Tragedje Paryża/Tom I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Półtrzecia roku tak upłynęło.
Klotylda żyła spokojna, zrezygnowana z pozoru, niekiedy nawet uśmiechnięta, w samotnym ojcowskim pałacu na bulwarze Inwalidów.
Jeden, jedyny z odwiedzających przybywał tu teraz każdodziennie, wnosząc wraz z sobą niejaką rozrywkę w monotonną egzystencję dziewczyny. Był nim wice-hrabia de Grandlieu.
Panna de Maucombe przyjmowała go z widocznem zadowoleniem, z siostrzaną prawie życzliwością, uważając go jak brata.
Stary markiz cieszył się tem potajemnie i powtarzał:
— Owa gwałtowna miłość dzieciństwem była, jak widzę. Wyobrażnia Klotyldy działała tu więcej niż serce. Nie myśli już o owym hrabim de Randal. Przekonywa się, że z pomiędzy wszystkich, wice-hrabia de Grandlieu najbardziej zasługuje na jej względy.
Starzec mylił się srodze.
Dziewczę zaprzysięgło pozostać wiernem swojej miłości i dotrzymała przyrzeczenia.
Ceniąc zbyt wiele swą godność osobistą, nie widywała się wcale z Gontranem, nie starała się potajemnie z nim widzieć, utrzymywała z nim jednak nieprzerwaną korespondencję za pomocą swej pokojówki.
Objaśniona co do praw swoich przez hrabiego de Randal, czekała.
Nadeszła chwila nareszcie, w której mogła działać samowolnie i rozstrzygnąć o swojej przyszłości.
W wigilię dnia, w którym ukończyć miała dwudziesty rok życia, stanąwszy przed ojcem, powiedziała mu, że czas upłyniony, a z nim wszelkie rozmyślania nie zmieniły jej uczuć, ani postanowienia, ale przeciwnie, wzmocniły je więcej, zkąd widząc, iż takowe w niej nigdy się nie zmienią, prosi go po raz ostatni o zezwolenie na małżeństwo z Grontranem.
Przerażony oporem, jakiego się nie spodziewał, markiz postanowił walczyć do ostatka, mając nadzieję, że jego wola złamie opór córki.
— Powody, rzekł, jakie mi nakazywały uważać związek z hrabią de Randal, jako nieszczęście dla ciebie, istnieć nie przestały. Isnieją one dziś bardziej, niż kiedy. Tem mocniej przeto jestem przeciwny temu małżeństwu. Nie mów mi o tem. Wszelkie twoje błagania będą nadaremne. Nie zmienię mego postanowienia!
— Zapominasz mój ojcze, odrzekła Klotylda, że od jutra pocznę być pełnoletnią, panią siebie, a tym sposobem mogącą rozrządzać swoją przyszłością.
— Jak to, wbrew mojej woli? zapytał starzec osłupiały, słysząc podobne zuchwalstwo.
— Niestety! tak, ojcze. Wiesz dobrze, że prawo upoważnia mnie do tego.
— Wiem o tem. Lecz obok tego wiem zarówno, iż w świecie, do którego należymy oboje, nie zdarzyło się dotąd, ażeby córka, zapominając przynależnego dla ojca poszanowania, depcząc wstyd wszelki, użyła prawa jako broni przeciw roztropności i dziecięcemu przywiązaniu. Ty sama czujesz, że to byłoby nikczemnem!
— Możesz-li być nikczemnem to, na co prawo zezwala?
— Jest to złe prawo, świętokradzkie prawo, czyniące z dziecka zbuntowanego przestępcę przeciw własnemu ojcu! wykrzyknął pan de Maucombe.
— Nie! jest to prawo sprawiedliwe, dobroczynne prawo! wołała z roznamiętnieniem Klotylda. Nie pozwala ono bowiem ojcu druzgotać przyszłości i szczęścia dziecka. Tego prawa użyję, w potrzebie!
— Ty togo nie uczynisz, Klotyldo!
