Tajemnica Tytana/Część pierwsza/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Część pierwsza.

I.
Gribouille.

W epoce, w której działy się opisane tu wypadki, Paryż nie był jeszcze chory na ową gorączkę niszczenia i odbudowywania się, która go od lat kilkunastu pochłania. Było to wtedy miasto na tyle obszerne iż mogło w swoich murach pomieścić bardzo dobrze, całą ludność bogatą i biedną, czego dziś uczynić nie jest w stanie. Budowano i wtedy, ale z wielkiem umiarkowaniem i każdy nowo wzniesiony budynek był prawdziwem zjawiskiem nietylko dla właściciela, przedsiębiorcy i robotników, ale nawet dla tej części miasta, którą miał upiększać.
Piętnastego listopada 1839 roku około drugiej godziny po południu, w dzień jasny a nawet ciepły, kompania robotników ciesielskich w liczbie od dwunastu do piętnastu, szła położyć wieniec na pięknym sześciopiętrowym domu przy bulwarze Beaumarchais. Robi się to zwykle przy zakończeniu roboty ciesielskiej.
Rano już przynieśli oni z sobą ogromny bukiet sztuczny kwiatów związany suto wstążką; nie pozostawało więc już nic więcej jak tylko w dowód radości z ukończenia trudnej pracy i dla uczynienia zadość zwyczajowi tradycyjnemu umieścić takowy na najwyższym punkcie dachu.
Czynność ta nie przedstawiająca zwykle żadnego niebezpieczeństwa, wymaga tylko od spełniającego ją, pewnej lekkości, śmiałości i utrzymania równowagi. Młody ośmnastoletni cieśla o włosach blond, delikatnej różowej cerze jak u kobiety, pragnął mieć ten zaszczyt umieszczenia bukietu na gmachu, i prośba jego przyjętą została przychylnie przez towarzyszów.
Ucieszony puścił się ku domowi, niosąc na plecach dużą wiązkę gęsto przybraną wstążką i kwiatami; lekką nogą przeszedł pomieszczone jedna nad drugą drabinki, doszedł do poprzecznych belek, przebiegł po nich jak po schodach i począł iść z zadziwiającą pewnością po stropie dachu.
Niezadowolony jednak tym pierwszym tryumfem chciał jeszcze dać dowód swojej śmiałości albo raczej lekkomyślności. Ze zręcznością małpy wdrapał się na komin. Dosięgnął aż do wierzchołka, na którym stał przez chwilę w równowadze, potem nachylił się nad przepaścią w postawie bardzo podobnej do tej jaką artysta nadał Geniuszowi Wolności umieszczonemu na szczycie kolumny Lipcowej na placu Bastylii.
Pozostali na dole towarzysze chociaż obdarzeni silnemi nerwami, na widok szaleństwa tego osłupieli z przestrachu....
— Do pioruna! — rzekł jeden z nich — chciałbym, aby to bydle bezmyślne prędko już było na dole między nami!
— Nie lubię widzieć nic podobnego! Ładna rzecz stać tak na jednej nodze na siódmem piętrze a pod sobą mieć tylko próżnię!...
— To robi ten sam efekt co uderzenie kułakiem w brzuch; aż mnie mrowie od stóp do głowy przechodzi!
Widać że i drudzy towarzysze śmiałka doświadczali tegoż samego uczucia, bo zaczęli jednogłośnie ze wszystkich sił krzyczeć na niego.
— Gribouille ośle jeden! nie zleziesz ty mi zaraz ztamtąd! Bałwanie!
Ale ich głosy pomimo, że donośne i bardzo wyraźne, nie mogły być słyszane na tak wielkiej wysokości....
Nacieszywszy się swoim tryumfem młody człowiek nazwany a raczej przezwany Gribouille, przywiązał mocno bukiet na wierzchołku komina, i zabierał się do odwrotu, lecz w chwili gdy już miał wracać tą samą drogą niebezpieczną, którą przyszedł, zrobił fałszywy krok, stracił równowagę i zniknął z przed oczu patrzących.
Koledzy jego wydali jednocześnie okrzyk przerażenia, i rzucili się wszyscy w drugą stronę domu, myśląc że znajdą nieszczęśliwego młodego człowieka, rozciągniętego na bruku w postaci massy skrwawionego błota, bo według wszelkiego prawdopodobieństwa nic się stać nie mogło innego, chyba jakiś cud który by go mógł ocalić....
Można sobie wyobrazić ich zdziwienie, kiedy nie ujrzawszy go na ziemi podnieśli w górę oczy, i spostrzegli nierozważnego zuchwalca zaczepionego głową na dół o dziesieć lub dwadzieścia stóp co najwyżej od wierzchołka komina.
Był to jeden z tych wypadków, który można nazwać cudownym a który sprawił, że na żelaznym haku, przeznaczonym do utrzymania drabinki, a zapomnianym przez mularzy w ścianie ślepej zaczepiło się odzienie Gribouilla, który w skutek tego pozostał zawieszony w przestrzeni.
Młody człowiek żył; — nawet nie miał żadnej rany, żadnego zadraśnięcia, mimo to wszystko za zabitego uważać go było można, bo jego ocalenie przedstawiało wielkie trudności, a nawet prawie zupełne niepodobieństwo.
Ściana nad którą wisiał, jako szczytowa skończonego gmachu przeznaczona była na to, aby się na niej oparł w przyszłości inny budynek sąsiedni; biegła więc w górę wprost jedną linią i nie miała nigdzie najmniejszego gzemsu, zagłębienia ani otworu....
Zdawało się niemożliwem przyjście z pomocą nieszczęśliwemu, a jedyny środek dostania się do niego, jedyny który przedstawiał pewne szanse powodzenia, był ten aby połączyć pięć lub sześć dużych drabin i siłą ludzką przystawić je do ściany. Ale trzeba dużo czasu, na wynalezienie i powiązanie drabinek, a tu nie można tracić ani minuty, odzienie młodego chłopca było zapewne i tak zniszczone, darło się pod jego ciężarem coraz więcej i lada chwila mogło się rozerwać zupełnie....
Nieszczęśliwy rozumiał doskonale swoje położenie. — Wydawał jęki żałosne, a przez swoje poruszenia gwałtowne powiększał i przyśpieszał rozwiązanie przewidzianej chwili.
Już się tłum gromadził na bulwarze przy domu.... Już ciekawi, niewiadomo w jaki sposób dowiedziawszy się o strasznym dramacie rozgrywającym się między niebem a ziemią, napełniali ulice, z których można było takowy obserwować.
— Do drabin!.... — krzyczeli wszyscy pozostali na dole cieśle oprócz jednego. — Do drabin!....
— Przybędą za późno!.. — mruknął ten który nic nie mówił.
Poszedł jednak za towarzyszami, ale zamiast złączyć się z niemi w pracy do której porwali się z gorączkowym pośpiechem, wziął linkę, przekonał się, że była mocną, owinął ją wokoło bioder i pobiegł na górę.
— Dokąd idziecie Piotrze Landry? — spytał go jeden z cieśli.
— Idę sprobować ocalić Gribouilla — odpowiedział spokojnie.
Towarzysze wzruszyli ramionami z powątpiewaniem.
— To warjat! — rzekł półgłosem ten, który go się pytał — on nigdy nie robi nie tak jak inni, tylko inaczej.... Sam kark skręci a Gribouillowi tyle pomoże co umarłemu kadzidło....
— To już jego rzecz! — odpowiedział filozoficznie stary podmajstrzy. — Każdy jest panem swojej skóry!
Podczas gdy te słowa zamieniano tu na dole, Piotr Landry szedł ciągle coraz wyżej.
Był to człowiek czterdziestoletni, średniego wzrostu, bardzo szczupły i bardzo mizerny, o włosach czarnych, gęsto przyprószonych siwizną.
Rysy jego były regularne a nawet przebijała w nich dystynkcya i inteligencya. Twarz jego zwykle wyrażała i smutek o którego przyczynach opowiemy w swoim czasie.
Dostał się na najwyższe piętro w kilka sekund, przebiegł belki, tak jak to zrobił przed nim młody jego kolega, zwrócił się do komina, nad którym znajdował się bukiet uwstążkowany, oświetlony jasnemi promieniami słońca.
Tu zatrzymał się tylko tyle ile było potrzeba dla nabrania tchu, i zabrał się do spełnienia ciężkiego i trudnego zadania.
Zadanie to, jak to zaraz zobaczemy wymagało tyle pewności siebie i przytomności umysłu ile siły i śmiałości.
Piotr Landry rozpoczął od przymocowania jednego końca linki do belki znajdującej się przy kominie, następnie drugim końcem przewiązał się w pasie nie zapominając pozostawić wolnym mniej więcej na dwa metry drugiego końca sznuru.
Zrobiwszy to zsunął się nieco niżej na belkę i wkrótce ujrzał tuż pod sobą wiszącego Gribouilla, którego jęki były coraz słabsze, wisząc bowiem głową na dół doznawał coraz większego napływu krwi do głowy.
Tłum krzykiem i radosnemi oklaskami przyjął ukazanie się Piotra Landry, który chwycił oburącz linkę zsunął się w przepaść i w mgnieniu oka znalazł się obok Gribouilla.
— Na miłość boską ratuj mnie.... — mruczał ten ostatni głosem zdławionym i już chrapiącym.
— A po cóż tu jestem, — odpowiedział Piotr Landry, i sam do siebie dodał: — do diabła!... już wielki czas!...
Rzeczywiście wielki był czas!...
Ubranie Gribouilla pod ciężarem jego ciała i przy gwałtownych ruchach, darło się coraz więcej a złowieszcze trzeszczenie zwiastowało, że za jaką sekundę nastąpi katastrofa.
Piotr Landry nie dał upłynąć tej sekundzie. Podniósł za łopatki młodego cieślę, któremu to sprawiło wielką ulgę pozwalając krwi odpłynąć z głowy i podwiązał mu pod ramiona pozostawiony umyślnie koniec linki.
Wszystko to spełnionem było niesłychanie prędko.
— A co! — rzekł wybawca — lepiej ci teraz pewno niż przed tem było!?
— Oh! tak! — odpowiedział Gribouille z głębokiem przekonaniem — teraz mi dobrze, zupełnie dobrze i jestem ci wielką wdzięczność dłużny Piotrze Landry...
— Niepotrzebne gadanie.... miejmy nadzieję, że się to wszystko skończy na strachu i że ofiarą wypadku padną tylko spodnie twoje.... Jednakże rzecz najtrudniejsza pozostaje jeszcze do zrobienia... Słuchaj no! czujesz ty się na siłach pomożenia sam sobie trochę?
— Nie bardzo Piotrze Landry. W tej chwili nie czuję się być zdolnym do wielkich rzeczy... Nic siły nie mam ani w ramionach ani w nogach, nie licząc już, że i reszta nie wiele warta...
— No, ja to rozumiem... Nie było to wesołe mój biedny Gribouille! w głowie ci zaszumiało.... ale sądzę, że będziesz chociaż mógł trzymać się mnie za ramiona.
— O! co to, to może będę mógł...
— A zatem obejmij mnie i ściśnij ze wszystkich sił, czem mnie lepiej ujmiesz tem mi cię będzie łatwiej zanieść tam na górę i wedle potrzeby obracać.
Gribouille zrobił jak mógł najlepiej to co mu kazano i Piotr Landry, ująwszy znowu linkę, rozpoczął wznoszenie się w górę siłą rąk, ciągnąc za sobą Gribouilla.
Tak jak powiedział przed chwilą, twardy to orzech do zgryzienia. Przychodziło mu to tem trudniej, że w całym tym pośpiechu zapomniał na lince porobić węzłów w odpowiednich odstępach a linka luźno puszczona biła go po rękach krwawiąc je i trzeba było nadludzkich wysiłków, aby nie dozwolić na to żeby się z rąk wysunęła.
Po dwóch czy trzech odpoczynkach Piotr Landry zupełnie był wyczerpany, tylko moralna energia i siła podtrzymywały go....
Nie przestawał iść dalej...
Potrzebował najmniej dziesięciu minut na przebycie trzechmetrowej przestrzeni!... a dziesięć minut w tych warunkach to wiek cały...
Nareszcie dosięgnął listwy dachu; przeszedł przez tę listwę i przeniósł Gribouilla...
Obadwaj byli uratowani...
W chwili, gdy niknęli z oczu tłumu, na wszystkich punktach bulwaru Beaumarchais, podniosły się okrzyki radości i zapału, tak jednomyślne i tak doniosłe, że je było słychać na kilka kilometrów w Paryżu.
Prowadzący roboty budowlane przed chwilą przybyły, czekał na Piotra Landry i Gribouilla na tymczasowo położonej podłodze szóstego piętra. Koledzy cieśle również się tam znajdowali.
Okrzyki widzów wzruszonych dały łatwo poznać cieślom co się dzieje tam na górze, porzucili więc bezużyteczną robotę około drabin.
Naczelnik robót uścisnął rękę Landrego, który wcale nie wydawał się dumnym ze swego szczytnego poświęcenia się, tak szczęśliwym uwieńczonego skutkiem, lecz uznawali je wszyscy koledzy, którzy go też ściskali i całowali.
Gribouille, zaledwie mógł się utrzymać na nogach. Chwiał się a zwykle mocno czerwona jego twarz była w tej chwili bladą jak chusta.
Jeden z cieśli wyjął z kieszeni małą buteleczkę oplataną łoziną i podał ją Piotrowi Landry.
— Co to jest? — spytał ostatni.
— To jest wódka, i to bardzo dobra.
— Dziękuję ci Mateuszu... nigdy nie pijam...
— Cóż znowu!... Jeden raz nie stanowi zwyczaju...
— Zmordowałeś się okrutnie a łyk starego koniaku wzmocnił by cię bardzo! — dodał drugi.
Piotr Landry wstrząsnął głową i odsunął butelkę ruchem tak stanowczym, że Mateusz przestał nalegać.
— A ty Gribouille — odwracając się do młodego chłopca spytał cieśla — palnij sobie!...
Gribouille odpowiedział potakująco, wyciągnął rękę z pośpiechem i przytknął do ust szyjkę od flaszki.
Gdy ją zwrócił właścicielowi była prawie próżną!... krew zaczęła napływać mu do twarzy i nogi zaczynały nabierać pewności.
— Przyjaciele moi — odezwał się budowniczy — jestem upoważniony, przez pana Leona Durand naszego przedsiębiorcę do wyprawienia wam uczty. Wedle przyjętego zwyczaju, uczcić trzeba ukończenie waszej pracy i tryumfalne umieszczenie bukietu....
Wypadek, który przed chwilą się tu wydarzył, a dzięki Niebu, nie spowodował złych następstw, w niczem nie zmienia naszych projektów... Objad jest zamówiony na godzinę piątą!... Będziemy pili na cześć bukietu, na cześć Piotra Landry, którego odwaga i zimna krew przechodzi wszelkie możliwe pochwały!... Idźcie moi przyjaciele, przebierzcie się, a punkt o piątej przyjdźcie połączyć się ze mną w restauracyi — „pod kasztanami” na Bercy!...
— Niech żyje pan Durand!... — krzyknęli cieśle zdejmując czapki. — Niech żyje Piotr Landry!...


II.
Wdowa Giraud.

Przedewszystkiem — jeszcze raz powtórzył budowniczy — bądźcie punktualni!
— O! co się tyczy tego, możesz pan spać spokojnie... Nie ma obawy aby kogo brakowało. Żeby wesoło przepędzić czas z przyjaciółmi, dobrze zjeść, dobrze wypić, na koszt zacnego przedsiębiorcy — nikt się nie opóźni... Staniemy do apelu wszyscy jak jeden!
— No to doskonale.... moi drodzy o piątej pod „Kasztanami.”
— O piątej pod „Kasztanami” — powtórzyli robotnicy, dążąc każdy w swoją stronę do domu aby zmienić zwykłe ubranie na świąteczne.
Piotr Landry pozostał sam z kierownikiem robót.
— Czy masz mi co do powiedzenia, mój kochany Piotrze — zapytał budowniczy.
— Mów śmiało w czem mogę ci być pomocnym.
— Tak panie Raymond... mam prośbę do pana. Chciałem prosić pana, abyś mi pozwolił nie przyjść na objad, który wyprawia pan Durand dla swoich robotników.
— Jakto! — wykrzyknął — chciałbyś nie przyjść na obiad.
— Tak, panie Raymond, jeżeli rozumie się nie wydaje się to panu nieprzyzwoitością...
— Co to znaczy, Piotrze Landry, czy pogardzacie waszymi kolegami? to byłoby źle! bardzo źle z waszej strony!
— A! niechże mnie Bóg uchowa! — zawołał cieśla — ja nikim na świecie nie gardzę!... Kocham i szanuję moich kolegów, i wiem doskonale, że każdy z nich jest wiele więcej wart niż ja...
— To już nie rozumiem co znaczy wasze żądanie?
— Ja panu powiem panie Raymond... Zebranie będzie wesołe, wszyscy się będą dobrze bawili, nieprawdaż?
— Tego się spodziewam przynajmniej!
— Otóż to właśnie jest powód. Z ludźmi wesołymi trzeba być samemu wesołym... A na nieszczęście mnie wcale nie wesoło i daleko mi do radości, pasowałbym tam do nich, jak garbaty do ściany!...
— Smutek jakiś widać macie Piotrze Landry?...
Tak panie Raymond, smutny jestem jak orszak pogrzebowy....
— Może kto w rodzinie waszej jest chory niebezpiecznie?
— Ja niemam żadnej rodziny, panie Raymond. Na całym bożym świecie, mam jedną tylko małą córeczką i Bogu najwyższemu dzięki! moja Dyzia ma się zupełnie dobrze.
— Możeście stracili kogo z najbliższych przyjaciół?
Uśmiech pełen goryczy na ustach Piotra Landry był całą jego odpowiedzią.
— Z przyjaciół — powtórzył — tych nigdy nie miałem...
— Więc cóż za przyczyna smutku waszego?
Cieśla zdawał się namyślać zanim da odpowiedź.
Budowniczy dodał śpiesznie.
— Zwracam waszę uwagę mój Piotrze, że pytam was o to nie przez prostą ciekawość, lecz dlatego jedynie, że polubiłem was i szczerze wam życzę..
— O! ja to wiem dobrze — odpowiedział Landry — dziękuję panu bardzo za jego dla mnie życzliwość, ale cóż robić... niemogę! Smutku mojego przyczyna to troski których wyjawić panu nie mogę...
— Jeżeli tak mój przyjacielu, to odpowiem ci już tylko wprost na pytanie jakieś mi zadał przed, chwilą..... W innych okolicznościach, możebyś mógł sobą rozporządzać dowolnie, ale dziś po tem co się stało przed chwilą, jesteś pod pewnym względem bohaterem dnia, a twoja niewytłomaczona nieobecność zasmuciłaby wielu zacnych ludzi, którzy mają siąść z tobą do stołu!... Nie można żyć tylko dla siebie samego na tym padole płaczu, trzeba myśleć i o drugich. Nie macie prawa zasmucać waszych kolegów, którzy was kochają i liczą na was.
— Jeżeli tak — wyszeptał cieśla — to cóż robić, muszę przyjść na to zebranie....
— Tak, trzeba być i to koniecznie.
— To wystarcza panie Raymond, jak trzeba to trzeba.
— I będziecie weseli wraz z nimi?
— Będę się starał panie Raymond, zrobię co będę mógł...
— To nie dosyć pewne, Piotrze Landry... ja wymagam stanowczego przyrzeczenia....
— Dobrze! niechaj i tak będzie. Przyrzekam panu wszystkie moje cierpienia ukryć w głębi duszy i nie okazywać ich nikomu...
— To dobrze... Pamiętajcie dotrzymać słowa bo gotów jestem przypomnieć wam obietnicę jeśli tego będzie potrzeba.... No a teraz do widzenia Piotrze Landry, podajcie mi rękę i bądźcie zdrowi... Do widzenia... wieczorem...
— To za wiele zaszczytu dla mnie! — jąkał cieśla podając swoją spracowaną dłoń budowniczemu, potem dodał: — do widzenia wieczorem, panie Raymond....

