Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Na szelest otwierających się drzwi, pani de Randal z lekka się poruszyła.
— Widzę, że pani nie śpisz, poczęła pani Angot najsłodszym głosem, na jaki zdobyć się mogła. Przyprowadzam osobę, z którą widzieć się pani tak gorąco pragnęłaś, pana wice-hrabiego. Nie chcąc przeszkadzać w rozmowie, odchodzę; lecz proszę nie utrudzaj się pani zbyt wiele. W obecnym stanie zdrowia bardzo oszczędzać się trzeba. Sługa pana wice-hrabiego, dodała z ukłonem. Gdybyś mnie zapotrzebowała, proszę zadzwonić natychmiast przybiegnę. Idę do jednej z mych chorych, w pokoju tuż obok pani, która powiła dziś w nocy ślicznego chłopca.
Po tym nawale słów ukłoniła się powtórnie i wyszła.
Blada twarz umierającej zapłonęła, rumieńcom. Wysunęła rękę ku przybyłemu, szepcąc z cicha:
— Pośpieszyłaś na moje wezwanie, och! nie wątpiłam o tom, Armandzie. Jesteś zawsze dobrym, szlachetnym! Dzięki ci, mój przyjacielu. Dzięki z głębi mej duszy!
Pan de Grandlieu ukląkł przy łóżku, a ująwszy podana sobie rękę młodej męczennicy, przyłożył ją do ust z tak glębokiem poszanowaniem, jak gdyby to byle ręka królowej.
— Klotyldo! wyjąka! drżącym od wzruszenia głosem. Klolyldo, o droga, moja! gdzież ja, cię tu widzę? Biedne nieszczęśliwe dziecię! Patrząc na to wszystko, serce mi omal z żalu nie pęka.
— Daremna litość, odpowiedziała pani de Randal. Zasłużyłam na los, jaki mnie spotkał. Szalona! odepchnęłam szczęście mając je przed sobą. Cierpiałam za własną mą winę, a mimo wszystko jestem dziś jeszcze szczęśliwą, w ostatniej życia, godzinie, ponieważ mi został taki jak ty przyjaciel, przyjaciel jeden, jedyny. Och! bo Armandzie, mam tylko ciebie na świecie, który o mnie nie zapomniałeś!
— Jesteś niesprawiedliwą, Klotyldo zapominasz więc o swoim ojcu.
— Markiz de Maucombe wczoraj oznajmić mi kazał przez kamerdynera, że nie ma już córki.
— A! to okropne! wyszepta! pan de Grandlieu.
— Miał wszelkie prawo do tego, odparła chora uprzedził mnie o tym. Naprzód wiedziałem, że bezrozumne moje zaślepienie zerwie wszelki stosunek pomiędzy nami, skruszy węzły rodzinne. Jasno odgadywał on przyszłość. Chciał mnie ocalić wbrew mojej woli. Zgubiłam się sama! Ze świadomością wydrążyłam przepaść pod sobą! Wszak on mi mówił: „Jeśli postąpisz wbrew mojej woli i zaślubisz pana de Randal, wyrzeknę się ciebie!“ Postąpiłam wbrew jego woli i dziś dla niego nie istnieję. Mogęż go obwiniać?
— Działa on w swem prawie, bezwątpienia, odrzekł pan de Grandlieu, lecz nadużywać podobnego prawa, jest to okazać się bezlitosnym, okrutnym !
— Ach! ja go boleśnie obraziłam!
— Bronisz go więc teraz?
— Nie! usprawiedliwiam go tylko, a obwiniam siebie.
Po tych słowach nastąpiło milczenie. Klotylda pierwsza je przerwała.
— Nasza rozmowa będzie długą, wyrzekła, mam wiele do powiedzenia i prośbę do ciebie.
— Prośbę? powtórzył wice-hrabia. Czegokolwiekbądź zażądasz odemnie, naprzód przysięgam, spełnionem zostanie.
