Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom I/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV.

Zaiste nikt większego tryumfu nie odniósł nigdy po nad owego nędznika. Można byłoby sądzić, iż jakiś duch piekielny opiekował się nim, usuwając mu z drogi przeszkody dla łatwiejszego dopięcia szatańsko obmyślanych planów.
Henryka błagała go, aby ją po zgonie ojca zaślubił, a tym sposobem nadał dziecięciu nazwisko, on ulegając niby tej prośbie pochwyci miljony, obok czego odegra, rolę bohatera, człowieka poświęcającego własne przekonania, rodową swą dumę dla spełnienia obowiązku.
W obec tego o swojej hańbie, upokorzeniu, łzach i boleści, o wszystkiem tem dziewczę zapomniało, żywiąc jedynie uczucie wdzięczności dla uwodziciela.
Reszta rozmowy między obojgiem płynęła spokojnie.
— Jakież imię nadamy biednemu naszemu dziecku? zapytała Henryka.
— Jakie zechcesz; odparł Loc-Earn.
— Nie pomyślałam nad tem jeszcze.
— A więc poszukajmy.
— Znam tylko jedno twe imię, Robert, czy posiadasz i inne?
— W akcie mojego urodzenia zapisano: Robert, Andrzej, Laurenty Loc-Earn.
— Nie lubię imienia Laurenty, lecz Andrzej bardzo mi się podoba.
— A więc, nazwijmy go Andrzejem. Zgoda! nie szukajmy innego. To mówiąc zadumała się, opuściwszy głowę. Smutek zawidniał na jej bladem obliczu. To dziecię, zaczęła po chwili, nie będzie nigdy wiedziało o plamie, jaka ciąży na jego urodzeniu. Wszak prawda Robercie?
— Ma się rozumieć. Zresztą tę plamę, jak ją nazywasz, zgładzi nasze małżeństwo, uprawniając jednocześnie naszego syna.
Na te słowa weszła pani Angot, przynosząc uśpione niemowlę.
— No, teraz, rzekła, kładąc dziecię w kołyskę, nakazuję chorej sen i spoczynek. Pan odejść musisz. Rozłączcie się państwo. Gdybyś zaś pan życzył dłużej tu zabawić, mam pokój oddzielny do jego rozporządzenia.
Robert spojrzał na zegarek. Wskazywał on piątą godzinę. Przedsięwziąwszy, jak wiemy, należyte środki ostrożności, aby niedowiedziano się w pałacu d’Auberive o jego nocnej wycieczce, mógł się ukazać dopiero przy śniadaniu. Przyjął więc propozycję pani Angot pragnąc spocząć nieco, i odszedł wraz z nią do wskazanego sobie pokoju.
— Ale łaskawy panie, rzekła, stawiając lichtarz na stole, zanim pan zaśniesz, trzeba nam się porozumieć jeszcze w jednej ważnej kwestji, a mianowicie co do zeznania.
— Jakiego zeznania? pytał Loc-Earn.
— Zeznania w kancelarji mera, o przyjściu na świat dziecięcia. Nie mogę zatrzymywać tego w tajemnicy i narażać się na odpowiedzialność. U mnie wszystko w porządku być musi. Nie koniecznie pan jednak potrzebujesz być przy tem obecnym, mówiła dalej. Mam dwóch świadków mieszkających w tym samym cyrkule; zwykle oni mi załatwiają podobną czynność za opłatą sześciu franków. Niemowlę, zaniesie moja służąca Dorota. Chodzi więc o to jedynie, jak pan w zeznaniu napisać pragniesz? Czy dziecię ma być zapisanem na matki nazwisko, lub też: „ojciec i matka nieznani.“ Stosownie do pańskiego życzenia rzecz będzie załatwioną. Nadmienić jednak muszę, iż w razie gdybyś pan to dziecię za własne uznać zechciał, natenczas musisz osobiście lub przez osobę upoważnioną ku temu, złożyć zeznanie. Prawo pod tym względem jest bardzo surowem.
