Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A więc, nazwijmy go Andrzejem. Zgoda! nie szukajmy innego. To mówiąc zadumała się, opuściwszy głowę. Smutek zawidniał na jej bladem obliczu. To dziecię, zaczęła po chwili, nie będzie nigdy wiedziało o plamie, jaka ciąży na jego urodzeniu. Wszak prawda Robercie?
— Ma się rozumieć. Zresztą tę plamę, jak ją nazywasz, zgładzi nasze małżeństwo, uprawniając jednocześnie naszego syna.
Na te słowa weszła pani Angot, przynosząc uśpione niemowlę.
— No, teraz, rzekła, kładąc dziecię w kołyskę, nakazuję chorej sen i spoczynek. Pan odejść musisz. Rozłączcie się państwo. Gdybyś zaś pan życzył dłużej tu zabawić, mam pokój oddzielny do jego rozporządzenia.
Robert spojrzał na zegarek. Wskazywał on piątą godzinę. Przedsięwziąwszy, jak wiemy, należyte środki ostrożności, aby niedowiedziano się w pałacu d’Auberive o jego nocnej wycieczce, mógł się ukazać dopiero przy śniadaniu. Przyjął więc propozycję pani Angot pragnąc spocząć nieco, i odszedł wraz z nią do wskazanego sobie pokoju.
— Ale łaskawy panie, rzekła, stawiając lichtarz na stole, zanim pan zaśniesz, trzeba nam się porozumieć jeszcze w jednej ważnej kwestji, a mianowicie co do zeznania.
— Jakiego zeznania? pytał Loc-Earn.
— Zeznania w kancelarji mera, o przyjściu na świat dziecięcia. Nie mogę zatrzymywać tego w tajemnicy i narażać się na odpowiedzialność. U mnie wszystko w