∗             ∗

W roku 1839, brzegi kanału Saint Martin nie podobne były do dzisiejszych.
Nie tylko sam kanał nie był pokryty w całej swojej rozciągłości sklepieniem, na którem staraniem municypalności paryskiej, potworzono liczne gaje roślin i trawniki kwiatów, ale w owej epoce było tu jeszcze mnóstwo szkaradnych domów albo raczej bud starych, zapadłych, na których miejscu stanęły olbrzymio zachwycające gmachy.
Piotr Landry włożywszy bluzę wybieloną i dobrze już zużytą na wierzch swego ubrania, udał się w tę stronę, tu bowiem mieszkał. Przyszedłszy do jednego z tych domów popchnął drzwi, przeszedł ruszające się schody, ciemne nawet w samo południe, i stanąwszy na piątem to jest na najwyższem piętrze domu, wyjął klucz z kieszeni otworzył pokój bardzo nędzny, lecz przedstawiający niejako typ mieszkania biednego robotnika. Opis jego będzie bardzo krótki.
Wyobraźcie sobie maleńką ciupkę czworokątną z sufitem pochyłym jak dach domu, i oświetloną bardzo źle z góry małem okienkiem otwierającem się jak wieko tabakierki.
Ściany nie były pewno bielone od jakich dwudziestu lat, i nosiły na sobie ślady wszystkich poprzednich lokatorów.
Umeblowanie składało się z jednego łóżka, które zasługiwało więcej na nazwę tapczanu, z jednej szafy z prostego białego drzewa, kulawego stołu, dwóch słomą wyplatanych krzeseł i próżnej kołyski.
Kołyska stojąca na pewnego rodzaju podniesieniu zręcznie zbudowanem, wydawała się być jedynym przedmiotem starań i pamięci. W tej ciupie gdzie wszystko było odrażająco brudne, firanki kołyski tej były nieposzlakowanej białości, na wałku je podtrzymującym wisiał wianek sztucznych kwiatów tak dobrze zrobionych, że można je było wziąć za prawdziwe...
To jeszcze nie wszystko, — jeden przedmiot — zresztą zwykle pomiędzy ludem pobożnie przechowywany, i tu wisiał na ścianie. Był to pod szklannem przykryciem bukiet kwiatów pomarańczowych w jakie stroją się nowożeńcy z klasy gminnej. Bukiet, ten przysłonięty był długim czarnym woalem z przejrzystej gazy. Na pamiątkę taką niepodobna było spojrzeć bez mimowolneego wzruszenia.
Piotr Landry zamknąwszy drzwi za sobą, ukląkł przed tem pudłem szklannem do którego podniósł ręce złożone i zdawał się modlić cicho i gorąco.
Wargi mu drżały, oczy napełniały się łzami, które spływały mu po policzkach jedna po drugiej, a jemu nawet na myśl nie przychodziło ocierać je.
Po kilku minutach podniósł się, otworzył szafę, wyjął ubranie nieco starego kroju, ale z cienkiego sukna i nieposzlakowanej czystości. Ogoliwszy starannie siwawą brodę, i ubrawszy się, pozyskał bardzo dobrą minę i swobodniej nosił tużurek niż inni robotnicy wyświątecznieni. Twarz jego zachowała zwykły wyraz głębokiego smutku.
Zegar sąsiedniej fabryki wybił godzinę trzecią.
— Pójdę zobaczyć Dyzię — wyszeptał Piotr Landry. — Nie pozostanę z nią długo, a przyśpieszywszy kroku, zdążę na Bercy na godzinę oznaczoną... — Równocześnie — dodał zapłacę wdowie Giraud za miesiąc bieżący...
Otworzył napowrót szafę, wyjął pięć sztuk pięciofrankowych, włożył w kieszonkę od kamizelki a opuściwszy swoję izdebkę i dom, przeszedł kanał mostem, który jest przedłużeniem przedmieścia du Temple, i udał się na górę ku przedmieściu Belle-ville po stromej pochyłości ulic w tej części Paryża.
Na przeciwnym końcu tej ulicy, znajdował się domek robiący wrażenie chatki wiejskiej.
Ogródek obszaru stupiędziesięciu do dwustu metrów, odgradzał ją od drogi publicznej, a ogródek ten zamiast muru, za parkan służyć mogącego, miał prosty iglasty płot, tak gęsty i tak dobrze najeżony igłami, że przejście przezeń lub uszkodzenie go byłoby niebezpiecznem.
Po za domem rozciągało się podwórze zabudowane, z którego tu dochodziło uszu przechodniów ryczenie krów i beczenie kóz.
Długie klatki z tarcic, oplecione drutem zardzewiałym, dozwalały widzieć mnóstwo pięknych białych i popielatych królików, chrupiących liście kapusty. Dwa lub trzy tuziny kur i kilka wspaniałych kogutów, gdakały i szukały ziarn na gnojowisku.
Całość ta była wydzierżawioną wdowie Giraud, bardzo zacnej kobiecie, utrzymującej się od pewnego czasu tylko z mleczarstwa. Nie miała ona jednakże wielkich zysków, zapewne dlatego, iż była za sumienną i nie chrzciła w domu mleka krów swoich i kóz, zanim je wysłała na rynki Paryża.
Piotr Landry podniósł rygiel i otworzył pierwsze drzwi; przeszedł ogród i wszedł do domu.
Wdowa Giraud, kobieta pięćdziesięcioletnia, niska, krepa, źle zakonserwowana, ale bardzo przyzwoicie i czysto ubrana, siedziała i przez okulary z trudnością wielką dodawała rzędy cyfr, w ogromnej książce przed nią na stole leżącej.
Mała dziewczynka około czterech lat, trochę wątła, ale niezwykle ładna, bawiła się około stołu lalką wartości dwudziestu pięciu sous.
Gdy cieśla wszedł, wdowa podniosła głowę.
— A, to wy Piotrze Landry — rzekła zdejmując okulary i kładąc pióro w kałamarz. — Co to za akuratność... Ale jak to, przecież to dziś nie niedziela? jakim wypadkiem?... czy na wesele idziecie?...
Mała dziewczynka nie pozostawiwszy nowo przybyłemu czasu na odpowiedź, przybiegła do niego jak mogła najprędzej, rzuciła mu się na szyję, wołając głosem drżącym z radości:
— Ojczulek!... ojczulek!.. co za szczęście!...
Piotr Landry mocno wzruszony z oczami pełnemi słodkich, ale zarazem i smutnych łez, przytulił dziecię do piersi a całując je długo, szeptał w tych pocałunkach:
— Tak moje dziecię, tak moja Dyziu kochana, to twój ojciec, który cię więcej kocha niż własne życie... — sto razy więcej!... sto razy więcej!...
Po kilku chwilach tych gorących uścisków, cieśla postawił małą na ziemi i rzekł do wdowy:
— Pytasz mi się pani czy idę na wesele... w istocie nie bardzoś się pani pomyliła... Dziś rano ukończyliśmy robotę ciesielską nowego domu, a przedsiębiorca z tej okazyi wydaje nam obiad na Bercy.
— Aha! rozumiem... Do dlatego wdziałeś pan odświętny tużurek i tę rurę włożywszy na głowę przyszedłeś odwiedzić Dyzię...
— Najzupełniejsza prawda moja dobra pani Giraud!
Cała rzecz w dwóch słowach... Nie pytam się jak się ma moja mała...
— I dobrze robisz!... — przerwała wdowa; — patrz pan tylko jak świetnie wygląda!
— A! co prawda to prawda, ma takie kolory śliczne różowe jak anioł malowany, to moje kochanie — wykrzyknął Piotr Landry całując znowu swoją córeczkę — żeby ją sam Pan Bóg ujrzał toby się do niej uśmiechnął... — po chwili dodał — oto dwadzieścia pięć franków za miesiąc bieżący, moja dobra pani Giraud...
— Dobrze... dobrze... połóż pan pieniądze tam na stoliku... Wiem ja wiem, że pan Landry jest punktualny!...
— I nie myśl pani — dodał cieśla, — że ja się uważam z wami na kwita jak wam za miesiąc zapłacę te marne pieniądze!... o nie!... ani tak głupi ani tak niewdzięczny jestem!... sto talarów miesięcznie a nawet i więcej za waszą miłość i starania podjęte około Dyzi... i to by jeszcze było za mało!...
Wdowa głęboko westchnęła.
— Tak, tak — rzekła — kocham tę małą, kocham ją tak serdecznie jakbym tylko córkę moją kochać mogła, gdybym ją miała... i czuję ile cierpieć będę, ile łez z moich oczów popłynie, gdy mi przyjdzie z nią się rozstać!...
— Rozstać się!... — powtórzył Piotr Landry ze zdziwieniem.
— Niestety! tak... i to może wkrótce...
— Ale dlaczegóżby tak być miało moja dobra pani Giraud?...
— Ah... dlaczego?... — I wdowa znów westchnęła — Pani mi obiecała — kończył dalej cieśla — trzymać do tej pory Dyzię aż ja ją będę mógł wziąć do siebie do prowadzenia gospodarstwa... a do tego jeszcze bardzo daleko! Nadejdzie to dopiero może za jakie lat dwadzieścia co najmniej... Czyś to pani już zapomniała o tej obietnicy moja dobra pani Giraud?...
— Tak, tak... ja doskonałą mam pamięć, i nigdy nie zapominam tego co komu raz obiecuję...
— A więc?
— Cóż chcecie panie Piotrze? — dodała wdowa — są wypadki w życiu, które często w niwecz obracają nasze dobre chęci!... zdarzają się nawet okropne, których nie można było przewidzieć a którym przeszkodzić niepodobna.... Wtedy człowiek nie jest panem swojej woli i robi nie to co chce ale to co musi!... wtedy mimowolnie niedotrzymuje się słowa...
Matka Giraud umilkła.
— Wysilam moją głupią głowę, aby panią zrozumieć — rzekł cieśla — ale wszystko co mi mówicie moja pani Giraud, to dla mnie tak jakby kto po hebrajsku to gadał...
— Słuchajcież — odpowiedziała dobra kobieta — ja wam panie Piotrze opowiem rzecz całą w krótkich słowach; boję się że za tydzień to już dla nikogo nie będzie tajemnicą... Wiecie panie Landry, że nigdy nikomu nic złego nie zrobiłam...
— Nigdy!... przenigdy!... — wyrzekł ojciec Dyzi — jesteś pani najlepszą i najszlachetniejszą kobietą na ziemi, i o tem wie każdy dobrze....
— A więc! taką jaką mnie widzisz, możesz mnie od dziś za tydzeń zobaczyć bez dachu, bez kawałka chleba, zmuszoną wyciągać rękę i żebrać litości publicznej jeżeli nie znajdzie się kto, coby mnie przyjął do siebie i dał miejsce gospodyni....
— Panią, moja dobra pani Giraud!... panią!... osobę tak gospodarną! tak zamożną!?
— Dziwi was to bardzo, nieprawdaż?
— Mało powiedzieć dziwi! Uszom swoim wierzyć nie mogę!
— A jednakże jest to prawda, smutna prawda.
— Ale jakimże to sposobem się stanie?
— Ha! widzicie... miałam różne niepowodzenia. Ludzie mieli do mnie zaufanie, bo wiedzieli, że jestem kobietą uczciwą... dawano mi na kredyt bydło i paszę... wystawiałam weksle i płaciłam je regularnie, chociaż ciężka to rzecz być mleczarką w Belle-ville, szczególniej jeżeli się rzemiosło prowadzi uczciwie... Trzy krowy mi zdechły w przeciągu dwóch tygodni... a były jeszcze nie zapłacone!... Dziewięćset franków! to dla mnie ogromna suma! Zajęto mi rzeczy... Skoro się o tem dowiedział kupiec dostarczający mi paszę, przyszedł upomnieć się o całkowitą należność... Trudno, był w swojem prawie!... nic mu dać nie mogłam... komornicy zrobili swoje... nastąpiły koszta sądowe i to co po nich zwykle bywa... Napisałam do jednego z moich starych krewnych tam w moje strony, prosiłam go o pożyczenie czterech tysięcy... Jest to kawaler i ma majątek... Ciekawam odpowiedzi, która może nadejdzie jutro... Jeżeli przyśle pieniądze wyjdę z interesów, jeżeli odmówi jestem zgubiona, a może nawet jak im się podoba zamkną mnie w więzieniu za długi... sprzedadzą wszystko w imię sprawiedliwości, a ja zostanę bez żadnych środków do życia, jak to wam już mówiłem przed chwilą... Widzicie dobrze panie Piotrze, że w tych okolicznościach, będę zmuszoną oddać ci naszą ukochaną małą Dyzię!,.. Rozumiecie?... prawda?...Co?...
Cieśla rozumiał aż nadto dobrze....
Milczał ale oczy wilgotne i malująca się na twarzy rozpacz mówiły wymownie za niego.
— Ah! moja dobra pani Giraud — wykrzyknął nakoniec — Bóg mi świadkiem, że gdyby mi przyszło dać kwartę krwi własnej na wyprowadzenie cię z kłopotów, nie namyślałbym się ani minuty!...
— Wierzę wam, wierzę, poczciwy panie Piotrze! — odpowiedziała wdowa z melancholicznym uśmiechem — wyście zacny człowiek, ale co tam dużo gadać, krwi waszej dobrze tam gdzie jest, choćbyście jej i garniec oddali w niczemby to nie zmieniło postaci rzeczy...
— Postaram się przyjść jutro chociaż późno po skończonej robocie, dowiedzieć się czy pani dostała odpowiedź od kuzyna i czy ten przystaje na jej prośbę...
— Dobrze, dobrze, przyjdźcie i owszem... opowiem wam koniec, kiedy już znacie początek... Uściskacie przytem waszą córeczkę... Ale prawdę powiedziawszy nie liczę ja wiele na tego mojego krewnego, i wam radzę toż samo, od dziś zacznijcie myśleć co począć z Dyzią, jeżeli ja jej dłużej zatrzymać nie będę mogła...
Cała godzina na tej gawędce upłynęła; nie pozostawało cieśli więcej czasu jak tylko tyle, aby mógł przybyć na Bercy i nie dać czekać na siebie.
Po raz ostatni przytulii do piersi swóją dziecinę, uścisnął rękę matki Giraud i oddalił się z sercem ściśnionem, z nieopisanym niepokojem pytając samego siebie, gdzie znajdzie dla swojej córeczki schronienie pewne i serdeczne, jeżeli poczciwa wdowa Giraud nie znajdzie ratunku, jak to niestety jest prawdopodobne, na nieszczęście jakie na nią spada.


III.
Wodopij.

Restauracya „pod Kasztanami“ na Bercy, zajmuje do dziś jedno z najpierwszych miejsc pomiędzy zakładami tegoż samego rodzaju w okolicach Paryża. Niewątpliwie, że klijentela jej, mniej jest wykwintna i elegancka jak w pawilonie Armenonville, w lasku Bulońskim, ale składa się z ludzi zamożnych, lubiących dobrze żyć i umiejących ocenić dobrze wartość piwnicy i umiejętność kucharza.
W roku 1839 restauracya „pod Kasztanami“ zajmowała mniej wybitne stanowisko, i zaliczała się do tych podrogatkowych garkuchni, w których tradycyonalny salon na sto nakryć, zachęcał mieszczaństwo do wyprawiania tu wesel, styp pogrzebowych i uczt rozmaitego rodzaju.
W chwili gdy na wszystkich zegarach na Bercy biła godzina piąta, budowniczy Reymond, zobowiązany przed przedsiębiorcę do prezydowania tej uczcie, wyskoczył z powoziku przed drzwiami restauracji.
W tejże chwili otoczyli go i cieśle.
— Widzicie moi przyjaciele — rzekł — że mi nic nie możecie zarzucić! Jestem punktualny jak zegarek. A czy jesteście w komplecie?
— Nie brakuje już nikogo więcej jak tylko Piotra Landry — odpowiedziały dwa czy trzy głosy.
— Jeżeli tak to chodźmy na górę... Zanim zasiądziemy do stołu, Piotr Landry nadejdzie.
Jeden ze służących restauracyi w czarnym fraku i białym krawacie, przeszedł pierwszy po schodach wskazując drogę i zastawiony stół dla wesołych współbiesiadników.
Sala wybrana do festynu, była najpryncypalniejszą na pierwszem piętrze. Służyła za przejście do innych salonów, i goście z wyższego piętra musieli przez nią koniecznie przechodzić dla zejścia na dół; ale w tej porze i w dniu powszednim, roboczym, goście mniej byli liczni i ucztujący cieśle nie potrzebowali się obawiać częstych przeszkód. Stół jasno oświetlony przez wielką liczbę świec, przedstawiał się nader obiecująco dla silnych i zdrowych żołądków. Był on zastawiony potrawami raczej pożywnemi niż delikatnemi: olbrzymie pasztety, szynki ogromnych rozmiarów, wielkie szczupaki w galarecie etc. etc. Kilka jeszcze dań gorących było zamówionych, potrawy, pieczenie, jarzyny, legominy, jednem słowem to wszystko co potrzeba, aby uczta była świetna, zdrowa i wspaniała.
Przy każdym talerzu stało po cztery rozmaitych rozmiarów kieliszki, obiecując wykwalifikowanym pijakom częste i gorące libacye.
Jednej tylko rzeczy brakowało na stole to jest karafek z wodą, ale nam sie zdaje i pewno się nie mylemy, ze brak ten był raczej umyślny niż przypadkowy.
Podczas gdy cieśle głośno chwalili tak obfitą zastawę stołu, wszedł Piotr Landry, a jego wejście przyjętem zostało głośnemi okrzykami przez kolegów.
Budowniczy zbliżył się do niego i odprowadzając na bok rzekł:
— No i cóż poczciwy Piotrze! jak się macie?... Miałem wasze słowo... liczyłem na was, a chociaż przybywacie ostatni, jednak nie spóźniliście się... Jakże tam? czujecie się lepiej jak przed tem? Co?... czy mniej jesteście smutni?...
Piotr Landry potrząsnął głową.
— Dziękuję panu, żeś tak dobry i zajmujesz się takim biedakiem jak ja, panie Raymond, jestem panu bardzo za to wdzięczny. Ale smutek mój wcale się nie zmniejszył, i owszem zwiększył się nawet, gdyż w przeciągu tych dwóch godzin przybył mi nowy powód do zmartwienia; ale bądź pan spokojny, będę pamiętał o sobie i koledzy nic nie spostrzegą.
— Mój Piotrze powiem wam prawdę szczerą, wzbudziliście we mnie prawdziwą sympatyę — rzekł budowniczy — odwaga i skromnośc jakich daliście dowody dziś rano, zyskały wam całą moją życzliwość.... Gdybym mógł być wam kiedy w czem pomocnym liczcie na mnie napewno.
Potem nie zostawiając cieśli czasu na podziękowania, odwrócił się do kolegów jego i dodał:
— A teraz do stołu moi przyjaciele! niech każdy siada gdzie się zdarzy, ja rezerwuję tylko dwa miejsca honorowe; sam z obowiązku muszę zająć jedno z nich, ponieważ zastępuję pana Durand, przez którego jesteście zaproszeni, drugie należałoby się z prawa Janowi Remy, przezwanemu Gribouille, który dziś rano uwieńczył nasze dzieło, ale myślę, iż Jan Remy odstąpi chętnie tego miejsca swemu szlachetnemu wybawcy, Piotrowi Landry...?
— Nie tylko, że mu odstępuję mego miejsca — odpowiedział Gribouille z serdecznością — ale gdyby nawet zażądał mojego życia oddałbym mu je z całego serca!
— Brawo Gribouille! — wykrzyknęli koledzy jednogłośnie. — Brawo!... to dobrze powiedziane!... Gribouille dzielny z ciebie chłopak!...
Piotr Landry probował wymówić się od tego zaszczytu, wesoło a życzliwie nakazali mu milczeć; zaczepili w dziurce od tużurka kokardę z takiejże samej wstążki jak ta która była przy bukiecie i poprowadzili go tryumfalnie do krzesła naprzeciw tego jakie miał zająć pan Raymond. W ten sposób znalazł się w pełnem świetle, wprost drzwi prowadzących do głównego salonu. Opisujemy umyślnie te szczegóły, gdyż będą one miały swoje znaczenie.
Wszyscy zasiedli.
— Do broni wiara! — krzyknął pan Raymond, który wesoły z natury, pozwalał sobie często trywialnych choć niewinnych żartów, zresztą stosownych do towarzystwa, w jakiem się znajdował.
Trzech służących z restauracyi w tejże chwili dało dowody swojej zręczności i żarliwości, poumieszczali oni przed każdym z uczestników po talerzu gorącego rosołu.
Przez kilka minut nie słyszano nic więcej jak tylko szczęk łyżek i sykanie tych którzy się parzyli z pośpiechu.
Po tym szybkim wstępie ukazał się podczaszy z butelkami madery. Wszyscy podali swoje kieliszki z wyłączeniem Piotra Landry.
— Nie piję — odpowiedział ten ostatni — a będę pana prosił abyś był tyle uprzejmy i kazał mi podać karafkę wody.
Słowa te zostały przyjęte ogólnem podziwieniem.
— Wody! — krzyknęli koledzy — On chce wody!
— Żabiej ratafii.
— Rosołu kaczego!
— Na co u diabła może mu być woda, potrzebna?!..
— To pewnie do umycia rąk, bo przecież w obec przyjaciół, nie sądzę, aby się dopuścił tej nieprzyzwoitości i chciał pić wodę!
Jakiś głos zanucił zwrotkę sławnej piosenki ludowej.

Wodopije źli ludzie są
Dowodem tego potop!”

Pomimo to, jeden z chłopców postawił przed Piotrem Landry żądaną karafkę, a ten nie zwracając żadnej uwagi na wykrzykniki krzyżujące się w około niego, wypił szklankę tego płynu bez zapachu i koloru.
Wszyscy jakby osłupieli na widok takiego zuchwalstwa.
— Wypróżnił szklankę! — wykrzyknął stary podmajstrzy, którego czerwony nos z centkami rubinowemi źle świadczył o jego wstrzemięźliwości.
— I nie skrzywił się nawet, co jest dowodem, że to mu się często zdarza — dorzucił drugi.
— Co to znaczy Piotrze, czyś ty oszalał!...
— A wiesz ty, że żaden wodopij nigdy nie doczekał się późnej starości!...
— Woda zimna, widzisz mój kochany, to trucizna!.. Nic nie ma niebezpieczniejszego dla żołądka...
— A bo to co innego ino woda jest przyczyną wszystkich reumatyzmów, które trapią biedną ludzkość...
— Powiedzcie nam raz przecie Piotrze, czy to tak z upodobania, czy też za pokutę, za grzechy skazałeś się na taki ostry post!?
To pytanie postawione wyraźniej, uciszyło na chwilę złośliwe żarty i ironiczne rady, jakie padały jak grad na biednego cieślę.
Pan Raymond skorzystał z chwili uciszenia się i zabrał głos.
— Ależ moi kochani — rzekł — po jakiego diabła mięszacie się nie w swoje rzeczy? Czy każdy z nas nie jest panem swej woli?... Co was obchodzi sposób postępowania waszego kolegi, jeżeli ono nie przynosi szkody nikomu? Jeżeli jego zwyczaje nie podobają się wam, on pewnie nie ma żadnego zamiaru wam ich narzucać. On pije wodę bo tak mu się podoba. Wy pijecie wino bo je wolicie, lecz każdego zostawcie w spokoju.
— Serdeczne dzięki panie Raymond, żeś przyjął na siebie trud bronienia mnie — odezwał się Piotr Landry. — Byłbym to sam zrobił, tem łatwiej że napaści nie były złośliwe... Ja nie obwiniam nigdy nikogo. Nie pozwalam sobie nigdy monitować i tych dla których butelka jest celem życia i bogiem!... To do nich należy, to ich rzecz.... Kiedy w niedzielę lub poniedziałek spotykam na mojej drodze kolegę chwiejącego się, zataczającego od muru do muru i walającego się po rynsztokach, wychodzącego z szynku, nie powiem abym go chwalił, ale pozwalam mu przejść obok siebie nie czyniąc żadnych uwag... Gdybym był na ich miejscu i robił tak jak oni, nie chciałbym aby się kto nademną natrząsał... Wcale nie myślę uchodzić za krzewiciela wstrzemięźliwości... Lubiłem niegdyś wino i pewnie piłem go tyle co i inni... Jednego pięknego poranku spostrzegłem się, że ono mi szkodzi i przestałem pić. Oto cała historya. Widzicie więc, że nie było warto zajmować się tak długo tą drobną sprawą i zwracać uwagi... Teraz jeżeli chcecie pomówiemy o czem innem, ale pozwólcie, że przedewszystkiem wychylę tę szklankę wody z całego serca za zdrowie pana Raymond i wasze moi przyjaciele.
Mówiąc to cieśla, słowa w czyn zamienił.
To krótkie skromne przemówienie zamknęło usta szydercom.
Od chwili jak Piotr Landry wytłomaczył powody swego hidraulicznego zachowania się i powiedział wyraźnie, że wino szkodzi jego zdrowiu, nie było już o czem mówić i z czego drwić. Zrozumieli to wszyscy, to też nastąpiła natychmiastowa reakcya i cieśle w doskonałej zgodzie wykrzyknęli:
— Niech żyje Piotr Landry, wodopij!...
Od tej chwili, i podczas całego bankietu, nie przestały panować jedność i zgoda między kolegami, wesołość panowała szczera, a ojciec Dyzi tak był uważny na siebie, że mimo wszystkich kłopotów i trosk, które znamy i których jeszcze nie znamy, mógł ujść jeżeli nie za bardzo wesołego to przynajmniej za bardzo miłego współbiesiadnika.
Wypadek nieoczekiwany a bardzo nieszczęśliwy, zasępił koniec uczty tak dobrze rozpoczętej.