— Sam pójdę z dzieckiem i ze świadkami, rzekł Robert. Zresztą, namyślę się jeszcze!
— Zatem będziemy w porządku, odparła pani Angot. I wyszła.
Loc-Earn przemyśliwać począł jakby dla niego było korzystniej postąpić w tej sprawie i ostatecznie postanowił uznać dziecko za własne, będąc przekonanym, iż kiedyś w przyszłości potężną dźwignią, w jego dalszych planach ono dlań być może.
Jakoż w merostwie Batignolles zapisano co następuje.

„W dniu 24 Października 1850 roku stawił się przedemną merem, moim sekretarzem, i urzędnikami stanu cywilnego, cyrkułu Batignolles, departamentu Sekwany, Robert, Andrzej, Laurenty hrabia de Loc-Earn, utrzymujący się z własnych funduszów zamieszkały w Paryżu, przy ulicy Ville d’Eveque, oznajmując nam, iż tegoż dnia o północy urodziło się przedstawione nam dziecię płci męzkiej, któremu nadał imiona Andrzej Henryk, zeznając iż rodzicami tegoż dziecięcia są, on, i panna Henryka. d’Auberive. Dziecię to przyszło na świat w mieszkaniu pani Angot, akuszerki przy bulwarze Batignolles. Powyższe zeznanie złożono w obecności dwóch wiarygodnych świadków, zamieszkałych w cyrkule Batignolles. Po odczytaniu i zrozumieniu takowego przez ojca wspomnionego dziecięcia, nas i powyższych świadków
podpisano.”

Dwaj owi wiarogodni świadkowie, zamiast po sześć franków, zwykłej zapłaty, dostali całego luidora i odeszli nad wyraz zadowoleni.
Robert, wsiadłszy do fiakra z Dorotą i dzieckiem pojechał na bulwar. Wysiadłszy, spostrzegł Sariola przechadzającego się przed domem Vignota z zapalonem w ustach cygarem, jednem z owych obrzydłych cygar, znanych ulicznikom Paryzkim pod nazwą, „szczurzych ogonów”.
Loc-Earn podszedł ku niemu.
— Przynoszę ci wiadomość „ztamtąd,” mój mistrzu, rzekł Sariol poważnie.
— No... jaką wiadomość? zapytał Robert.
— Wiadomość pierwszej wagi. Nasza uwięziona przebudziła się dopiero dziś nad ranem. Widoczna, iż nieszczędziłeś jej makowego eliksiru. Niezmiernie ciężką była do przebycia ta pierwsza chwila. Chciała nas bić. Wrzeszczała jak opętana. Chciała podpalić ów dom, biegnąć po strażników i komisarza. Dozwoliliśmy płynąc tej fali wyrazów, lecz gdy woda zanadto wzbierać poczęła, tak, iż to mogło stać się niebezpiecznem, pokazałem szanownej damie czerwoną chustkę jedwabną, (śliczny fular, z którego zrobię sobie krawat idąc na balik), i wytłumaczyłem jej grzecznie do jakiego użytku służyć to może, jeżeli ust nie zamknie i krzyczeć nie przestanie. Drobny ów szczegół wystarczył. Nie wymówiła już ani słowa, jęcząc tylko z cicha. Gdym odchodził, poczęła krzyczeć na nowo, lecz jestem pewien, że niezadługo umilkła, i skoro powrócę znajdę ją niewątpliwie grającą w bezika z Limassou, który jest wybornym strażnikiem. Będziesz z nas mistrzu zadowolonym.
— W samej rzeczy. Wszystko tak idzie, jak tego pragnąłem.
— Cieszy mnie to nieskończenie. Żal mi tylko tej biednej panienki. Dzięki jej zostałem kapitalistą. A wdzięczność, głęboka wdzięczność, leży w mym charakterze. Lecz jakże co do mamki?
