam, panie doktorze! Któżby mógł przypuszczać! Oniemiałem ze zdumienia, ale i radości, gdy pana ujrzałem. Ale teraz uczcimy nasze spotkanie. Przyniosłem coś w tym celu. Odgadnijcie, co!
— W każdym razie wino?
— Tak, ale jakie? Oto przeczytaj pan!
Riedesheimer Berg — przeczytałem.
— Tak — rzekł, śmiejąc się i podsuwając mi pod oczy flaszkę. — A teraz dziwi się pan bardzo?
— Nie, wcale nie. Raczej się gniewam.
— Dlaczego?
— To wino nie jest prawdziwe.
— Z początku skosztujemy!
— Niekoniecznie, gdyż nawet etykieta jest podrobiona. Miejscowość nazywa się Rüdesheim, a nie Riedesheim.
— Ach! — krzyknął rozczarowany, oglądając uważniej etykietę. — Tego nie zauważyłem.
— Gruby byk ortograficzny! Jeśli etykieta została tu wydrukowana, to tem bardziej wino tutaj było tłoczone. Ileż pan zapłacił za flaszkę?
— Piętnaście dolarów.
— Za dwie?
— Za jedną!
— Tak, to jeszcze uchodzi! Bywają Rüdesheimery, które na miejscu więcej kosztują. Można jeszcze przeboleć stratę trzydziestu dolarów. A więc skosztujmy!
Napełnił trzy szklanki. Trąciliśmy się i podnieśli szklanki do ust. Voglowie już po pierwszym hauście zrobili miny niezbyt radosne. Ja wcale nie piłem, gdyż zapach mi wystarczył. Była to zbutwiała polewka z octu i rodzynków.
— Niech się pan tem nie przejmuje — rzekłem. — Nie przyszedłem do was, aby się upić. Odsuń pan tę lurę i siadaj! Pomówimy o czemś ważniejszem.
— Tak, o pańskich czynach w Egipcie! — rzekł, oglądając mnie z zaciekawieniem. — Zadanie jest ponad siły. Jestem przekonany, że nic pan nie wskórał. Nawet najmądrzejszy człowiek na świecie nie potrafiłby odnaleźć poszukiwanego przy tak nielicznych i mglistych poszlakach.
— Hm! We mgle nieraz wpadają na siebie ludzie, którzyby się podczas pogody nigdy nie spotkali!
— Jak — co?! Co pan powiedział? To ma znaczyć, że pańska podróż nie była jednak daremna?
— To ma znaczyć, że zmuszę pańską siostrę do czegoś, co, jak się zdaje, jest jej nader niemiłe.
— Mianowicie?
— Twierdziła poprzednio, kiedy pana tu nie było, że nie ma chęci zostać znów miljonerką.
— Miljonerką? Czy do tego właśnie chciałby ją pan zmusić?
— Tak. Mówię z całą powagą.
— To byłoby więcej niż dziwne, więcej niż cudowne! — zawołał, zrywając się z miejsca.
Marta wpatrzyła się we mnie uważnie, ale nadal milczała.
— Nic cudownego niema w tej całej sprawie — rzekłem. — A dziwne jest tylko to, żeśmy jeszcze jej nie zlikwidowali.
— A więc niech pan odrazu przystąpi do rzeczy! Wyraził pan swego czasu przekonanie, że towarzysz Smalla Huntera jest oszustem i nazywa się Jonatan Melton.
— I tak jest istotnie.
— Czy spotkał go pan?
— Tak, jak również Smalla Huntera. Jednego martwego, drugiego żywego.
— Którego?
— Meltona. Smali Hunter nie żyje.
— Mój Boże! A więc jesteśmy spadkobiercami ogromnego majątku!
— Miljonowego! — dodałem.
Schwycił się za głowę i rzekł:
— Ktoby chciał uwierzyć! Co za radość! Chociażby przez wzgląd na rodziców! Teraz czuję, że z radości można umrzeć, lub zwarjować. Podejdź-że pan, podejdź! Muszę pana uściskać, człowieku, jedyny, jedyny!
Chciał mnie podnieść z krzesła. Oparłem mu się i, aby ukrócić radosne wzruszenie, rzekłem:
— Niech się pan uspokoi! Sprawa nie doszła jeszcze do takiego punktu, aby można było zwariować z radości. Tak, to prawda, żeście spadkobiercami, ale spadku już niema. Jonatan Melton zdmuchnął go wam z przed nosa.
— O niebiosa! A więc kurator masy spadkowej, Fred Murphy, wydał mu spadek?
— Tak — odpowiedziałem i wyjaśniłem okoliczności tej afery.
— A więc Melton musi natychmiast zwrócić wszystko! Gdzież jest ten szubrawiec? Bezzwłocznie jadę go odszukać i zmusić do zwrotu majątku!
Mówiąc to, przyjął tak groźną postawę i tak wściekłą minę, że Melton, gdyby tu siedział, na pewnoby struchlał z przerażenia.
— Jakże! — dodał, gdy nie odpowiadałem. — Gdzie jest ten łajdak?
— Tu, w Albuquerque, — odpowiedziałem spokojnie.
— Co? Tu — w — Albuquerque?
— Tak. Czy pan nie rozumie? Wszak wyruszyłem w świat, aby zdemaskować tego człowieka. Nie schodziłem z jego tropu — a zatem, skoro tu jestem, nietrudno odgadnąć, co mnie sprowadziło.
— Ach, tak! To istotnie prawda! A więc tutaj jest, tutaj! Będę — —
— Stój! — krzyknąłem, gdyż podbiegł już do drzwi. — Poczekajże chwilę! Wszak Melton nie stoi na schodach, aby panu poczciwie wpaść w objęcia. Miałem na myśli, że albo jest tutaj, albo, co najmniej, był tutaj, i to niedawno — najwyżej przed dwoma dniami.
— My tu bawimy od dłuższego czasu, i nie mieliśmy o tem pojęcia! Nie wie pan, czy jeszcze jest tutaj, czy już go niema? Więc nie mógł się pan dowiedzieć, do jakiego hotelu zajechał?
— Owszem, dowiedziałem się. Prawdopodobnie zajechał do saloon Plenera.
— Do Plenera! Bywałem tam kilka razy dziennie Kto wie, czy nie siedziałem z nim przy jednym stole!
— Możliwość taka istnieje!
— I nic nie wiedziałem! Ale to nie mola wina, gdyż nie miałem o tem wszystkiem najmniejszego pojęcia! Pan, pan, pan jest w tem winien! Trzeba było odrazu o niego pytać, skoro tylko przybyłeś do Albuquerque!
— Pytać? Ani mi się śniło! Chętnie przyjmę, na siebie tę przewinę, że byłem ostrożny. Czy mogłem się pokazać? Gdyby mnie zauważył, odrazuby stąd drapnął.
— To prawda. Wybaczy pan! Te miljony całkiem mi rozum zaćmiły.
— Niech się pan skupi. Może pan być przekonany, że nie zaniedbam sprawy. Melton narobił nam wiele kłopotów. Wymykał się wciąż, nie wskutek naszych błędów, lecz dzięki szczęściu, które mu stale dopisywało. Siadaj pan i pozwól sobie opowiedzieć!
Opowiedziałem nasze przygody. Naturalnie wysunąłem na pierwszy plan działalność Winnetou i Englishmana. Można sobie łatwo wyobrazić, z jaką ciekawością słuchali. Przerywali mi setkami zapytań i okrzyków, wskutek czego opowieść trwała bardzo długo. Wreszcie doprowadziłem ją do chwili bieżącej, poczem mogłem się napawać zdumieniem obojga słuchaczy.
Franciszek obsypał mnie wyrazami najwyższego uznania. Powstrzymałem go jednak, mówiąc:
— Niech pan to powie nie mnie, lecz sir Emery’emu i Winnetou, których wnet zobaczycie. Obaj zasłużyli na pochwały, o ile nam się powiedzie doprowadzić sprawę do szczęśliwego kresu.
Marta milcząco podała mi rękę, co mnie bardziej wzruszyło, niż nadmiernie głośne pochwały jej brata. Chodził teraz po pokoju tam i zpowrotem, mruczał, kiwał głową, wydawał niezrozumiałe dźwięki, groził pięściami, jakgdyby miał przed sobą Meltona.
— Nie wojuj pan z powietrzem, mój miły przyjacielu! Nic nie wskórasz. Ponieważ opowiedziałem już wszystko, wrócę spokojnie do hotelu. Zapewne był tam, lub jest jeszcze Emery, aby zdać sprawę z pobytu w saloonie Plenera. Jeśli Melton dotąd nie wyjechał, mamy ptaszka w ręku. Ale jeśli go już niema jutro rano wyruszamy w dalszą drogę. Co się zaś tyczy ojca i stryja, to — hm, śmiem twierdzić, że są tu, a nawet, żem ich widział.
Opowiedziałem zdarzenie w sali koncertowej.
— Obaj noszą sombrera? — zapytał Franciszek w zamyśleniu. — Powiedz mi pan, jak wyglądali?
— Chudzi i wysocy, jednakowego prawie wzrostu.
— Zdaje się, że widziałem ich, wracając do domu!
— Gdzie?
— Między tym a pierwszym domem, na ścieżce koło rzeki.
— Ach! Czyżby mnie śledzili?
— Wątpię! Wszak nie wiedzą, że nas pan odwiedził.
— Myli się pan. Meltonowie są wielce doświadczonymi westmanami. Przypuśćmy, że to istotnie oni są owymi słuchaczami z sali koncertowej. Zobaczyli mnie i poznali — odrazu sobie powiedzieli, że przyjechałem w pościgu za nimi, dlatego też szybko czmychnęli.
— Ale skądże by się tu wzięli? Nie mogli przecież odgadnąć, że pan pójdzie do nas!
— To prawda. Nie poszli też wprost tutaj, lecz ukryli się wpobliżu koncertowej sali, aby wyśledzić, gdzie mieszkam. Widząc, że odprowadzam pańską siostrę, poszli za nami i zaczaili się wpobliżu, aby mnie wnet unieszkodliwić. Czy widział ich pan?
— Naturalnie! Musiałem ich wyminąć. A teraz przypominam sobie nawet, że zlękli się, usłyszawszy za sobą kroki, i szybko się odwrócili!
— Na dworze jest tak jasno, że widać wszystko wyraźnie. Czy zauważył pan, jak byli uzbrojeni?
— Nie przyglądałem się, czy mają noże, pistolety, albo rewolwery. Śpieszyłem do domu, ale to jedno dostrzegłem, że trzymają strzelby.
— Nikt bez powodu nie włóczy się po mieście ze strzelbą. Na koncert przecież nie zabrali ze sobą broni. A zatem, jeśli zaopatrzyli się w nią po koncercie, to widocznie uważali, że im się przyda. A zwłaszcza że czyhali wpobliżu waszego mieszkania — to niewątpliwie godzą na moje życie.
Marta chwyciła mnie za rękę, prosząc:
— Na miłość Boską, niech pan nie idzie! Musi pan tu zostać!
— Nie mogę. Winnetou i Emery czekają na mnie.
— Niech czekają do jutra!
— Do jutra może się zdarzyć coś, co będzie wymagało mojej obecności. W każdym razie wypatrują mnie z niecierpliwością. Muszę iść, stanowczo muszę.
— A ja pana nie puszczę! — zawołała, chwytając mnie za drugą rękę. — Chcą pana zastrzelić. Niech się pan zastanowi, co to znaczy!
— To znaczy, że już niejeden chciał mnie zastrzelić i strzelał, a jednak stoję przed panią żywy i zdrów.
— Ale teraz niebezpieczeństwo jest zbyt groźne! Na ulicy czekają dwaj mordercy — pomyśl pan, dwaj mordercy!
— Niebezpieczeństwo byłoby groźne, gdybym o tem nie wiedział. Ale skoro wiem, niema obawy. Możliwe są dwie ewentualności: albo Meltonowie domyślili się, że pan mnie o nich powiadomił, a w takim razie poszli sobie precz, wiedząc, te jestem ostrożny.
— A druga ewentualność?
— Że nie odeszli. Aby mnie zaskoczyć, zaszyli się w zagajniku nad rzeką. Wobec tego pójdę inną drogą.
— Pobiegną za panem i zastrzelą! Nie. Zostań pan tutaj — proszę, błagam!
Prosiła szczerze i gorąco. Widziałem, że istotnie się lęka, ale nie mogłem ulec. Odpowiedziałem, zwalniając rękę z uścisku:
— Niech mnie pani nie usiłuje zatrzymywać. Muszę iść, muszę naprawdę, gdyż — —
Naraz rozległ się wystrzał, a zaraz potem drugi. Jakiś głos zawołał:
— To tam! Tam te opryszki z zagajnika!
To był głos Emery’ego. Wziąłem lampę, wręczyłem Franciszkowi Voglowi, mówiąc:
— Świeć pan! Prędko, prędko! Muszę iść!
Marta chciała mnie zatrzymać za rękaw. Wyrwałem się i wybiegłem na schody. Na dole nie mogłem otworzyć drzwi, ponieważ nie znałem mechanizmu zamkowego. Musiałem czekać, aż nadejdzie Vogel. Wreszcie znalazłem się na dworze, ale mimo jasności nic nie można było zobaczyć.
Na górze, na schodach, stała Marta i wołała:
— Zostań pan! Słyszał pan, że to nie przelewki!
— Dla mnie niebezpieczeństwo minęło; bandyci zostali spłoszeni. Ale jeśli ich kule były celne, w takim razie lęk mnie przejmuje na myśl o Winnetou.
— Winnetou? — zapytał Vogel. — Sądzi pan, że to on był?
— Tak. Poznałem głos Bothwella. Emery nie wiedział, że jestem u was. Musiał się tedy dowiedzieć od Winnetou, a ten nie puściłby go samego.
— I lęka się pan o Winnetou?
— Tak. Jeśli kula nie chybiła, to trafiła w niego. A Emery, jak można było sądzić z okrzyku, pobiegł za złoczyńcami. Głosu Apacza nie słyszałem. Musiał — — ach, Bogu dzięki, oto nadchodzą dwie postacie! Kamień mi się z serca zwalił. To oni, oni, i, zdaje się, żaden nie jest raniony!
Obaj biegli naprzełaj przez puste pole. Byli to Winnetou i Emery. Skoczyłem im z radością naprzeciw i zapytałem:
— Czy nikt nie jest raniony?
— Nie — odpowiedział Emery. — Kule były dobrze pomyślane, lecz źle wymierzone. Kto wie, co to byli za łotry! W każdym razie para tutejszych rycerzy nocnych. Przyjęli nas zapewne za kogo innego.
— Nie sądź tak pochopnie! Na mnie czyhali ci rycerze. To starzy Meltonowie, jeśli się nie mylę.
— Pioruny! Czy to być może?
— Nietylko być może, ale nawet wielce pewne.
— Do kroćset! Gdyby tak istotnie było, gryzłbym się do samej śmierci! Z czego to wnosisz?
— Zaraz się dowiesz. Ale muszę wiedzieć, dokąd zmykali.
Hen, daleko!
— I nie dogoniliście ich? Wszak Winnetou jest zawołanym biegaczem!
Teraz odezwał się Apacz:
— Winnetou pomknął za nimi. Niemal ich doścignął, gdy naraz dopadli dwóch rumaków i zrejterowali.
— Aha, więc tak? A ponieważ nie mieliście broni, więc nie mogliście strzelać. Plan był wcale nieźle pomyślany. Uciekli — szukaj wiatru w polu.
— Tak sądzisz? — zapytał Emery. — Jeśli się wrócą i przyczają, to grozi nam znowu niebezpieczeństwo.