IV.
Gość niewypłacalny.

Jużeśmy powiedzieli w poprzednim rozdziale, że aby się dostać do małych gabinetów i saloników restauracyj, trzeba było przejść przez dużą salę, w której zasiedli cieśle.
Od czasu do czasu widziano jednego i tego samego służącego noszącego półmiski i butelki, zbliżającego się tajemniczo do jednego z sąsiednich gabinetów a sądząc z wynoszonych, opróżnionych talerzy można było domyśleć się o dobrych apetytach, jakie tam panowały.
Zresztą wszystko było spokojnie, tylko od czasu do czasu dawały się słyszeć przeze drzwi głośne śmiechy kobiece, i zwrotki śpiewane przy winie, ale hałas ten był tak słaby, że nań w dużym salonie nikt nie zwracał najmniejszej uwagi.
Naraz zrobiło się jakieś większe poruszenie przy drzwiach; służący zakładu w liczbie trzech czy czterech, wbiegli nagle do gabinetu, rozległ się odgłos żywej sprzeczki, i właściciel zakładu pośpieszył we własnej osobie za swoją służbą.
Pan Raymond zatrzymał go w przejściu.
— Co się to znaczy — spytał go — myślanoby, że tam się jakieś nadzwyczajności dzieją....
— Nie panie, nic nadzwyczajnego — odpowiedział restaurator — ale bardzo nieprzyjemna scena, która niestety nader często się u nas powtarza... Jakiś pan, dosyć dobrze ubrany, choć z miną nieco podejrzaną przyszedł z dwoma donnami obiadować tu. Pan dobrze rozumie, że nie można żądać od gości zapłaty z góry. — Pokaż mi pan ile masz w kieszeni pieniędzy!.... — Żądanie takie odstręczyłoby całą klijentelę przypadkową, która najczęściej jest najlepszą. Trzebaby zamknąć budę w takim razie! Ten jegomość w krótkim czasie skonsumował sporo: jadł zwierzynę, nowalijki, napił się dobrego wina... Rachunek jego wynosi z pięćdziesiąt franków!... Cóż ztąd kiedy podanego rachunku nie chciał zapłacić pod pretekstem, że nibyto zapomniał wziąć pieniędzy ze sobą... Rozumie pan dobrze, że to wykręt, któremu wiary dać nie można!... — Przyjdzie jutro zapłacić — mówi — ale szukaj wiatru w polu! Zaproponowano mu, że się za nim pośle do domu po pieniądze... Odmawia z miną czelną... Wrzeszczy!... Grozi!.... Dwie jego damy krzyczą też jak najęte a to wszystko jest wielce nieprzyjemne dla zakładu porządnie prowadzonego i szanującego się.
— Cóż pan zrobisz? — spytał pan Raymond.
— Użyję ostatecznego środka, który zresztą dosyć często pomaga — odpowiedział właściciel zakładu — ostatni raz sam go wezwę do zapłacenia, a potem poślę po policyę, aby go wzięła do kozy!...
— To bardzo pięknie — rzekł pan Raymond — ale jeżeli ten jegomość nie ma w istocie pieniędzy, co panu z tego przyjdzie?
— Najpierw to mi przyjdzie, że nie będę bezkarnie oszukiwany. A potem widzisz pan, tego rodzaju ludzie mają zwykle jakąś ciemną przeszłość, którą na wszystkie sposoby ukrywają. Policya i komisarz to na nich postrach okrutny. Oni doskonale wiedzą, że jak się raz w pazury policyi dostaną, już się z nich tak łatwo nie wyrwą. To też gdy widzą, że już z niemi źle, bodaj z pod ziemi wydobędą pieniędzy... albo się rozstają z jakim źle nabytym klejnocikiem... albo piszą do przyjaciela... dawnego wspólnika, od którego pod postrachem wydania jego dawnych sprawek, wyłudzić zdołają dosyć pieniędzy na zapłacenie rachunku.
— Tak, — odrzekł budowniczy, uśmiechając się z przymusem, ale zdaje mi się, że pieniądze takie w każdym razie z niebardzo czystego źródła pochodzą....
— O! ja nie przeczę, ale to mnie nic nie obchodzi. Nawet nie umywam rąk po ich dotknięciu. Należy się — płacą mi... a reszta, nie moja rzecz...
— To niby racya i ja rozumiem, że pan masz słuszność za sobą. Ale na pana miejscu, wolałbym lepiej stracić pięćdziesiąt franków, niż sobie robić tyle kłopotu.
— Ależ panie, czyż to jest możliwe — wykrzyknął restaurator.
— Czyż pan nie jesteś panem u siebie?...
— Rozumie się, że jestem panem, i sama suma jest rzeczą małej wagi.
— A zatem...
— Niechnoby się dowiedziano, że ja żywię wybornie i dobrowolnie wypuszczam bez zapłaty takich łotrów jak ten pan, wszyscy łajdacy zgłodniali i jak to najczęściej bywa smakosze z całego Paryża i przedmieść a nawet diabli wiedzą zkąd zlataliby się do mnie, zjadali moje nowalijki i wysuszali moją piwnicę!.... Nie pozostałoby mi nic więcej jak tylko pojutrze zlikwidować moje interesa. Kłaniam uniżenie! Wezwę go po raz trzeci i ostatni. Potem niech płaci, albo niech idzie do kozy!
I restaurator udał się do gabinetu.
Wszystko to obudziło i podniosło uwagę cieślów.
Nadstawili uszów i za chwilę usłyszeli głosy podniesione, krzyki, kłótnie i wrzaski.
Trwało to kilka sekund, potem drzwi się gwałtownie otworzyły i osoba z powodu której cały ten hałas i skandal powstał, weszła do salonu wcale nie tryumfalnie. Mężczyzna jakiś krzycząc z całych sił, i klnąc na czem świat stoi, wyrywał się z rąk dwóch służących, którzy go trzymali każdy za jedną rękę, podczas gdy trzeci popychał z tyłu zmuszając aby szedł dalej.
Właściciel zakładu zamykał pochód.
Dwie osoby nieokreślonego wieku należące do płci żeńskiej (której wcale nie robiły zaszczytu) szły ostatnie jęcząc i skomląc przeraźliwie, zasłaniając wyperfumowanemi chustkami oczy i twarze wybielone i wyróżowane.
Schwytany na gorącym uczynku oszust był człowiekiem około lat trzydziestu, włosy miał gęste i bujne tłusto wypomadowane i podniesione w duży czub nad czołem, z boków w kręcące się loki zafryzowane. Jego blada twarz oliwkowa, otoczona była gęstemi czarnemi faworytami à la Bergami. Wąsy tegoż samego koloru świecące od pomady cienko wyciągnięte i haczykowato zakręcone, ocieniały górną wargę. Oczy czerwone podejrzanego koloru rzucały straszne błyskawice gniewu.
Ubranie tego amatora objadów zadarmo, przedstawiało najsprzeczniejsze kolory: kurtka jasno niebieska z dużemi złoconemi w deseń guzikami; kamizelka czerwona kaszmirowa; krawat atłasowy szmaragdowo-zielony; spodnie morelowe, huzarskiego kroju.
Całe to ubranie było zupełnie nowe i odpowiadało bardzo dobrze wyrażeniu restauratora: „jakiś pan, dosyć dobrze ubrany”.
Na widok tak licznie siedzących biesiadników około dużego stołu w salonie, zuchwały ten łotr zatrzymał się nagle, pomimo złączonych usiłowań trzech służących, którzy go ciągnęli i popychali naprzód, i wykrzyknął donośnym głosem:
— Panowie! biorę was za świadków niegodnego postępowania nędznego tego truciciela, zadającego gwałt przyzwoitemu człowiekowi, dla tego jedynie, że ten zgubił swoją sakwę czyli inaczej, że został okradziony!... Panowie widzicie jak mnie maltretują, duszą, ciągną!... To nie koniec na tem! oho... będzie to miało swój ciąg dalszy!... Bogu dzięki jest jeszcze sprawiedliwość!...
— Co pan tam gadasz — przerwał restaurator — właśnie dla tego, że jest sprawiedliwość ja pana zmuszam do pójścia pomimo jego woli... Przed komisarzem pan się wytłomaczysz... Dalej w drogę do kozy!... Oszczędź mi pan przynajmniej fatygi posyłania po czterech ludzi i kaprala.
Właściciel zakłady mógłby był długo jeszcze tak mówić bez przeszkody. Oszust nie słuchał go już. Z dziwną i natężoną uwagą przypatrywał on się Piotrowi Landry, siedzącemu wprost naprzeciw niego, a którego twarz wyrazista i melancholiczna w jasnem świetle pozostawała. Patrząc tak uparcie na niego, człowiek ten zdawał się sięgać pamięcią w wspomnieniach dawnej bardzo przeszłości.
Nagle żywy ogień zabłysnął w jego oczach, fjzyognomia ta ruchoma i przebiegła rozjaśniła się w jednej chwili i zupełnie inny przybrała wyraz.
Ruchem gwałtownym wyrwał się z rąk służby restauracyjnej, przybrał dumną postawę i odezwał się tonem imponującym.
— Do miliona djabłów... błazny jakieś, puście natychmiast. Przed chwilą dziwnym wypadkiem nie mogłem wam zapłacić mało znaczącej sumy... W tej chwili rzeczy mają się inaczej... Obchodźcie się więc ze mną ze wszystkiemi względami jakie mi się należą a o których od kilku chwil zapomnieliście! Właściciel restauracyi złagodniał natychmiast.
Dał znak swoim ludziom, którzy się usunęli o trzy kroki, i spytał grzecznie choć z odcieniom powątpiewania:
— A więc, pan myśli uregulować rachunek?...
— Chcę wam dać przynajmniej — odpowiedział dziwaczny ten człowiek — dobrą i pewną gwarancyę, która wam z pewnością wystarczy.
Restaurator skrzywił się i podrapał lekko w głowę jednym palcem prawej ręki.
— Gwarancyę dobrą i pewną! — powtórzył — ho! ho! zkąd byś ją pan wziął u djabła?
— Nie będę daleko jej szukać — odpowiedział awanturnik — bo widzę tu nawet, przy tym stole zacnego człowieka, który mnie zna doskonale... Ten zacny człowiek znajduje się w pośród swych kolegów, szlachetnych żołnierzy pracy tak samo jak i on! Jest otoczony ogólnym szacunkiem!... Jego uczciwość będzie panu rękojmią mojej!.. Nie przypuszczam abyś pan miał fantazyę powątpiewania o świadectwie tak niedwuznacznem....
Oczy właściciela zakładu, zwróciły się teraz z żywą ciekawością ku stołowi cieślów, i starały się odkryć, w pośród współbiesiadników tego, którego poręczeniem niewypłacalny gość chciał się osłonić.
Robotnicy ze swej strony, badali jeden drugiego. Wszyscy zarówno zdawali się być zdziwieni, wszyscy jednakowo zaintrygowani.
Oszust wskazał gestem na osłupiałego Piotra Landry, i wykrzyknął:
— Odwołuję się do ciebie, bez skrupułu mój stary kolego, i liczę na twoją przyjaźń, tak jak mógłbyś liczyć w podobnych okolicznościach na moją... Powiedz prędko temu dzikiemu restauratorowi, który tak źle sądzi ludzi z pozoru, że ty mnie znasz i w razie potrzeby poręczysz za mnie.
Żadne słowa nie byłyby w stanie określić pomięszania i zakłopotania ojca Dyzi, skoro spostrzegł wszystkich oczy zwrócone na siebie, na skutek odwołania się łotra wprost do niego. Zachował jednakże tyle zimnej krwi, iż ze szczerem zdziwieniem spytał się:
— Czy to naprawdę do mnie się pan zwraca?... Wistocie, trudno mi w to uwierzyć....
— Jakto, czy to do ciebie? Ależ tak! Jeżeli wypadkiem nadzwyczajne podobieństwo w błąd mnie nie wprowadza!.... Wszak ty jesteś czeladnikiem ciesielskim? I nazywasz się Piotr Landry?...
— Ja się w samej rzeczy nazywam Piotr Landry, ale...
— Ale ty mnie nie poznajesz? — przerwał dziwny człowiek.
— Przyznaję się... i mógłbym przysiądz, że pana widzę po raz pierwszy w życiu...
— Wybornie! doskonale!... ja wiem dla czego to... Moje wąsy i moje faworyty są jedyną przyczyną, że cię pamięć zawodzi! Byłem ogolony jak panna w owym czasie od którego się nasza najszczersza przyjaźń datuje, i ty to dobrze powinieneś sobie przypomnieć, że przez lat dwa od 1836 do 1838 nie rozłączaliśmy się ani na jeden dzień i noc, tak byliśmy nierozerwalni że każdy mógł o nas powiedzieć: Ravenouillet i Piotr Landry, oto dwóch zuchów wybornie do siebie pasujących!... myślanoby że to dwaj bracia!
Cieśla zbladł jak śmierć, o mało nie stracił przytomności. Ale zbierając wszystkie siły wyjąkał głosem drżącym, któremu napróżno chciał; nadać spokój i stanowczość:
— Masz pan racyę, to prawda pamięć mnie zawiodła. Teraz poznaję pana...
— To szczęście! Byłem tego pewny!... Ale dlaczego mówisz do mnie tak zimno, tak ceremonialnie? Chociaż pozycya jaką zajmuję w świecie jest wyższą od twojej, upoważniam cię, do dawnego mówienia mi ty....
Piotr Landry ciągle zsiniały, opuścił miejsce jakie zajmował przy stole, i zbliżył się do Ravenouilleta. Tak go nazywamy gdyż pod takiem nazwiskiem się przedstawił. Dotknął lekko jego ramienia dając mu znak aby się z nim razem na bok usunął, poprowadził go w najodleglejszą, część salonu, w ten sposób aby módz z nim pomówić nie będąc przez nikogo słyszanym.
— Czego chcesz odemnie nieszczęśliwy? — spytał go głosem cichym.
— Czego chcę od ciebie? Pyszne pytanie!... Do licha! Rozumiesz przecie!... Wyprowadź mnie z tego fałszywego położenia w które tak głupio wlazłem! Poręcz za mnie temu łajdakowi restauratorowi.
— To niepodobna...
— Dla czegóż?
— Jestem tu po raz pierwszy w mojem życiu... nikomu nie znany... Wreszcie biedny wyrobnik nie ma kredytu.
— A zatem pożycz piećdziesiąt franków, tu zaraz na miejscu i zapłać mój rachunek. To jeszcze wolę bo to prostsze.
— Pożyczyć pięćdziesiąt franków. Od kogo?
— Ja nie wiem, i to mnie wcale nie obchodzi... To tylko co wiem, że chcę ztąd wyjść, a ponieważ wypadek postawił cię na mojej drodze, liczę na ciebie, a jeżeli nie zrobisz tego co ja chcę w tej chwili, powiem głośno tym szlachetnym durniom, gdzie i przy jakiej okazyi zrobiliśmy naszą znajomość... Do stu diabłów! pięknych się rzeczy dowiedzą!
Piotr Landry zgrzytnął zębami, i ścisnął konwulsyjnie pięście.
— Nędzniku! — powiedział głucho. — Czyżby to zbrodnią było, gdybym cię tu schwycił za gardło i udusił jak psa!?
Ravenouillet zaczął się śmiać.
— Ja nie wiem czyby to było zbrodnią — rzekł po chwili — ale jestem zupełnie spokojny, do tego nie przyjdzie ci fantazya, najprzód są świadkowie którzyby ci przeszkodzili, a następnie że ten, żarcik zrobiłby cię recydywistą, coby było bardzo złem dla ciebie!... Skończmy zatem mój stary kolego i to skończmy jaknajprędzej. Te panny się niecierpliwią i ja sam mam interesa. Potrzebuję oddalić się...
Piotr Landry rzucił na Ravonouilleta spojrzenie nienawiści i wzgardy, ale oszust tylko się uśmiechnął na tę groźbę.
— Panie, to już rzecz załatwiona — powiedział zwracając się do restauratora — mój przyjaciel i ja musieliśmy zamienić z sobą kilka słów tyczących się dawnych wspomnień, rzecz naturalna między serdecznemi, którzy się po dwuletniej rozłące spotykają; ale nasze serdeczne powitanie już się skończyło, a mój przyjaciel bez dalszej zwłoki, zapłaci panu ten mały rachuneczek.
To zapewnienie powróciło restauratorowi wyraz zupełnego zadowolenia.
Piotr Landry nie mając innego punktu wyjścia ze swego położenia, zabrał się do spełnienia żądań oszusta.
Zbliżył się do budowniczego i rumieniąc się ze wstydu, szepnął mu do ucha.
— Panie Raymond, czy niebyłbyś łaskaw dać mi pięćdziesiąt franków zaliczenia, które sobie odliczysz przy obliczeniu się ze mną w przyszłą sobotę?...
— Tak! — spytał budowniczy — a więc naprawdę znacie tego łajdaka!?
— Na nieszczęście! znam...
— I myślicie za niego zapłacić?...
— Muszę koniecznie...
— Strzeżcie się Piotrze Landry... Ta znajomość wcale ci nie przynosi zaszczytu. Albo ja jestem kiep, niezdolny sądzić po fizyognomii albo ten jegomość jest łotrem z pod ciemnej gwiazdy...
— Ja to aż nadto dobrze wiem...
— Wierzajcie mi Piotrze Landry, przestańcie się opiekować tym złym człowiekiem. Pozwólcie niech go poprowadzą do kozy, on na nią zasłużył, to będzie sprawiedliwie....
— Jabym sobie tego bardzo życzył, panie Raymond — westchnął cieśla — na nieszczęście jest to niepodobne.
— W takim razie macie pięćdziesiąt franków, pożyczam ci je z całego serca, ale wolałbym je pożyczyć na każdą inną rzecz...
— Dziękuję, panie Raymond... jest to prawdziwa; usługa jaką mi oddajesz w tej chwili.
Ojciec Dyzi wręczył restauratorowi dopiero co odebrane pieniądze.
Ravenouillet śledził oczyma Piotra Landry; a zobaczywszy ostatnie poruszenie.
— Zapłacono? — spytał.
— Nie mam nic do żądania — odpowiedział właściciel zakładu.
— Bogu dzięki... Mój dobry Piotrze Landry daj mi twój adres, wstąpię jutro rano do ciebie i zwrócę tę małą bagatelkę.
Cieśla wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział.
— Jak ci się podoba! — odpowiedział — uiszczę się w inny sposób... W rzucę w skarbonkę dla biednych te pieniądze któremi ty gardzisz!....
Do usług waszych panowie... Panny proszę za mną...
Ravenouillet wybiegł na schody a za nim jego godne towarzyszki. Nie mieli jeszcze czasu stanąć na ostatnim stopniu, kiedy jeden ze służących, wybiegł pędem z gabinetu który przed chwilą szanowna trójka zajmowała, z całego gardła krzyczeć: Łapaj!... Na pomoc złodziej!.... trzymajcie złodzieja!....
Jak tylko ten alarmujący krzyk dał się słyszeć, zrobił się na dole hałas i rozpoczęła się walka między Ravenouilletem i tymi którzy go puścić nie chcieli, w kilka minut z wielkim tryumfem, zręcznego łotra siłą wprowadzono napowrót na górę.
Pienił się ze złości, mocno podbite miał lewe oko... Jedna poła nowego surduta niebieskiego była rozdarta, zamaszysty węzeł krawata, znikł zupełnie...
Dwóch policyantów trzymało go za kołnierz.