— Uczynię, jeśli mnie zmusisz do tego, mój ojcze! Do ostatecznego środka ocieknę się z boleścią, ale spokojnem sumieniem, zmuszona, koniecznością, ponieważ zamknąłeś przedemną wszelkie inne drogi! Ojcze, ja ci nie grożę, ale błagam ciebie, wołała. Klękam u nóg twoich. Kocham hrabiego de Randal, kocham od lat tylu, kocham go nad życie. Źle go znasz, uprzedziłeś się niekorzystnie... Spotwarzono go! Jest to człowiek prawy, honorowy, godny ciebie! Bez niego nie ma dla mnie szczęścia na ziemi! Nie bądź okrutnym, zezwól na nasze małżeństwo, nazwij go swym synem!
— Nigdy!
— Ojcze, daj się ubłagać!..
— Nigdy! powtórzył starzec.
— Ach! jakże jesteś zaciętym!.. Gdyby prawo nie przyszło mi z pomocą, w tym razie, cóżby mi pozostało?
— Odwołaj się więc do tego prawa, jeżeli będziesz miała odwag!
— Muszę go znaleźć. Czekałam bez skargi, wszak wiesz. Mamże czekać jeszcze? Gdybyś mi zrobił nadzieję, jakikolwiekbądź promyk nadziei, czekałabym dalej. Ale na moje błagania odpowiadasz: „Nigdy!“
— Kłamać nie umiem. Nie spodziewaj się niczego odemnie.
— A zatem skończone!
— Nie! zawołał markiz. Dziecię zaślepione, niewdzięczne dziecię, ostatnim mym obowiązkiem jest ukazać ci przepaść, w jaką chcesz biegnąć! Hrabia de Randal, boć znam go dobrze, ten człowiek jest zdolnym do spełnienia najwyższej podłości! Widzieć ciebie jego żoną, ciebie mą córkę? Ach! stokroć razy wołałbym cię widzieć umarłą! Wraz z nim będziesz się pogrążała z upadku w upadek, z boleści w boleść. Będzie cię on wiódł błotnistemi drogami, aż doprowadzi do nędzy, hańby! A nie czyń sobie nadziei, ażebym ja był tam i podał ci rękę, aby cię podnieść, ocalić! Nie! nie! Posłuchaj Klotyldo, słów moich, mówił dalej, ostatnie to słowa! W dniu, w którym ludzie czarno ubrani, przedstawiciele tego, jak go nazywasz, „dobroczynnego prawa,“ przestąpią próg mego pałacu, aby zastąpić legalną formalnością zezwolenie, jakiego odmawiam, od tego to dnia, pamiętaj, nie będę miał córki, staniesz się dla mnie umarłą!
Panna de Maucombe, blada jak widmo, ale niezmienna w postanowieniu, pochyliła głowę i nie wyrzekłszy ani jednego słowa, wyszła z salonu, w którym miała miejsce powyższa rozmowa.
Z następnym rankiem była pełnoletnią i opuściwszy ojcowski pałac, udała się wraz z pokojówką do jednego z owych religijnych zakładów, gdzie przyjmują pensjonarki.
We trzy dni potem, dwaj notarjusze ukazali się w pałacu markiza, w wezwaniem do poddania się prawu.
Skoro odeszli, starzec przywdział żałobę, córce! Dotrzymał przysięgi, Klotylda była dla niego umarłą.
W krotce po załatwieniu oznaczonych terminem formalności, ogłoszono małżeństwo pana hrabiego de Randal z panną de Maucombe, i Gontran objął zarząd majątkiem żony, nader zresztą skromnym, bo dosięgającym zaledwie cyfry trzystu tysięcy franków, z tej prostej przyczyny, że matka Klotyldy, lubo pochodzącą ze znakomitej rodziny, wniosła markizowi w posagu tylko tę sumę.
Resztę owej smutnej historji zamknąć możemy w krótkich wyrazach.