— Przyjmuję twą obietnicę i jestem pewna, że jej dotrzymasz. Usiądź w pobliżu mnie, o tak, w pobliżu, ponieważ mój głos jest słabym, a lękam się, by jeszcze bardziej nie osłabł. Lada chwila umrzeć mi przyjdzie.
— Umrzeć? powtórzył pan Grandlieu, nie wierz temu Klotyldo. W twym wieku nie umiera się tak prędko. Potrzebujesz jedynie tkliwych starań do ocalenia, a któżby ci je mógł lepiej nademnie udzielić? Wycierpiałaś wiele, lecz czasy prób ciężkich minęły. Będziesz żyła, aby zapomnieć o owej strasznej przeszłości. Twój ojciec, przyrzekam ci to, otworzy ku tobie ramiona powróci tobie swe serce. Owdowiałaś, a twoje wdowieństwo zniszczy tę przeszłość przeklętą. Będziesz żyła, ażeby być szczęśliwą i o tem wszystkiem zapomnieć. Kochałem cię niegdyś, i kocham dziś jeszcze, bardziej niż kiedy. Klotyldo! będziesz mą żoną, mą uwielbianą towarzyszką życia. Czaję, iż siłą mojej miłości zasłużę, abyś mnie ukochała. Odpowiedz, czy przyjmujesz moją propozycję?
— Zapóźno! wyszeptała chora, zapóźno łudzić się szczęścia nadzieją. Ach! czuję teraz, że ukochałabym cię, całą duszą ukochała! Dla ciebie jedynie uderzałoby to biedne serce złamane, które cię nie oceniło, nie poznało! Niestety jednak, ukazujesz mi ziemię obiecaną, do której przystęp jest mi wzbronionym. Pomiędzy mną a owem szczęściem staje nieprzełamana przeszkoda, mogiła! moja mogiła!
— Nie! ty żyć będziesz!..
— Tak, kilka godzin, przed wieczorem umrę, ja czuję to!
Wice-hrabia ukrył twarz w dłoniach i przez czas jakiś słychać było jedynie jego gorące łkanie.
Armand Roger, wice-hrabia de Grandlieu, który będzie jednym z głównych bohaterów naszej powieści, w chwili, w której go przedstawiamy czytelnikom, to jest w miesiącu październiku 1850 roku, był mężczyzną czterdziesto-pięcioletnim, skończony typ szlachcica dżentlemena. Wysokiego wzrostu, herkulesowej budowy ciała, pełen był elegancji.
Obdarzony wspaniałą inteligencją i bardziej gruntownie obeznany z nauką nad większość ludzi wielkiego świata, wice-hrabia mógł sobie pierwszorzędną wytworzyć pozycję, bądź w armii, bądź w polityce, lub dyplomacji. Nie posiadał wszelako takich pragnień. Zadawalniał się swem stanowiskiem wielkiego pana, mając corocznie do rozporządzenia trzysta tysięcy liwrów renty; zajmował się sportem namiętnie, oraz tem wszystkiem, cokolwiekbądź odznaczyło się w literaturze i sztuce.
Złączony stosunkami szczerej życzliwości z markizem de Maucombe, bywał codziennym gościem w jego pałacu przy bulwarze Inwalidów przed pięcioma laty, a rozkochawszy się w Klotyldzie, prosił o jej rękę.
Pan de Maucombe oceniając wartość jego charakteru, jego wysoką pozycję społeczną, wspaniały majątek hrabiego, a po nad wszystko jego przymioty serca i umysłu, pragnął gorąco tego małżeństwa. Jedynem jego marzeniem było widzieć swą jedynaczkę wice-hrabiną de Grandlieu.
Klotylda uczuwała żywą sympatję dla Armanda, żywiła dlań szczerą, trwałą przyjaźń i być może, gdyby była miała natenczas więcej nad lat dwadzieścia, oddałaby była mu swą rękę i została jego żoną.