V.
Nakrycia srebrne.

Ravenouillet, jakeśmy to już powiedzieli pienił się ze złości, a prawdę powiedziawszy, przerażająca bladość Piotra Landry również straszne robiła wrażenie jak wściekłość Ravenouilleta.
Szacowny łotr drżał nerwowo, chciał jeszcze sprobować swojej czelności, i wykrzyknął głosem, stanowczym.
— Co u diabła!... czy tu kpią ze mnie!... ten złośliwy żart czyż długo się będzie jeszcze przedłużał!... Oburzenie bierze górę nad moją dobrocią i nakoniec będę zmuszony skargę na was podać!
Ten udany gniew i te pogróżki nie zaimponowały wcale służącemu, który podniósł cały ten alarm.
— Nie słuchajcie go! — wykrzyknął tenże pokazując pięść Ravenouilletowi — nie słuchajcie go!... to złodziej!...
— Złodziej... ja!... — wrzeszczał łotr — cóżem ukradł?... upoważniam was do powiedzenia wyraźnie com ukradł!...
Wszystko to co poprzedza, odbyło się z szybkością tak gwałtowną, że restaurator sam nie miał czasu dowiedzieć się o co idzie. Obrócił się więc do oskarżającego służącego z zapytaniem:
— Co on skradł?...
— Trzy srebrne nakrycia, proszę pana.
— Czy jesteś tego pewny?...
— Ma się rozumieć!...
— To fałsz! — krzyknął Ravonouillet głosem coraz piskliwszym. — Ja jestem uczciwy człowiek, niezdolnym ukraść muszce skrzydełka!... wreszcie powinniście znać ilość waszego srebra restauracyjnego... policzcie je... policzcie je natychmiast, a zobaczycie, że wam nic nie brakuje....
— W samej rzeczy, to dobra myśl — rzekł właściciel domu, zachwiany trochę tak wielką, zuchwałością łotra. — Nic nic przeszkadza ażeby policzyć srebro...
— Nie ma potrzeby proszę pana — powiedział żywo służący, wyciągając z kieszeni swego fartucha trzy łyżki, i trzy widelce nowe, świecące, i pokazując je wszystkim: — Nie jestem ja taki głupi, śledziłem tego złodzieja i dopatrzyłem.
— Co to jest? — pytał restaurator, oglądając łyżki i widelce przedstawione przez służącego.
— To jest proszę pana sprawka tego nędznika... trzy nakrycia z fałszywego srebra, pozostawił na stole w brudnych talerzach, ażeby przy sprzątaniu nie spostrzeżono się.... na szczęście mam dobry wzrok.... a przytem nie miałem jakoś zaufania!... prawdziwe nakrycia, z prawdziwego srebra, znaczone pańskiemi cyframi, są w skarpetkach łotra, i założyłbym się chętnie o trzydzieści sous, że je znajdziemy w tej chwili, szukając tam gdzie je wskazałem.
— Jestem zdradzony! — pomyślał sobie Ravenouillet — zuchwałość na nic się już nie przyda! trzeba zmienić ton... trzeba sprobować rozczulenia...
Ruchoma fizyognomia tego nikczemnego łajdaka przybrała w tej chwili wyraz strasznej rozpaczy i błagalnej pokory. Padł na kolana przed restauratorem, wyciągając do niego drżące ręce, głosem przez łzy i łkania tłumionym zawołał:
— Tak, przyznaję, jestem winien... tak... to prawda, jestem zbrodniarzem.... strasznym zbrodniarzem, i wstyd rzuca mnie pod wasze nogi!... Miejcie litość nademną... nie gubcie mnie, pozwólcie mi żyć dla odżałowania... Oddam wam przedmioty na które jakieś fatalne zapomnienie podniosło rękę moją... nie oddawajcie mnie w ręce sprawiedliwości... nie skazujcie na rozpacz, łzy, hańbę, uczciwej rodziny do której należę, a dla której hańba moja byłaby zgubą... Ja nie jestem zatwardziałym zbrodniarzem, i przysięgam wam, na wszystko co jest najświętsze na tym świecie i na tamtym, że to jest pierwszy błąd, którego się dopuściłem...
Na scenie życia Ravenouillet grywał bardzo brzydką rolę z bardzo słabem powodzeniem, ale możemy zapewnić, że w teatrze pierwszorzędne zająłby miejsce.
Wypowiedział swoją długą przemowę tak patetycznie z takiem przejęciem się i taką prawdą iż rozczulił restauratora, który już skłaniał się ku pobłażliwości.
Łotr ciągle klęcząc, odgadł to przychylne dla siebie usposobienie, i na zakończenie tego co tak dobrze rozpoczął, zmusił oczy do wylania kilku łez, których ocierać wcale nie myślał.
Pan Raymond i wszyscy cieśle porzucili stół odstępując w około właściciela domu, dwóch policyantów i więźnia.
Piotr Landry, na którego w tej chwili nikt nie zwracał uwagi, zdawał się być bardzo wzruszonym. Twarz jego co sekunda się zmieniała, stawała się raz siną raz szkarłatową. Grube krople potu spływały mu po czole.
— W imię Boga, bądź litościwym panie! — mówił Ravenouillet głosem łzawym — do dziś dnia, aż do tej chwili byłem człowiekiem uczciwym!... Ja już nie zboczę nigdy z drogi honoru jeżeli mieć będziecie litość nademną...
— Może to i prawda co on tam mówi — szepnął właściciel restauracyi — a potem, to taki kłopot włóczenia się po sądach. Jeżeli to po raz pierwszy spełnił kradzież, myślę że już tego więcej nie zrobi!...
— Niech odda nakrycia i niech sobie idzie!
W mgnieniu oka Ravenouillet był na nogach, twarz mu się wypogodziła, chciał dziękować za łaską, ale nie miał na to czasu.
Piotr Landry powziął ostateczne postanowienie.
Dwoma krokami wszedł w grupę, którą tworzyli jego koledzy, i rzekł głosem pewnym, śmiało, bez wahania.
— Milczenie byłoby w tym razie podłością... powinienem był mówić przed chwilą... nie miałem na to dosyć odwagi... teraz chcę naprawić moją winę. Strzeżcie dobrze tego człowieka, nie puszczajcie go!... To niebezpieczny łotr, to jest złodziej z profesyi.
— Kłamiesz nędzniku! — krzyknął Ravenouillet, pieniąc się z wściekłości — kłamiesz!.... a nawet gdybym był złodziejem, zkądbyś to mógł wiedzieć?...
— Ja znałem tego człowieka w więzieniu centralnem w Poissy gdzie byłem więźniem tak jak i on...
— On się przyznaje! — zawył łotr któremu szał odebrał przytomność umysłu — człowiek, który mnie obwinia jest zbójcą!... był uwięziony za morderstwo!...
Głuchy szmer przebiegł pomiędzy cieślami, i instynktownie rozszerzyło się koło, wszyscy usunęli się od Piotra Landry. Naczelny budowniczy, sam zbliżył się do nieszczęśliwego ojca Dyzi i spytał go:
— Czy to prawda co on mówi?...
— To prawda, panie Raymond, zabiłem człowieka — odpowiedział Piotr opuszczając głowę. — Byłem skazany, sprawiedliwie skazany...
Głęboka cisza zapanowała po tej odpowiedzi, przerwał ją szczęk broni na schodach.
Jeden ze służących pobiegł po siłę zbrojną i kilku żołnierzy z pobliskich koszar pod bronią przybyło w towarzystwie dwóch miejskich policyantów i jednego ajenta policyi tajnej, który się znalazł wypadkiem w pobliżu.
— Patrzcie no!... — zawołał agent — spostrzegając więźnia, to Ravenouillet, inaczej Grinchard l’Ecureuil, Poivrier, Rupin... skończony łotr!... schwytano go nareszcie!... wyborna gratka!... Na odwach go zaprowadzić, a ztamtąd na salę Ś-go Marcina...
Ravenouillet, widząc że mu już żadna nie pozostaje nadzieja, odwrócił się w stronę Piotra Landry; grożąc mu pięścią, wykrzyknął:
— Łotrze!... zgubiłeś mnie!... ale cierpliwości!.. życie jest długie!... ja ci to oddam później!... Popamiętasz ty dzień w którym się spotkamy!...
Słysząc te groźby, agent tajnej policyi przybliżył się do cieśli patrząc na niego z uwagą.
— Ja i tego znam także, powiedział po chwili; to nie jest złodziej i to może nawet uczciwy człowiek... wreszcie spłacił swój dług. Ja już nie mam z nim nic do czynienia...
— No teraz dalej w drogę!...
W chwilę potem, w wielkim salonie nie pozostał nikt prócz budowniczego kierującego robotami i robotników.
Ci ostatni, prócz Piotra Landry i Gribouilla, zebrali się w grupę w przeciwnym końcu i rozmawiali żywo między sobą głosem cichym.
Narada ich trwała krótko, stary podmajstrzy siwy, z nosem centkowanym odłączył się od grupy, przybliżył do budowniczego, nie bez pewnego zakłopotania, odprowadził go na bok i rzeki:
— Panie Raymond, przychodzę do pana z poselstwem od moich kolegów... tylko co mówiliśmy między sobą i jesteśmy wszyscy razem jednego zdania, prócz Gribouilla, że jest tu, między nami ktoś zbyteczny... a my myślemy, że i pan, panie Raymond będziesz naszego zdania...
— Wytłomacz się pan jaśniej — odpowiedział budowniczy, nie rozumiem dobrze co chcecie przez to powiedzieć...
— My chcemy powiedzieć, panie Raymond, że będąc uczciwymi ludźmi z dziada pradziada, nie mając nic wspólnego z prokuratorem królewskim, nie możemy ścierpieć między sobą człowieka, który się dopuścił zbrodni, sądzonego przez sąd, i skazanego: a chociaż jest to smutne zakończenie uczty pana Durand, która tak doskonale się zaczęła, prosiemy aby znany nam wszystkim Piotr Landry oddalił się ztąd natychmiast, albo my ztąd wyjdziemy.... W tem rzecz panie Raymond....
— Więc cóż! jeżeli takie jest wasze postanowienie, wszak jesteście panami tutaj, możecie je wykonać jak się wam podoba?...
— To nam wolno, prawda; ale aby uniknąć na wszelki wypadek kłótni i bijatyki, chcieliśmy prosić pana panie Raymond jako naszego naczelnika, abyś przeprowadził tę rzecz w uczciwy sposób z Piotrem Landry. Panu nie ośmieli się stawić hardo, od jednego słowa usłucha i wyjdzie, a my będziemy mogli znów zasiąść i pić za zdrowie pana Durand i pańskie...
— To się ma rozumieć iż wy sobie życzycie abym ja wypędził tego nieszczęśliwego?...
— Tak, coś w tym rodzaju panie Raymond... jeśli pan łaskaw!
— Z tego to nic nie będzie — odpowiedział stanowczo budowniczy. — Odmawiam...
Stary podmajstrzy zdawał się nie rozumieć tego... — Jednakże — zaczął.
Pan Raymond przerwał mu.
— Tak, stanowczo odmawiam, i radzę wam zastanowić się, zanim popełnicie to bezużyteczne okrucieństwo! Piotr Landry popełnił zbrodnię, przyznaje się sam, ale odpokutował za to, słyszeliście sami jak głośno to wyrzekł agent policyjny; wy sami dobrze wiecie że Piotr Landry nie jest żadnym nędznikiem, ani złym człowiekiem, i widzieliście go dziś rano narażającego odważnie swoje życie dla uratowania swego kolegi! Żaden z was pewnie nie byłby tego zrobił!... Nie prawda?...
Stary podmajstrzy wstrząsnął głową.
— To jest zupełna prawda — odpowiedział wreszcie — i my wcale nie mówimy, aby to była nieprawda, ale my też mamy nasze pojęcia, panie Raymond, i żadne rozumowanie tu nie poradzi!... Nie mamy wcale ochoty aby lokatorowie centralnego więzienia mogli powiedzieć, patrząc na nas gdy pracujemy: „Widzicie wy tych cieśli... to nie musi być nic porządnego... pomiędzy niemi zbrodniarz siedzi!“ Nie, my tego nie chcemy panie Raymond, i jak jestem Jan Maclet tego nigdy nic będzie!...
Budowniczy wzruszył ramionami.
— Postąpcie zatem podług waszych przekonań! — powiedział prawie z gniewem; a ponieważ nic wam nie przeszkadza do wypędzenia tego nieszczęśliwego, wypędźcie go sami!... Ja się w to nie mięszam i umywam od tego ręce.
Te ostatnie słowa były wypowiedziane prawie głośno i Piotr Landry je usłyszał. Od kilku chwil, rozumiał dobrze iż kwestya jego się tyczyła, odgadywał co się działo. Podniósł głowę, którą miał opuszczoną na piersi; przybliżył się do pana Raymond, i głosem drżącym, ale bardzo wyraźnym wyrzekł:
— Wypędzić mnie!... nie będą mieli trudu!... sam sobie wymierzę sprawiedliwość... i oddalę się dobrowolnie! wiem dobrze że muszę ukryć moją hańbę daleko ztąd, teraz kiedy okropna tajemnica mego życia jest znaną wszystkim!... ja wiem aż nadto dobrze, iż uczciwi robotnicy nie mogą zatrzymać między sobą człowieka, który siedział w więzieniu, i którego wszyscy złodzieje nazywają swoim przyjacielem.
Piotr Landry zmuszonym był przerwać na chwilę; wzruszenie przeszkadzało mu mówić. Po chwili, rozpoczął znowu, otarłszy drżącemi rękoma oczy łzami zroszone:
— Opuszczę Paryż... pójdę szukać pracy na prowincyi, w jakimś ciemnym zapadłym zakątku gdzie mnie nikt niepozna!.... gdzie krwawa plama mego życia nie pogoni za mną!... Ale przed oddaleniem się od was na zawsze, pozwólcie mi powiedzieć historyę zbrodni jaką popełniłem, będzie ona może nauką dla was i zobaczycie, że jeżeli byłem bardzo winnym, to byłem i bardzo nieszczęśliwym... a może wtedy będziecie mieli dla mnie więcej współczucia niż wzgardy.