— Uciekli — o tem nie wątpię. Ponieważ was widzieli i poznali, przynajmniej Winnetou, więc nie odważą się wrócić. Chodźcie ze mną na górę. Sennora pozwoli?
Byłem zadowolony, że przyszli. Mogliśmy na miejscu omówić z Franciszkiem Voglem dalsze postępowanie. Marta była ucieszona widokiem owych dwóch ludzi, którym tyle zawdzięczała. Skorośmy weszli do pokoju, zagadnąłem Emery’ego:
— Przedewszystkiem opowiedz, jak się to zdarzyło.
— Źle, bardzo źle, — mówił ze wściekłością. — Gdybym przypuszczał, że te draby sterczą tu w polu, to...
— W polu? — przerwałem.
— Tak. A gdzie myślałeś?
— Nie w zagajniku nad rzeką?
— Nie. Dlaczego się tak pytasz?
— Potem. Opowiadajże!
— Wróciłem do hotelu, aby się z wami porozumieć, i zastałem tylko Winnetou, który mi powiedział, kogoś spotkał. Czekaliśmy na ciebie długo, a ponieważ nie wracałeś, więc poszliśmy do ciebie.
— Ale Winnetou nie znał tego domu.
— Fraszki! Nie jesteśmy dziećmi, potrafimy zasięgnąć wiadomości. Oczywiście, pytaliśmy o mieszkanie państwa Pajaro. Obchodziliśmy wybrzeże, aby się przekonać, czy nie zatrzymał cię jakiś zły przypadek, gdy naraz w odległości czterdziestu, czy pięćdziesięciu kroków podniosły się z prawej strony w polu dwie postacie. Widzieliśmy, jak przyłożyły broń i padliśmy na ziemię w chwili, gdy błysnęły wystrzały. Poczem skoczyliśmy i pobiegli ku strzelającym. Szubrawcy podali tył i zmykali co tchu. Winnetou wyprzedził mnie; wiesz, że biega lepiej. Zbliżał się do nich coraz bardziej. Naraz ukazały się, jakby z pod ziemi wyczarowane, dwa wierzchowce. Złoczyńcy dopadli koni i ruszyli galopem. Taki był przebieg zdarzenia.
Lekki uśmiech przemknął przez piękną twarz Winnetou.
— Winnetou był już tak bliski jednego, że uchwycił wierzchowca, za ogon, ale puścił po pierwszym skoku.
— Wszak mieliście rewolwery. Czemuście nie strzelali?
— Nie wiedzieliśmy, z kim mamy do czynienia, — odpowiedział Emery. — Gdybym przypuszczał, że to Meltonowie, inaczejbym postąpił!
— Mój brat niech tak nie mówi! — rzekł Apacz. — Postąpiliśmy, jak dzieci. Strzelali, są więc mordercami, a mordercom nie pozwala się zbiec. Nie powinniśmy byli się zrywać. Pomyśleliby, że jesteśmy ranni, a może nawet zabici, i zbliżyliby się do nas, a wówczas — — czy wie mój brat Emery, cobyśmy zrobili?
— Do wszystkich piorunów! — zawołał natchnionym głosem Bothwell. — Naturalnie, że wiem! Złapalibyśmy ich i trzymali. Nie nas przecież uczyć, jak się traktuje takich łotrzyków! Tak, masz słuszność. Postępowaliśmy, jak sztubacy. Jakże można było tak zbaranieć! Powiedz mi tylko, Charley...
— Łatwo powiedzieć — odparłem. — Wszak, nic nie podejrzewając, szliście swoją drogą. Byliście zaskoczeni, gdy tu, tak blisko miasta, znienacka powitano was strzałami. Dowodzi to niezwykłej przytomności ducha, żeście natychmiast padli na ziemię. Nikt nie może żądać więcej od najzręczniejszego nawet i najsłynniejszego westmana.
Well! To mnie pociesza. A jednak lepiej byłoby uciec się do fortelu Winnetou. Cóż, kiedy przepadło. Nie mówmy już o tym wypadku, nie przysparzajmy sobie zgryzoty.
— Tak, mówmy lepiej o wiadomościach, które zdołałeś zebrać. Czy masz co ważnego?
— Tak. Jonatan Melton był tu i zatrzymał się z narzeczoną u Plenera.
— Kiedy?
— Wczoraj przed obiadem. Oboje posilili się, zmienili zaprzęg i bezzwłocznie odjechali.
— Karetą?
— Tak. Plener dał im przewodnika. Pojechali przez Acoma do małego Colorado.
— Gdybyż to można było wierzyć! A nuż chcieli sprowadzić nas na manowce.
— W takim razie Plener byłby w zmowie z Jonatanem.
— Niekoniecznie. Jonatan mógł go oszukać, aby i nas okpić.
— Może. Plener robi wrażenie hotelarza, kutego na wszystkie cztery nogi, ale łotrem nie jest na pewno. I pocoby Jonatan się trudził, aby zachować ostrożność? Wszak jest pewny, że zginęliśmy w Dolinie Śmierci.
— Być może. I właśnie dlatego nie zaciera za sobą śladów. Czy to wszystko?
— Nie. Plenerowi nie chciałem zbytnio narzucać się z pytaniami. Zwróciłem się do jego ludzi, ale nic z nich nie mogłem wyciągnąć. Wobec tego wieczorem znów zagadnąłem hotelarza. Powiedział, że dziś przed obiadem przyszli do saloonu dwaj mężczyźni, urządzi przyzwoitą pijatykę i dopytywali się o Jonatana. Udzielił im tych samych informacyj, co i mnie. Wkrótce potem odeszli.
— Przyszli więc pieszo?
— Tak. A teraz jeszcze przypominam sobie, że napomknął, iż nosili na głowie wielkie sombrera.
— A zatem ojciec i stryj Meltonowie. Byli tak przezorni, że nie zajechali do Plenera, lecz tylko wstąpili na chwilę.
— Ale czemu pozostali w mieście do wieczora, a nie pomknęli odrazu wślad za swoim drogim Jonatanem?
— Prawdopodobnie dlatego, że byli zmęczeni, i dlatego, że chcieli dać wypoczynek koniom.
— O ile nie zamienili zmęczonych wierzchowców na wypoczęte. Pieniędzy chyba im nie brak.
— Naturalnie. Jonatan z pewnością obdzielił ich gotówką. Przybyli tu inną drogą, niż Jonatan, ze względu na przezorność. Dziś wieczorem dla rozrywki poszli na koncert i ujrzeli mnie. Wywnioskowali stąd wcale trafnie, że dotrzymujecie mi towarzystwa. Skradali się za mną i, czatując, wypatrywali nad rzeką. Lecz oto wyminął ich master Vogel. Wiedzieli, iż jest bratem pani Marty, u której goszczę, i przypuszczali, że mnie ostrzeże.
— A jednak nie uciekli? Można byłoby pomyśleć, te wezmą nogi za pas.
— Ani im w głowie nie postało. Byłem sam jeden i przytem nieuzbrojony. Wiedzieli o tem, więc łatwo mnie było ukatrupić. Mogli do mnie strzelać z odległości, na jaką nie niosą rewolwery. Jakże sobie sprytnie poczynali!
— Sprytnie? Wręcz przeciwnie. Jestem zdania, że nie mogli głupiej postąpić.
— O nie! Postąpili sprytnie, że nie zaczaili się nad rzeką. Byłem ostrzeżony, że tam właśnie czatują. Stąd można było przypuścić, że pójdę przez pole. Istotnie, tak właśnie postanowiłem. Przypadli zatem w polu, niedaleko rzeki, aby mnie trafić i w tym wypadku, gdy pójdę ścieżką nadbrzeżną. Lecz otoście nadeszli. Oczywiście zbrodniarze odrazu was poznali.
— Mnie również?
— Naturalnie. Winnetou nietrudno poznać, nawet w głębszym mroku, niż dzisiaj. Widzieli mnie. Teraz ujrzeli Winnetou, więc domyślili się, kim ty jesteś. Byliście dla nich równie niebezpieczni, jak ja. Dlatego potraktowali was kulami, przeznaczonemi dla mnie. Musimy Bogu podziękować, że wniwecz obrócił ich zamiary.
— Stanowczo. Z początku niebezpieczeństwo groziło tobie, ale następnie nam śmierć zajrzała w oczy. Podczas gdy kule gwizdały nad nami, ty siedziałeś tutaj bezpieczny. Ale jakże im wpadło na myśl trzymać konie wpogotowiu?
— Ponieważ zobaczyli mnie na koncercie. Być może, zobaczyli także Winnetou. Wiedząc, że ich będziemy szukać, pomyśleli zawczasu o ucieczce. Gdy wyśledzili, dokąd poszedłem, wrócili po konie i trzymali je wpogotowiu, aby zaraz po morderstwie salwować się ucieczką.
— Dokąd pojechali?
— Zapewne wślad za Jonatanem. Nie ulega wątpliwości, że umówili się z nim przed wyjazdem z New-Orleanu.
— Ale jak tu przybyli inną drogą, tak samo inną mogą teraz pojechać?
Wówczas odezwał się Winnetou:
— Zamek białej squaw, który jest celem ich ucieczki, wznosi się między małą Colorado a Sierra Blanca. Prowadzi tam tylko jedna dogodna droga, o czem wiedzą ci, którzy tam już byli. Tę właśnie drogę obrał blada twarz Jonatan. Czemuby mieli jego ojciec i stryj jechać gorszemi drogami?
— I ja tak sądzę — potwierdziłem. — Starzy Meltonowie są nader zuchwałymi łotrami. Nie zadają sobie wiele fatygi, chyba z konieczności. Jestem bezwzględnie przekonany, że pojadą drogą na Acoma. Jutro, skoro świt, wyruszymy w pościg.
— Ja wam towarzyszę! — zawołał podniecony Franciszek Vogel.
— Pan? — roześmiałem się. — Czy chce pan koncertować na wierzchołkach Sierra Blanca?
— Świerzbi mnie, żeby zagrać Meltonom taką melodję, jakiejby nigdy nie zapomnieli.
— Pozostaw to nam, drogi przyjacielu. Jest pan wielce dzielnym skrzypkiem, ale to nie pańskie nuty kryją się w kanjonach Colorado. Jedziemy za Meltonami, aby im odebrać łup. W tej wyprawie pan się nam nie przyda. Wyprawa nie potrwa długo. Jedź pan tymczasem do Santa Fé z koncertami. Odwiedzimy was tam i złożymy u waszych stóp miljony.
— Nie, nie! Pan ma się uganiać za bandytami, za mordercami, aby mnie zbogacić, a ja tymczasem mam koncertować? Nie potrafiłbym pociągnąć smyczkiem po strunie! Nie sprawiaj mi pan przykrości, nie skazuj na bezczynność! Chybabym był do cna wyprany z honoru, gdybym na to przystał.
Właściwie miał rację. Mieliśmy się narażać dla niego, nie dziw, że chciał dzielić nasz los. To samo chyba pomyślał Emery, albowiem zapytał:
— Czy umie pan znośnie jechać?
— Nietylko znośnie. Tegom się uczył na wsi od dzieciństwa.
— A obchodzić z bronią?
— Mistrzem w strzelaniu nie jestem, ale już nieraz strzelałem i, jeśli podejdę na odległość trzech kroków, to na pewno nie chybię. Widzi pan, że jestem gotów służyć w miarę swoich skromnych sił.
— Hm. Jak myślisz, Charley? Chłopak ma odwagę.
Wzruszyłem ramionami, ale nie oponowałem. Istnieje także odwaga, która wypływa z nieznajomości stosunków i niebezpieczeństw. Ćma odważnie lata nad świecą, gdyż nie wie, czem jej grozi płomień.
Teraz i Marta zaczęła prosić, abym zabrał ze sobą jej brata. Zauważyła mój ruch i zwróciła się do Emery’ego. Rycerski Englishman nie był z gatunku „silnych mężczyzn“ — nie mógł się oprzeć pięknej młodej kobiecie.
— Czy widzisz jakieś ważne przeszkody, Charley?
— Nie. Pomów o tem z Winnetou. Niech on rozstrzygnie.
Skoro wspominam o Winnetou, muszę wyjaśnić, że aczkolwiek rozmawialiśmy po niemiecku, to jednak w miarę potrzeby tłumaczyliśmy mu przebieg rozmowy. Skoro Emery wyłożył rzecz całą, Apacz rzekł:
— Winnetou jest przeciwny temu, albowiem ten młody człowiek tylko nam przeszkodzi, zamiast pomóc. Ale idzie o jego pieniądze, które złupili złodzieje, a zatem nie możemy odmówić jego życzeniu. Ale niech się nie łudzi, że na drodze naszej będą wyrastać róże. Całe osiem dni spędzimy w siodle, zanim dotrzemy do celu.
— Chętnie to przetrwam — rzekł po angielsku Vogel.
— Jeśli mój młody brat zdobędzie do świtu dobrego konia z siodłem i cuglami i broń z amunicją, to niech z nami jedzie, w przeciwnym razie nie będziemy mogli nań czekać, bo czas nagli.
Vogel ujął mnie za rękę i poprosił:
— Pomóż mi pan, drogi panie doktorze! Koni w Albuquerque nie brak, broni i amunicji także, aczkolwiek ceny są wygórowane. Większość stores jest jeszcze otwarta. Chce pan pójść ze mną?
— Chętnie. Prędko to załatwimy i będziemy mogli się przez kilka godzin przespać.
Teraz nastąpiło coś, czego się nie spodziewałem. Mianowicie Marta zapytała:
— Czy sądzi pan, że Judyta z Jonatanem Meltonem dojedzie szczęśliwie?
— Sądzę.
— W takim razie, proszę, kupi pan dwa konie i siodło damskie!
— Czy dobrze panią rozumiem? Chce pani dla siebie wierzchowca?
— Tak. Pojadę z panami.
— Niepodobna! Na to nie możemy się zgodzić.
— Czy Judyta nie znosi podobnych trudów podróży?
— Ona podróżuje w karecie. To jest co innego.
Nie mogłem jej jednak trafić do przekonania. Emery musiał w duszy śmiać się z życzenia Marty, zachowywał jednak powagę, i grzeczność, — nie chciał oponować. Zwróciliśmy ją przeto do Winnetou, gdyż byłam przekonany, że wódz lepiej potrafi odmówić, nie urażając jej ambicji. I tak się też stało.
Atak młodej przedsiębiorczej kobiety był zatem zwycięsko odparty. Winnetou, Emery i ja pożegnaliśmy się z Martą. Obaj pierwsi poszli do domu, ja zaś z Voglem udaliśmy się na poszukiwania wierzchowca oraz sprzętu podróżnego, w który miał się Vogel zaopatrzyć. Musieliśmy budzić rozmaitych misters, masters i sennorów i z powodu zakłócenia spokoju nocnego płacić sutą nadwyżkę w dolarach i piastrach. Szczególnie wiele kłopotu mieliśmy z koniem. Stare zapracowane szkapy pokazywano tuzinami, ale szlachetnego zwierzęcia nie dostać było nawet na lekarstwo.
Kołataliśmy do ósmych, dziewiątych, dziesiątych drzwi, zrywając ze snu mieszkańców, aż wreszcie jakiś dzielny człowiek sprzedał nam starego, ale jeszcze dość obrotnego konia — który wart był czterdzieści dolarów — za „marne“ osiemdziesiąt. Widział bowiem sprytny kupczyk, że nam na koniu zależy. Vogel nie zastanawiał się, nad kupnem. Koncerty tak mu się popłacały, że mógł sobie pozwolić na ten wydatek.