Pan de Maucombe był dobrym prorokiem. Spełniły się co do joty jego przewidywania. Gontran zawiedziony w nadziejach pochwycenia kilku milionowego posagu, rzucił się w szulerkę. Odnowił pierwotne znajomości z kobietami niższego rzędu i owe trzysta tysięcy franków Klotyldy, zaledwie na lat trzy wystarczyły.
Zostawszy bez żadnych środków, Randal chwycił się oszustwa; oszustwo doprowadziło go do fałszerstwa.
Widzieliśmy go zabijającego się wystrzałem z rewolweru, w wynajętym pokoju przy ulicy Batignolles, dla uniknięcia galer.
Umierająca opowiedziała wice-hrabiemu de Grandlieu szczegóły dotąd nieznane.
— Widzisz, Armandzie, kończyła, Bóg ciężko mnie ukarał, lecz sprawiedliwie. Gdybyż jednak gniew Jego mnie tylko dosięgnął! Gdyby ta niewinna drobna istota, która na świat przyszła, nie odcierpiała za winy matki!... Wszak niegdyś tkliwie mnie kochałeś? dodała gasnącym głosem. Przenieś na moją córkę to uczucie, jakie dla mnie zachowałeś. Przed zgonem pragnę me dziecię oddać w twoje ręce. Przyrzeknij, że kochać ją będziesz, że ją otoczysz opieką, że będziesz czuwał nad nią, a umrę spokojna! O! tak, spokojna, prawie szczęśliwa! Przyrzekasz mi to uczynić?
Pan de Grandlieu pochwycił rękę chorej i przycisnął ją do ust.
— Klotyldo! zawołał, twe dziecię nie pozostanie sierotą. Przysięgam ci, będę ojcem dla niej!
— Dziękuję mój przyjacielu! szepnęła pani de Randal, spodziewałam się tego po tobie. Teraz pozostaje mi tylko pojednać się z Bogiem. Niechaj ten Stwórca, który mnie przyjmie wkrótce na swoje łono, błogosławi ciebie i wynagrodzi! Poszukaj księdza, przyprowadź go z sobą. Pozostaw mnie z nim a gdy odejdzie, powróć tu do mnie. Myśl o zakończeniu życia w samotności napełnia mnie trwogą. Pragnę, ażebyś był tu w pobliżu i zamknął mi powieki, gdy dusza ujdzie z mego ciała.
Armand z przytłumionem łkaniem wyszedł z pokoju, by spełnić ostatnią wolę Klotyldy.


Słyszeliśmy mówiącą panią Angot o jednej ze swych pensjonarek, która poprzedniej nocy powiła pięknego chłopca.
Zajmijmy się obecnie tą panią.
Wieczorem w dniu, w którym widzieliśmy hrabiego de Randal, wychodzącego z pokoju na bulwar Batignolles, do którego miał wrócić dla odebrania sobie życia, służąca pani Angot weszła do niej z zawiadomieniem, iż „ktoś“ widzieć się z nią pragnie.
— Co to znaczy „ktoś!“ zawołała niecierpliwie pierwsza. Nie możesz się jaśniej wyrażać? Jestże to mężczyzna czy kobieta?
— Mężczyzna.
— Człowiek ubogi, czy pan?
— Pan, i nawet bardzo piękny, wspaniale ubrany.
— Trzeba było mi to odrazo powiedzieć. Proś tego pięknego pana do salonu i powiedz, że za chwilę przybędę.
Ów salon pani Angot, był to zwykły pokój bez obicia, zapełniony meblami, poskupowanemi w składach starzyzny. Na środku stał stół okrągły, nakryty ciemno zieloną serwetą. Przy oknach białe muślinowe firanki. Nad kominkiem zegar pod kloszem, dwa wazoniki ze sztucznemi kwiatami i dwa lichtarze posrebrzane z rożowemi świecami. Parę obrazków na ścianie dopełniało całości.
Pani Angot poprawiwszy przed zwierciadłem ubranie, pospieszyła na spotkanie owego „pięknego pan,“ oczekującego w salonie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.