VI.
Spowiedź.

Cieśla czekał odpowiedzi od tych do których się zwrócił.
Ani jeden kolega nie poruszył ustami.
Zapanowała cisza; cisza tak głęboka iż możnaby było usłyszeć brzęk skrzydeł przelatującej muchy.
— Mówcie, Piotrze Landry — rzekł pan Raymond — słuchamy... i zapewniam was, że ani jedno słowo z waszego opowiadania nie będzie stracone...
— Ah! — jęknął cieśla — nie będę rozwlekłym... Ja opowiadać nie umiem. Chcę wam jednak skreślić wszystko tak jak było. Jest temu dwie godziny, na samym początku przyjęcia, które tak smutno dla mnie się skończyć miało, kilku z was dziwiło się memu uporowi picia wody... i nic więcej prócz wody...
Odpowiedziałem im, że wino mi szkodzi, że po niem choruję... Nie kłamałem wtedy... Wino jest moim śmiertelnym wrogiem. Ono mnie zgubiło!... Ono jedynie jest przyczyną wszystkich moich błędów, wszystkich nieszczęść mojego życia!... niech będzie przeklęte!... niech będzie przeklęte!...
Piotr Landry obtarł dwukrotnie chustką czoło zalane potem, i mówił dalej:
— Z tego co wam powiedziałem nie sądźcie, żebym był kiedykolwiek z amatorstwa nałogowym pijakiem, i żem się upijał bez przerwy... Nie, nic na świecie nie byłoby mylniejszem... Ja się nie chcę chwalić, ale muszę powiedzieć prawdę, tak na moją stronę jak i przeciw sobie... W młodości mojej uchodziłem za dobrego człowieka i bardzo pracowitego; więcej myślałem o mojej robocie jak o szynku.
Lubiłem wino tak jak je lubią inni, ale się niem nie upijałem nigdy, ani w niedzielę ani w poniedziałek, bom bardzo prędko spostrzegł, że skoro jeden tylko kieliszek miałem za wiele, uderzało mi do głowy, i ja który jestem łagodny stawałem się kłótliwym i zawadyaką... Już ze dwa czy trzy razy namówiony przez kolegów do wypicia więcej jak należało, stoczyłem kilka walk bez żadnego powodu... Wiedziałem o tem, unikałem więc okazyi, i z obawy nie wycofania się w porę, wolałem lepiej wcale nie zaczynać...
Jestem trochę dziki z natury. Nie bratałem się chętnie i nie narzucałem się nigdy nikomu. Wiele osób które mnie znały, myślały że jestem skryty, ale mylili się; byłem tylko cichy i skromny. Jak mnie namawiano do żeniaczki, odpowiadałem: — Nie. — Byłem zdecydowany zostać starym kawalerem... A wiecie dla czego? bo aby się ożenić, trzeba było starać się o kobietę, a kobiety przejmowały mnie strachem. Doszedłem tak do trzydziestego trzeciego roku. Zakochałem się wtedy w młodej dziewczynie, raczej w dziecku, które miało dopiero siedemnaście lat.
Ojciec jej nazywał się Lorrain; był mularzem, zacnym człowiekiem — mówił Piotr po chwili odpoczynku — i doskonałym robotnikiem... Tylko trzymał się z wysoka! Prosiłem go o rękę Zuzanny; dziewczyna nie patrzyła na mnie krzywo. Ojciec wiedział, że ja z robotą nie żartuję, odpowiedział mi iż zostanę jego zięciem jak tylko mała skończy ośmnaście lat.
Ta odpowiedź zawróciła mi w głowie. Poprowadziłem mojego przyszłego teścia do szynku, aby z tej okazyi wypić z nim ze dwie butelki tego lepszego z ostatniej półki... Radość wybiła mi z głowy zwykłą moją ostrożność, wypiłem jeden kieliszek wina za wiele; rozum mi się zmącił, stałem się szalony, straszny, wszcząłem kłótnię z jakimś niemcem poczciwiną, który mi nic nie był winien; uderzyłem go pięścią w łeb, potrzeba go było wyrwać z moich rąk, a ponieważ odgrażałem się, że potłukę w szynku wszystko, odprowadzono mnie do cyrkułu gdzie przepędziłem noc i część dnia następnego....
Skoro wyszedłem, byłem trzeźwy, zawstydzony, pomieszany i bardzo niespokojny. A było czego!...
Pobiegłem do ojca Lorrain. Przyjął mnie gorzej niż psa. Powiedział mi, że w następstwie tego co się stało dnia poprzedniego w jego oczach, cofa swoje słowo; nakoniec dodał, że człowiek który się tak upija nie będzie nigdy jego zięciem... i zakończył, że prędzej by przeklął swoją córkę niżeliby mi ją oddał...
Prosiłem, błagałem, płakałem, dawałem najuroczystsze słowo... Wszystko to na nic się nie zdało. Stary mularz był niewzruszony, jak kamień.
Zuzanna przysięgła mi, że niczyją nie będzie tylko moją! Postanowiłem czekać!....
Nie czekałem długo. Pod koniec roku na głowę biednego Lorrina spadł wielki kamień 300 funtowy.
— Zuzanna ciężko strapiona myślała, że się już nigdy nie pocieszy; pocieszyła się jednakże, po sześciu miesiącach żałoby, ożeniłem się z nią...
Piotr Landry ukrył twarz w dłoniach, i przez kilka chwil utonął w smutnych wspomnieniach... Skoro podniósł głowę dla dokończenia opowiadania, twarz jego zalana była łzami.
— Ah! — mówił — byłem bardzo szczęśliwy!....
Moje szczęście było tak wielkie, tak pełne, że samo wspomnienie o tych chwilach przejmuje mnie do głębi duszy; dziś, kiedy nieszczęście zawisło nademną, kochałem Zuzannę i ona mnie kochała. Nasze biedne gospodarstwo było rajem, w którym rozkoszne dni nasze płynęły...
Takie szczęście trwać długo nie mogło, i nie trwało też... W końcu drugiego roku skończyło się z mojej własnej winy niestety... z mojej własnej winy!
Żona moja została matką... Wydała na świat dziewczynkę, której daliśmy imię Dyoniza, a która jest dziś dla mnie przedmiotem takiego uwielbienia, jakiem otaczałem kiedyś jej matkę...
Od mego ślubu zerwałem absolutnie wszystkie stosuneczki z kolegami, u których od czasu do czasu bywałem, będąc kawalerem... Jak się tylko praca kończyła, wracałem do domu i za żadną cenę w świecie, niktby mnie nie zmusił do wyjścia... Ani jeden raz mi się nie przytrafiło być w szynku...
Po chrzcie Dyonizy, na drugi dzień, opuściłem robotę o godzinę wcześniej jak zwykle, i udałem się na ulicę Menilmontant, gdzieśmy mieszkali... Idąc, spotkałem dwóch z tych kolegów dawniejszych, których już nie widywałem więcej, dwóch dobrych chłopaków, niezbyt pracowitych, nie zbyt do roboty skorych, trochę zanadto lubiących poniedziałki, ale prawdziwych baranków pod względem łagodności.
Przywitali mnie bardzo serdecznie jak starego a dobrego przyjaciela, okazywali mi tyle poczciwego zajęcia, dopytywali co się ze mną działo od chwili kiedy ich zaniedbałem, a nakoniec spytali się, czy przypadkiem nie zbogaciłem się przez ten czas, gdyż jak mówili byłem tak rozpromieniony i wesoły...
Radość literalnie dusiła mnie, a już jak kogo szczęście rozpromienia to prawie niepodobna, żeby tego nie było zaraz znać na jego fizyognomii!...
Odpowiedziałem im, że znalazłem coś o wiele lepszego niż majątek, bo znalazłem szczęście... Mówiłem o mojej miłości, o mojem małżeństwie, o mojej ukochanej Zuzannie, o chrzcie Dyonizy.
Jeden z moich kolegów dawniejszych, najmłodszy, nazywał się Heronim Aubert. Mógł mieć najwyżej dwadzieścia ośm lat. Włosy jego były tak jasne a twarz tak młoda, iż w zimie w czasie balów kostiumowych, brano go często za kobietę przebraną za mężczyznę.
Brawo Piotrze Landry!.. — wykrzyknął on — tyś szczęśliwy! to nas raduje, bo my cię bardzo kochamy, słowo święte!.... Rozumiemy to doskonale, że tacy jak my, niby to nieźli ludzie, ale tak trochę sobie lubiący pohulać nie są dziś odpowiedniem towarzystwem dla człowieka takiego jak ty, żonatego, statecznego, ojca rodziny... Nie mamy do ciebie żalu, żeś nas porzucił odrazu, i wcale cię nie namawiamy abyś bywał w tych miejscach i w tych kompaniach gdzie się bawią, po naszemu, nawet nie chcemy abyś nas przyjmował u siebie, ale aby nam dowieść, żeś został jak dawniej dobrym i poczciwym kolegą i że nie pogardzasz staremi przyjaciółmi, pójdź z nami wypróżnić buteleczkę starego burgunda....Ja płacę!... Oto właśnie znajomy szynkarz! Tu dają wino niechrzczone... Wejdźmy...
Odpowiedziałem z zakłopotaniem, ale bez wahania się:
Bardzo mi przykro moi drodzy, że wam odmówić muszę... ale...
— Jak to, odmawiasz!... — przerwał Hieronim Aubert.
— Muszę...
— A dla jakiej racyi?...
— Bo dałem sobie słowo, że noga moja w szynku nie postanie!
— Bardzo dobrze zrobiłeś obiecując to sobie, i bardzo dobrze robisz dotrzymując słowa, ale jeden raz nic nie znaczy...
— Długo cię nie zatrzymamy...
— Ja się spieszę uściskać moją małą córeczkę...
— Oh! nie bój się — powiedział Hieronim Aubert, śmiejąc się. — Nikt ci jej nie ukradnie, chociaż przyjdziesz kwadrans później, a ucałujesz ją wtedy z większą jeszcze przyjemnością... Wreszcie tam jej zdrowie pić będziemy... Chodźmy, nie marudź, chodź...
Nie wiedziałem co mam więcej odpowiedzieć, jednak że jąkałem:
— Ja was proszę moi przyjaciele, nie nalegajcie na mnie... Bardzoby mi było przyjemnie przepędzić z wami chwilkę, ale daję wam słowo, to niemożebne...
Hieronim Aubert bardzo smutną zrobił minę.
— Bądźże przynajmniej szczerym — wykrzyknął. — Powiedz odrazu, że nami gardzisz, że się wstydzisz pokazać w naszem towarzystwie.
— Ah! — odpowiedziałem żywo — wy mi nie wierzycie!
— Z pewnością tak będziemy myśleli, jeżeli nie zrobisz tego dla nas!... Piotrze Landry — dodał po chwili poważniej — byliśmy twoimi kolegami... nic złego nie zrobiliśmy ci nigdy... nie rób że ty nam przykrości...
To naleganie było mi tem przykrzejsze, iż czułem, że ustąpię im, a jakieś nieokreślone przeczucie ostrzegało mnie iż będę mocno żałował mojej słabości, ale już nie wiedziałem w jaki sposób motywować mój upór w odmowie a nie chciałem zadrasnąć dwóch dobrych chłopaków, którzy naprawdę nigdy mi nic złego nie zrobili, jak to powiedział Hieronim Aubert.
— Przynajmniej, — mówiłem — przyrzeknijcie mi że nie zatrzymacie mnie dłużej nad pięć minut...
— Dobrze... Wreszcie będziesz swobodny, i opuścisz nas jak tylko sam będziesz chciał....
— I nie będziemy pić więcej jak jedną butelkę?...
— Jedną butelkę każdy... to już postanowiono...
opuściłem głowę, i po raz pierwszy od mego ślubu, wszedłem do szynku...
Ah! — mówił dalej Piotr Landry w uniesieniu — ah! dla czego drzwi tego przeklętego szynku, gdy w nie wchodziłem, nie zatrzasnęły się przedemną, i nie zgniotły mnie sobą zanim próg przestąpiłem!...
Dla czego nie umarłem wtedy! przynajmniej nie potrzebowałbym żyć, z rozpaczą w sercu i hańbą na czole!
Szynkownia była przepełniona. Hieronim zażądał oddzielnego gabinetu. Nie było wolnego. Umieściliśmy się więc we wspólnej sali, przy małym stoliku, tuż obok kontuaru. Przyniesiono nam wino....
Wprost mnie był zegar. Patrzyłem się na wskazówki w chwili kiedy Hieronim odkorkowywał pierwszą butelkę i powiedziałem sobie:
— Zrobiłem to o co mnie prosili... Nie będą więc mieli prawa posądzać mnie o dumę i wzgardę dla nich... Jakiebykolwiek teraz były ich zamiary, opuszczę ich za dziesięć minut...
Postanowienie było rozsądne, i Bóg jeden wie jak bardzo chciałem wprowadzić je w wykonanie...
W chwili gdy wskazówka dobiegła ostatniej z dziesięciu minut, podniosłem się, Byłem zupełnie spokojny. Zachowałem zimną krew, a wino które dopiero co wypiłem za zdrowie Zuzanny i Dyzi, nie wywołało żadnego skutku, jak gdyby to była czysta woda...
— Jakto! — krzyknął Hieronim Aubert — ty już odchodzisz!?
— Tak mój stary kolego, odchodzę...
— Dopiero cośmy przyszli!...
— Już dziesięć minut jak tu jesteśmy...
— A to co znowu? Dajże pokój, zostań jeszcze kwadrans....
— Przecieżeście obiecali mi zupełną swobodę — Odpowiedziałem.
— To prawda... Ale przynajmniej wypróżnij twój kieliszek... to będzie ostatni, a potem powiemy: bądź zdrów, albo raczej do widzenia.
Hieronim mówiąc ciągle, podał mi kieliszek po same brzegi napełniony.
Nie wiem co za śmieszne uczucie wstrzymało mi na ustach odpowiedź odporną. Wziąłem kieliszek z pewnego rodzaju wstrętem instynktownym i wypróżniłem go jednym tchem.
Kropla wody, to rzecz mała, a jednakże nie potrzeba więcej aby przepełnić pełną czarę. Ten ostatni łyk wina sprawił niewysłowiony straszny skutek, który dobrze znałem i za cenę życia powinienem go był unikać...
Zaćmiło mi się w oczach; trunek uderzył mi na mózg. Zamiast wyjść, jak to sobie postanowiłem, padłem napowrót ciężko na krzesło...
— Chwała Bogu! — powiedział wtedy grubo się śmiejąc Hieronim Aubert — oto w tej chwili wiemy, że z ciebie dobry chłopiec... Cóż u diabła, przyjaciele to przecież nie żadni turcy lub inni niewierni i nie można im robić takiej impertynencji jak to chciałeś zrobić przed chwilą!... Za twoje zdrowie, poczciwy Piotrze! Łyknij mi to zaraz po wojskowemu w dwóch tempach i jednem poruszeniu!
Mówiąc to napełnił mój kieliszek, a ja nie spostrzegłszy się nawet, wypróżniłem go znowu...
Od tej chwili nic już nie pamiętam, co się ze mną działo, wspomnienia moje, pokrywa jakby ciemna mgła niepamięci!.... Ostatnie słowa Hieronima, które sobie wyraźniej przypomniam, są następująco: — „Mężczyzna jest przecież mężczyzną!... Cóż u diabła!... mąż w domu powinien rządzić i nie pozwalać babie wodzić się za nos!...“
Od kilku chwil byłem, jak to wam już powiedziałem, porwany tym strasznym wewnętrznym szałem pijaństwa, nie zdradzającym się niczem na zewnątrz. Szał taki gdy mnie opanuje, popycha mnie do najdzikszych i niczem niewytłomaczonych czynów...
Słowa Hieronima Auberta należały przecież do rzędu tych, które się tysiące razy powtarzają we wszystkich, szynkach na świecie całym. Czyż mogły one mnie obrazić?... Nie rozumiem tego w tej chwili, i wy, którzy mnie słuchacie, pewnie także nie rozumiecie...
Zwierzęca wściekłość, wściekłość psa któremu chcą wydrzeć kość, opanowała mnie, tak jakby słowy temi Hieronim znieważył Zuzannę... Porwałem się na nogi i postąpiłem naprzód chcąc się rzucić na niego: krzyczałem dzikim głosom: — Nędzniku!... zabraniam ci mówić o mojej żonie!... słyszysz ty durniu!... ja ci zabraniam!...
Schwyciłem butelkę ze stołu, i zacząłem nią wywijać na wszystkie strony. Hieronim instynktownie usunął się na bok, jąkając przerażony. — Czy on zwaryował?...
Co się dalej stało — jak wam już powiedziałem — ginie dla mnie w mgle owej, która kryje ohydną scenę. Zaledwie sobie przypominam: mocowanie się, straszne krzyki, jęki rozpaczliwe.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Skoro przyszedłem do siebie, byłem sam, w celi więziennej, leżałem na żelaznem łóżku, z rękami ujętemi w kaftan szaleńców z długiemi rękawami nie pozwalający mi się ruszyć... Pytałem się sam siebie czy nie jestem pod wpływem jakiegoś snu strasznego czy mi się zmysły nie pomięszały, i nie mogłem dać sobie zadawalniającej odpowiedzi...
Wszedł stróż więzienia. Zdawało mi się, iż zbliżając się do mnie jest niespokojny, i boi się chociaż kaftan który mnie krępował powinien mu był dodać odwagi!... Skoro spostrzegł, że jestem zupełnie spokojny, strach jego zniknął, ale podziwienie się zwiększyło...
Zacząłem go pytać.
Osądźcie co się ze mną dziać musiało, gdy się od niego dowiedziałem co się stało dnia poprzedniego... Gdyby był grom we mnie uderzył byłby mnie mniej przeraził, mniej oszołomił!...
Popełniłem okropną zbrodnię nie wiedząc nawet o niej... Wyjąłem z kieszeni cyrkiel ciesielski. Hieronim Aubert uderzony nim w samo serce padł bez duszy na miejscu, a ja jeszcze nogami podeptałem jego zakrwawione zwłoki!...
Od szesnastu godzin drzwi więzienia zamknęły się za mną... Sprawiedliwość ludzka miała zażądać odemnie zadośćuczynienia za tak niecny i podły czyn! a moja biedna żona, bardzo jeszcze osłabiona i cierpiąca, nie domyślała się nawet co się zemną dzieje!....
Oto co wino i moja własna słabość zrobiły ze mnie!... oto w jaką mnie przepaść wtrąciły!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Piotr Landry przerwał na chwilę opowiadanie.
Wzruszenie jego w obec rozdzierających wspomnień przeszłości było tak głębokie, iż głos mu słabł w piersiach a zdania które wymawiał stawały się coraz niewyraźniejsze.
W pewnej mierze słuchacze podzielali jego wzruszenie, a pan Raymond trzykrotnie już podnosił rękę do oczu, aby ukradkiem obetrzeć płynące łzy...
— Do pioruna! — mruknął między zębami stary podmajstrzy. — Nie miał chłop szczęścia!... Nie!...
Bóg jeden wie, dla czego wino, które jest przyjacielem człowieka w ogólności a w szczególności dobrodziejstwem dla robotnika, bywa czasem prawdziwą trucizną dla innych, którzy go pić nie mogą... czy nie umieją!
Piotr Landry kończył:
— Nie wiecie pewno co to jest śledztwo kryminalne, i życzę wam abyście tego nigdy nie zaznali!
Moje nie ciągnęło się długo. Zabójstwo spełnione było w obec dwudziestu świadków!... Ja na swoją obronę miałem tylko łzy, powiedzieć nic nie mogłem bo nic nie wiedziałem... Byłem winny czynu, ale nie złych zamiarów; płakałem tyleż nad swoją ofiarą ile nad sobą samym...
Adwokat mój wyjednał pozwolenie Zuzannie dla widzenia się zemną w więzieniu... Ukochana moja, kochała mnie tak jak dawniej... nie potępiała mnie... ona doskonale wiedziała, iż wola moja w występku nie miała żadnego udziału, nie kierowała moją ręką. Żałowała mnie z całej duszy... nie przestawała szanować i starała się wszelkiemi siłami dodawać mi odwagi...
Widok jej każdy raz przynosił mi wielką ulgę; ale zarazem sprawiał mi wielką boleść... widziałem ją tak zmienioną, tak bladą, mizerną, iż odrazu przewidywać mogłem w bliskiej przyszłości żałobę, która mnie czekała...
Słodkie dziecię moje nie miało sił do zniesienia takich wstrząśnięć. Moje aresztowanie, obwinienie ciążące na mnie, które mogło zaprowadzić mnie na rusztowanie, było dla niej śmiertelnym ciosem...
Zasiadłem na ławie oskarżonych...
Niech Bóg uchowa moich najśmiertelniejszych wrogów, jeżeli ich mam, aby się ujrzeli na ławie przestępców, w obec sędziów, którzy słuchają, z jednej, i mnóstwa ciekawych którzy patrzą z drugiej strony!.... Ja nie wiem jak mogłem przeżyć te tortury, które trwały trzy godziny.
Prokurator królewski był straszny w spełnieniu swego obowiązku oskarżyciela. Po wysłuchaniu mowy jego, byłem przekonany, że dla nędznika, jakim jestem, gilotyna byłaby karą, jeszcze zbyt łagodną...
Adwokat mój był młody człowiek, który nie silił się na wyrażenia. Mówił dobrze, krótko, jednak to co powiedział trafiło prosto do serca...
Głównie położył nacisk na to aby wykazać, że chociaż spełniłem zbrodnię, jestem jednak uczciwym człowiekiem, i że do czynu zbrodniczego, jaki popełniłem mimowiednie nie popchnęła mnie żadna niska i nikczemna myśl, ani interes materyalny, ani zawiść, ani zemsta, ani... zresztą nic takiego coby mnie hańbić miało... Opowiedział całe moje życie, aż do dnia i godziny fatalnego spotkania z dwoma dawnemi kolegami. Wykazał iż cieszyłem się powszechnym szacunkiem, a znając okropne skutki, jakie na mój organizm wywierało wino, robiłem ciągle wszystko co tylko zależało odemnie, aby uniknąć okazyi picia, namowy do picia, i fatalnych jego skutków!...
Jednem słowem, tak dobrze odparł argumenta prokuratora królewskiego, jeden po drugim, iż gdy wymówił ostatnie słowo, uczułem się podniesionym w moich własnych oczach. Wpływ obrony jego na sąd i na przysięgłych był zresztą, przyznać trzeba, przyjazny dla mnie. I znano mnie winnym zadania rany, która spowodowała śmierć, ale bez intencyi zadania jej, i skazano tylko na lat dwa więzienia...
Odsiedziałem karę w więzieniu centralnem w Poitry, to już wiecie. Tam to poznałem tego nikczemnika Ravenouilleta.
Podczas kiedy pod jarzmo zasłużonej kary schylałem głowę, regularnie co tydzień odbierałem listy od mojej drogiej Zuzanny... Ukochana żona nigdy się nie żaliła, lecz prosto i spokojnie, nie przewidując złych następstw, donosiła mi, że coraz więcej słabnie...
Może byłoby możliwe zwalczyć to straszne osłabienie usilną miłością; gdyby miała wygody, spoczynek, pożywienie wzmacniające, gdyby mogła żyć spokojnie bez kłopotów i trosk...
Oto co sobie mówiłem, wściekły w swej bezsilności... nie miałem pieniędzy!... Zuzanna zaś po wydaniu, bardzo prędko, skromnej sumki stanowiącej nasze oszczędności, wiodła życie robotnicy zmuszona ciężko pracować na chleb codzienny...
Boże wszechmocny!... ile ja wycierpiałem, i ile siły mieć musiałem aby sobie sto razy głowy o mur nie rozbić w tych chwilach rozpaczy i zniechęcenia!...
Czas płynął wprawdzie, ale jakże powolnie!... Już mi tylko pozostawało dwa miesiące... Wtedy wezwał mnie dyrektor więzienia i oznajmił mi, iż w nagrodę doskonałego mego sprawowania się, i dobrych przykładów jakie dawałem innym więźniom, pozyskał dla mnie ułaskawienie reszty mojej kary...
Byłem wolny! miałem zobaczyć Zuzannę!... miałem ucałować Dyzię! Serce moje, które uważałem za nie zdolne do przyjęcia jakiejkolwiek radości lub nadziei, zaczęło bić gwałtownie, jakby odrodzone....
Ucałowałem ręce dyrektora, i zmieniwszy uniform więzienny na ubranie robotnika, wybiegłem z więzienia...
W kilka godzin potem byłem w Paryżu i pędziłem do tego domu, w którym kiedyś byłem tak szczęśliwy...


VII.
Lekarstwo podmajstrzego.

Był to jeden z tych małych biednych domków jakie my robotnicy zwykle zamieszkujemy — kończył Piotr Landry — jednakże miał odźwiernego. Człowiek ten zobaczywszy mnie, wydał okrzyk podziwiania, chciał mnie powitać serdecznie... Nie słuchałem go. Przebiegłem schody ile nóg starczyło, i dobiegłem bez tchu na czwarte piętro, do drzwi mojego mieszkania...
W chwili gdy otwierałem te drzwi, serce biło mi w piersi tak, jakby mnie zadusić chciało... Mówiłem sobie. — Zuzanna rzuci się w moje objęcia!.... Co za rozkosz! co za szczęście!.... Pocałunek mojej ukochanej żony ukoi wszystkie cierpienia wyrzuci z pamięci wszystkie tortury przeszłości!....
Tak myślałem sobie, i wszedłem!.... Niestety!... Jakiż czekał mnie widok!.... Zuzanna opuszczona, umierająca, leżała na łożu, bez firanek, jedynym sprzęcie jaki pozostał w ogołoconym pokoju, komornik zabrał resztę!...
Zobaczywszy mnie, poznała; słaby rumieniec wystąpił na jej bladą twarz; podniosła się z wysiłkiem, i wyszeptała, podając mi swoje małe rączki takie chudo jak u szkieletu:
— Niech będą Bogu dzięki! przybywasz na czas!... Nie spodziewałam się już cię więcej zobaczyć!.... Niebo chciało widać pokazać cud, abym mogła oddać ci nasze dziecię zanim zejdę ze świata.
Wykrzyknąłem.
— Ty żyć będziesz!... ty żyć musisz Zuzanno!... Ja nie pozwolę ci umrzeć!...
Ona nie miała siły odpowiedzieć... wstrząsnęła tylko głową, i opadła napowrót na poduszki, zamykając oczy lecz trzymając ciągle jedną ręką moją w swoich....
Od kilku dni, najukochańsza moja doszła do ostatniego stopnia osłabienia. Nie chciała mi tego mówić w ostatnim swoim liście... Wreszcie na coby się to zdało, chociażbym wiedział, że jest umierającą, kiedy między nami stała jedna z nieprzebytych przeszkód, a tą były drzwi więzienne....
Niespodziewane darowanie reszty kary pozwoliło mi widzieć ją jeszcze przy życiu...
Niestety!... to ostatnie tchnienie życia już gasło.... ten promyk szczęścia miał być już krótki...
Zuzanna na drugi dzień skończyła na mojem ręku... Byłem od tej chwili sam jeden na świecie z moją małą Dyzią, która nie miała jeszcze dwóch lat skończonych... gdyby nie ta biedna niewinna istota, dawno byłbym ten ciężki marny żywot zakończył... Wracając z pogrzebu Zuzanny z cmentarza na który ją powiozłem na karawanie ubogich, byłbym sobie przywiązał do nóg po ciężkim kamieniu, a bystre wody kanału, przyjęłyby i zachowały moje zwłoki.
Ale Dyzia przykuwała mnie do życia...
Od dwóch lat, Bóg mi świadkiem, żyłem tylko dla niej jednej... Odmawiałem sobie, nie powiem wszystkich przyjemności, (te nie istniały dla mnie), ale wszelkich rozrywek, po długich godzinach pracy!... Czy który z was widział mnie kiedy uśmiechniętym?... Mój smutek ciągły oddalał was odemnie, a ja nie starałem się was zatrzymać, bo samotność lubiłem najlepiej, i ta była mojem przeznaczeniem.
Myślałem że będę mógł tak uczciwie żyć, zasługując na szacunek wszystkich... Sądziłem że będę mógł odpokutować swoją winę przez pracę niezmordowaną, zdanie się na wolę boską... Myślałem wreszcie, że hańba ta nad głową moją wisząca zostanie nieznaną nikomu, i że ta niewiadomość uchroni mnie od waszej wzgardy. Myliłem się... Człowiek, który popełnił tak wielką zbrodnię, powinien wiedzieć o tem, że plama ta pogoni za nim przez całe życie.
Oddalacie się z wstrętem od skazańca, którego obecność między wami byłaby dla was hańbą... Wypędzacie go; rumienicie się ze wstydu, przypominając sobie że jeszcze tego rana ściskaliście jego rękę!... Nie mam do was żalu... To sprawiedliwość.... To kara za moję zbrodnię!
Ciekawiście może dla czego wam opowiadałem tę długą historyę, dlaczego rozwodziłem się dłużej niż potrzeba nad tem co was nic nieobchodzi!... Ale nie dziwię się!.... mój Boże, nie miałem odwagi pozostawić was z myślą że Piotr Landry, wasz towarzysz, był nędznikiem, podłym zbójcą, który zabiwszy niegodnie człowieka, ukradł trupowi pieniądze...
Zabiłem, to prawda!... Ale z jakąż rozkoszą byłbym oddał moje życie, aby uratować moją ofiarę!....
A teraz, towarzysze moi, wy wszyscy, których kochałem nie mówiąc wam o tem, bądźcie zdrowi... Oddalam się od was z rozpaczą w sercu, bo ostatnia nadzieja jaka mnie utrzymywała zerwała się...
Jutro opuszczę Paryż, uprowadzając moją córkę biedną niewinną istotę, skazaną także za zbrodnię, którą popełnił jej ojciec nazajutrz po jej urodzeniu...
Pójdziemy ztąd daleko oboje... pójdziemy bardzo daleko!.. W jakie miejsca?... Ja sam jeszcze nie wiem... Przypadek, traf sam, ten Bóg nieszczęśliwych poprowadzi nas... Żeby chociaż niebo było łaskawsze i żeby fatalność nie prześladowała nas tak strasznie!... Tu przynajmniej — byłem pewny — dziecku memu nie zabraknie chleba... Czy tak będzie i tam?... Niewiem... Niezmordowana praca moich rąk czy wystarczy na nasze potrzeby?...
— Nędza, niedostatek, zmartwienie, zabiły matkę na mojem ręku... Może mi jeszcze przyjdzie zobaczyć dziecko moje opuszczone i umierające tak samo?...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Piotr Landry przycisnął obie swoje ręce do lewej strony piersi, tak jakby jakieś głębokie rany rozdzierały się w okolicy serca jego!...
— Boże mój — szeptał głosem prawie zagasłym — ludzie byli bez litości... nie bądźże ty bez miłosierdzia!... opiekuj się ojcem i córką!..
Obrócił się do kolegów którzy patrzyli na niego i słuchali z podziwieniem pełnem boleści i współczucia.
— Żegnam was na zawsze... — powiedział. — Ah! jak wielką sprawiliście mi boleść!...
Potem postąpił ku drzwiom...
Kierownik robót, pan Raymond, zrobił poruszenie jakby chciał pobiedz za nim i wstrzymać go, ale od kilku sekund, biednego Piotra utrzymywała na nogach tylko jakaś siła gorączki nerwowej, która naraz opadła. Siły nieszczęśliwego nie pozwoliły mu dokonać jogo zamiarów... zachwiał się jak pijany, wyciągnął ręce jakby niemi powietrze chciał chwycić i padł na podłogę wydając głuchy jęk...
Stracił zupełnie przytomność.
— Ah! nieszczęśliwy — wykrzyknął pan Raymond — nieszczęśliwy!...
Robotnicy paryzcy w ogólności są zwykle bardzo wrażliwi jak kobiety lub dzieci. Idą bez zastanowienia tam gdzie ich pierwszy krok prowadzi, i tak samo wracają. Nie chwalimy tego zupełnie; pojęcia ich są często błędne, moralność pozostawia dużo do życzenia, ale prawie zawsze serce mają dobre... O ile cieśle ci okazali się brutalni, a nawet okrutni dla Piotra Landry, przed wysłuchaniem historyi jego zbrodni i jego więzienia, o tyle teraz byli najserdeczniejszymi, czułymi, gotowymi wszystko zrobić, aby zatrzeć wrażenie spowodowane ich pierwotną surowością. Każdy z nich spieszył wynaleść środek najmędrszy i najskuteczniejszy, aby przyprowadzić do przytomności ojca Dyzi...
— W komedyach, które widywałem w Ambigu — zawołał jeden z nich — jak kto fiknie koziołka to go biją w dłonie, i to jest środek nieomylny!
— Bardzo dobrze także trzeźwi się ludzi, pryskając im wodą w twarz — powiedział drugi.
— Najlepszy środek, nalać mu octu w nos — poradził trzeci.
Skutek tych różnych rad, był taki, że każdy chciał zastosować swój środek higieniczny przed drugim, i że Piotr Landry był oblewany naprzemian wodą, zimną i octom, a tymczasem silny jeden cieśla, uklęknąwszy obok niego, bił go mocno w dłonie.
Wszystko to, zresztą nie przyniosło żadnego rezultatu, pomimo złączonych usiłowań, omdlenie nie ustawało.
— Moi przyjaciele — wyszeptał pan Raymond głosem bardzo niespokojnym, to może jest coś groźniejszego niż my przypuszczamy... Obawiam się apopleksyi.
— Co robić?... — spytało kilka głosów.
— Nic gwałtownego, bo to wszystko co robiemy na ślepo może być bardziej szkodliwe niż użyteczne... Tu trzeba koniecznie natychmiast doktora....
— Ja pójdę poszukać którego — krzyknął Gribouille, który nie przestawał płakać rzewnemi łzami, podczas całego opowiadania Piotra Landry.
— Nietrzeba — odpowiedział pan Raymond — ja pójdę sam. Szczególniejszem zrządzeniem losu wiem gdzie mieszka najlepszy doktór w Bercy, i przez to unikniemy straty czasu na poszukiwaniach.
Pan Raymond wyszedł prędko z dużego salonu i słyszano go zbiegającego jaknajśpieszniej ze schodów.
— Biedny Piotr Landry — rzekł jeden z kolegów — wiedziałem, rozumie się że wesołość to nie jego rzecz i widziałem że się nudzi; śmieje się gdy na niego kolej przypada, ale nigdy w życiu nie przypuszczałem żeby był tak bardzo nieszczęśliwym!
— To jest — zaobserwował ten sam cieśla, który się okazał amatorem widowisk teatralnych, a który mówi chętnie o teatrze przy każdej sposobności — ja mówię, że widziałem w teatrze Porto Saint-Martin melodramaty w dwunastu obrazach, w których nieszczęśliwy, który grał główną rolę nie miał ani połowy, ale gdzie!... ani nawet ćwierci tych nieszczęść jakie spotkały Piotra Landry!...
— A jednak w gruncie rzeczy to bardzo szlachetny człowiek...
— Rozumie się, że szlachetny!...
— Że zabił Hieronima Auberta... to prawda!... ale to nieszczęście... Zastanowiwszy się dobrze, każdy uzna, że nie jest wcale zbrodniarzem...
— To właściwie Hieronim Aubert był winien, ponieważ on był przyczyną wszystkiego, zmuszając Piotra Landry do pójścia do szynku i picia wina pomimo jego woli...
— Co do mnie, chociaż siedział dwa lata w więzieniu, ja mu wracam mój szacunek...
— I ja także!...
— I my także wracamy!... I uściśniemy mu rękę, jak prawdziwemu koledze, którego kochamy, i którego szanujemy...
— I poprosiemy go aby z nami pozostał i puścił w niepamięć to co się dziś stało...
— Gdyby mógł nas słyszeć, toby mu najlepiej zrobiło... To zmartwienie jest przyczyną tego wypadku, a to pocieszyłoby go natychmiast... a tem samem i uzdrowiło...
— Kiedy tak, moi koledzy — powiedział wtedy stary podmajstrzy — ja się podejmuję przyprowadzić go do przytomności!... Przyszła mi do głowy myśl, i ręczę za jej skutek...
— Jakże na to poradzisz?
— Zobaczycie...
— Ale to mu nie zaszkodzi?...
— Gdzież tam!... uchowaj Boże!... Podnieście no go tylko za nogi i za ramiona, i posadźcie go tam.... na tem krześle...
Wykonano to natychmiast. Dwóch kolegów podniosło ciało nieruchome Piotra Landry i umieściło je na wskazamem miejscu.
Stary podmajstrzy wziął wtedy butelkę araku ze stołu. Włożył w usta palec Piotrowi Landry, otworzył zaciśnięte zęby, i wlał mu w gardło dobry łyk płynu zawartego w flakonie...
Czyście widzieli kiedy w klinice zjawisko fenomenalne, jakie powstaje za dotknięciem drutu elektrycznego do trupa leżącego na stole?
Arak wywołał na Piotrze Landry skutki nie mniej zadziwiające i nie mniej przestraszające.... Całe ciało jego nagle i gwałtownie wstrząśnięte zostało... Na twarz dotąd bladą wystąpił silny, pąsowy prawie rumieniec... oczy otworzyły się nadmiernie a z piersi wydarł się ryk dziki i zwierzęcy...