Było już tak późno, że Vogel, który musiał jeszcze poczynić przygotowania do podróży, nie miał czasu na spoczynek. Przyszedł do nas w godzinę po świcie. Niebawem przeprawiliśmy się przez rzekę do Atrisco, a następnie pojechali na południo-zachód do Rio Puerco.
Pomijam milczeniem szczegóły tej jazdy, muszę tylko wspomnieć, że Vogel trzymał się znośnie na koniu, ale mimo to, ponieważ wierzchowiec jego nie dotrzymywał kroku naszym komanczowskim biegunom musieliśmy jechać wolniej. Gdzie niegdzie napotykaliśmy wyraźny trop dwóch rumaków — niezawodnie należały do Meltonów. Wyprzedzili nas o całą noc, jednakże pewne nieomylne znaki wskazywały, że zbliżamy się do nich powoli, ale nieustannie. Gdyby nie jechał z nami Vogel, moglibyśmy jazdą par force doścignąć ich bardzo szybko.
Wieczorem drugiego dnia dotarliśmy do Acoma, do starego indjańskiego puebla, gdzie, jak sądziliśmy, zatrzymali się też obaj Meltonowie.
Pueblo jest to warowne miasto dawnych mieszkańców tego kraju. Zostało ich w New-Mexico wszystkiego dwadzieścia. Najznaczniejsze to Taos, Laguna, Isleta i Acoma. Nie należy sobie wyobrażać tych starych miast i wiosek jako miejscowości, zabudowanych domami, pociętych szeregami ulic. Wznoszono je jako fortece dla obrony przed napadami wrogów. Są to zatem warownie, ale architektonicznie nie w naszem znaczeniu tego słowa, — ciężkie budowle gliniane lub skaliste, stosownie do przewagi jednego lub drugiego materjału, budowle bez stylu, nierozczłonkowane, jeśli nie nazywać rozczłonkowaniem tego, że wyższe piętra są cofnięte wstecz.
Proszę sobie wyobrazić dwie dosyć oddalone ściany skalne, między któremi leżały niegdyś większe i mniejsze bloki. Zwalono je razem i zlepiono gliną, aż powstał mur, wysokości jednego piętra, który sięgał od jednej do drugiej ściany. Nie było w nim ani drzwi, ani okien. Przestrzeń, zawartą między murem a skałami, zabudowano dalszemi ścianami z gliny w szereg czworokątów, poczem całość pokryto u góry grubą warstwą gliny, w której poczyniono otwory, stanowiące wejście do czworoboków i mieszkań. Nad tą budowlą parterową wzniesiono z tego samego materjału i w ten sam sposób drugie, trzecie i t. d. piętra, lecz tak, że każde wyższe piętro było cofnięte o parę lub więcej metrów, a zatem miało jakgdyby taras na dachu niższego piętra. Zasadniczo otwory w dachach służą zamiast drzwi i okien. Aby dostać się do mieszkania, trzeba się wspiąć na wyższe piętro i stamtąd przez odpowiedni otwór zejść jakby do piwnicy. Dostać się zaś na taras parterowy można tylko zapomocą drabiny. Kiedy się więc drabinę wciąga na płaski dach, dostęp dla wroga jest utrudniony i niebezpieczny. Na wyższe piętra prowadzi czasem ułożony w kształcie stopni mur, ale najczęściej także i tu używa się drabin, które każdej chwili mogą być wciągnięte na górę. Widzimy więc, że budowle te ongi doskonale służyły ku obronie. Gdy wszystkie drabiny zostały wciągnięte na górę, wróg musiał własne drabiny przystawiać i wdrapywać się na platformę parteru, przyczem wystawiał się na strzały ze wszystkich wyższych pięter, a poza tem na niebezpieczeństwa ataku z wnętrza dolnego piętra. A gdy po morderczej walce opanował pierwszą platformę, musiał ponowić niebezpieczne wysiłki, aby dostać i wywalczyć drugą. Przytem nie miał żadnej osłony, podczas gdy system tarasowy budowli stanowił wyśmienitą osłonę dla atakowanych.
Tak wygląda właściwe prawidłowo zbudowane pueblo. Ale takie są nader rzadkie. Zazwyczaj są to nieprawidłowo sklecone kompleksy najrozmaitszych komórek z gliny, wzniesione zwykle w ponurych miejscowościach, wyglądające jak szkaradne rumowiska. W takich pustych wewnątrz kostkach z gliny roiło się niegdyś od setek i tysięcy ludzi, gramolących się z jednej komórki do drugiej przez otwory w płaskich dachach. Teraz ludność pueblów jest znacznie przerzedzona.
Mieszkańców pueblo nie trzeba mieszać z wolnymi Indjanami. Są to dobroduszni, ciemni ludzie, zapewne podupadli potomkowie Azteków. Mimo większości katolickiej, nie można ich nazywać chrześcijanami. Skrycie modlą się wciąż jeszcze do swego Manitou i uprawiają stare, pogańskie praktyki, sprzeczne z chrześcijaństwem. Winna jest temu stara iberyjska opieszałość, która wszystkiemu pozwala iść swoim trybem i, przywiązana raczej do zewnętrznych pozorów, nie szczepi prawdziwej, natchnionej, przekonywującej wiary. Szyderstwo ze świętej religji wywoła jedynie śmiech Pueblosa, natomiast należy się strzec obrazy jego przesądów, przekazanych z czasów pogańskich, gdyż wówczas z łagodnego baranka zmienia się w uporczywego i niebezpiecznego mściciela.
Indjanie ci zajmują się poczęści rolnictwem, poczęści też chowem bydła i chałupnictwem, ale produkcja ich stoi na poziomie najniższym. Drobne role, leżące zwykle wpobliżu puebla, uprawiają iście dziecinnemi narzędziami. Pueblosi bronią się uporczywie przed wszelką inowacją, chociażby najbardziej praktyczną, skoro wybiega poza tradycję. Wolą raczej zbierać głód na kamieniach, aniżeli zmierzwić je, lub uprawiać narzędziem doskonalszem od niezgrabnej pałki i drewnianego haka. To samo rzec można o chowie bydła. Widać trochę chudych kur, trochę świń i wiele psów. Groźne, kąsające brytany wałęsają się na wolności, podczas gdy — rzecz niewiarygodna! — świnie są na łańcuchach.
Chałupniczy przemysł polega na wytwarzaniu koszyków, torb i różnych plecionek. Wypalają też Pueblosi dzbany i urny, w których nie dopatrzysz się odrobiny kunsztu. Z gliny lepią figurki niezwykle śmieszne. Nie posiadają ani krzty poczucia pięknego kształtu. U nas czteroletnie dzieci kreślą na tabliczkach szyfrowych o wiele zgrabniejsze postacie. Figurki te służą najczęściej jako zabawki, często jednak miewają utajone religijne znaczenie. W takim razie stoją w estufa, małej komórce, otoczonej podmurowaniem, trzech stóp wysokości. Drągi, ustawione we wnętrzu, symbolizują zapewne pęd ku niebu. Estufa są bardzo pieczołowicie chronione przed wtargnięciem niepowołanych. — — —
A zatem przyjechaliśmy wieczorem do Acomy i zapytali o governora. Nie należy wyobrażać go sobie jako gubernatora w naszem znaczeniu. Sprawuje urząd wiejskiego wójta. W miejscowościach, gdzie rozmawia się po hiszpańsku, najmizerniejszy bodaj urzędniczyna przybiera wysoki, pięknie brzmiący tytuł. Hiszpańskim zaś władają lepiej, lub gorzej prawie wszyscy Pueblosi.
Niebawem zbiegli się mieszkańcy i jęli nas oglądać niezbyt przychylnym wzrokiem. Musieli mieć ku temu powody. Nie zamierzaliśmy niczego żądać, zapytaliśmy się tylko o governora, chcąc poprosić o informacje, dotyczące Meltonów. Zsiedliśmy z koni, ale żaden Pueblos nie myślał ich potrzymać, wskazać nam drogi do wody, ani nawet zaprowadzić do governora. Wspomnę mimochodem, że nie widać było w tłumie żadnej młodej dziewczyny, ale zato sporo bardzo pięknych chłopców.
Ponieważ nie odpowiadali, a niechętną, nawet wrogą przybrali postawę, więc musieliśmy sami sobie radzić. Przymocowawszy cugle rumaków do ściany skalnej, rozejrzeliśmy się za wodą. Odprowadzano nas ponuremi spojrzeniami. Znalazłem się z Emery’m w małym ogródku, gdzie poza skąpem warzywem rosło kilka kwiatuszków. Emery schylił się, aby wyrwać rzodkiew, za którąby oczywiście dobrze zapłacił. Ale w tej chwili przybiegł jeden z owych ładnych chłopców, uchwycił go za poły i starał się odciągnąć. Emery odtrącił go silnie i miał już dokonać zamiaru, ale wporę ująłem go za rękę i uprowadziłem. Naraz wprost przed sobą zobaczyliśmy estufa. Emery podszedł bliżej, zajrzał przez niski mur i wybuchnął głośnym śmiechem. Stał tu co najmniej tuzin kukieł, bardzo śmiesznych, szerokobiodrych, o rękach w kształcie kiełbas, wyciągniętych w śmieszny sposób. Głowy bez nosów, z dwiema dziurami zamiast oczu i wielką dziurą zamiast ust. Wiele było też siedzących potworków, niezmiernie wybrzuszonych, o trzech głowach: jedna na szyi, druga na plecach, trzecia na piersiach. Uszy były dłuższe, niż ręce. Emery sięgnął po jedną z tych łątek, ale powtrzymałem go i wyjaśniłem religijne znaczenie, jakie przypisują Pueblosi fetyszom glinianym. Roześmiał się i odszedł. Tłum postępował za nim, został tylko chłopak, broniący rzodkwi. Obejrzał mnie niepewnym wzrokiem, potem szybkim ruchem zerwał kwiat, wręczył mi i rzekł:
— Dziękuję! Rzodkiew była dla mego ojca. Jest to nasza jedyna rzodkiew.
Był to głos dziewczęcia. Teraz przypomniałem sobie, że w niektórych pueblach dziewczęta są ubierane jak chłopcy. Noszą spodnie i czeszą nabok krótko ścięte włosy, wskutek czego trudno je od chłopców odróżnić. Chętniebym jej co wzamian ofiarował, ale co? Przypomniało mi się, że w pasie mam mały srebrny futerał zgubionego ołówka. Wyjąłem go, wyśrubowałem, aby pokazać sposób użycia, i podałem dziewczęciu.
— Weź to za kwiatek, piękna Pueblosko!
Spojrzała na mnie zdumiona i nie śmiała wziąć. Drobiazg wydał jej się cennem dziełem sztuki, niedoścignionym przedmiotem marzeń.
— Moje? — zapytała, ale mimo niedowierzania w oczach jej pojawił się błysk radości.
— Tak. Twój kwiat bardziej mi jest miły, niż ta mała kaja.
— A mnie twoja kaja o wiele milsza, niż mój kwiat. Dziękuję ci! Jesteś dobry, bardzo dobry. Spostrzegłam to odrazu.
Wzięła futerał, pocałowała szybko moją dłoń i uciekła z radosnemi okrzykami, aby wspiąć się po drabinie do mieszkania i ukryć swój skarb w bezpiecznem miejscu. Jakąż drobnostką można czasem uszczęśliwić człowieka! I jak rychło, jak szczodrze nieraz się opłaca jedno przyjazne słowo! Mogłem się o tem wkrótce przekonać.
Teraz przyszedł po nas Winnetou. Odkrył rodzaj cysterny, w której skupiała się woda ze skąpych całorocznych opadów. Zaprowadziliśmy tam konie i zaczęli czerpać wodę naczyniami glinianemi, zawieszonemi na sznurze. Lecz oto przybiegli z krzykiem Indjanie, aby nam przeszkodzić. Winnetou, Emery i Vogel sięgnęli po broń. Pueblosi cofnęli się, bo wiedzieli, że, mimo liczebnej przewagi, nie poradzą sobie z naszemi strzelbami. Ich własna broń była pożałowania godna.
Nie ulegało wątpliwości, że ci biedni ludzie mają wszelkie prawa do swojej wody. Uważałem, że nie można jej odbierać przemocą. Musieli przynajmniej coś zato dostać. Prosiłem przyjaciół, aby spuścili z wrogiego tonu i rozdałem Indjanom kilka srebrnych monet, jako zapłatę za wodę. Natychmiast zmienili stosunek do nas i pozwolili nam dowoli czerpać.
Ponieważ zbliżał się wieczór, więc musieliśmy poszukać miejsca na nocleg. Wroga postawa Indjan nie pozwalała przenocować w pueblo, lub nawet wpobliżu. Wprawdzie nie sądziliśmy, aby mogli dopuścić się jawnej napastliwości, ale w każdym razie gotowi byli czynić nam wstręty. Odjechaliśmy na znaczną odległość i ułożyli się w szczerem polu. Rozumie się, że czuwaliśmy na zmianę.
Nie minęły jeszcze dwie godziny od zmierzchu, gdy zdaleka wyłoniła się jakaś postać, zaczęła zbliżać do nas i zatrzymała w pewnej odległości. Przywołaliśmy ją bliżej.
— Chcę rozmawiać z dobrym sennorem — brzmiała zapowiedź.
Poznałem głos dziewczynki, która ofiarowała mi kwiat.
— Idź do niej! — rzekł Emery. — Na pewno ciebie ma na myśli.
Kiedy podszedłem, Puebloska rzekła:
— Musimy rozmawiać cicho, gdyż przybiegłam skrycie, nie chcę bowiem, aby ci krzywdę wyrządzono.
— Któżby miał mnie skrzywdzić?
— Obaj biali, którzy dziś do nas przybyli.
— Ah, widziałaś ich zatem? Kiedy to było?
— Trzy godziny przed waszym przyjazdem.
— Jak długo się tu zatrzymywali?
Podeszła do mnie bliżej i szepnęła:
— Jeszcze są u nas.
— Jeszcze są? To dla nas bardzo ważna wiadomość! Jesteśmy ci za nią ogromnie zobowiązani.
— O, nie! Przybiegłam tutaj, aby okazać ci wdzięczność. Obaj biali mówili o was. Oznajmili naszym, że przyjedziecie wkrótce po nich.
— I podjudzali was przeciwko nam?
— Tak. Zapowiedzieli, że splondrujecie naszą estufa i że chcecie rozbić naszych bogów.
— Ani to nam w głowie nie postało! Co jeszcze mówili?
— Żeście niebezpiecznymi ludźmi, że popełniliście już wiele morderstw i przyjechali, aby nas ograbić.
— Wstrętne kłamstwo. Wręcz przeciwnie! Obaj biali są mordercami i złodziejami — już niejedną zbrodnię mają na sumieniu. Dlatego ścigamy ich, aby pojmać i ukarać. Jesteśmy uczciwymi ludźmi.
— Wierzę, sennor. Nie wyglądasz na złego człowieka i zachowałeś się w stosunku do nas nader przyjaźnie. Dlatego podkradłam się tutaj, aby was ratować.
— Ratować? A więc grozi nam niebezpieczeństwo?
— Tak, niebezpieczeństwo. W jakim stopniu, nie mogę osądzić. Ale obaj biali są jeszcze tutaj.
— Ah! Gdzie? Czy możesz mi wskazać?
— Mogłabym, ale nie powinnam. Nie chcę być zdrajczynią swego plemienia.
— Dobrze — nie będę cię pytał. Ale wszak możesz powiedzieć, na czem polega niebezpieczeństwo?
— Przypuszczam, że grozi wam śmierć. Co ma się naprawdę zdarzyć, o tem wiedzą niektórzy nasi mężczyźni, — kobietom i dzieciom nic nie wyjawiono. Ale właśnie to każe mi sądzić, że coś doniosłego i niezwykłego przeciwko wam się gotuje.
