Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lekki uśmiech przemknął przez piękną twarz Winnetou.
— Winnetou był już tak bliski jednego, że uchwycił wierzchowca, za ogon, ale puścił po pierwszym skoku.
— Wszak mieliście rewolwery. Czemuście nie strzelali?
— Nie wiedzieliśmy, z kim mamy do czynienia, — odpowiedział Emery. — Gdybym przypuszczał, że to Meltonowie, inaczejbym postąpił!
— Mój brat niech tak nie mówi! — rzekł Apacz. — Postąpiliśmy, jak dzieci. Strzelali, są więc mordercami, a mordercom nie pozwala się zbiec. Nie powinniśmy byli się zrywać. Pomyśleliby, że jesteśmy ranni, a może nawet zabici, i zbliżyliby się do nas, a wówczas — — czy wie mój brat Emery, cobyśmy zrobili?
— Do wszystkich piorunów! — zawołał natchnionym głosem Bothwell. — Naturalnie, że wiem! Złapalibyśmy ich i trzymali. Nie nas przecież uczyć, jak się traktuje takich łotrzyków! Tak, masz słuszność. Postępowaliśmy, jak sztubacy. Jakże można było tak zbaranieć! Powiedz mi tylko, Charley...
— Łatwo powiedzieć — odparłem. — Wszak, nic nie podejrzewając, szliście swoją drogą. Byliście zaskoczeni, gdy tu, tak blisko miasta, znienacka powitano was strzałami. Dowodzi to niezwykłej przytomności ducha, żeście natychmiast padli na ziemię. Nikt nie może żądać więcej od najzręczniejszego nawet i najsłynniejszego westmana.
Well! To mnie pociesza. A jednak lepiej było-