VIII.
Zupełne nieszczęście.

Koledzy, którzy się cisnęli w około Piotra Landry, i nachyleni byli nad nim, usunęli się przestraszeni.
Stary podmajstrzy, drapiąc się za uchem, wyszeptał:
— Do diabła!... obawiam się czy nie zrobiłem głupstwa!
Piotr Landry, przez kilka sekund, zdawał się być w ataku tej strasznej choroby nazwanej delirium tremens.
Członki jego trzęsły się, wargi wykrzywiały odsłaniające zaciśnięte zęby; wzrok jego błędny miał jakiś nieokreślony wyraz. Nagle wyraz ten stał się dzikim, powieki zaczerwieniły się, a raczej krwią zaszły, oczy jak u tygrysa dziko zapałały.
Widocznie ohydne upojenie alkoholem, ogarnęło nim całym, i zamieniło go w dzikie zwierzę.
— Co! — krzyczał on głosem gardłowym, którego tony ostre rozrywały uszy. — Co! jeszcze tu nędznicy... Wydaliście wyrok śmierci na mnie i zabiliście moje dziecko!... Dobrze, wściekły pies zdechnie, ale nie bez zemsty!... Pogryzie was konając!... skazany podnosi się!... biada katom!...
W tejże chwili, Piotr Landry zerwał się i rzucił naprzód przed siebie. Cieśle, zrozumieli dobrze iż to będzie ostrożnie a nie tchórzliwie, usunąć się od napaści nieszczęśliwego, którym rządziła najszaleńsza i najstraszniejsza ze wszystkich wściekłości, uciekli przed nim, a Landry gonił za niemi wydając dzikie krzyki, nie mające w sobie nic ludzkiego... Otworzyło się kilkoro drzwi do gabinetów od dużego salonu. Nieszczęśliwy stary podmajstrzy był mniej żwawy a buty jego podkute dużemi gwoździami ślizgały się po woskowanej posadce.
Piotr Landry schwytał go, porwał za gardło, rzucił na ziemię z najwyższą passyą, oparł mu kolano na piersi i zaczął dusić, śmiejąc się strasznym śmiechom.
— Ratunku!... — ryczał podmajstrzy — ratunku!... on mnie zabije.
Potem głos mu zagasł. Rzężał już tylko...
Wrzask ten doszedł uszów cieśli, którzy uwiadomieni o śmiertelnem niebezpieczeństwie jakie groziło jednemu z nich, poopuszczali tymczasowe swoje kryjówki i pospieszyli na ratunek podmajstrzemu.
Piotr Landry, w szale swoim, wziąwszy ich za nieprzyjaciół zapamiętałych, złączonych, przeciw sobie, puścił starca już prawie bezprzytomnego, podniósł się i stanął naprzeciw nadchodzących...
Wtedy rozpoczęła się straszna walka pomiędzy tym nieszczęśliwym a temi ludźmi usiłującymi sparaliżować wszystkie jego poruszenia, chcącemi obezwładnić go nie czyniąc mu żadnej krzywdy....
Kilkakrotnie już go ująć zdołali. I kilkakrotnie wyrwał im się z rąk, jednakże siły jego wyczerpały się i byłby już padł, gdyby nie wypadek, który o tej nierównej walce zaprowadził go do stołu jeszcze w zupełności nakrytego.
Porwał nóż zo stołu, i wrzeszcząc tryumfalnie, rozpoczął atak z nową gwałtownością, uderzając na prawo i lewo, przed siebie i za siebie, ale na szczęście, uderzając na oślep....
Jednakże krew już płynęła, i z pewnością nie jedna ofiara byłaby padła, uderzona śmiertelnie, gdyby przywołani żołnierze z sąsiedniego odwachu, przez właściciela domu nie przybyli na pomoc. Wkroczyli oni do dużego salonu, otoczyli Piotra Landry kołem, zwracając ku jego piersiom bagnety....
W tymże samym czasie, jeden z cieślów narażając się sam, aby tylko niepozwolić nieszczęśliwemu rzucić się na ostrze, ujął go z tyłu, zdołał wyrwać mu nóż, i powalił go na ziemię...
Od tej chwili nie było niebezpieczeństwa. Rozbrojony Piotr Landry przestał być groźnym.
Związano mu ręce i nogi serwetami, a w chwili gdy on chciał się z tych pęt wydobyć, wszedł pan Raymond do resteuracyi prowadząc z sobą doktora.
Naczelny kierownik robót, od dzisiejszego rana powziął dla Piotra Landry żywą sympatyę, o tyle żywszą o ile poznał głębokie cierpienia tegoż. Jego osłupienie i zmartwienie było nie do opisania, gdy się dowiedział co zaszło. Przewidział odrazu następstwa tego strasznego wypadku. Ale nie mógł nic zaradzić, ani przeciw faktom dokonanym, ani też przeciw ich skutkom.
Zbrodnia była wyraźna!... niczego nie brakło: kłótnia i bójka, rany groźne, rozlew krwi.... Kilku cieślów miało twarze i ręce poranione i zakrwawione; stary podmajstrzy, prawie uduszony, był w stanie budzącym silne obawy.
Komisarz policy i spisał protokół obwiniający Piotra Landry, i ten ostatni został odprowadzony, czyli raczej odniesiony do więzienia tymczasowego, gdyż nie przestawał rzucać się, a przystęp szaleństwa był straszniejszy niż kiedykolwiokbądź...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Proste streszczenie faktów, które nastąpiły bezpośrednio, po tym fatalnym wieczorze wystarczy czytelnikom.
Zaraz następnego dnia, pan Raymond w towarzystwie przedsiębiorcy, w imieniu którego prowadził wszystkie roboty, a którego objaśnił o wszystkiem co się stało, a co nam jest już wiadome, udał się do pałacu sprawiedliwości, postarali się oni o rozmowę z sędzią, w którego ręku była sprawa Piotra Landry.
Przedsiębiorca był człowiek bogaty, powszechnie szanowany, dobrze widziany, używający wybornej opinii i wielkiego uznania w świecie finansowym.
Słowo jego miało wielkie znaczenie, zaświadczenia jego nie były z tych, które się odrzuca. Sędzia śledczy obiecał dla obwinionego wszystkie łagodzące okoliczności, któreby się nie sprzeciwiały przepisom prawa, i rzeczywiście na drugi dzień, po pierwszem badaniu, przystał na wypuszczenie go na wolność za kaucyą... Kaucya ta była złożoną przez przedsiębiorcę.
Piotr Landry wrócił do siebie w najokropniejszej rozpaczy. Nie łudził się wcale co do swego położenia... Rozumiał to dobrze, że chociażby jaknajłagodniej chciano obejść się z nim, straszna okoliczność recydywy, niewątpliwie ściągnie na jego głowę ciężką karę.
— No — mówił sobie — teraz jestem zgubiony!... z pewnością zgubiony tym razem!... Od tej pory żadna rehabilitacya jest niemożliwa dla recydywisty, dla stałego lokatora więzienia centralnego!...
— Oh! moja Dyonizo, moja córko ukochana, co z tobą się stanie, przy ojcu nędzniku i zbrodniarzu, ojcu jakim jest twój?... Dla czego Bóg nie ulitował się nad tobą?... Dla czego nie umarłaś?... raczej przychodząc na ten świat.
Jednakże Piotr Landry żywił w głębi serca niepewną słabą nadzieję...
Liczył na wdowę Giraud.
— Może — szeptał — zacna kobieta będzie szczęśliwszą niż przypuszczała. Najtwardsze serca miękną czasem... Bogaty krewny przyjdzie jej niezawodnie z pomocą... Ona tak bardzo na to zasługuje!... a wtedy może, kochając serdecznie Dyzię, i będąc sama najlepszą, najpoczciwszą na świecie, może się zgodzi zatrzymać kochane dziecię, wiedząc nawet, że przez kilka lat nie będę mógł płacić za nią...
Gwałtowne, gorączkowe pragnienie, dowiedzenia się jaknajprędzej tego, czego się obawiał, i tego czego mógł się spodziewać, nie dozwoliło cieśli tracić ani godziny.
Pobiegł natychmiast na Belleville....
Serce jego biło gwałtownie w piersi w chwili gdy otwierał drzwi znanego nam domku.
Jak zwykle, Dyzia rzuciła się w jego objęcia, obsypując pocałunkami, ale zaledwie był w stanie oddać pieszczoty swojej małej córeczce, cała jego uwaga była zaabsorbowana zakłopotaną twarzą i niezwyczajnym smutkiem wdowy Giraud.
Przez te dwa dni, dobra kobieta postarzała się o kilka lat, tak była bladą, a oczy jej zaczerwienione, mocno zapadły. Nie miała okularów, a Piotr Landry spostrzegł płynące łzy po jej zwykle rumianej twarzy.
— A cóż, moja dobra pani Giraud — spytał się głosem zaniepokojonym — jakież wiadomości?...
Wdowa opuściła głowę i odpowiedziała:
— Bardzo złe.
— Krewny pani z prowincyi?...
— Napisał do mnie bardzo przykry list... Powiada w tym liście, że kiedy się doszło do mojego wieku nie umiejąc poprowadzić swoich interesów, to się ich nie nauczy nigdy, i dodał, że byłoby to bezwstydem, zjadłszy swoje fundusze, chcieć jeszcze zjeść i drugich.
— A zatem nie przysyła pani nic!
— Przysłać mi coś, on!.... stary skąpiec!... Nawet nie ofrankował swego listu!...
Piotr Landry ciągnął dalej:
— A pani wierzyciele?...
— Nie przestają mnie dręczyć wezwaniami dopłatami i pozwami, nie chcą słyszeć o niczem... Wreszcie ja im nie obiecuję nic!... wiedząc dobrze, że nie będę mogła dotrzymać tego co przyobiecam... Był u mnie dziś rano pełnomocnik dostawcy paszy...
— Cóż pani powiedział?
— Powiedział mi, że moje bankructwo będzie ogłoszone pojutrze, jeżeli jego klientowi nie zapłacę w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin.
— I cóż pani zrobi?
— Nic, ponieważ nie mam czem zapłacić...
— Ale, upadłość to zupełna ruina!
— To daleko więcej jak ruina, bo to więzienie...
— I nie módz pani przyjść z pomocą!.. Ach! gdybym był bogaty!.. — szeptał Piotr Landry zżymając się z niecierpliwości.
— Wyprowadzili byście mnie z nieszczęścia, mój poczciwy Piotrze, to pewna, i ja wcale nie wątpię o tem... — odpowiedziała wdowa — ale cóż chcecie, ci co mają dobre serce nie mają pieniędzy, a ci co mają pieniądze nie mają serca... Może to nie jest ogólna zasada, ale to aż nadto często spotyka się na tym bożym świecie...
Po chwili milczenia pani Giraud spytała:
— Czy pomyślałeś panie Piotrze co zrobisz z naszą ukochaną Dyzią, z którą konieczność mnie rozłącza?..
— Niestety!.. — odpowiedział cieśla, — nie myślałem nic... miałem jeszcze nadzieję... bezustannie ją miałem..
— Widzisz teraz, mój przyjacielu, że na nieszczęście nic już na mnie rachować nie możesz. Pomyślcie i postanówcie coś!...
— Och! mój Boże, co ja mogę zrobić?.. Gdzie umieścić to dziecko, które nie ma już matki?.. Kto się nią zaopiekuje z czułością?.. kto je tak kochać będzie jak pani?...
— Z pewnością nikt... — odpowiedziała wdowa, ocierając łzy — ależ przecie może się jeszcze znajdzie jaka dobra dusza... ale gdzie tu jej szukać!?..
— Wynaleść taką!.. to łatwo powiedzieć!.. Nawet nie wiem gdzie jej szukać?....
— Ach! przyznaję, że położenie wasze jest bardzo przykre i trudne... ale tak samo jak ty nie możesz nic dla mnie, ja nie mogę nic dla ciebie zrobić... Zatrzymam Dyonizę do dnia, którego będę mieć sama schronienie, dopóki się nie otworzą przedemną drzwi więzienia za długi. Tego dnia dopiero oddam ci ją...
Piotr Landry opuścił dom w Belleville bardziej smutny, więcej z irytowany niż przed przybyciem...
Rozwiała się jego ostatnia nadzieja!...
Nie chciał mówić wdowie Giraud o nowem strasznom nieszczęściu, które go przygniatało...
Na co by się przydało to bolesne zwierzenie?...
Biedna kobieta miała dosyć własnej niedoli!...


IX.
d.

Izba oskarżeń przy sądzie przysięgłych, uznając Piotra Landry winnym zadania uderzeń i ran, które spowodowały niemożność pracy przez trzy tygodnie, odesłała sprawę przed szóstą izbę policyi poprawczej.
Wnioski prokuratora w zasadzie bardzo logiczne, potępiły nieszczęśliwego cieślę.
— Panowie sędziowie! kończył swą mowę prokurator. Zapewne przy tej okazyi wystąpi tu obrona z tezą niewłasnowolnego pijaństwa... Powie wam, że Piotr Landry, w chwili gdy bił i zadawał ciężkie rany uczciwym kolegom cieślom tak jak i on, był bezprzytomny; nie posiadał świadomości swoich czynów, iż upił się pomimo woli i niewiedząc o tem... Może nawet ten system obrony poprą przychylne świadectwa, którym nawet nie chcę czynić zarzutów gdyż wiem, że pobudki ich są szlachetne...
Dla mnie odpowiedź będzie łatwa, mogę ją dać już w tej chwili... Przeszłość Piotra Landry mówić będzie za mnie...
Człowiek, którego widzicie przed sobą, przed czterema laty zasiadał na ławie oskarżonych...
Spełnił zabójstwo. W uniesieniu, w przystępie szalu, zabił podle młodego człowieka bezbronnego i ufność w nim pokładającego, któremu ściskał ręce i którego nazywał swoim przyjacielem...
Opłakana przyjaźń!... Pocałunki Judasza!...
Wtedy tak jak dziś, chciano dowieść absolutnej niewinności, stawiano zasadę nieodpowiedzialności za czyny popełnione w stanie niepoczytalnym... Ta zgubna teorya prawie zupełny wtenczas odniosła tryumf!... Zbójca został skazany tylko na lat dwa więzienia....
A teraz zobaczmy następstwa tej pobłażliwości i tej lekkiej kary!... Oto Piotr Landry stoi znów przed wami!... Popełnił znów zbrodnię, tak słabo kiedyś odpokutowaną, i z pewnością dziś jeszcze na tej samej opierając się zasadzie, spodziewa się uniewinnienia, a przynajmniej znów tak śmiesznej kary...
Zapewniam was panowie, iż zaraz usłyszycie, drugą edycyę tej obrony jaka się pod temi sklepieniami rozlegała przed czteroma laty... ale jestem pewny, że panowie nie będziecie pobłażliwi dla zbrodni, i nie ochronicie jej puklerzem bezkarności!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Adwokat Piotra Landry, usłyszawszy mowę prokuratora, spuścił głowę i pomyślał sobie:
— Nie ma co robić!... moje zadanie skończone!... sprawa przegrana...
W istocie, prokurator królewski, z nadzwyczajną zręcznością, naprzód usunął wszystkie środki obrony i zniszczył przychylne usposobienie, jakie mogła przynieść sędziom opinia wezwanych świadków.
Sprawa jednak była bronioną, a nawet w sposób bardzo świetny; świadkowie jeden po drugim zeznawali, że w ich sumieniu i przekonaniu, Piotr Landry był zupełnie niewinnym, ponieważ nieostrożność starego podmajstrzego wszystko złe spowodowała....
Nic to jednak nie pomogło...
Prokurator królewski, w krótkich słowach, skończył zwycięzko to co tak świetnie rozpoczął, i karygodność podsądnego stała się jasną jak słońce.
Sąd skazał Piotra Landry na pięć lat więzienia, z oddaniem na następne lat pięć pod ścisły nadzór policyi.
Po wysłuchaniu wyroku, nieszczęśliwy padł przybity na ławę podsądnych.
— Dziesięć lat! — szeptał kryjąc w ręku twarz z siłą — to całe życie!...
Obrońca jego pochylił się ku niemu.
— Odwagi, mój przyjacielu — szepnął mu do ucha — pozostaje ci jeszcze możność apelowania...
Cieśla podniósł głowę i zapytał:
— Czy w apelacyi mogę spodziewać się uniewinnienia?...
— Zapewne, wszystko jest możliwe...
— Sądzisz pan, że uwolnienie jest prawdopodobne?..
— Czy istotną prawdę chcesz wiedzieć?...
— Tak...
— A więc nie!... nie spodziewam się zupełnego uwolnienia... ale myślę, że sąd może obniżyć karę o jeden lub dwa stopnie...
— Czy to zrobi?...
— Za to nie ręczę...
— A więc, na cóż się to zdało?...
— Przypuszczając nawet, że dojdziemy tylko do konfirmacyi wyroku sądu, appelacya ma dla ciebie zawsze swoję dobrę stronę...
— Jaką?
— Tę, aby ci dać więcej czasu dla urządzenia się przed uwięzieniem.
Piotr Landry wzruszył głową.
— Na co to? — powtarzał on. — Czy to się nazywa być wolnym, widzieć przed sobą otwarte drzwi więzienia, które cię czeka?... lepiej skończyć natychmiast...
— Jesteś panem swej woli, mój przyjacielu, zastanowisz się i dasz mi znać...

∗             ∗
W trzy dni po wyroku, Piotr Landry idąc uściskać Dyzię, do wdowy Giraud, zobaczył wielki żółty afisz przybity na drzwiach ogrodu, należącego do domku w Belleville.