Rzekłszy to, uciekła tak szybko, te nie zdążyłem jej nawet podziękować. Przekonałem się więc znowu, jak dobroć popłaca. Nie ufaliśmy Indjanom, ale nie myśleliśmy o niebezpieczeństwie. Dziewczę, być może, uchroniło nas od śmierci.
Moi towarzysze byli niemniej zdumieni, kiedy im powtórzyłem słowa dziewczynki. Emery chciał natychmiast jechać do puebla, aby pociągnąć do odpowiedzialności mieszkańców. Ale Winnetou oświadczył:
— Niech się mój brat nie śpieszy! Czerwoni zaufali kłamcom i oszustom. Czyż należy ich dlatego zabijać?
— Zasłużyli na śmierć, gdyż godzą na nasze życie, — odpowiedział Englishman.
— Nie przekonaliśmy się jeszcze o tem. Zresztą, ich jest mnóstwo, a nas tylko czterech.
— Nie obawiam się ich wcale!
— Mój brat na pewno nie przypuszcza, żeby Winnetou się lękał, ale czterej mężowie, jakkolwiek odważni, nie mogą napaść na pueblo, a tem mniej napaść jawnie.
— Ale potrafimy ich zmusić do wydania Meltonów!
— Zmusić? A zatem walczyć z nimi? Tego właśnie najbardziej bym się wystrzegał. Jeśli na nich napadniemy, Meltonowie albo im pomogą, albo skorzystają z zamieszania i umkną. Tylko sprytem możemy dopiąć celu. Poczekajmy, aż przyjdą do nas. Wiedzą chyba, gdzie obozujemy. Powinniśmy się przenieść. Zaczną nas szukać; w każdym razie można się tego spodziewać po Meltonach, których przy tej okazji łatwo nam będzie schwytać.
Trafił nam do przekonania. Zastosowaliśmy się do jego planu i ułożyli znacznie dalej. Skoro byliśmy ostrzeżeni, mogliśmy się tylko cieszyć z obecności Meltonów w pueblu. Nie trzeba już było uganiać się za nimi. Mieliśmy ich tutaj i chyba nie przecenialiśmy swoich sił, wierząc, że niechybnie wpadną w nasze ręce.
— Kto wie, czy wogóle gotowało się co przeciwko nam, — rzekł Emery. — Dziewczę mogło się omylić.
— Nie sądzę — odparłem.
— Ależ nikt nie nadchodzi!
— Ponieważ nas nie znaleziono na dawnem miejscu i ponieważ czerwoni zrozumieli, jak niebezpiecznie jest do nas się zbliżać.
— A więc musimy czekać dnia. Ale powtarzam, trzeba będzie zmusić Pueblosów, aby nam wydali Meltonów!
— Meltonów już nie będzie. Jeśli przez noc nic złego nam się nie stanie, Meltonowie nie będą się ociągać i czem prędzej czmychną dalej.
— Być może, że zostaną, licząc na pomoc Pueblosów.
— Nie mogliby chyba popełnić większego głupstwa. Jeśli zostaną, aby wraz z Pueblosami atakować nas, to chyba nie wątpią, że wpadną nam w ręce, albo zginą od naszych kul. Zbyt są szczwani, aby tego nie rozumieć. Znają także dosyć dobrze Pueblosów — wiedzą, że ci nie przysuną się do nas blisko, gdyż nasze strzelby niosą o wiele dalej, niż ich broń. Jestem pewny, że umkną stąd na pewno.
— A my zostaniemy jedynie przy pewności.
— Naturalnie. Ale możemy temu zapobiec, przenosząc się na zachód od puebla. W tym kierunku uciekną. Prawdopodobnie usłyszymy, jeśli nie wyminą nas z wielkiej odległości.
Winnetou przyznał mi słuszność. Po raz drugi zmieniliśmy postój. Winnetou i Emery ułożyli się do snu, ja zaś poszedłem na prawo, a Vogel na lewo. W ten sposób powiększyliśmy obszar, podległy naszej czujności. Aby słyszeć lepiej i dalej, położyłem się uchem do ziemi.
Czekaliśmy długo i nieruchomo przez dłuższy czas. Trzy kwadranse dzieliły nas od świtu. Naraz usłyszałem szmer. Dobiegał ze strony Vogla i, jeśli się nie myliłem, był to daleki tętent dwóch rumaków, które wybiegły z puebla na równinę. Podniosłem się, podszedłem do Vogla i zapytałem:
— Czy nie słyszał pan czegoś?
— Tak. Kroki ludzkie.
— Ile nóg mogło stąpać?
— Kto potrafi liczyć uszami! Było ich wiele par. Szły z puebla i wyminęły nas, ale dosyć daleko.
— Słyszałem to samo. Ale pan się myli. To nie byli ludzie, lecz konie.
— Mógłbym się założyć, że to ludzie. I na pewno było ich ponad dziesięciu.
— Nie ma pan mojej wprawy. Były to dwa konie, które tak tętniły, że człowiek niedoświadczony mógł przyjąć tętent za tupot dziesięciu, lub więcej biegnących ludzi. Musimy obudzić Emery’ego i Winnetou, gdyż jestem przekonany, że to Meltonowie.
Obudziliśmy ich. Podzielali moje zdanie. Emery rzekł:
— Tak, to oni. Uciekli — jedźmy w te pędy za nimi!
— Nie — oponował Winnetou. — Moi bracia muszą poczekać, aż się rozwidni, inaczej zgubimy ślady.
— Nie musimy czekać. Wiemy, w jakim kierunku uciekają.
— Nie, nie wiemy, — rzekłem. — Winnetou ma słuszność. Musimy bezwarunkowo czekać.
— Wiadomo nam, że dążą do małego Colorado. Jeśli pojedziemy w tym samym kierunku, to koniec końcem natkniemy się na ich trop.
— Ale mogli teraz obrać inny kierunek, aby nas zmylić.
— Chyba nie wątpią, że im się nie uda.
— O nie! Skąd mają przypuszczać, że znamy cel ich jazdy? Przyjechali do Albuquerque później, niż Jonatan, a zatem nie mógł im opowiedzieć o naszem spotkaniu. Sądzą, że to ich ścigaliśmy i że nie wiemy, gdzie mają się spotkać z Jonatanem. Dlatego prawdopodobnie zechcą nas wodzić po innych drogach.
Well! Ale cożto szkodzi? Pojedziemy wprost ku Colorado, aby schwytać Jonatana. Jeśli zaś oni jadą w innym kierunku, to niech sobie jadą.
— Ale powinniśmy ich schwytać!
— Na pewno zastaniemy ich u Jonatana. Skoro jego schwytamy, poczekamy na nich. A, że przyjadą, to rzecz pewna.
— Bynajmniej. Jestem przeciwnego zdania. A jeśli nawet przyjadą, to tak przezornie, że trudno ich będzie zdybać.
— Twierdzisz to z całą pewnością?
— Tak. Mam ku temu powody. Zapytaj Winnetou. Na pewno godzi się ze mną.
— Czemu mieliby się później mieć bardziej na baczności, niż teraz?
— Chcą nas odciągnąć od Colorado. Jeśli zauważą, że nie ścigamy ich, mogą wpaść na przypuszczenie, że dążymy do zamku Judyty i że ich wyprzedzimy. Jeśli więc tam pojadą, to nie omieszkają zachować wszelkich środków ostrożności.
— Hm. Teraz rozumiem.
— Pomijam już, że w takim wypadku łatwo możemy się dostać między dwa ognie. Z jednej strony Jonatan, z drugiej obaj Meltonowie.
Pshaw! Czyż mamy się lękać Jonatana?
— Słusznie. Ale zapominasz, że go wspomaga gromada Indjan, którzy przywędrowali wraz z Judytą i jej nieboszczykiem mężem, wodzem Yuma. Musimy się z tem liczyć.
— To prawda. A więc sądzisz, że należy ścigać Meltonów, nawet jeśli obiorą fałszywy klerunek?
— Tak. Musimy ich schwytać. Dlatego nie możemy wyruszyć, dopóki światło dzienne nie uwidoczni śladów.
— Poza tem trzeba napoić konie — wtrącił Winnetou. — Wprawdzie piły wczoraj wieczorem, ale nie wiemy, dokąd nas droga zawiedzie i czy dziś, a nawet jutro natrafimy na wodę.
Wyczekiwaliśmy, aż się na Wschodzie ukaże brzask. Pueblo wyłoniło się z mroku. Zdala już widać było, że wszyscy mieszkańcy czuwają, — dowód oczywisty, że w nocy nie zmrużyli oka. Podążyliśmy do cysterny, co widząc, wysłali do nas jednego ze swoich.
— Jeśli chcecie napoić konie, to musicie zapłacić!
— Kim jesteś, że wymagasz od nas zapłaty?
— Jestem naczelnikiem Pueblosów.
— Ah tak! Chcieliśmy wczoraj z tobą pomówić i pytaliśmy o ciebie. Czemu nikt nam nie odpowiedział?
— Ponieważ nie było mnie tu wczoraj.
— Kłamstwo wierutne — przypominam sobie twoją twarz. Kiedy stąd, jak twierdzisz, wyszedłeś?
— Wczoraj rano.
— A zatem byłeś tu onegdaj poprzednio?
— Tak.
— W takim razie może nam powiesz, czy przybyli tu w tym czasie cudzoziemcy?
— Nikt nie przybył.
— Ale wszak wczoraj przybyli do was dwaj biali jeźdźcy?
— Nie. Skoro wróciłem do domu, opowiedziano mi tylko o was. Gdyby ktoś jeszcze tu był, powiadomionoby mnie na pewno.
— Tu byli dwaj jeźdźcy. Szukali nas w nocy i chcieli zabić.
Struchlał ze strachu.
— Sennor, — rzekł — jak może pan coś podobnego twierdzić! Jesteśmy ludzie spokojni, uczciwi, — nie napastujemy nikogo.
— Gdybyście w rzeczywistości byli uczciwi, nie łgalibyście tak brzydko. Właściwie nie powinniśmy puścić wam tego płazem, ale jesteśmy chrześcijanami. Wiemy, że obaj jeźdźcy wyjechali przed niespełna godziną. Lecz, że nie lękamy się ich i że mamy was w pogardzie, więc nie będziemy karać i zapłacimy nawet za wodę.
Daliśmy mu żądaną sumę. Napoiliśmy konie i ugasili pragnienie. Ruszyliśmy, z początku nie szukając tropu Meltonów. Ale, skoro znaleźliśmy się poza polem widzenia Indjan, każdy zosobna rozpoczął poszukiwania. Pierwszy odkrył ślady Apacz. Z początku prowadziły na zachód, ale później zakreślały łuk w północno-zachodnim kierunku,
— Widzisz! — rzekłem do Emery’ego. — Moje przypuszczenie się sprawdza. Kanalje istotnie zboczyli z prostej drogi.
— Fatalność! Kto wie, jak długo będą nas za sobą wlec, — ile czasu upłynie, zanim wrócimy na właściwą drogę.
— Galopem wkrótce byśmy ich doścignęli!
— A więc w galop!
— Niestety, wierzchowiec Vogla nie dotrzyma kroku.
W tej chwili Winnetou zeskoczył z konia, uważnie zbadał grunt i zapytał Vogla:
— Mój młody brat nie uczył się czytać śladu?
— Nie — odrzekł zapytany. — Jeśli ślady nie są dosyć wyraźne, to nie potrafię ich znaleźć.
— W takim razie nie powinniśmy go tutaj samego zostawiać, gdyż nie znajdzie nas i zbłądzi. Meltonowie dosiadają dobrych wierzchowców, a jednak możemy ich wkrótce doścignąć. Winnetou wraz z Old Shatterhandem ruszą w pościg. Wystarczy nas dwóch, aby łotrów schwytać. Mój brat Emery pojedzie wślad za nami z tym młodym człowiekiem.
Mina Englishmana dowodziła, że nie był zbyt zachwycony tym obrotem rzeczy. Ale nie narzekał. Spięliśmy konie do galopu, Emery zaś został z Voglem za nami.
Meltonowie ubiegli nas o godzinę drogi. Nawet gdyby dosiadali, jak sądził Winnetou, dobrych rumaków, musielibyśmy ich dogonić na naszych wyśmienitych biegunach przed obiadem, w razie, gdyby doszło do wyścigu. W przeciwnym razie mogliśmy ich schwytać wcześniej. Wynik zależał od tego, czy nas spostrzegą zawczasu.
Jechaliśmy przez bezpłodny step. Grunt był twardy jak kamień. Staraliśmy się zostawić za sobą wyraźny ślad. Trop Meltonów był jednak tylko od czasu do czasu widoczny. Mieli się na baczności. Zależało im, abyśmy wiele czasu zmarnowali na szukanie śladów. Musieliśmy natężyć całą uwagę, aby jednak nie zwalniać biegu. Tu dopiero wyszło najaw mistrzostwo Apacza.
Równina przeszła powoli w teren falisty. Wzniesienia przecinały się ze zniżeniami, i jedne i drugie nabierały coraz pokaźniejszych rozmiarów. Po upływie dwóch godzin mknęliśmy już przez okolicę górzystą. Były to południowe rozgałęzienia Sierra Madre.
Jechaliśmy wprost przed siebie, wgórę i wdół, co zresztą nie nastręczało szczególnych trudności, gdyż wzgórza nie były ani bardzo wysokie, ani bardzo strome. Odznaczały się całkowitym brakiem roślinności. Trzy już godziny minęły. Wjechaliśmy na jeden z wyższych szczytów, skąd widać było leżącą przed nami dolinę i najbliższe wzniesienie. Spostrzegliśmy wyraźnie obu Meltonów. Jechaliśmy właśnie pod górę. Aby zbliżyć się do nich, zanim zdążą nas spostrzec, gnaliśmy co koń wyskoczy w dolinę. Nie mogli słyszeć tętentu. Jednakże jeden z nich odwrócił się przypadkowo. Zobaczył nas, ostrzegł brata, poczem obaj puścili konie w szalony cwał. Winnetou rzekł z uśmiechem:
— Te wierzchowce niedługo wytrzymają taki bieg. Jeźdźcy nie uciekną daleko.
— Jak według ciebie należy ich schwytać? — zapytałem.
— Groźbą — odparł. — Zbliżymy się do nich na taką odległość, aby mogli nas usłyszeć. Rozkażemy Meltonowi zatrzymać się, zejść z rumaków i złożyć broń. Jeśli nie usłuchają, będziemy musieli strzelać. Nie zabijemy ich, tylko zranimy, pragniemy bowiem schwytać ich żywcem.
— Prawdopodobnie zbliska spróbują do nas strzelać.
— Władamy bronią sprawniej od nich, i przebijemy im ramiona kulami.
Mówił z taką ufnością, a jednak inaczej miała się rzecz ułożyć. Skoro wjechaliśmy na najbliższą górę, Meltonowie byli już w dolinie. Dobywali ostatnich sił z rumaków. Odwracali się ku nam od czasu do czasu. Ścigaliśmy ich pod górę i wdół, zbliżając się coraz bardziej. Konie Meltonów zdradzały zmęczenie, podczas gdy nasze trzymały się jeszcze świetnie.
Wkrótce zobaczyliśmy dwa łańcuchy wyżyn, które biegły daleko na zachód. Zamknięta między niemi wąska, równa dolina była zawalona miejscami skalnem rumowiskiem. Całość wyglądała tak, jakgdyby jakiś ród gigantów wykopał tu ogromny rów, czy kanał, który wyschnął. Do tego kanału pędzili Meltonowie, a my za nimi. Pościg mógł trwać najdłużej jeszcze kwadrans.
