Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - U stóp puebla.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do nas i zatrzymała w pewnej odległości. Przywołaliśmy ją bliżej.
— Chcę rozmawiać z dobrym sennorem — brzmiała zapowiedź.
Poznałem głos dziewczynki, która ofiarowała mi kwiat.
— Idź do niej! — rzekł Emery. — Na pewno ciebie ma na myśli.
Kiedy podszedłem, Puebloska rzekła:
— Musimy rozmawiać cicho, gdyż przybiegłam skrycie, nie chcę bowiem, aby ci krzywdę wyrządzono.
— Któżby miał mnie skrzywdzić?
— Obaj biali, którzy dziś do nas przybyli.
— Ah, widziałaś ich zatem? Kiedy to było?
— Trzy godziny przed waszym przyjazdem.
— Jak długo się tu zatrzymywali?
Podeszła do mnie bliżej i szepnęła:
— Jeszcze są u nas.
— Jeszcze są? To dla nas bardzo ważna wiadomość! Jesteśmy ci za nią ogromnie zobowiązani.
— O, nie! Przybiegłam tutaj, aby okazać ci wdzięczność. Obaj biali mówili o was. Oznajmili naszym, że przyjedziecie wkrótce po nich.
— I podjudzali was przeciwko nam?
— Tak. Zapowiedzieli, że splondrujecie naszą estufa i że chcecie rozbić naszych bogów.
— Ani to nam w głowie nie postało! Co jeszcze mówili?
— Żeście niebezpiecznymi ludźmi, że popełni-