Ten afisz żółty wstrząsnął nim... Wiedział co oznacza, ale nie miał odwagi go czytać.
Pierwsze wyrazy wdowy były następujące:
— Mój poczciwy Piotrze, to już jutro... Zaraz zrana przyjdzie komornik i woźni, wreszcie cała klika. Sprzedadzą meble, krowy, kozy, kury, króliki i zawiozą mnie fiakrem do Clichy, gdzie jak powiadają, jest osobny oddział dla płci pięknej... Nie trzeba aby nasza ukochana dziecina była obecną przy tej obrzydliwej operacyi, toby ją mogło zmartwić... zabierzesz ją ze sobą dziś wieczorem...
Piotr Landry nie miał siły odpowiedzieć, kiwnął głową na znak zgody, i w kilka godzin później, ponury, milczący, z sercem zbolałem i pełnemi oczyma łez, oddalał się od Belleville, trzymając za rękę małą Dyzię, która płakała rzewnemi łzami, bo zmartwienie spowodowane rozłączeniem z wdową Giraud, nie dało jej myśleć o radości towarzyszenia ojcu, którego kochała z całą czułością, jaka w serduszku dziecka, w jej wieku, znaleść się może.
W głębokim smutku upłynął tydzień dla ojca i córki.
Piotr Landry, nie mogąc się zdecydować na powtórny sąd publiczny, i na to, aby usłyszeć powtórnie grzmiące i groźne słowa prokuratora królewskiego, pozwolił upłynąć terminowi appelacyi...
Zbliżała się chwila, w której albo dobrowolnie miał się stawić do więzienia, albo też być doń odprowadzonym przez agentów bezpieczeństwa publicznego.
Od okropnego wieczoru w restauracji „pod kasztanami“ w Bercy, nie pracował już wcale. Skromna sumka jego oszczędności wyczerpała się; był bez grosza, chociaż pan Raymond, wynagrodzony przez przedsiębiorcę, odmówił przyjęcia piędziesięciu franków pożyczonych na zaspokojenie nikczemnego Ravenouilleta. Piotr Landry przyjął z poddaniem to co go czekało, a jednak od tej chwili życie jego było złamane już zupełnie i bez nadziei. Do szaleństwa doprowadzało go tylko to, gdy pomyślał o Dyzi, o jej przyszłości... A myślał o tem ciągle, dniem i nocą...
— Co się stanie z Dyonizą?...
Cieśla bezprzestannie zadawał sobie to pytanie, nie mogąc znaleźć na nie odpowiedzi.
Był bez rodziny, bez pieniędzy, bez przyjaciół; — gdzieżby w takich okolicznościach, mógł znaleźć anielską duszę, któraby się podjęła wychowania biednej małej dzieciny, a przyjmując zobowiązanie, chciała jej dać pożywienie ciała i duszy, i otoczyć ją tą czułością macierzyńską, tyle potrzebną dziecku ile chleb i słońce?
Zapewne, był ostatni ratunek, i cieśla wiedział o nim dobrze.
W Paryżu, istnieje znaczna liczba zakładów dobroczynnych, tak szeroko praktykujących miłosierdzie... Dyzia mogłaby naprzyklad być pomieszczoną, w znanym domu — „Dzieci zaniedbanych“, ale tego środka Piotr Landry nie uznawał. Człowiek pochodzący z ludu, miał wszystkie przesądy tegoż ludu. Zakłady o których mówiemy wzbudzały w nim ten wstręt, jakim klasa robotnicza przejęta jest do szpitali... Zdawało mu się, że jak tylko jego córka, przestąpi próg jednego z tych schronień, będzie w jednej chwili straconą dla niego...
To jeszcze nie wszystko: domy przytułku, zakłady dobroczynne, których chwalić niepotrzeba, a których dosyć nachwalić się niepodobna, wyrabiają w wychowańcach swoich przekonania, iż z czasem trzeba będzie iść do służby aby zarobić na życie, i w tym kierunku ich kształcą. Tymczasem lud paryski lubi pracę, ale nie cierpi służby, i Piotrowi Landry krew się burzyła na myśl, że jego córka mogłaby być sługą kiedyś.

∗             ∗

Prosiemy naszych czytelników, aby jeszcze raz towarzyszyli nam do izdebki, którą już znamy.
Była ósma godzina wieczorem. Świeca, w połowie już spalona umieszczona w szyjce butelki, oświetlała słabo straszną nędzę.
Cieśla siedząc na jednym stołku, jaki był w izdebce, obok małej kołyski w której leżała Dyzia, patrzył na jej sen głęboki i spokojny.
W przeciągu tych ośmiu dni dziecko zmieniło się bardzo. Chorobliwa bladość pokrywała jej zbiedzoną twarzyczkę, a na każdym policzku pokazywały się czerwone plamy, groźne bardzo gdyż zwiastowały one początek rozzwijającej się choroby piersiowej.
Wyraz twarzy Piotra Landry był ponury i zrozpaczony zarazem; nadludzkie cierpienie widniało w jego oczach suchych i nieruchomych, w których błyszczał ciągły ogień gorączki.
— Za dwa dni muszę ją opuścić! — mówił sobie nieszczęśliwy ojciec. — Za dwa dni zamki więzienia odłączą mnie od świata, a Dyoniza zostanie sama, opuszczona, zgubiona!...
Czyby nie było lepiej, sto razy lepiej, dla niej i dla mnie, wziąść ją na ręce zanieść nad brzegi Sekwany i rzucić się wraz z nią w jej zimne nurty?...
Od wczoraj, po raz trzeci, cieśla stawiał sobie to straszne pytanie, i niepodobna było twierdzić, że ostatecznie nie zdecyduje się na to, gdy wtem jakiś niespodziewany, i nagły hałas wstrząsnął nim całym...
Jakaś ręka pewna i śmiała zapukała do drzwi izdebki.
— Kto to może być? — pomyślał Piotr Landry. A ponieważ klucz znajdował się wewnątrz, poszedł do drzwi, otworzył je sam i znalazł się w obec jakiegoś nieznajomego.
Przybyły był mężczyzna wysoki, barczysty, ubrany z elegancyą pełną prostoty. Twarz jego starannie wygolona, prócz wąsów długich, czarnych jak heban, była w górnej części bronzowego prawie koloru, co się często zdarza u ludzi zamieszkujących kraje gorące. Podbródek i dolna część policzków były białe, jak zwykle po świeżem ogoleniu.
Przybyły miał włosy czarne, przystrzyżone jak szczotka, oczy blado niebieskie, prawie szare, i niezawodnie należeć musiał do wyższej klasy społeczeństwa.


X.
Posłaniec Opatrzności.

W izbie było prawie zupełnie ciemno. Piotr Landry myślał z początku, że ma przed sobą agenta policyjnego, mającego rozkaz aresztowania go, i zadrżał cały, lecz spojrzawszy nań powtórnie, przekonał się odrazu, że się pomylił.
Agent policyjny nie miałby ani tej dobrej miny, ani obejścia się tak eleganckiego, a mianowicie tej grzeczności jaką okazywał nieznajomy, który ukłoniwszy się, zatrzymał kapelusz w ręku.
— Nie wiem czy się nie mylę — powiedział nieznajomy — i myślę, że pan będzie tyle łaskaw, objaśnić mnie w tym względzie.
— Jestem na pańskie rozkazy — wyszeptał ojciec, Dyonizy.
— Szukam w tym domu kogoś... a ten ktoś nazywa się Piotr Landry.
— To ja panie jestem Piotr Landry...
— Jeżeli tak jest, to proszę pozwól mi pan wejść do siebie, i zechciej mi powiedzieć, czy możesz pomówić zemną natychmiast?...
— I owszem, przyjdzie mi to łatwo...
— Ta rozmowa może być długa...
— Mam czas, nie mam nic do roboty...
Po śpiesznem wymienieniu tych przedwstępnych frazesów, cieśla zdziwiony i zaintrygowany nad wyraz, usunął się dla przepuszczenia gościa i wskazując ręką jedyne krzesło jakie się w izbie znajdowało, dodał:
— Bądź pan łaskaw usiąść...
— A pan? — spytał nieznajomy.
— O! ja postoję sobie!...
— Tego nie zniosę...
— No to usiądę na łóżku!
— Niechże i tak będzie!...
Nieznajomy usiadł, i przez dwie lub trzy sekundy zachował milczenie... Szukał zapewne najodpowiedniejszego sposobu zawiązania rozmowy, a to nie przychodziło mu jakoś łatwo...
— Panie Landry — rzekł nakoniec — krok jaki w tej chwili robię, dziwi pana, rozumiem to dobrze... Zdziwisz się pan jeszcze więcej zaraz; ale zanim przystąpię do przedmiotu bardzo drażliwego, powinienem dać panu najprzód słowo honoru, że do kroku tego popchnęła mnie żywa i głęboka sympatya jaką mam dla pana...
— Budzę w panu sympatyę... ja!?... — zawołał Piotr Landry.
— Współczucie żywe i głębokie... powtarzam panu...
— Któż pana do mnie przysyła?...
— Przypuśćmy, jeżeli pan chcesz, że przysyła mnie... Opatrzność... nie zaprzeczysz pan przecież, iż ona opiekuje sie ludźmi...
— Zapewne, że nie przeczę!... chociaż do dziś dnia i do tej godziny, mało mi dawała dowodów swej nademną opieki...
— Wszystko mieć musi swój początek, a moja wizyta będzie tego dowodem. Położenie pana wzrusza mnie do najwyższego stopnia... Piotr Landry przerwał mówiącemu.
— Pozwolisz pan zadać sobie jedno pytanie?...
— I owszem, ile się tylko panu podoba... pośpieszę z odpowiedzią...
— Zkąd mnie pan zna, i zkąd pan wiesz o mojem położeniu...
— To bardzo proste, byłem obecny na posiedzeniu sądu policyi poprawczej dnia 7 grudnia.
— Dzień w którym mnie sądzono! — wyjąkał cieśla i zbladł jeszcze więcej. — A zatem panie — dodał głośno — patrzeć na mnie musisz jak na nędznika!... i gardzisz mną zapewne!...
— Ja pana mam za człowieka bardzo nieszczęśliwego, oto wszystko!... Fizyognomia pańska uderzyła mnie, wydała mi się ona w najwyższym stopniu sympatyczną, i wzruszony byłem głęboko wyrazem rozpaczy i rezygnacyi jaki się w niej malował, postarałem się o informacye o panu, a z tych wypadło, że nie byłeś przestępcą ale ofiarą fatalizmu. Daleki jestem od gardzenia panem; ja cię szanuję, a na dowód tego, podaję ci rękę, i proszę, pozwól mi uścisnąć swoją dłoń...
W piersiach cieśli, serce zabiło silniej; łzy mimowoli rzuciły mu się do oczu, i uścisnął gorąco rękę, którą mu gość podał.
Ten ostatni mówił dalej:
— Jeżeli się nie mylę, nie apelowałeś pan w swojej sprawie?
— Nie mylisz się pan, termin upłynął, i za dwa dni będę już więźniem...
— Prawo jest stanowcze. Przed niem trzeba ugiąć głowę, a w tych okolicznościach podanie się do łaski byłoby bezużyteczne... nie pozostaje panu jak tylko odważnie cierpieć, a wysokie wpływy zdołają karę ukrucić, bądź pan pewny tego... W tem jednak położeniu smutnem, w jakim pan jesteś w tej chwili, może jest jaki sposób przynieść panu ulgę...
— Przynieść mi ulgę — jąkał Piotr Landry — i jakąż by... mój Boże?... jaką?...
— Pan masz córkę?...
— Tak panie...
— Mniej więcej czteroletnią, prawda?...
— Cztery lata i dwa miesiące, panie...
— Kochasz ją pan?...
— Czy ją kocham?... oh! więcej niż życie!... tysiąc razy więcej niż życie...
— Gdzie jest ta droga mała istota?...
— Tutaj...
Gość wziął świecę, która słabem swem światłem rozproszyć nie była w stanie ciemności izdebki, przybliżył się do kołyski i nachylił nad śpiącą Dyonizą.
— Co za śliczne dziecko!... — rzekł po chwili.
Promień dumy ojcowskiej rozjaśnił czoło Piotra Landry, który odpowiedział:
— Podobna jest do matki... Jej matka była piękna jak anioł...
— Ale jakaż ona wątła!.... — mówił nieznajomy — i jak blada jest jej śliczna buzia!.... Te sine podkrążenia pod oczami niepokoją mnie, i te czerwono plamy na policzkach, zdają mi się źle wróżyć...
Twarz cieśli zaniepokoiła się okropnie: wyciągnął złożone ręce do gościa, i wyjąkał błagalnie:
— Oh! nie mów mi pan tego!.. w imię nieba nie mów rai tego!.. Silę się na to aby nie widzieć tych groźnych symptomatów o których pan mówisz!.. Przestrach jaki one we mnie obudzają, z całych sił odpycham od siebie!.. Pomyśl pan, że na tym świecie prócz mojego dziecka nie mam nikogo, i opuszczam je za dwa dni!... Gdybym nie miał jej zastać więcej!... Gdyby umarła podczas mojego oddalenia!.. Oh! mój Boże!... mój Boże.... gdybym jej nie miał zobaczyć nigdy!...
I Piotr Landry ukrywszy twarz w drżących dłoniach, nie mógł wstrzymać się od głośnych łkań i płaczu... Ciężkie łzy z głębi serca płynące dusiły nieszczęśliwego.
— Dla czego tak rozpaczasz, mój przyjacielu, bo pewnie pozwolisz mi tak się nazywać? — spytał się gość — powiedziałem że dziecko jest wątłe, i że charakterystyczne oznaki, znamionują słabą budowę, ale nie powiedziałem nic więcej... Niegdyś zajmowałem się medycyną, mam pewne doświadczenie, i zapewniam cię, że to złe nie jest bez lekarstwa... Dziecko żyć może!...
— Czy pan tak rzeczywiście myślisz? — zawołał ucieszony Piotr Landry.
— Przysięgam ci, że nietylko w to wierzę, ale nawet mam pewność...
— Ah! panie, bądź błogosławiony za to dobre słowo!. — Tylko — kończył nieznajomy — trzeba mieć nad nią opiekę, dużo starań...
— Ha! otóż to!... — jąkał cieśla gorzko rozczarowany — opieka... Starania!... dużo starania!... a któż ją niemi otoczy mój Boże?...
— Co się stanie z tą ukochaną małą podczas twego długiego oddalenia?... — wyrzekł nieznajomy — komu mianowicie myślisz ją powierzyć?...
— Ah! panie, pytanie jakie mi zadajesz, sam sobie dwadzieścia razy stawiałem, i nie mogłem na nie znaleść odpowiedzi!... Nie mam nikogo... nie znam nikogo... nie wiem co się stanie z dzieckiem?... Nieznajomy zrobił gest gwałtowny...
— Czy myślisz ją zostawić opiece miłosierdzia publicznego?... — spytał tonem wymówki.
— Ja nic nie myślę... nic nie przewiduję... Nie jestem zdolny do myślenia.. Mój upadek moralny jest tak wielki, jestem pogrążony w takiej rozpaczy, że w chwili której pukałeś pan do moich drzwi, byłem gotów spełnić, podwójną zbrodnię...
— Zbrodnię!.. pan!... i jaką, wielki Boże?...
— Jaką zbrodnię pan pytasz!... Oto chciałem się rzucić w nurty rzeki razem z moją córką, aby raz skończyć i oszczędzić biednemu dziecku nędzy, wstydu i cierpień tego życia nikczemnego!...
— Nieszczęśliwy!... stałbyś się zabójcą własnego dziecka!...
Piotr Landry zadrżał.
— Ah! — jąkał — może w ostatniej chwili zabrakło by mi odwagi...
— Czy zapomniałeś zupełnie o Opatrzności?...
— Niestety!... nie spodziewałem się nic od niej...
— Widzisz teraz żeś był w błędzie.
— Jakto panie?...

— Bezwątpienia, gdyż oto ja przyszedłem, przysłany przez Opatrzność, i chcę ją zastąpić w obec ciebie...