Naraz zdarzyło się coś tak strasznego, że włosy nam niemal stanęły dębem. Obaj bracia mknęli w galopie przez głazy i rumowiska. Jeden z rumaków potknął się i runął, kryjąc pod sobą jeźdźca. Towarzysz jego osadził konia, skoczył na ziemię, aby, mimo zbliżającego się z każdą sekundą niebezpieczeństwa, pomóc bratu. Nieco później dojrzeliśmy, że tym, który runął, był Tomasz Melton.
Jego brat Harry usiłował podnieść konia, ale napróżno, — wierzchowiec miał przednią nogę złamaną. Harry zdołał go tylko odwlec nabok i w ten sposób uwolnić Tomasza, który zerwał się na równe nogi. Można było poznać po gestykulacji niezwykłe podniecenie braci. Mieli tylko jednego rumaka — tylko jeden z Meltonów mógł jechać. Drugi musiał niechybnie wpaść nam w ręce.
— Dwóch jeźdźców i jeden koń! Mamy ich z pewnością! — zawołał Winnetou.
Wjechaliśmy do kanału. Teraz właśnie rozegrała się okropna scena. Harry Melton chciał dosiąść swego rumaka — Tomasz przeszkadzał mu, usiłując konia uprowadzić nabok. Kłócili się, ale niedługo, gdyż całe to ścinające krew w żyłach zdarzenie rozegrało się szybciej, niż można opisać. Harry odsunął brata i włożył nogę w strzemiona, ale w mgnieniu oka runął na ziemię, uderzony kolbą. Tomasz, powaliwszy brata, schylił się nad nim na krótką chwilę, poczem dopadł konia i pogalopował. Dopiero później zrozumieliśmy, poco się schylił. Cała ta scena nie trwała dłużej, niż dwa pacierze. Niepodobna było w tak krótkim czasie zbliżyć się do nich na odległość strzału.
Rozpędziliśmy rumaki jeszcze bardziej i wkrótce dojechali do miejsca, gdzie leżał Harry Melton i wierzchowiec jego brata. Zwierzę, wierzgając trzema zdrowemi nogami, usiłowało się za wszelką cenę podnieść, ale daremnie. Melton leżał bez ruchu.
Zatrzymaliśmy się przy Harry’m i zsiedli z koni. Krew płynęła z głębokiej rany w lewej górnej części piersi.
— Bratobójca! — zawołał gniewnie Apacz.
— Tak, bratobójca! — potwierdziłem i ciarki po mnie przeszły.
— Jedziemy za nim?
— Nie. I tak nam nie umknie! Mamy tu przed sobą zapewne konającego. Musimy zostać. Być może, uda się go uratować.
Winnetou nie sprzeciwił się, chociaż rzucił tęskne spojrzenie wdal, gdzie jeszcze wyraźnie widać było uciekającego mordercę. Zerwaliśmy z rannego surdut i rozpięli kamizelkę. Koszula była splamiona krwią. Musieliśmy także zdjąć kamizelkę i obnażyć całą pierś. Krew wyciekała obficie, ale nie tak silnie, aby można się było obawiać szybkiego jej upływu.
Melton zaczął oddychać. Krew nie biła mu do gardła wraz z oddechem — to był znak pomyślny. Usiłowaliśmy przewiązać ranę i jakoś się nam powiodło. Niestety, nie było wody.
Siedzieliśmy dość długo przy rannym, oczekując jego przebudzenia. Sporo czasu upłynęło, zanim otworzył oczy. Chwycił się rękami za głowę i wlepił w nas nieruchome spojrzenie. Następnie jakby oprzytomniał. Poznał nas, zaklął, chciał się zerwać, ale odrazu spadł zpowrotem.
— Niech pan leży, master! — rzekłem. — Śmierć siedzi panu na piersiach i czem bardziej się pan wysila, tem szybciej pana zabierze.
Obejrzał się dookoła, spostrzegł krew, opatrunek i zapytał cichym, zdławionym głosem:
— Krew — krew — gdzie — skąd?
— Z pańskiej piersi.
— Kto — kto?
— Brat.
— Tomasz — mój brat — —
Przymknął powieki, aby zastanowić się nad straszną wiadomością, potem otworzył oczy. Wściekłość odmalowała się na jego zawsze jeszcze szatańsko-pięknej twarzy i, zgrzytając zębami, rzekł:
— Niech Bóg przeklnie tego mordercę, Judasza Iskarjotę! Wydał mnie w wasze łapy!
— To jeszcze drobnostka. Prawdopodobnie wydał pana nietylko nam, lecz i śmierci. Czas porachować się z sumieniem.
— Gdzie — gdzie jest?
— Uciekł na pańskim koniu.
— Tak, tak, teraz już wiem! Jego koń się potknął, a ja zsiadłem ze swego, aby mu pomóc. Wówczas chciał skoczyć na mego wierzchowca. Kłóciliśmy się — dosiadłem konia. Więcej nic nie wiem!
Podaję jego słowa w formie płynniejszej, bez pauz, które następowały po każdym wyrazie. Wyjaśniłem rannemu:
— Nie dosiadł master konia — strącił pana uderzeniem kolby. Potem widzieliśmy, że nachylił się nad panem. Wówczas właśnie pchnął pana nożem w pierś.
— Nachylił się? — zapytał i dodał szybko: — Gdzie mój surdut?
— Tu leży.
— Podajcie mi go, natychmiast!...
Podałem mu skrwawiony surdut. Macał drżącą ręką kieszeń boczną, ale nic nie znalazł.
— Pusta — jęknął. — Pusta!... Ograbił — —
— Co?
— Pugilares z pieniędzmi!... O ten Judasz, ten Judasz! I to jest mój brat!...
— Czyje to były pieniądze?
— Moje, moje — —
— Ale skradzione, zagrabione?
Milczał. Dopiero po wtórnem zapytaniu odparł:
— To was nie obchodzi, wy, wy —!
Zobaczył obok siebie nóż, który wyciągnęliśmy mu z za pasa, pochwycił go i zamierzył się na mnie. Mimo osłabienia niełatwo mu było wyrwać nóż z ręki.
— Nie zadawaj sobie master trudu, aby przekonać nas o swojem usposobieniu, — rzekłem. — Znamy pana i tak dosyć dobrze.
Walka, aczkolwiek krótka, pogorszyła jego stan — krew wypływała z rany obficiej. Zawarł oczy. Podczas gdy usiłowałem zahamować krwotok, szeptał jakby nieprzytomnie, powoli, z długiemi pauzami:
— Schwytany — pojmany! — Winnetou — Shatterhand — psy! — Ograbiony — zakłuty — przez Tomasza — przeklęty Judasz — przeklęty Iskarjota. — O zemsty, zemsty — zemsty!...
Bredził półprzytomnie. Wykorzystałem ten stan, aby się czegoś dowiedzieć, i zapytałem:
— Zabrał pańską część pieniędzy Huntera, ten szubrawiec?
— Tak — pieniądze Huntera!... — potwierdził, nie otwierając oczu.
— A miał wszak tyleż, co i pan?
— Tak, akurat tyleż — —
— A resztę posiada Jonatan?
— Jonatan — — Zemsty... Zemsty!...
— Nie ominie go. Pojedziemy za nim do — —
Czekałem z naprężeniem, co odpowie.
— Do Flujo blanco — Whitefork — wyszeptał.
— Gdzie leży zamek Judyty?
— Jej zamek — — jej pueblo — —
Naraz rozwarł szeroko oczy, wraził mi je w twarz krzyknął:
— Kim jesteś?
— Zna mnie pan.
— Tak, ja... znam ciebie! Old Shatterhand... Winnetou, obaj djabli — — djabli! — Czego się pytasz? Zostaw mnie w spokoju!
— Myślałem, że mamy pana pomścić?
— Pomścić — —! Tak — tak — tak!... Pędźcie za nim!... Zastrzelcie go — — zabierzcie mu pieniądze i przynieście — — naraz ścisnął pięści i dodał: — Nie, nie... nic nie powiem, nic! Niech Tomasz ucieknie! Jesteście — jesteście — nic się nie dowiecie — — nic — nic ode mnie!... Idźcie do piekła — piekła — piekła! — —
Wyprężył się i umilkł. Krew bluznęła z rany. Ponieważ się nie poruszał, więc zatamowaliśmy krew szybko. Zmorzył go głęboki sen.
Winnetou dotychczas milczał. Badawcze spojrzenie utkwił w twarzy śpiącego i rzekł:
— Już nie opuści tego miejsca.
— Miejmy nadzieję, że jeszcze przed śmiercią uczuje skruchę.
— Oby się to prędzej skończyło! Musimy ścigać jego brata. Czy mu współczujesz?
— Tak.
— Nie zasługuje na współczucie. Był gorszy, niż dzikie bestje. O wiele więcej litości budzi ten rumak, który wszak nigdy nie zgrzeszył. Winnetou położy kres jego mękom.
Zwierzę, parskające z bólu, napróżno usiłowało stanąć na nogi. Apacz przyłożył mu lufę swej srebrnej strzelby i wystrzelił. Dźwięk strzału obudził Meltona. Obejrzał się dookoła przestraszonemi, szeroko rozwartemi oczami i zapytał:
— Kto strzelał? Czy to było dla — dla — —
Runął zpowrotem i leżał nieruchomo przez godzinę. Chwilami szeptał coś, czego niepodobna było zrozumieć. Ten spokój zewnętrzny wydawał się snem, ale tylko się wydawał. Świadomość nie drzemała. O czujności jej świadczył, snujący się po obliczu, zmienny wyraz uczuć.
— Teraz wiemy już dokładnie, gdzie szukać Judyty, — rzekłem do Winnetou.
— Tak, nad Flujo blanco.
— Czy brat mój zna tę rzekę?
— Byłem wprawdzie nie tam, ale wpobliżu, i łatwo do niej trafię. Wypływa z Sierra Blanca. Yankes ją nazywają White-Fork.
Koło południa nadjechali Emery z Voglem. Wieczorem Melton wyzionął ducha. Zerwał się naraz na nogi, wymienił imię swego brata, miotając przekleństwa, których niesposób tu przytoczyć, poczem runął martwy na ziemię. Niestety, na niczem spełzły próby, poczynione dla zbawienia jego duszy. Nazajutrz rano pogrzebaliśmy go pod kamieniami, aby chroniły ciało przed dziobami i szponami sępów. Poczem opuściliśmy ponure miejsce zbrodni. — — —



III
NAD FLUJO BLANCO

Ponieślibyśmy niepotrzebną stratę czasu, gdybyśmy teraz pojechali śladem Tomasza Meltona. Nie ulegało wątpliwości, że zbrodniarz zdążał do syna. Puściliśmy się więc na południo-zachód, aby zawrócić z okrężnej drogi, którą poprzedniego dnia musieliśmy obrać. Niebawem znaleźliśmy się między Sierra Madre a górami Zuni.
Rzecz dziwna! Skoro mieliśmy za sobą góry, klimat odmienił się w sposób wręcz uderzający. Wiecznie jasne niebo meksykańskie pokrywało się kilka razy dziennie ciężkiemi chmurami i zsyłało ulewne deszcze, aby się znowu przetrzeć. Droga wypadła nam przez tereny małego Colorado, gdzie deszcze kolejno następowały po jasnej cudnej pogodzie.
Pod pewnym względem dogadzało to nam, ale pod innym było wielce niewygodne. Wilgoć żywiła obfitą zieleń, — nigdzie nie zbywało na wodzie, ani na paszy dla rumaków, — ale byliśmy przemoczeni do suchej nitki. Z powodu poprzedniego upału mogło to się odbić niebezpiecznie na naszem zdrowiu. Byliśmy przyzwyczajeni, wyjąwszy oczywiście Vogla, do ulewy do spiekoty i mrozu, ale teraz jakże tęskniliśmy wieczorami za suchem, krytem schroniskiem!
Wieczorem, trzeciego dnia po śmierci Harry’ego Meltona, Winnetou oświadczył, że nazajutrz zbliżymy się do Flujo blanco. Deszcz padał jak z cebra. Nie był to już deszcz, lecz zlewające się z góry jezioro, które mogło niejednego jeźdźca zmyć całkiem z siodła. Żal mi było biednego Franciszka Vogla. Nieprzyzwyczajony do tak potwornych przygód, starał się nadrabiać miną.
Miejscami droga gubiła się wśród drzew i zarośli, świadczących o bliskości źródeł i strumyków. Na południu wznosiły się Sierra Blanca, niedostrzegalne z powodu deszczu.
Naraz chmury, jakgdyby zdmuchnięte, odsłoniły roześmiane niebo, ale niestety, na jak krótko! Teraz mogliśmy się dokładnie rozejrzeć. Im dalej, tem powietrze było jaśniejsze i przezroczystsze. O ile poprzednio nie widać było nic z odległości nawet dziesięciu kroków, o tyle teraz — ah, można było nawet zobaczyć człowieka, stojącego aż hen na gołym wierzchołku góry, do której dążyliśmy. Musiał chyba stać tam podczas nawałnicy. Teraz oto poruszył się i zszedł nam na spotkanie, które niebawem nastąpiło u stóp góry. Był to Indjanin w średnim wieku, ubrany napół w skóry, napół w kaliko. Jego przyjazne powitanie dobrze nas ku niemu usposobiło. Nie miał broni. Przyglądał się ciekawie i okazywał chętkę do gawędy. Zagadnąłem pierwszy.
— Do jakiego plemienia należy mój czerwony brat?
— Jestem Zuni — odrzekł. — Skąd przybywa mój biały brat?
— Z Acoma.
— A dokąd jedzie?
— Do Colorado i jeszcze dalej. Czy mój brat zna tę miejscowość?
— Tak. Mieszkam tutaj wpobliżu wraz z żoną.
— Czy można się tu gdzieś przespać, nie kąpiąc w deszczu.
— Jeśli to moim braciom odpowiada, zaprowadzę ich do swego domu.
— Ah, jest tu gdzieś dom?
— Tak. Moi bracia mogą pójść i obejrzeć. Skoro im się spodoba, będą mogli zostać. Żaden deszcz nie przenika przez dach, a ognisko płonie przez całą noc.
Poszedł naprzód, a my za nim.
— Zuni? Co to za ludzie? — zapytał Emery. — Czy już spotkałeś jakiegoś Zuni?
— Tak. Zuni — to najliczniejsze plemię Indjan, osiadłych w pueblach. Niegdyś odgrywali wcale znaczną rolę. Są bardzo łagodnego usposobienia i uchodzą za najzdolniejszych Pueblosów.
— Ten człowiek nie wygląda podejrzanie. Jestem ciekaw, jakiego rodzaju budowlą jest jego „dom“. Byłoby wcale nieźle, gdybyśmy mogli schronić się pod dachem i wysuszyć odzież.
Zuni poprowadził nas przez teren zarośnięty trawą, porznięty wąskim, wijącym się wężowo strumykiem. Nad nim wznosił się dom — duża murowana kostka z jedynym otworem, przez który wchodziło się do wnętrza. Mury były gliniane, dach z mat, zalepionych z obu stron gliną. Jedna tylko izba służyła do wszystkiego. W kącie leżały płody rolne, w drugim posłanie ze skóry i listowia. Pośrodku tylnej ściany wznosiło się palenisko, również ubite z gliny. Obok leżał zapas zrąbanego drzewa. Wejście było zawieszone kilkoma skórami. Najbardziej nas zainteresowały wielkie sztuki wędzonej zwierzyny, zwisające z pułapu. Nasz Zuni był zatem niebylejakim myśliwym.
Kiedyśmy weszli do domu, z posłania podniosła się kobieta, obejrzała nas ciekawie i znikła.