Istniała wszakże przeszkoda ku temu. Panna de Maucombe była jedną z tych młodych dziewcząt, które raz ukochawszy, nie umieją kochać powtórnie, a nieszczęściem ona już ukochała.
Markiz, od dawna owdowiały, i mimo swych lat sześćdziesięciu zajęty rozrywkami wielkiego świata, oprowadził weń Klotyldę, gdy ukończyła szesnasty rok życia, i dziewczę to zaledwie wyszedłszy z dzieciństwa, znalazło się nagle osamotnionem, pośród odmętu arystokratycznych uroczystości Paryża.
Jedna, z dalekich kuzynek pana de Maucombe, kobieta w podeszłym wieku, pełniła rolę opiekunki Klotyldy. Żadna wszelako z opiekunek, matki zastąpić nie zdoła, nie posiadając ani przezorności, ani czujności, tej pierwszej.
W patrycjuszowskich salonach przedmieścia panna de Maucombe spotykała często, a następnie każdego prawie wieczora, pewnego młodego trzydziestoletniego mężczyznę, któremu tak jego nazwisko, jako i związki rodzinne, otwierały wielkoświatowe podwoje. Był to hrabia Gontran de Randal.
Gontran odznaczał się w towarzystwach niezwykłą urodą, jak i dystynkcją, zarówno. Mówiono, że nadwerężył majątek w szalonych hulankach młodości.
Rzeczywistość o wiele smutniej się przedstawiała. Kompletnie zrujnowany, lecz podtrzymywany przez wierzycieli rachujących na bogate ożenienie się jego, pan de Randal szukał milionowej jakiej dziedziczki, i w podobnych warunkach był gotów zaślubić nawet najbrzydszą.
Klotylda de Maucombe, młode dziewczę, jedyna, córka trzymilionowego markiza, mająca prócz tego otrzymać w dniu zamążpójścia i wiano po matce, wydała mu się być ideałem, za którym gonił. Przeczuwając niechęć ku sobie pana de Maucombe, starał się przedewszystkiem córce przypodobać. Doświadczonemu jak on rycerzowi w sprawach miłości, najłatwiej było rozkochać to naiwne i romantyczne dziewczę. Udało mu się to doskonale.
Klotylda szalenie go pokochała, a skoro markiz zapytał córkę, dla czego odmawia swej ręki wice-hrabiemu de Grandlieu, dziewczyna bez wahania odpowiedziała:
— Ponieważ kocham hrabiego de Randal!..
Zgnębiony owem wyznaniem, którego strasznych następstw wtedy jeszcze nie przewidział, śledzić począł przeszłość tego wielkoświatowca, którego córka dać mu chciała za zięcia.
Najoplakahsze objaśnienia ze wszech stron napływały. Pan de Maucombe miał w krotce w rękach dowody, że Gontran był nietylko majątkowo zrujnowanym, ale szulerem z profesji, rozpustnikiem, prowadzącym podwójne życie, z którego część jedną spędzał w arystokratycznych salonach, a drugą wśród ludzi najniższej kategorji, tak kobiet, jak mężczyzn.
Markiz opowiedział Klotyldzie szczegóły, jakie można, było odkryć młodemu dziewczęciu, i dodał, iż jej nie zmusza, ażeby zaślubiła pana de Grandlieu, lecz obok tego zaprzysiągł, że nigdy nie udzieli swego zezwolenia na związek z Gontranem. I aby przeciąć ten z nim stosunek, zaprzestał odtąd bywać z córką w towarzystwach.
Dziewczę milczało na to wszystko. Znała surowy i niezłomny charakter swojego ojca. Wiedziała, że on nie ustąpi, lecz obok tego wiedziała również, że sama wytrwa w powziętem postanowieniu. W miarę jak spotwarzano hrabiego, coraz go silniej kochała i zaprzysięgła, iż bądź co bądź wyniknąćby mogło, jego tylko zaślubi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.