XI.
Poświęcenie.

Piotr Landry nie odpowiedział nic.
Tyle już cierpiał — tyle w sercu miał krwawych ran, iż nie śmiał zbyt pośpiesznie żywić w duszy nadziei z obawy doznania nowego zawodu...
Serce mu biło gwałtownie; utkwił pytający wzrok w nieznajomym i ani na chwilę nie spuszczając go z oka czekał, milcząc.
Gość wyrzekł:
— Słuchaj mnie dobrze, Piotrze Landry, i rozważ starannie moje słowa, bo każde z nich zasługuje, aby było wzięte pod ścisły rozbiór. Jestem bogaty... bardzo bogaty... Moje stanowisko jest znaczne, używam ogólnego szacunku, i mam prawo być z niego dumnym, bo ten szacunek umiałem sobie zdobyć pracą i uczciwością...
Jestem wdowcem... miałem dziecię... śliczne dziecię w wieku twojego i podobne do twojego... Teraz niedawno straciłem je... serce moje jest rozdarte... pustka panuje w koło mnie, a ogromny majątek jaki posiadam nie jest w stanie zapełnić tej strasznej próżni...
Dziś, niebo zsyła mi sposobność, przynajmniej w części odnalezienia jedynej możliwej rozkoszy życia, przy spełnieniu zarazem dobrego czynu, przychodząc w pomoc prawdziwemu nieszczęściu... Dziękuję niebu i chwytam sposobność tę pośpiesznie i z wdzięcznością....
Piotrze Landry, gdybym ci powiedział: Daj mi twoją córkę... ona mi zastąpi stracono dziecię; kochać ją będę jakby własna moja krew w niej płynęła... Będzie rosła i rozwijała się w dostatkach... będzie żyła szczęśliwa, otoczona wszystkiemi przyjemnościami, które daje zbytek i bogactwo... Zabezpieczę jej przyszłość, znajdę jej męża skoro wiek dojrzałości przyjdzie dla niej, i nakoniec pozostawię jej po sobie cały majątek... Gdybym ci to powiedział, Piotrze Landry, cobyś mi odpowiedział?...
Cieśla ze wzruszenia był cały drżący. Oczy jego nadmiernie się otworzyły, wyraz głębokiej radości, pomięszany z powątpiewaniem, malował się na jego twarzy; widocznem było, że trudno pojmował to co dopiero usłyszał, bał się, aby to nie był piękny sen, który po przebudzeniu miał wrócić go smutnej rzeczywistości...
— Co to znaczy? — spytał po chwili nieznajomy — dla czego nic nie mówisz!... Co znaczy to milczenie? Czyżbyś nie znajdował w sercu żadnej odpowiedzi, dla tego co ci to powiedział?...
— Ah! panie — jąkał cieśla — gdzież znaleść słowa na wyrażenie całej myśli mojej!.... Padłbym do nóg wspaniałomyślnemu człowiekowi, któryby w ten sposób do mnie przemówił... ucałowałbym jego ręce... oddałbym za niego moją krew aż do ostatniej kropelki, bo on zrobiłby daleko więcej niż gdyby mi uratował życie, wolność, honor... on uratowałby moją córkę...
— A zatem przyjąłbyś tę propozycyę. Powierzyłbyś mu swoje dziecię!?...
— Zaiste, trzeba być szalonym aby odepchnąć podobną ofiarę....
— A więc, tę propozycyę ja ci robię...
— Jakto panie?... Pan!?....
— Ja sam... i dla tego właśnie przyszedłem rozmówić się z tobą....
— Pan chcesz zaopiekować się Dyonizą?...
— Jestem gotów przyjąć ją za swoją, otoczyć ją staraniami, któreby ją wzmocniły i wróciły dziecku siły i zdrowie... Jestem gotów uczynić ją szczęśliwą i bogatą!...
— Szczęśliwa i bogata! moja córka!... moja Dyoniza!... — jąkał Piotr Landry nie mogąc nic więcej wymówić z radości i wdzięczności.
— Ah! ci którzy powątpiewają o dobroci Boga są bardzo grzeszni!... Bóg jest wielki! Bóg jest dobry!... Ci którzy bluźnią przeciw Opatrzności są szaleńcy bezrozumni!...
Opatrzność jest, istnieje, ukazała się moim oczom! ona mnie wyciąga z głębokiej przepaści! ona robi z takiego nędznika jak ja człowieka najszczęśliwszego z ludzi, ponieważ chce dać szczęście mojemu dziecku!
Gość nie przerywał zupełnie Piotrowi Landry. Dał mu czas na wylanie uczuć wdzięczności, które przepełniały jego duszę.
— Uspokój się mój przyjacielu... — powiedział potem biednemu ojcu biorąc go czule za rękę — nasza rozmowa jeszcze nieskończona... jeszcze musiemy się porozumieć w niektórych punktach...
— Ah! panie — krzyknął cieśla — czyż mogę od tej chwili, mieć inną wolę prócz pańskiej?... czy nie należę do pana?... zupełnie do pana?...
— To też, ja mam nadzieję, że się ułożemy łatwo... mogę nawet powiedzieć, że jestem tego pewny, ponieważ prawdziwie kochasz twe dziecię... kochasz ją dla niej, a nie dla siebie....
Piotr Landry, nie zdawał sobie wyraźnego rachunku z znaczenia wymówionych słów, ale czuł, że jakieś zimno jakby lodu bryła, padło na jego serce... Uczucie nieokreślonego niepokoju opanowało go, tłumiąc radość dopiero co doznaną.
— Dla niej a nie dla siebie — powtarzał — co to znaczy, panie?
— To znaczy, że twoja miłość ojcowska nie cofnie się przed żadnem poświęceniem, dla zapewnienia przyszłości dziecku...
— Więc poświęcenia po mnie wymagać pan będziesz?...
— Tak, będę...
— A jakiego?...
— Pomimowolnie waham się, bo wiem, że zadam w głęboki cios twojemu sercu... Chciałbym, abyś mógł uniknąć tej rany. Na nieszczęście, jest to niepodobieństwem...
— A zatem — wyszeptał Piotr Landry głosem cichym — widzę, żem się zanadto pospieszył radując się...
Potem dodał głośno:
— Mów pan... mów bez obawy i wahania... Przyzwyczajony jestem cierpieć...
— Powiedziałem ci, że chcę adoptować twoje dziecko — mówił gość — i że będę miał dla niej w zupełności ojcowskie uczucia... W zamian za tę miłość, w zamian za byt materyalny, który jej daję, życzę sobie, aby ona dla mnie miała przywiązania córki, czułość jaką, dziecko winno ojcu... Ty to rozumiesz, prawda, Piotrze Landry?
— Rozumiem, i to mi zdajo się sprawiedliwem... Ale bądź pan spokojny, w drogiej tej istocie płynie dobra krew... Nie zabraknie jej ani serca ani wdzięczności...
Gość schylił głowę.
— Źle mnie zrozumiałeś — powiedział on — uczucie wdzięczności nie mogłoby mnie zadowolnić...
— Czegóż pan chcesz jeszcze?
— Ja ci już powiedziałem, ja chcę absolutnej wyłącznej miłości córki... Ja chcę aby dziecko należało do mnie prawem natury... Chcę jednem słowom, aby ona myślała że jest w istocie moją córką...
Piotr Landry zbladł jak trup.
— Czy to być może? — zapytał głosem zmienionym.
— Dla czego nie?... W wieku takiej dzieciny, wspomnienia są przelotne... wrażenia mijają i przechodzą tak szybko!... Dlaczego nie miałbym być jej ojcem?
— A ja?... — jęknął cieśla — a ja, czemże będę dla niej?...
— Tu się zaczyna poświęcenie, o którem dopiero co mówiłem... Jest niezmierne i rozdzierające, ale jest nieuniknione...
Pytasz mi się czem będziesz dla Dyonizy... jak ona zostanie moją córką, ty będziesz niczem dla niej...
Piotr Landry chwycił się jedną ręką za serce.
— Ona nie będzie wiedziała, że jestem jej ojcem? — pytał się głosem słabym jak tchnienie.
— Ona tego nie będzie wiedziała, nigdy — odpowiedział nieznajomy.
Po tych słowach zapanowało krótkie milczenie, potem gwałtowny rumieniec pokrył twarz cieśli, który wykrzyknął z gorączkowem oburzeniem:
— Ależ panie, to co mi proponujesz, jest to wyrzeczenie się mojej córki!...
— Ja ci ofiarowałem ratunek jej, a ty jesteś panem twej woli, możesz nieprzyjąć mojej propozycyi... Patrz sam na bladość tego dziecka... Droga istota zacznie opadać z sił i zgaśnie w krótkim czasie; bez opieki, bez środków wzmacniających, bez ciągłej czułej troskliwości nad sobą... Masz do wyboru między jej śmiercią a szczęściem... które od ciebie tylko zależy....
— Taka alternatywa!... ach! to okropne!... Jesteś pan okrutny! bardzo okrutny!...
— Zważ dobrze Piotrze Landry!... Przed chwilą nie mogłeś znaleść słów wdzięczności dla mnie, a teraz złorzeczysz mi!... Cóżem zrobił?... Czy to się nazywa być okrutnym, że wymagam całego przywiązania dziecka, któremu całe swoje serce oddaję?
— Ah! panie, błagam, zaklinam pana na wszystko przebacz mi!... Zaledwie wiem co mówiłem... myśli moje są pomieszane... niewiem co mówię... jakaś chmura pokryła pojęcia moje... Tak... tak... rozumiem, to szczęścia mojego dziecka pan pragniesz... jego szczęścia... i zupełne masz prawo stawiać swoje warunki... Ale pozwól spytać się z pokorą, dla czego te warunki są tak straszne i tak surowe?... Dla czego nie pozostawiasz mi nadziei, że przynajmniej kiedyś, Dyoniza się dowie, że jestem jej ojcem.
— Bo ja nie obiecuję nigdy tego, czego nie mogę, i czego nie chcę dotrzymać, a ta nadzieja nie ziści się nigdy!... Ja ci powiedziałem: jeżeli Dyoniza będzie znała związek krwi, który ją z tobą łączy, będzie forsownie dzieliła swoje serce na dwie połowy... a ja chcę całego jej serca... I to jest dopiero jedna przyczyna, która na postanowienie moje wpływa nieodmiennie... Jest jeszcze inna... równie ważna jak ta...
Nieznajomy przerwał sobie.
— A ta druga? — spytał cieśla, blady i drżący.
Waham się ją wypowiedzieć...
— Błagam pana na kolanach, mów pan...
— Obawiam się, aby moje słowa nie zraniły cię i nie rozgniewały.. . — Czyż mam prawo gniewania się o coś?... Ah! ja aż nadto znam moje nędzne położenie... Wreszcie to Opatrzność pana przysyła. Od pana, mogę wszystko przyjąć...
— A zatem, wiem, że jesteś uczciwym człowiekiem... Znam wszystkie okoliczności, w obydwóch fatalnych sprawach za które byłeś skazany... Ale nareszcie piętno zostaje, a świat sądzi tylko z pozorów... Nie chcę aby dziecko wychowane pod mojem okiem, spytało mię kiedyś: „Gdzie jest mój ojciec?” i nie chcę być zmuszonym odpowiedzieć mu: „moja córko twój ojciec jest w więzieniu!...” Nie chcę przedewszystkiem, aby dziecko, które wyrośnie na młoda, dziewicę i kobietę, mogło się rumienić ze wstydu i boleści, słysząc szepty: „Oto córka Piotra Landry zbójcy...”
Nieszczęśliwy ojciec schylił głowę, głęboko westchnął, i rzęsiste łzy popłynęły po jego policzkach wybladłych.
— Tak — jęknął — masz pan racyę... będziesz umiał kochać dziecko lepiej niż ja... Nie trzeba aby ukochana dziecina cierpiała kiedyś przezemnie... nie trzeba aby piętno hańby niegodnego jej ojca spadło na nią...
— A więc — spytał żywo nieznajomy — przyjmujesz moje warunki, takie jakie ci przedstawiłem, nie kładąc żadnych zastrzeżeń, co do ustąpienia mi zupełnych praw nad twojem dzieckiem?
— Przyjmuję je... tak panie... Mogę strzaskać serce moje, ponieważ byłbym gotów, dla niej, wyrwać je z piersi, i zdeptać własnemi nogami... Jednakże jedno pytanie jeszcze...
— Jestem gotów odpowiedzieć.
— Powiedziałeś mi pan, że Dyoniza będzie się uważała w zupełności za twoje córkę.
— Powiedziałem to, i powtarzam...
— Taki jest pana zamiar, aby tak było, ja to rozumiem... Ale w jaki sposób ziści się ten zamiar? Dosyć będzie jednego nierozważnego słowa aby wywieść z błędu małą... Czy możesz się pan spodziewać, aby ktoś z otaczających ją, a który będzie wiedział prawdę, nie wyrzekł tego słowa?...
— W istocie, byłaby to szalona nadzieja, ale wskutek niezwykłych okoliczności, o których ci powiem, opowiadając o mojem położeniu, niebezpieczeństwa tego nie ma się co obawiać.... Wszyscy, wokoło mnie, ani przypuszczać będę, że Dyoniza nie jest moją córką...
Piotr Landry poruszył się zdziwiony.
— To ci się dziwnem wydaje — odrzekł nieznajomy. — Dam ci klucz tej zagadki; ale przysięgnij mi przedewszystkiem, przysięgnij na to co masz najdroższego w życiu, przysięgnij na życie Dyonizy, że mi wiecznie dotrzymasz tej tajemnicy....
— Przysięgam! — odpowiedział cieśla. — Nic z tego co mi pan powiesz, nie będzie powtórzone przezemnie, ani teraz, ani nigdy...
— Nazywam się Achiles Verdier — powiedział gość — jestem Paryżaninem z urodzenia, ale prawie całe moje życie spędziłem w koloniach zamorskich i byłbym tam jeszcze, gdyby nie wiadomość, że odziedziczyłem znaczny spadek, co mnie zniewoliło wrócić do Francyi wraz z moją córką... Niestety! ten spadek przyniósł mi nieszczęście!... Okręt którym płynąłem rozbił się, a straszny ocean pochłonął moje najwyższe dobro, moje dziecię ukochane...
Gość przerwał sobie. Wyciągnął chustkę z kieszeni, i zrobił gest jakby ocierał — zupełnie suche oczy...
— Ah! panie — wykrzyknął Piotr Landry — jakże pana żałuję! Jak musiałeś cierpieć!... jak cierpieć musisz jeszcze!...
— W okrutny sposób... oh! bardzo okrutny!... — odpowiedział Achiles Verdier. — Dziecko, to wszystko dla ojca!... Zdaje się życie własne ucieka, kiedy dziecko żyć przestaje! Ukochana istota unosi z sobą szczęście, nadzieję, przyszłość...
— Tak — mówił sobie w duchu, słysząc to Piotr Landry, z rodzajem bolesnej radości — tak, niech będą Bogu dzięki! Przynajmniej będzie kochał Dyonizę...
Achiles Verdier kończył:
— Samotności nie znoszę, a ponieważ dałem słowo świętej pamięci mej żonie ukochanej, że się nigdy powtórnie nie ożenię, powziąłem projekt adoptowania małej dziewczynki, któraby mnie przywiązała do życia, i zastąpiła moje dziecię stracone...


XII.
Spełniona ofiara.

— Widzisz pan — szeptał Piotr Landry — że w myśli pańskiej nie było nic innego, jak tylko adoptowanie...
— Tak, zapewne — odpowiedział Achiles Verdier — ale żeby ta adoptacya była możliwą i zgadzała się z moim punktem widzenia, trzeba mi było poznać sierotę, dziecko opuszczone, nie tylko nie mające ojca i matki, ale nawet żadnych blizkich ani dalekich związków familijnych. Tym sposobem miałbym możność zachowania wyłącznie dla siebie jego przywiązania...
Wypadek, jak to już powiedziałem, wskazał mi twoje położenie, i moje projekty uległy zaraz zmianie... Oddalony z Paryża więcej niż dwadzieścia lat, nie znam nikogo więcej... Ludzie z któremi będę miał interesa co do mojej sukcesyi, nie wiedzą jeszcze o moim powrocie i nie wiedzą także, że moja córka nie żyje...
Nic nie ma łatwiejszego, jak sam widzisz, jak przedstawić wszystkim, za własne dziecko to które wybrałem, i nikt w świecie prócz ciebie, nie będzie mógł mi zadać kłamstwa, a twoja przysięga jest rękojmią dotrzymania tajemnicy... Czy masz mi jeszcze co do powiedzenia Piotrze Landry, i czy znajdujesz że mam racyę?...
— Nie, panie, nie mam nic do powiedzenia — szeptał cieśla — nie mam ani jednego zarzutu do zrobienia... wszystko co pan powiedziałeś... plan pana jest prosty i logiczny... powinien się udać... poddaję się... rezygnuję... zabijam się, i przystaję na ofiarę ponieważ od niej zawisło życie i przyszłość Dyonizy...
Achiles Verdier, wziął za ręce Piotra Landry i uścisnął w swoich.
— Mój przyjacielu — powiedział — jesteś uczciwym człowiekiem i dobrym ojcem... szczęście twojego dziecka, będzie twoją nagrodą...
— Ah! panie — wykrzyknął cieśla — ja innego nie pragnę!... Ale trzeba aby Dyoniza była bardzo szczęśliwą, abym był wynagrodzony za moje cierpienia...
— Ona będzie bardzo szczęśliwą, przysięgam ci...
— Bo widzisz pan — zaczął znowu Piotr Landry, z mimowolną gwałtownością — gdybym się kiedykolwiek dowiedział, że jest inaczej, nie wiązałaby mnie więcej przysięga... stałbym się ojcem dla mojej córki, opiekunem, i mścicielom...
Uśmiech ironiczny pokazał się na ustach Achilesa Verdier.
— Jakto!? — rzekł — już powątpiewania!... już nieufność!... to zawcześnie! Pomyśl, że jeszcze nie ma nic pewnego między nami. Jeżeli żałujesz danego słowa, zwracam ci je!... Bóg świadkiem, że nie przyszedłem cię zmuszać... Oddalam się... Zatrzymaj Dyonizę, i weź na siebie odpowiedzialność za smutny i blizki koniec biednego dziecka...
Mówiąc powyższe słowa Achiles Verdier podniósł się, i postąpił ku drzwiom.
Piotr Landry zastąpił mu drogę, złożywszy ręce, wołał:
— W imię nieba, panie, przebacz mi, jeszcze ten raz, słowa których z całej duszy żałuję!... Boleść nieuniknionego rozłączenia, gmatwa moją myśl, zawraca mi głowę, doprowadza mnie prawie do szaleństwa!... Jeżeli się pan oddalisz teraz przezemnie, co się stanie z Dyonizą?... Tu będę dopiero zbrodniarzem prawdziwym, bo mogąc ją ocalić, nie zrobiłem tego.
Oblicze Achilesa Verdier rozpogodziło się, twarz jego przybrała wyraz współczucia i litości.
— Pojmuję co cierpieć musisz — powiedział — i przebaczam ci z całego serca tę niewiarę obrażające, choć zapewne nieumyślne.
— Ah! pan jesteś dobry!... jesteś dobry jak Bóg sam — wykrzyknął cieśla.
Potem po chwili milczenia, dodał skromnie:
— Po pięciu latach, skoro spłacę mój dług... jak odsiedzę mój czas, jeżeli policya pozwoli mi wrócić do Paryża, czy wolno mi będzie widzieć czasem Dyonizę?... oh! tylko z daleka... tylko bardzo zdaleka?
Niezadowolenie malowało się na twarzy Achilesa Verdier — odpowiedział tonem smutnym:
— Myślę, że byłoby lepiej nie robić tego; nie będę miał prawa usuwać cię z drogi mojej córki, ale te niepotrzebne spotkania odnawiać tylko będą twoje rany... a kto wie czy twoje żywo wzruszenie nie zdradzi cię?
— Zdradzić mnie! — przerwał Piotr Landry — nigdy, panie!... tego nie potrzebujesz się obawiać!... wiem aż nadto dobrze, że zburzyłbym szczęście Dyonizy przez nieostrożność, a sobie nie zapewnił żadnego... bo ona by mnie nie kochała.... nie mogłaby mnie kochać!... byłbym niczem dla niej... Piękna i bogata panna nie mogłaby widzieć we mnie nic więcej jak tylko starego robotnika, biednego człowieka, któremu z miłosierdzia dałaby jałmużnę...
— Wyrzeczony przez ciebie dopiero co wyraz, biedny — mówił dalej Achiles Verdier — przypomina mi jeszcze jeden przedmiot, który poruszyć miałem zamiar w tej rozmowie z tobą... Powiedziałeś: biednego robotnika...
— No tak!...
— Nie życzę sobie, abyś był biedny... córka bogata otoczona dostatkami, a ojciec w niedostatku, to by było przeciw naturze, toby było niemoralne i tego ja nie ścierpię...
Piotr Landry spojrzał zdziwiony...
Achiles Verdier wyrzekł prędko:
— Powiedziałem ci, że jestem bardzo bogaty, i używając wspólnie ze mną za życia, Dyoniza po śmierci mojej cały majątek mój posiądzie... Jest więc sprawiedliwem i słusznem, żeby choć jedna kropla z tego strumienia złota spadła na ciebie... Chcę od tej chwili zabezpieczyć cię na przyszłość, zapewniając ci byt... Nie można sobie w tym względzie robić żadnych iluzyj, skoro wyjdziesz z więzienia, będzie ci bardzo trudno jeżeli nie niemożliwie znaleść robotę; uprzedzenia do więźniów wypuszczonych na wolność po odsiedzeniu kary zanikną przed tobą drzwi warsztatów; ale znajdując się w posiadaniu skromnego kapitału, możesz sam sobie założyć mały zakład, który może prosperować w twoich czynnych i umiejętnych rękach... Dwanaście tysięcy franków wystarczy ci?...
Piotr Landry nie odpowiedział nic. Był osłupiały.
Achiles Verdier nie zrozumiał powodów tego milczenia.
— Jeżeli cytra jaką postawiłem, zdaje ci się zbyt małą — rzekł — powiedz mi bez żadnego skrupułu... pragnę cię w zupełności zadowolnić, i w tej chwili dam ci sumę jaką sobie sam naznaczysz...
Mówiąc powyższe słowa, gość wyjął z kieszeni duży pugilares cały wypchany banknotami.
Otworzył go w sposób aby było widocznem co zawiera.
— Oznacz sumę — powtarzał. — Jestem twoim kasyerem....
Piotr Landry wyciągnął ręce i odepchnął pugilares z rodzajem zgrozy.
— Co robisz? — krzyknął Achiles Verdier — mam nadzieję, że nie myślisz zasmucić mnie odmową.
— Nie spodziewaj się pan tego!.... — odrzekł żywo cieśla — odmawiam!... Odmawiam nie raz, ale sto razy!....
— Dla czegóż to?
— Bo nic w życiu nie skłoni mnie do dotknięcia pańskich pieniędzy... Gdybym przyjął najmniejszą cząstkę, moje poświęcenie stałoby się handlem!... Sprzedałbym córkę!...
Jeżeli będę kiedy w nędzy, cóż mnie to obchodzi?... jeżeli zmuszony będę wyciągać rękę po jałmużnę, wyciągnę ją nie rumieniąc się, ale nie będę handlarzem krwi własnej, sprzedawcą własnego dziecka!... Wszystko dla niej... nic dla mnie!... oto moje ostatnie słowo.
— Nie mam odwagi ganić ci tego postanowienia... — odpowiedział Achiles Verdier — chociaż co do mnie posunąłeś do najwyższego stopnia egzaltacyi uczucie szlachetne, wspaniałomyślne... Nie nalegam, ale jest mi przykro, że w taki sposób odtrącasz tę pomoc, która umie udzielającego ją uczynić szczęśliwym! Postępujesz ze mną tak jak bym był nieprzyjacielem twoim...
— Chcesz pan mieć dowód, że tak nie jest?.. — zawołał Piotr Landry.
— Rozumie się, że chcę... — ale w jakiż sposób dać mi go możesz jeżeli ofiarę moją odrzucasz!...
— Dam dowód, przyjmując dla kogoś drugiego część tego czego dla siebie przyjąć nie mogę.
— Wytłomacz się, proszę...
— Pozwól mi pan napisać tu zaraz dwa lub trzy wiersze... to nie będzie długo, chociaż władanie piórem wyszło mi z użycia...
— Ja ci mam pozwolić!?... wszakże jesteś u siebie, i ja tu słucham twych rozkazów...
Cieśla otworzył szafę, z białego drzewa, w której zamykał bieliznę i ubranie, i po kilku poszukiwaniach, znalazł nareszcie arkusz zżółkłego papieru, ołowiany kałamarzyk, jakich używają uczniowie, i pióro zardzewiało.
Atramentu nie było wcale, tylko jakieś gęste błoto. Piotr Landry wlał do kałamarza kilka kropel wody, i na kolanie, zamiast biórka, nakreślił następujące słowa pismem grubem nieregularnein:

Dobra pani Giraud!

Jestem obecnie szczęśliwszy, niż w chwili kiedyśmy się widzieli po raz ostatni. Pewna litościwa osoba podejmuje się opieki nad Dyzią i już co do tego nie mam żadnej obawy. Co do mnie znalazłem robotę na prowincyi na bardzo dobrych warunkach, na kilka lat opuszczam Paryż. Nieprzewidziane okoliczności w których szczegóły trudnoby było teraz wchodzić, sprawiły, że jestem równocześnie w możności dysponowania dosyć znaczną sumą. Jestto nowe dobrodziejstwo litościwej osoby, która się zajmie Dyzią.
Słyszałem jakieś pani mówiła, moja dobra pani Giraud, że kilka tysięcy franków, pozwoliłyby pani wyjść z przykrego położenia w którem się znajdujesz, rozpocząć na nowo interesa z większem powodzeniem niż przedtem. Oto pięć tysięcy franków. Nie pożyczam ich pani, nie myśl o ich zwrocie, i uważaj je za swoją zupełną własność... Życzę z całego serca, aby one przyniosły pani szczęście....
Bądźcie zdrowa, dobra matko Giraud; nie wiem kiedy się zobaczemy, ale wierzaj mi że wszędzie i zawsze będę myślał o was, i że zachowam wieczną wdzięczność za tyle dobroci, troskliwości i czułości, jaką otaczałaś Dyonizę. Kończąc, zostaję waszym najserdeczniejszy przyjacielem....

Piotr Landry.”

— Dłużej pisałem, jak obciąłem — rzekł cieśla — ale skończyłem nareszcie....
Skreślił potem na złożonym liście adres wdowy Girami, i zwrócił się do Achilesa Verdier:
— Ta matka Giraud, jest to bardzo dobra i szlachetna stara kobiecina, która przez ostatnio dwa lata, zastępowała matkę Dyonizie. Zacna ta kobieta jest obecnie bardzo nieszczęśliwą. Zbankrutowała; wszystko jej sprzedano, a jej wierzyciele byli tak nielitościwi, iż ją zamknęli w wiezieniu za długi...
— Trzeba ją uwolnić jaknajprędzej! — zawołał Achiles Verdier.
— O tem właściwie myślę. Byłeś pan wspaniałomyślnym dla mnie przed chwilą, ofiarowywując mi dwanaście tysięcy franków...
— Czy chcesz tych pieniędzy dla tej biednej kobiety?
— Nie: toby było za wiele. Pięć tysięcy w zupełności wystarczy.
Achiles Verdier wyjął pięć biletów bankowych.
— Oto są — powiedział.
— Zatrzymaj je pan — odrzekł Piotr Landry — i podejmij się, oddać je wdowio Giraud, w więzieniu za długi, na ulicy Clichy, wtedy kiedy ja już będę więźniem, to jest za dwa dni...
— Możesz liczyć na to, że ta missya będzie święcie spełniona...
— Niech ci Bóg błogosławi panie! Jest to wielkie dobrodziejstwo, które zrobisz!...
— To nie ja daję — przerwał Achiles Verdier — to ty, ponieważ te pieniądze do ciebie należą.
Cieśla schylił głowę.
— Znasz pan moje w tym względzie przekonanie — powiedział tenże. Potem dodał: — A teraz nic mi już nie pozostaje, jak tylko prosić pana o łaskę...
— O łaskę mnie?... o jaką?... Naprzód się zgadzam na nią...
— Oto, abyś mi pan pozwolił zatrzymać Dyzię do pojutrza... to jest do chwili, w której wyjdę ztąd aby się udać do Pałacu sprawiedliwości... Pomyśl pan sam, czas idzie tak prędko, a ja już tylko jeden dzień mam być jej ojcem....
— Zatrzymaj twoje ukochane dziecię do ostatniej minuty — wyrzekł Achiles Verdier — a przynajmniej rozłączając się z nią, uniesiesz pamięć, że twoja córka rozpocznie życie szczęśliwo, a to całe szczęście, winna będzie twojemu przywiązaniu, twojemu poświęceniu...
— Oh! dziękuję ci panie! — wykrzyknął cieśla — dobrze robisz mówiąc mi to!... dodajesz mi odwagi, której tak potrzebuję...

∗             ∗

W tydzień od chwili opisanej powyżej rozmowy, zamknięty powóz, wiózł Piotra Landry do domu poprawy w Clairvaux gdzie miał przepędzić pięć lat.

KONIEC PIERWSZEJ CZĘŚCI.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.