— Oto mój dom — rzekł Indjanin. — Jeśli się spodoba moim braciom, to mogą zostać, jak długo zechcą.
Spojrzenie Winnetou powiedziało mi, że jest gotów przyjąć zaproszenie. Odrzekłem gospodarzowi:
— Jeśli mój brat roznieci ognisko, abyśmy mogli wysuszyć odzież, to chętnie u niego zostaniemy.
— Ogień wkrótce zapłonie.
Ukląkł przy klepisku, aby rozpalić ogień. Zdziwiło mnie, że nie wyręczał się żoną. Zazwyczaj Indjanin jest zbyt dumny, aby osobiście zniżać się do posług domowych.
Dla koni znalazło się odgrodzone pomieszczenie. Zdjęliśmy z nich siodła, które miały nam służyć jako poduszki. Podczas gdy Zuni podsycał ogień, zapytałem:
— Jak długo mieszka tu mój brat?
— Od urodzenia.
— A czy zna także wodę, która nosi nazwę Flujo blanco?
— Tak. To niedaleko stąd.
— Czy tam mieszkają ludzie?
Było to bardzo ważne dla nas pytanie. Z zainteresowaniem oczekiwałem odpowiedzi. Zuni odezwał się bez wahania:
— Tak. Mieszkają czerwoni i biali.
— Od jakiego czasu?
— Od wielu lat.
— Czy jest tam pueblo?
— Tak, pueblo, które od niepamiętnych czasów zamieszkiwali Zuni. Ale pewnego razu przybyli Indjanie z Mexico, z Sonory, — wówczas jeszcze, kiedy ta miejscowość należała do Meksyku. Znaleźli złoto nad wodą i odkupili od Zuni pueblo. Zapłacili bronią, którą później sprowadzili. Odtąd pueblo należało do wodza Yuma. Przed kilkoma laty przybył tu jego wnuk. Przyprowadził ze sobą piękną białą squaw i wielu wojowników z żonami i dziećmi. Zamieszkali w pueblu. Wódz często wyjeżdżał ze swoją squaw do wielkiego miasta, zwanego Frisco, i tylko zrzadka tu zaglądał. Wkrótce potem umarł. Przez długi czas nie widziałem jego białej squaw, ale niedawno znów wróciła wraz z pewnym białym mężczyzną.
— Czy przyjechali konno?
— Nie, w starej pocztowej karocy. Towarzyszył im woźnica i przewodnik z Albuquerque, który jechał obok karety na koniu. Wczoraj w nocy przybył jeszcze jeden biały. Słyszałem, że to ojciec owego białego, z którym przyjechała squaw.
— Kto ci mówił?
— On sam.
— Kiedy?
— Kiedy był u mnie.
— Hm! Przyjechał w nocy i był u ciebie? To dziwne! Kto wśród nocy znajduje twój dom, musi go dobrze znać. Czy był u ciebie już przedtem?
— Nie. Ale moje ognisko płonęło, a drzwi były otwarte. Światło rozlewało się wdal. Zauważył je i przyszedł zapytać o drogę do puebla. Przenocował u mnie i o świcie zaprowadziłem go do celu podróży.
— Jak daleko stąd?
— Dwie godziny szybkiej jazdy.
— A zatem jesteś zaprzyjaźniony z białymi i czerwonymi mieszkańcami puebla?
— Tak.
— Czy nie powiedzieli ci, że my przybędziemy?
— Nie. Jedziecie do puebla?
— Tak. Czy rano pokażesz nam drogę?
— Chętnie.
— Czy trudno ją znaleźć?
— Kto nie zna drogi, ten może minąć wejście do puebla i nie zauważyć go wcale. Flujo mknie przez dolinę, zamkniętą między bardzo wąskiemi i bardzo stromemi górami. Na lewym brzegu rzeki, między skałami, nieznaczny odstęp stanowi wylot wąskiego korytarza, prowadzącego do puebla.
— Chcielibyśmy przyjechać niespodzianie. Mieszkańcy puebla wiedzą wprawdzie, że przyjedziemy, ale nie wiedzą kiedy. Czy możesz nas zaprowadzić tak, aby nikt nie zauważył?
— Bardzo łatwo.
— Czy pueblo jest wielkie?
— Nie. Ale nad wyraz mocne i pewne. Żaden wróg nie potrafi go zdobyć. Wąski przesmyk, o którym mówiłem, prowadzi do obszernej okrągłej kotliny, otoczonej niedostępnemi skałami. Kotlina jest zarośnięta zielenią; pełno w niej krzewów, drzew oraz innych roślin. Tu pasą się konie i tu Yuma sadzają dynie, cebule i inne potrzebne im ziemiopłody. U wylotu korytarza wznosi się samo pueblo, zbudowane na skale, — wąskie, nader wysokie, aczkolwiek nie dosięga wierzchołka skały. Tu mieszkała biała squaw z naczelnikiem Yuma, i tu mieszka teraz z białym i jego ojcem.
Nic przed nami nie skrywał. Upewniliśmy się, że nie podejrzewał nas o wrogie zamiary względem mieszkańców puebla. On sam nie budził w nas żadnego podejrzenia, ani we mnie, ani w Winnetou. Czytałem to z twarzy mego przyjaciela.
A jednak niezupełnie przypadł mi do serca nasz gospodarz. Nie mógłbym powiedzieć, dlaczego. Ale gdym się zaczął zastanawiać i baczniej obserwować, wykryłem powód niechęci. Była nią przesadna uprzejmość Indjanina. Zazwyczaj bowiem czerwonoskórzy są powściągliwi, zwłaszcza w stosunku do nieznajomych, których obdarzają życzliwością dopiero po dokładnem poznaniu. Zuni natomiast traktował nas niczem starych miłych znajomych i okazywał wręcz zadziwiającą wylewność. A przecież rozmawiał z Judytą i Meltonem. Czyżby mu istotnie nie powiedzieli, że przyjazd ich do puebla ma być zachowany w sekrecie?
Jeszcze coś ponadto wzbudziło we mnie nieufność. Żona Indjanina wyszła z domu natychmiast po naszem przybyciu i nie wracała. Za drzwiami grzmiało, błyskało, deszcz padał Jak z cebra. Gdzie się mogła zapodziać ta kobieta podczas takiej burzy? Ważny musiał być powód, który wygnał ją z domu, tem bardziej że mąż sam podejmował się usług, właściwych kobiecie.
Do tych usług należało również przyrządzenie posiłku dla gości. Zuni podał nam ćwierć pieczonej zwierzyny, pokrajał ją, ale sam nie brał udziału w wieczerzy. Tłumaczył się, że jadł niedawno.
Nie dowierzałem. Wszak stał na górze, pod deszczem, jak strażnik, któremu nie wolno opuszczać posterunku. Dopiero gdy nas zobaczył, zbiegł nadół. Im dłużej się zastanawiałem, tem bardziej wzrastały moje podejrzenia. Mogło się wydawać, że wypatrywał nas z góry. Postanowiłem mieć się na baczności. Zaniosłem broń do jednego kąta, wraz z siodłami. Widząc to, Winnetou nieznacznie ściągnął brwi. To miało znaczyć: — Czemu? Czy straciłeś ufność? Cóż, będziemy ostrożni!
Zuni miał flintę, niezbyt sprawną, oraz łuk i kołczan ze strzałami. Broń ta wisiała na kołku, wbitym w ścianę. Podczas gdyśmy się posilali, przykucnął wpobliżu po indjańsku i zdawał się być uradowany, że nam jadło smakuje. Zapytany o zwierzynę, począł się żalić na Gilenno-Apaczów, którzy często nawiedzają te strony i tępią całą zwierzynę.
— Te psy nie mają prawa do tych ostępów — rzekł. — Czemu nie pilnują swoich terenów, których nikt im nie plondruje. Nienawidzę wszystkich Apaczów!
— Wszystkich? A to dlaczego? Nie słyszałem, aby Zuni wojowali z Apaczami.
— Ponieważ jesteśmy zbyt słabi. Zabierają nam własność, a my nie możemy się bronić. Wszyscy są złodziejami i rabusiami — należy ich zetrzeć z oblicza ziemi!
— Wszystkich? Istnieją mężni i słynni mężowie między nimi.
— Nie wierzę. Niech mi mój brat chociaż jednego wymieni.
— No, naprzykład Winnetou.
— Nie mów mi o tym! Kiedy was jutro zaprowadzę do Yuma dowiecie się od nich, co to za parszywy szakal.
— Czy był kiedyś wrogiem Yuma?
— Zawsze. Ale raz wyrządził im tak wielkie szkody, że nigdy mu tego nie zapomną. Biada mu, jeśli wpadnie w ich ręce.
— Wielkie szkody? Jakżeto się stało?
— Napadli na hacjendę i posiedli już cenną zdobycz, kiedy on się zjawił i łup odebrał. Później wojownicy Yuma obozowali nad starą kopalnią, w której pracowali biali cudzoziemcy. Yuma ciągnęli z tego duże zyski. Winnetou i tego ich pozbawił.
— Jakżeto być mogło? Wszak jest to jeden człowiek. Czy może jeden człowiek wyrządzić takie szkody całemu plemieniu?
— Nie był sam. Towarzyszył mu ktoś o wiele, wiele gorszy od wodza Apaczów, biała twarz imieniem Old Shatterhand.
— Hm, ten westman! Przypominam sobie. Jeśli się nie mylę, to słyszałem już o tej sprawie. Czy to nie była hacjenda del Arroyo, a kopalnia, czy nie nazywała się Almaden alto[2]?
— Tak.
— Czy Yuma mieli powód do splondrowania i spalenia hacjendy?
— Tego — tego nie wiem — odpowiedział zakłopotany.
— Był to rabunek — wiem na pewno. A w Almaden szło o wiele większe przestępstwo.
— Nieprawda!
— A jednak. Zwabiono tam wielką gromadę białych i uwięziono w podziemiach kopalni rtęci. Mieli pracować bez wynagrodzenia, niczem niewolnicy, dopókiby nie wyzwoliła ich śmierć męczeńska.
— Cóżto obchodziło Winnetou i Old Shatternhanda?
— Biedni robotnicy byli ziomkami Old Shatterhanda i dlatego ujął się za nimi.
— I wystąpił przeciwko Yuma! Czemu więc dziwisz się, że nienawidzą jego i Winnetou.
— Dziwię się, ponieważ, o ile pamiętam, zawarli pokój.
— Który nie ma żadnego znaczenia. Powtarzam jeszcze raz, biada im, jeśli wpadną w ręce Yuma!
Zuni odmienił teraz ton — mówił z niepojętą goryczą.
— Zdaje się, — rzekłem — że jesteś serdecznym przyjacielem Yuma, gdyż mówisz z taką wściekłością, jakgdybyś był jednym z nich.
— Jestem ich przyjacielem. Wrogowie ich są moimi wrogami.
— Ale wydaje się, że jesteś źle o tych wrogach poinformowany. Winnetou i Old Shatterhand obeszli się wówczas z Yuma bardzo łagodnie. Wiele razy pokonali ich i mieli w swej władzy, a przecież postępowali z nimi pobłażliwie. Zresztą nie mówmy o tem!
— Tak, nie mówmy! Skoro o tem pomyślę, pragnę Apacza i jego przyjaciela widzieć na palu męczeńskim.
Odwrócił się od nas, oparł plecami o ścianę i wpatrywał posępnie w ogień. Jego grzeczność wzięła w łeb. Winnetou rzucił mi porozumiewawcze spojrzenie.
Gdyby to Zuni wiedział, że jesteśmy tymi, których pragnie widzieć na palu! Bądź co bądź, rzecz dziwna, że nas nie poznał. Wszak widział, że Winnetou jest Indjaninem. Dlaczego nie zapytał, z jakiego plemienia pochodzi? Winnetou był zbyt dumny, aby zaprzeć się swego imienia. A następnie — srebrna strzelba i mój sztuciec. Każdy Indjanin zna tę broń, choćby ze słyszenia. Stały teraz w kącie; padało na nie światło ogniska. Gdyby tylko Zuni rzucił tam jedno spojrzenie, musiałby się domyślić, kogo ma przed sobą. Stanowczo gospodarz nasz coraz mniej mi się podobał!
Wreszcie wróciła jego żona. Przemokła do suchej nitki — odzież przylgnęła do ciała. Nie racząc na nas spojrzeć, usiadła na posłaniu. Nie była szpetna, lecz zahukana, wylękniona, co świadczyło, że małżonek ją tyranizuje.
— Gdzie się włóczyła pod takim deszczem ta biedna niewiasta? — zapytał Emery po niemiecku, gdyż po angielsku Zuni mógł rozumieć. — Jakiż to powód zmusił ją do wystawiania się na ulewę?
— Powód bardzo ważny — odrzekłem. — Jak daleko do Flujo blanco według słów Zuni?
— Dwie godziny konnej jazdy.
— A jak długo Indjanka bawiła poza domem?
— Na pewno przez cztery godziny i — ah, czy myślisz, że pojechała do Meltonów?
— Uważam za rzecz prawdopodobną, że zawiadomiła ich o naszem przybyciu.
— Mam głęboki szacunek dla twojej domyślności, ale w tym wypadku na pewno się mylisz.
— Twierdzę, że Zuni poznał nas, skoro tylko zobaczył, i że grzeczność jego była tylko maską.
— Jeśli masz słuszność, może to pociągnąć za sobą nieprzyjemne skutki. Zechcą nas tu schwytać?
— Prawdopodobnie.
— W takim razie musimy czem prędzej odjechać.
— Nie, bynajmniej.
— Człowieku, chcesz, żeby nas schwytano?
— Nic podobnego.
— Ale to się na pewno stanie, jeśli poczekamy, aż tu przybędą.
— Nie będziemy czekali, bo, jeśli się nie mylę, są już przed domem.
— Tak myślisz?
— Tak. Prawdopodobnie przyjechali wraz z kobietą.
— I są przed domem?
— Tak.
— Pioruny! A my tu siedzimy przy drzwiach otwartych, przy samem ognisku. Parę strzałów wystarczy, aby nas sprzątnąć!
— Nie lękaj się! Meltonowie chcą nas schwytać żywcem, a dlatego wcale nie schwytają.
Poszedłem po sztuciec, żeby mieć go wpogotowiu. Korzystając z okazji, zbliżyłem się do drzwi i ściągnąłem skórę, pozostawiając otwarte tylko wąskie pasmo u dołu, aby dym mógł się ulotnić. Teraz niepodobna nas było z poza domu obserwować.
— Czemu zamknąłeś drzwi? — zapytał gospodarz. — Chcesz, abyśmy się podusili?
— Dym swobodnie wychodzi. Nikt się nie zadusi — odparłem.
— Ale drzwi muszą być otwarte!
Mówiąc to, podniósł się z miejsca.
— Proszę cię, niechaj drzwi będą zamknięte. Nie chcę, aby nas widziano z zewnątrz.
— Kto miałby widzieć?
— Być może, ty sam wiesz kto.
— Nikogo tam niema; drzwi będą otwarte!
Chciał podejść do otworu. Ten upór upewnił mnie w powziętem podejrzeniu.
— Stój bo strzelam! — zawołałem, przykładając do skroni sztuciec.
Widząc wycelowaną w siebie lufę, zawołał przerażony:
— Chcesz mnie zastrzelić?
— Tak, o ile nie usiądziesz natychmiast przy swojej squaw.
— A to dlaczego?
— Nie pytaj, tylko słuchaj!
— Dom jest mój, a nie wasz!
— W tej chwili jest nasz. Zależy od ciebie samego, czy go odzyskasz.
— Jesteście moimi gośćmi. Zaprowadziłem was do siebie. Czy tak wywdzięczacie się za gościnę?