— Przyjmę przedstawioną przez ciebie, rzekł Robert, ale przedewszystkiem obciąłbym ją widzieć.
— To najłatwiejsza. Daj mi dwadzieścia franków, wsiądę do fiakra, pojadę na wyspę Saint-Denis i przywiozę Rozalię, Rozalia bowiem jej imię.
Robert potrząsnął głową przecząco.
— Ni! odrzekł. Ja muszę widzieć ich mieszkanie, przekonać się czy dziecię będzie miało wygodę i świeże powietrze. Oczekuj na mnie w południe przy rogatce de Clichy, przyjadę tam powozem.
Tu rozstali się oba.
Loc-Earn pojechał na ulicę Ville-l’Eveque, zjadł śniadanie z panem d’Auberive, a następnie pobiegł do wynajmującego powozy przy ulicy Basse-du-Rempart, gdzie kazał zaprządz do lekkiego ekwipaża starą angielską szkapę, z przedniemi w łuk powykrzywianemi nogami, która mimo to robiła jak zapewniano, sześć mil na godzinę.
We trzy kwadranse później oba z Sariolem przybyli na wyspę Saint-Denis. Sariol przyprowadził swojego towarzysza do nizkiego domku, położonego na wybrzeżu, pod ścianami którego suszyły się sieci i więcierze.
Na jego wezwanie wyszedł przed dom rybak wraz z żoną. Rozalia była młodą, dorodną, silną wieśniaczką. Trzymała na ręku dwumiesięczną dziewczynkę, a okrągłe policzki i żywe rumieńce dziecka świadczyły o pożywności matczynego pokarmu.
Oboje ci małżonkowie mieli tak uczciwe fizjognomie, iż Robert zapytał sw myśli sam siebie:
— Zkad ów łotr Sariol znać może tych ludzi?
Rybak ofiarował się pilnować powozu, podczas gdy Loc-Earn wszedł do wnętrza domu i wyjaśnił Rozalji powód przybycia.
Ofiarowane przez Roberta wynagrodzenie stanowiło majątek dla tych biedaków, którzy z ciężkiej pracy zaledwie wyżywić się zdołali.
Po naradzeniu się z mężem, Rozalia oświadczyła iż przyjmuje obowiązek, zgadzając się, gdyby to było koniecznem, na wynajęcie sobie mieszkania w Paryżu, za oddzielną ze strony Roberta dopłatą.

,Zatem rzecz ułożona, rzekł Loc-Earn, ubieraj się, i jedź ze mną po dziecko.
Skromny ubiór kobiety nie zabrał jej wiele czasu. Dumna, ze spotykającego ją zaszczytu, siadła na przodzie faetonu obok poważnego Roberta, i stara angielska szkapa ruszyła w stronę Paryża.
Henryka, ujęta pociągającą fizjognomią rybaczki, zgodziła się na oddanie jej dziecka, łzy jednak płynęły z oczu biednej matki, skoro spostrzegła, jak dziecię chciwie przyłożyło usteczka do piersi tej obcej kobiety. Zdawało się nieszczęśliwej, że ta kobieta kradnie najdroższe jej prawa, najtkliwsze przywileje, gorsza wszelako jeszcze nastąpiła scena, gdy Rozalia wyjść miała, unosząc małego Andrzeja. Henryka nie chciała z nim się rozłączyć. Tuliła go do piersi, okrywała pocałunkami, wśród rzewnego płaczu szepcząc wyrazy, jakie w podobnych chwilach zwykł młodym kobietom podpowiadać ich instynkt macierzyński.
— Trzeba przerwać owo wzburzenie, chora może sobie wiele zaszkodzić, szepnęła Robertowi pani Angot.
Rozalia na dany znak przez Loc-Earn’a, uniósłszy niemowlę wyszła z pośpiechem, mimo błagań Henryki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.