— Tak, ponieważ zaprosiłeś nas, aby zgładzić A więc siadaj bezzwłocznie, jeśli nie chcesz dostać kulki!
Spełniając wrzekomo rozkaz, zbliżył się do miejsca, gdzie wisiała jego flinta. Podniosłem się szybko, odgrodziłem go od strzelby i, wskazując na posłanie, rzekłem:
— Nie tu, ale tam masz pójść! Uwijaj się szybko, bo wyczerpiesz moją cierpliwość.
Stał przede mną i błyskał wściekłemi ślepiami.
— Ruszaj! — powtórzyłem. — Jestem Old Shatterhand, a tu siedzi Winnetou, o którym poprzednio mówiłeś. Chciałeś widzieć nas na palu męczeńskim, a oto musisz oglądać także w innych warunkach.
Wybuchnął wzgardliwym śmiechem.
— Czy sądzisz, że mnie przerażą wasze imiona? Nic podobnego! Skoro tylko was ujrzałem, wiedziałem już, kim jesteście.
— Domyślałem się.
— Przybyliście tutaj, aby zabijać, ale biegliście sami w objęcia śmierci. Czy wiesz, kim jestem?
— Kim?
— Nie Zuni, lecz jednym z owych wojowników Yuma, którzy tu przybyli wraz ze swoim wodzem i jego białą squaw. Dziś czeka cię odwet za hacjendę del Arroyo i za Almaden alto!
Odwrócił się ode mnie i podszedł do posłania, ale nagle wykonał błyskawicznie zwrot i skoczył do drzwi, odsuwając zasłonę skórzaną. Mogłem go jeszcze zatrzymać kulą, ale nie chciałem zabijać. Żona jego podniosła się zwolna, nieznacznie. Chciała się wymknąć za mężem.
— Może tęsknisz za mężem? — zapytałem.
Nie odpowiedziała.
— Jeśli chcesz pójść za nim, to idź; nie zatrzymujemy cię tutaj.
Obrzuciła nas niepewnem spojrzeniem i rzekła:
— A co mi zrobicie, jeśli zostanę?
— Nic. Nie walczymy z kobietą. Siedź zatem spokojnie i czyń, co ci się podoba, ale nie waż się nam zawadzać.
— Sennor, jesteś dobry! Zostanę tu i nie uczynię nic, coby się mogło wam nie podobać.
Poprawiliśmy zasłonę nad drzwiami, poczem towarzysze moi wzięli broń do ręki. Usiadłem zpowrotem przy ognisku. Emery i Winnetou poszli za moim przykładem, Vogel jednak szepnął głosem przelęknionym:
— Na miłość Boską, nie siadajcie tam!
— A to czemu? — zapytałem.
— Mogą was trafić kule przez drzwi! Wrogowie podkradną się do zasłony i zajrzą do nas.
— Tego właśnie pragniemy.
— Aby mogli nas powystrzelać?
— Radzimy sobie sprawniej, niż oni. Jeżeli usiądziemy pod ścianami, nie zobaczą nas i nie spróbują nawet strzelać. A przecież przyjemnie byłoby dać im nauczkę. Siadaj pan spokojnie z nami. Nie masz się, czego lękać. Może pan polegać na naszych oczach, ale strzeż się zerkać ku drzwiom, — te draby natychmiast pochwycą spojrzenie. Oglądaj, co ci się żywnie podoba, byleby nie drzwi.
— Ale jeśli zechcą zdobyć dom szturmem?
— Jakżeto zrobią?
— Nagle rzucą się do izby.
— Wiedzą dobrze, że w takim wypadku wszystkie nasze strzelby będą w nich skierowane. Od szybkich wystrzałów mego sztućca żaden się nie wywinie. Niema znów ich tak wielu, aby mogli szafować krwią swoich towarzyszów.
Vogel usiadł, plecami zwrócony do drzwi. Od czasu do czasu wzruszał plecami, jakgdyby każdej chwili spodziewał się ztyłu kuli. Rozmawialiśmy głośno, aby oszukać nieprzyjaciół. Nie troszcząc się napozór o zasłonę, w istocie nie spuszczaliśmy z niej oka. Chwilami wiatr ją poruszał, co oczywiście utrudniało obserwację.
Naraz zobaczyłem między końcem zasłony a podłogą lufę, wysuniętą co najmniej na dwa cale. W okamgnieniu strzelba Winnetou podskoczyła do jego szczęki — rozległ się strzał i okrzyk. Lufa znikła.
— Pierwszy, który się odważył, nie wróci już więcej! — roześmiał się Emery. — Hultaje zasłużyli na chłostę. I nas to chcieli schwytać!
— Czy sądzi pan, że im się nie uda? — zapytał Vogel.
— O tem niema mowy! Trzeba zgasić ognisko, aby nas nie widzieli, i położyć się koło drzwi, aby zgładzić jednego za drugim.
— Lepiejby było wgramolić się na dach — wtrąciłem. — Z dachu będziemy mieli widok na wszystkie strony.
Winnetou przytaknął. Pułap wisiał na wysokości pięciu łokci. Można było wybić dziurę flintą Indianina, aby oszczędzić naszą broń. Ale przedtem powinno zgasnąć ognisko, gdyż świeciłoby przez dziurę i zdradzało nasze zamiary. Skoro więc spłonęło, Emery zdjął flintę i zabrał się do roboty. Winnetou miał mu pomóc. Ja zaś podszedłem do drzwi, aby zapobiec ewentualnym niespodziankom.
Przypadłszy do ziemi, powoli wysunąłem głowę. Przed drzwiami nie było nikogo. Spojrzałem na prawo, ku ścianie, — ani żywej duszy. Na lewo — ah, tu skradał się ktoś chyłkiem, powoli, cichaczem, prawdziwie po indjańsku. Czekałem, aż zbliży się na trzy stopy do drzwi, poczem szybko wybiegłem, lewą ręką uchwyciłem go za piersi, a prawą wyciąłem osiem, dziesięć, dwanaście dźwięcznych policzków z lewej i prawej strony; wkońcu cisnąłem go daleko przed siebie. Był to Indjanin — wypuścił z ręki broń. Podniosłem ją i zabrałem do domu. Ten pewnie też nierychło wróci! Gdyby sytuacja nie była tak poważna, cała ta scena rozśmieszyłaby mnie ogromnie. Wspomnę, że deszcz ustał i niebo zaczęło się przecierać. — Nakoniec w dachu powstała tak wielka dziura, że mogliśmy się wgramolić. Plecy Emery’ego służyły za drabinę, sam zaś Englishman został przez nas wciągnięty. Oczywiście, pełzaliśmy chyłkiem, gdyż inaczej łatwoby nas zauważono przy blasku gwiazd. Rozłączyliśmy się. Ja zająłem przedni szczyt domu, Winnetou tylny, Emery prawy, a Vogel lewy.
Skoro przysunąłem się do kantu dachu, zobaczyłem przed sobą dwóch drabów. Nie chcąc ich pozbawiać życia, wystrzeliłem z rewolweru. Krzyknęli ze strachu i uciekli szybko. Tymczasem ztyłu padł strzał ze srebrnej strzelby Winnetou, a potem rozległ się jego metaliczny głos:
— Precz od koni, bo mój najbliższy wystrzał trafi cię w głowę!
Czytelnik przypomina sobie, że umieściliśmy konie w odgrodzonem miejscu. Właśnie w chwili, gdy Apacz stanął na posterunku, chciano wierzchowce uprowadzić. Strzały rozległy się także z innych stron. Yuma okrążyli cały dom, ale już w chwili najbliższej pierzchnęli czem prędzej. Zamiar spalił na panewce. Żaden Yuma nie śmiał się przysunąć. Skoro dzień zaświtał, nie było dokoła żywej duszy.
Zeszliśmy nadół. Kobieta leżała na tem samem miejscu, na którem ją zostawiliśmy. Widać było, że nie jest zbyt przywiązana do męża. Winnetou podszedł do niej, zapytał:
— Dlaczego moja czerwona siostra nie wyszła do swego męża?
— Nie chcę go znać — odpowiedziała. — Sennores, podarujcie mi trochę pieniędzy, abym mogła wrócić do swego plemienia!
— Do Yuma, do Sonory? — zapytałem zdumiony.
— Tak, sennor.
— I przebędziesz sama daleką drogę między tylu wrogiemi plemionami?
— Nie lękam się tych plemion. Biedna squaw nie ma wrogów.
— To prawda. Żaden prawdziwy wojownik nie wyrządzi ci krzywdy. Ale dlaczego chcesz się rozstać z mężem?
— Ponieważ zmusił mnie, abym porzuciła ojczyznę i wywędrowała aż tutaj! Tam mieszkają moi rodzice i bracia, a tu powoli usycham z tęsknoty.
— Czy twój mąż źle się z tobą obchodzi?
— To niegodny człowiek. Nienawidzę go!...
— Dobrze. Damy ci tyle pieniędzy, że wystarczy na drogę.
Dałem jej, ile mogłem. Emery ofiarował dziesięć razy więcej, Vogel dodał kilka dolarów, a Winnetou ziarenko złota, wyciągnięte z za pasa. Krzyknęła radośnie:
— Sennores, dziękuję wam! Mieliście tu zginąć, a oto pomagacie biednej niewieście. Jakże się cieszę, żeście uszli cało!
— Jakie były zamiary naszych wrogów? — zapytałem.
— Podczas waszego snu chcieli was pojmać.
— Czyj to plan?
— Obu białych, ojca i syna. Z początku przybył syn wraz z białą squaw. Sądził, że już nie żyjecie. Potem przyjechał ojciec i opowiedział, że pędzicie jego śladem i żeście zamordowali i obrabowali jego brata. Kazano nam wejść na wierzchołek góry, wypatrywać was i zaprosić do naszego domu. Skoro przyszliście, mimo niepogody musiałam jechać do Flujo blanco, aby zawiadomić sennorów. Przybyli ze wszystkimi wojownikami.
— Czy nie mogłaś nas ostrzec?
— Nie. Czyż nie uważałam was za złoczyńców? Ale gdy zwróciłeś się do mnie tak przyjaźnie, zrozumiałam, że nas oszukano. A teraz obdarowaliście mnie szczodrze. Chciałabym się wywdzięczyć...
— Możesz się wywdzięczyć, udzielając wskazówek, o które cię poprosimy.
— Pytaj tylko, sennor! Chętnie będę odpowiadała.
— Ufam ci, bo masz dobre i uczciwe wejrzenie. Twój mąż opisał nam wczoraj drogę do puebla. Czy myślisz, że nas nie oszukał?
— Nie. Ojciec białego sennora zalecił mówić prawdę.
— Ale wszak usiłowano nas pojmać w tym domku!
— Gdyby się ten plan nie powiódł, chciano na was zastawić potrzask.
— Czy wiesz jaki?
— Tak. Wiedzieliśmy o wszystkiem. Cieszono się powszechnie, gdyż chciano wywrzeć na was zemstę za dawne sprawy.
— Mam nadzieję, że opowiesz nam szczegółowo o tej drugiej zasadzce!
— Powiem ci. Mój mąż opisał pueblo w tym celu, aby zwabić was tam w razie, gdyby pierwotny plan się nie udał.
— Nie trzeba nas było zwabiać, bo i tak jesteśmy zdecydowani za wszelką cenę zwiedzić pueblo.
— Zginęlibyście, gdybym wam teraz nie zdradziła tajemnicy. Ponieważ was tutaj nie schwytano, więc wszyscy nasi, którzy tu byli w nocy, wrócą do puebla i pozostawią za sobą wyraźne ślady, abyście łatwo znaleźli drogę. Prowadzi ona do doliny Flujo blanco, przez rzekę, a następnie biegnie lewym brzegiem, aż dolina zwęża się do tego stopnia, że wzdłuż wybrzeża może jechać tylko jeden człowiek. W tem właśnie miejscu jest otwór w skałach — wąska dróżka prowadzi tędy do puebla. Z obu stron wznoszą się niedostępne skały. Tu właśnie chcą was wciągnąć. Połowa naszych ludzi oczekuje w tej cieśninie, druga zaś połowa schowała się w kryjówce przydrożnej. Przepuści was, a potem pójdzie za wami. Będziecie wzięci w dwa ognie.
— Nienajgorszy plan. Wąziutki wąwóz, w którym moglibyśmy jechać tylko gęsiego, z prawej i lewej strony skaliste ściany, a zprzodu i ztyłu wrogowie.
— Tak, sennor! Plan ten obmyślił stary.
— Jak powiedziałem, nieźle. Ale nie spostrzegł jednego lub więcej błędów, bo gdybyś nas nawet nie ostrzegła, nie wpadlibyśmy w pułapkę. Ten stary nas nie oszuka. Jeśliby chciał schwytać, musiałby poczynać sobie chytrzej. Pierwszy wybieg nie udał się, aczkolwiek nikt nas nie ostrzegł; drugi tem mniej może się powieść. A zatem połowa waszych ludzi miała się schronić w kryjówce i przepuścić nas, podczas gdy druga miała jechać przed siebie?
— Tak, sennor.
— A poza tem mieli zostawić wyraźne ślady? Moja siostra niech mi uwierzy, że nie jesteśmy ślepi. Liczylibyśmy ślady i odrazu spostrzegli, że połowa ich znikła nagle. Zresztą, ta połowa nie może zniknąć — wszak nie rozwieje się w powietrzu. Poznalibyśmy po tropie, że jeden oddział wrogów poszedł w jedną, a drugi w drugą stronę. Nakrylibyśmy Indjan w zasadzce.
— Ale jakżebyście później przeszli przez cieśninę?
— Być może, wcalebyśmy nie przeszli. A zresztą, mielibyśmy wrogów tylko zprzodu. Musieliby też jechać w pojedynkę, a więc z każdej strony mógłby walczyć tylko jeden jeździec, a w takim razie nie zostałby z Yuma nikt, aby policzyć ciała poległych.
Widziałem, że była przerażona. Zawołała błagalnie:
— Sennor, nie czyń tego! Nie chcę, aby moje ostrzeżenie przyprawiło o zgubę moich rodaków. Wolę sama się zabić.
— Uspokój się! Nie uważamy Yuma za naszych wrogów. Zawarliśmy ongi pokój i chcemy z nimi postępować jak z przyjaciółmi. O ile to zależy od nas, żadnemu z twoich nic się nie stanie złego. Chcemy tylko schwytać obu białych, którzy was wszak nie obchodzą, — to wszystko. Spróbujemy osiągnąć cel chytrością, a w takim razie nie dojdzie nawet do walki. — Powiedz teraz, czy cieśnina stanowi jedyną drogę do puebla?
— Tak. Niema innej.
— A czy można wdrapać się na otaczające skały?
— Nie, to niemożliwe, gdyż są tak proste i strome, jak mury tego domu. Jeśli chcesz, mogę wam pokazać.
— Kiedy? Jak?
— Już teraz. Rzeka jest na dole, a płaskowzgórze wysokie. Można dojechać do jego górnego krańca i stamtąd obejrzeć pueblo.
— Musimy to zobaczyć. Czy chcesz nas zaprowadzić?
— Tak. Wsiądźcie na konie i jedźcie stąd wprost na południe, aż dotrzecie do wielkiej, samotnej skały. Tam mnie oczekujcie. Pojadę drogą okrężną, aby mój ślad nie łączył się z waszym.
Osiodłaliśmy rumaki. Wrzekomy „Zuni“ — posiadał dwa konie. Na jednym uciekł, drugi stał w ogrodzeniu wraz z naszemi i miał się teraz przydać jego żonie.
Pędziliśmy w oznaczonym kierunku. Pół godziny minęło, zanim zobaczyliśmy umówioną skałę. Niebawem przyjechała squaw. Wyruszyliśmy za nią na zachód.
Było to zarośnięte krzakami płaskowzgórze z głęboko zarytemi strumieniami. Cwałowaliśmy jeszcze przez godzinę, aż wreszcie dojechali do gęstego gaju o dumnie wzniesionych koronach. Rozciągał się daleko; zdawało się, że w kształcie podkowy. Squaw zeskoczyła z konia i związała mu przednie nogi, aby nie mógł daleko uciec. Poszliśmy za jej przykładem i zapuścili się w gąszcz. Kobieta prowadziła nas naprzełaj. Po chwili zatrzymała się i rzekła:
— Jeszcze parę kroków, a znajdziemy się nad krawędzią głębokiej kotliny, w której zobaczycie pueblo. Strzeżcie się, aby was z dołu nie zauważono.
Naskutek tego ostrzeżenia położyliśmy się na ziemi. Pełzaliśmy przez krzewy skrajne i wnet znaleźli się nad krawędzią. Rozwarła się przed nami otchłań tak stroma, że aż w głowie się mogło zamroczyć. Dno było zarośnięte trawą, na której pasło się może dwadzieścia koni i kilkaset owiec, przeznaczonych widocznie na pokarm dla mieszkańców. Z trawy wznosiły się wysokie drzewa, wyglądające z tej odległości jak drobne krzewy.
— Znów kotlina! — rzekł Winnetou, który leżał obok mnie.
Te słowa były znamienne. Tak, znów kotlina! Podczas naszych wypraw kotliny odgrywały zawsze wybitną rolę. Jakże często stawały się dogmatem Bożym dla naszych nieprzyjaciół! Zawsze się wystrzegaliśmy tych pułapek, przygotowanych przez naturę. Ilekroć nie mogliśmy ich uniknąć, zawsze musieliśmy gorzko tego żałować.
Kotlina obecna mogła się stać prawdziwem więzieniem dla swoich mieszkańców, gdyż jedna tylko droga prowadziła z niej, — ta mianowicie wąska cieśnina między skałami, o której opowiadała nam squaw.
Kształt miała niemal prawidłowo okrągły, ściany jej wznosiły się jak mury pionowo. Nie było w nich zakrętu, ani odstępu, ani żadnej szczeliny, któraby udostępniła drogę nadół.
Leżąc nawprost wylotu cieśniny, mogliśmy się przekonać, jak wąska była. Starczyło miejsca zaledwie na jednego jeźdźca. Obok tej cieśniny, wiodącej do Flujo blanco, wznosiła się budowla, którą Judyta nazywała swym zamkiem. I, trzeba przyznać, nie bez racji.
Było to pueblo, zbudowane w formie tarasowej. Widać było, że przed wielu, wielu wiekami oderwał się od skał i runął wdół ogromny potok kamieni. Głazów tych użyto do zbudowania puebla. Budowla, oparta o skałę, składała się z ośmiu kondygnacyj, tworzących tyleż tarasów, czyli platform, gdyż każde wyższe piętro było wstecz cofnięte. Sprawiała wrażenie czworobocznej piramidy, przeciętej prostopadle, przyczem jedna połowa była jakgdyby wmurowana w skałę. Na każde piętro prowadziła osobna drabina. Gdyby zabrano tylko najniżej umieszczoną, zamek przeobraziłby się w niedostępną warownię.
Ongi budowla ta doskonale odpowiadała przeznaczeniu. Sama przez się już była niezdobytą ostoją, a ponadto mieściła się w kotlinie o jednym tylko nader wąskim przesmyku, do którego obrony wystarczyłoby kilka osób. Tę twierdzę można było zdobyć tylko znienacka. O wygłodzenie mieszkańców niktby się też nie pokusił — dno kotliny dostarczało dosyć płodów rolnych, aby ich wyżywić, a i wody zabraknąć nie mogło; połyskiwała w wielkim okrągłym zbiorniku, wbudowanym w środek parteru. Prawdopodobnie dostarczało jej podziemne źródło.
Teraz zkolei zwróciliśmy uwagę na ludzi. Przed cieśniną obozowali Indjanie z bronią w ręku. Przywódca — przynajmniej na takiego wyglądał — siedział nad nimi na pierwszej platformie puebla w dobranem towarzystwie Jonatana Meltona i Judyty. Jonatan miał przy sobie strzelbę.
— Czy widzisz, sennor, że jest tak, jak mówiłam? — zapytała Indjanka. — Część wojowników czeka na was przy wejściu, a reszta zaczaiła się nad rzeką, aby was wpędzić do cieśniny.
— Gdzie jest ojciec tego białego, który siedzi na dole przy białej squaw?
— Nad rzeką — on tam przewodzi. A tu jest jego syn. Teraz nie wątpią, że was schwytają.
Englishman odezwał się:
— Jak pięknie moglibyśmy stąd sprzątnąć Jonatana! Czy posłać mu kulkę?
— Ależ nie! — odpowiedziałem. — Po pierwsze, chcę go mieć żywcem, a po drugie, wątpię, czy trafisz.
— Oho! Czy sądzisz, że nie umiem strzelać?
Pshaw! Wiesz, znam twoją biegłość, ale taki strzał z góry nadół jest niepewny. Nawet ja nie ośmielę się twierdzić, że trafię.
Well! A po trzecie?
— Po trzecie wystrzał byłby manifestacją i zaszkodziłby nam wielce. Niewiadomo, jak w tym wypadku skończyłaby się cała wyprawa.
— Dobrze, a zatem nie strzelać. Ale co uczynić? Czy skoczysz nadół, aby uchwycić za czub miłego Jonatana?
— Nadół? Być może, tak, mimo że nie będziemy skakali. Spójrz na pueblo. Jak daleko jest stąd, a więc z krawędzi skały, aż do najwyższego tarasu budowli?
— Sądzę, że najmniej czterdzieści łokci.
— Jest tak, jak mówisz.
— Czy chcesz zbudować tak wielką drabinę? — rzekł z uśmiechem.
— Jeśli masz zamiar stroić żarty, to postaraj się, aby były dowcipniejsze.
— Hm, tak, sprawa jest nader poważna. Musimy się za wszelką cenę dostać do puebla, a ponieważ niepodobna przemknąć cieśniną, przeto musimy zejść tędy nadół.
— Nie powiem, że niepodobna. Objaśniłem już czerwonej squaw, w jaki sposób poradzilibyśmy sobie z owym wąskim przesmykiem. Ale to wymagałoby otwartej walki i, gdybyśmy nawet weszli cało do kotliny, łatwo możnaby nas było sprzątnąć z tarasów puebla. Myślę, że moglibyśmy się też potajemnie przekraść, oczywiście w nocy. W takim razie musielibyśmy zaskoczyć strażników, może nawet ich zakłuć, a tego chciałbym za wszelką cenę uniknąć. Nie pozostaje więc nic innego, tylko zejść stąd nadół.
— Czy zapomocą naszych lass?
— Tak.
— Słuchaj, to niebezpieczna zabawa! Wszak nasze lassa są kupione. Gdybyśmy sami je spletli, mielibyśmy pewność, że wytrzymają. Ale opuszczać się w takie głębie na kupionych lassach, to więcej, niż podrwić głową.
— Wytrzymają nasz ciężar. Przetłuszczono je, a następnie wędzono.
— A jednak nie polegałbym na tych rzemieniach. Czy pomyślałeś też o tem, że będą się kołysać?
— Tak. Rozproszę twoje obawy — sam się pierwszy opuszczę. A następnie naciągnę lasso mocno, abyście mogli zejść bez kołysań.
Well! Spróbuj, a jeśli ci się uda, pójdę za tobą. Ale przedtem zapytaj squaw, czy...
— Nie, nie! — przerwałem. — Indjanka nie powinna wiedzieć, że chcemy zejść tędy. Wierzę, że dobrze nam życzy, ale lepiej będzie, jeśli się nie dowie o naszych zamiarach. Chociaż nie chce nas zdradzić, może w każdym razie wygadać się przed mężem, albo innym Yuma.
— W takim razie dobrze się stało, że rozmawialiśmy po niemiecku. — Gdzie się podział Apacz?
Winnetou bowiem zniknął na prawo w krzakach, Domyśliłem się jego zamiarów.
— Dziwna rzecz, jak jednomyślnie zwykliśmy decydować w skomplikowanych okolicznościach, — odparłem. — Jestem pewien, że Apacz poczołgał się wprost nad pueblo, aby spojrzeć wdół i zastanowić się nad sposobem zejścia do kotliny.
Nie myliłem się bynajmniej. Wkrótce Winnetou wrócił i rzekł:
— Jedna tylko droga bez rozlewu krwi prowadzi do celu. Musimy się spuścić na górną platformę.
Mówił w języku Siouxów, a to z tych samych powodów, które skłoniły nas do porozumiewania się po niemiecku.
— Czy myślisz, że nasze lassa wystarczą? — zapytałem.
— Tak.
— I że się nie przerwą?
— Nie. Nasze trzy lassa są tak długie, że jeśli je zwiążemy w jedno, to sięgną do najwyższej platformy puebla.
— Ale jak je umocujemy na górze?
— Niedaleko krawędzi wznosi się drzewo o tak mocnych korzeniach, że na pewno wytrzyma nasz ciężar. Przypuszczam, że mój brat zgodzi się dziś wieczorem przeprawić nadół?
— Tak. Zamierzałem zaproponować ci to samo. Ale na czem strawimy czas do wieczora?
— Czy mój brat nie umie sam sobie odpowiedzieć na to pytanie?
— Być może. Nadewszystko trzeba się postarać, aby wrogowie nie odkryli nas i nie przejrzeli.
Winnetou skinął potakująco i rzekł:
— Tak, musimy odwrócić ich uwagę. Jak według mego brata, należy postąpić?
— Musimy Yuma nasunąć myśl, że napadniemy ich nad rzeką.
— Słusznie. Powinni sądzić, że chcemy się przekraść przesmykiem do puebla. Trzeba więc wrócić nadół.
— Już teraz? — zapytał Emery.
— Tak — potwierdził Apacz. — Powinni, a nawet muszą nas zobaczyć albo, co najmniej, zauważyć naszą obecność na dole.
— Bądźmy ostrożni! Mogą nas poprostu zastrzelić.
— Gdybyśmy się zbliżyli na odległość strzału. Ale tego będziemy się wystrzegali.
— Jeden oddział zaczaił się w kryjówce. Gotowi nas podpatrzeć — nie wiemy przecież, gdzie się ta kryjówka mieści. Łatwo możemy im wpaść w ręce.
— Nie. Wszak mamy oczy i uszy. A poza tem może Indjanka zdradzi nam również kryjówkę.
Istotnie powiedziała, skorośmy zapytali.
— Kiedy wrócicie do mego domu i pójdziecie śladami, wydeptanemi wyraźnie, abyście je mogli widzieć, to dotrzecie niebawem do małego strumyka, który wpada do Flujo blanco. Tam Yuma mieli się rozłączyć. Jeden oddział miał iść do puebla, a drugi dalej, wzdłuż strumyka, zaszyć się w krzakach.
— I teraz wypatruje nas z prawdziwą niecierpliwością — wtrąciłem. — Wszak pierwszy oddział przybył już do puebla — widzimy go oto na dole. Czy pozwolimy dłużej czekać tym gentlemanom?
— Nie. Natychmiast pojedziemy nadół ku rzece — rzekł Winnetou i, zwracając się do kobiety, dodał: — Nie zwodzi nas moja siostra?
— Nie — odpowiedziała. Twarz jej świadczyła o szczerości tych słów.
— Wynagrodzimy cię za to. Jeśli schwytamy obu białych podstępem tylko, bez walki, to dostaniesz więcej jeszcze, niż dotychczas, pieniędzy. Ale jeśli nas zdradzisz, to pierwsza kula ugodzi ciebie. Wierzaj mi, że nie żartuję. Chętnie wynagradzamy, ale umiemy też karać.
— Chcę stąd umknąć pokryjomu, ale nie chcę szkodzić swoim. Zamierzacie ich oszczędzać i dajecie mi pieniądze, abym mogła się dostać do Sonory, dlatego wam dobrowolnie powiedziałam wszystko, czegoście żądali, i dlatego też nie zdradzę was.
— A więc niech moja siostra wróci do domu!
Chciała natychmiast odejść. Nam jednak brakło jeszcze jednej cennej wiadomości. Nawet Winnetou, tak przezorny zawsze, zapomniał o ten szczegół spytać. To też mnie wypadło zatrzymać kobietę.
— Znasz dokładnie pomieszczenia puebla.
— Wszystkie.
— Czy wiesz, gdzie mieszkała biała squaw?
— Na pierwszem piętrze.
— Jak się do niej wchodzi?
— Z drugiego piętra wdół. W otworze, pośrodku platformy tkwi drabina.
— A więc na pierwszem piętrze. A pod nią, na parterze, mieszkają Indianie?
— Nie.
— Naco przeznaczono parter?
— Mieszkańcy przechowują tam zapasy kukurydzy oraz inne ziemiopłody i warzywa, rosnące w dolinie. Jest tam również studnia.
— Widzę. Czy to cysterna?
— Nie. Woda wypływa z rzeki.
— A zatem ten strumyk, który stąd widzimy, łączy się z Flujo blanco?
— Tak. Woda nigdy nie wysycha, bo też nie wysycha rzeka.
— A gdzie mieszkają Yuma?
— Na wyższych piętrach.
— A czy wiesz, gdzie się umieścili obaj biali, ojciec i syn?
— Syn mieszka na pierwszem piętrze.
— A ojciec? Gdzie mieszka ojciec?
— Na drugiem piętrze.
— Jakże się ta biała squaw może dobrze czuć w tem pustkowiu? Brak jej chyba wygód, bez których białe kobiety nie mogę się obejść.
— Niczego jej nie brak. Wódz sprowadził wszystko, czego sobie życzyła. Zaślepiony miłością, nie cofał się przed żadnym trudem. Nasi mężowie stale jeździli do Prescott lub Santa Fé, aby przywozić jej obstalunki.
— Czyżby więc wasz wódz był tak bogaty, że mógł zaspokoić wszystkie jej zachcianki?
— O to nie powinieneś pytać — nie mogę ci odpowiedzieć. Żaden czerwony mężczyzna i żadna czerwona kobieta nie zdradza, gdzie leży złoto i srebro, którego tak pragną biali.
— Dobrze. Wiem już wszystko, co wiedzieć chciałem. Możesz wracać. Ale nie zapomnij tego, co ci powiedział Winnetou. Jeśliś nie postępowała z nami uczciwie, to wywdzięczymy ci się kulką; jeśli uczciwie — zapłacimy złotem.
— Kiedy, sennor?
— Skoro tylko złowimy obu białych.
— A gdzie?
— W twoim domu. Zapewne będziemy tamtędy wracać.
— Ale proszę was, dajcie mi pokryjomu, żeby nikt nie widział!
— Ufaj nam! Przecież za przysługę nie odpłacimy ci krzywdą.
Dosiadła swego konia naoklep i pomknęła. Wkrótce znikła na północo-wschodzie, na drodze do swego domu. Stamtąd do Flujo blanco jechało się na zachód. A zatem z naszego miejsca do rzeki trzeba było obrać kierunek północno-zachodni. Znając położenie domku, nietrudno było obliczyć odległość od rzeki. Z domku do rzeki dwie godziny jazdy, z naszego więc miejsca — godzina, tem bardziej że puściliśmy wierzchowce w cwał. — — —





  1. Alba quercus.
  2. Zbioru K. Maya t. 4, 5, 6 i 8.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.