Tajemnica Tytana/Część pierwsza/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Zupełne nieszczęście.

Koledzy, którzy się cisnęli w około Piotra Landry, i nachyleni byli nad nim, usunęli się przestraszeni.
Stary podmajstrzy, drapiąc się za uchem, wyszeptał:
— Do diabła!... obawiam się czy nie zrobiłem głupstwa!
Piotr Landry, przez kilka sekund, zdawał się być w ataku tej strasznej choroby nazwanej delirium tremens.
Członki jego trzęsły się, wargi wykrzywiały odsłaniające zaciśnięte zęby; wzrok jego błędny miał jakiś nieokreślony wyraz. Nagle wyraz ten stał się dzikim, powieki zaczerwieniły się, a raczej krwią zaszły, oczy jak u tygrysa dziko zapałały.
Widocznie ohydne upojenie alkoholem, ogarnęło nim całym, i zamieniło go w dzikie zwierzę.
— Co! — krzyczał on głosem gardłowym, którego tony ostre rozrywały uszy. — Co! jeszcze tu nędznicy... Wydaliście wyrok śmierci na mnie i zabiliście moje dziecko!... Dobrze, wściekły pies zdechnie, ale nie bez zemsty!... Pogryzie was konając!... skazany podnosi się!... biada katom!...
W tejże chwili, Piotr Landry zerwał się i rzucił naprzód przed siebie. Cieśle, zrozumieli dobrze iż to będzie ostrożnie a nie tchórzliwie, usunąć się od napaści nieszczęśliwego, którym rządziła najszaleńsza i najstraszniejsza ze wszystkich wściekłości, uciekli przed nim, a Landry gonił za niemi wydając dzikie krzyki, nie mające w sobie nic ludzkiego... Otworzyło się kilkoro drzwi do gabinetów od dużego salonu. Nieszczęśliwy stary podmajstrzy był mniej żwawy a buty jego podkute dużemi gwoździami ślizgały się po woskowanej posadce.
Piotr Landry schwytał go, porwał za gardło, rzucił na ziemię z najwyższą passyą, oparł mu kolano na piersi i zaczął dusić, śmiejąc się strasznym śmiechom.
— Ratunku!... — ryczał podmajstrzy — ratunku!... on mnie zabije.
Potem głos mu zagasł. Rzężał już tylko...
Wrzask ten doszedł uszów cieśli, którzy uwiadomieni o śmiertelnem niebezpieczeństwie jakie groziło jednemu z nich, poopuszczali tymczasowe swoje kryjówki i pospieszyli na ratunek podmajstrzemu.
Piotr Landry, w szale swoim, wziąwszy ich za nieprzyjaciół zapamiętałych, złączonych, przeciw sobie, puścił starca już prawie bezprzytomnego, podniósł się i stanął naprzeciw nadchodzących...
Wtedy rozpoczęła się straszna walka pomiędzy tym nieszczęśliwym a temi ludźmi usiłującymi sparaliżować wszystkie jego poruszenia, chcącemi obezwładnić go nie czyniąc mu żadnej krzywdy....
Kilkakrotnie już go ująć zdołali. I kilkakrotnie wyrwał im się z rąk, jednakże siły jego wyczerpały się i byłby już padł, gdyby nie wypadek, który o tej nierównej walce zaprowadził go do stołu jeszcze w zupełności nakrytego.
Porwał nóż zo stołu, i wrzeszcząc tryumfalnie, rozpoczął atak z nową gwałtownością, uderzając na prawo i lewo, przed siebie i za siebie, ale na szczęście, uderzając na oślep....
Jednakże krew już płynęła, i z pewnością nie jedna ofiara byłaby padła, uderzona śmiertelnie, gdyby przywołani żołnierze z sąsiedniego odwachu, przez właściciela domu nie przybyli na pomoc. Wkroczyli oni do dużego salonu, otoczyli Piotra Landry kołem, zwracając ku jego piersiom bagnety....
W tymże samym czasie, jeden z cieślów narażając się sam, aby tylko niepozwolić nieszczęśliwemu rzucić się na ostrze, ujął go z tyłu, zdołał wyrwać mu nóż, i powalił go na ziemię...
Od tej chwili nie było niebezpieczeństwa. Rozbrojony Piotr Landry przestał być groźnym.
Związano mu ręce i nogi serwetami, a w chwili gdy on chciał się z tych pęt wydobyć, wszedł pan Raymond do resteuracyi prowadząc z sobą doktora.
Naczelny kierownik robót, od dzisiejszego rana powziął dla Piotra Landry żywą sympatyę, o tyle żywszą o ile poznał głębokie cierpienia tegoż. Jego osłupienie i zmartwienie było nie do opisania, gdy się dowiedział co zaszło. Przewidział odrazu następstwa tego strasznego wypadku. Ale nie mógł nic zaradzić, ani przeciw faktom dokonanym, ani też przeciw ich skutkom.
Zbrodnia była wyraźna!... niczego nie brakło: kłótnia i bójka, rany groźne, rozlew krwi.... Kilku cieślów miało twarze i ręce poranione i zakrwawione; stary podmajstrzy, prawie uduszony, był w stanie budzącym silne obawy.
Komisarz policy i spisał protokół obwiniający Piotra Landry, i ten ostatni został odprowadzony, czyli raczej odniesiony do więzienia tymczasowego, gdyż nie przestawał rzucać się, a przystęp szaleństwa był straszniejszy niż kiedykolwiokbądź...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Proste streszczenie faktów, które nastąpiły bezpośrednio, po tym fatalnym wieczorze wystarczy czytelnikom.
Zaraz następnego dnia, pan Raymond w towarzystwie przedsiębiorcy, w imieniu którego prowadził wszystkie roboty, a którego objaśnił o wszystkiem co się stało, a co nam jest już wiadome, udał się do pałacu sprawiedliwości, postarali się oni o rozmowę z sędzią, w którego ręku była sprawa Piotra Landry.
Przedsiębiorca był człowiek bogaty, powszechnie szanowany, dobrze widziany, używający wybornej opinii i wielkiego uznania w świecie finansowym.
Słowo jego miało wielkie znaczenie, zaświadczenia jego nie były z tych, które się odrzuca. Sędzia śledczy obiecał dla obwinionego wszystkie łagodzące okoliczności, któreby się nie sprzeciwiały przepisom prawa, i rzeczywiście na drugi dzień, po pierwszem badaniu, przystał na wypuszczenie go na wolność za kaucyą... Kaucya ta była złożoną przez przedsiębiorcę.
Piotr Landry wrócił do siebie w najokropniejszej rozpaczy. Nie łudził się wcale co do swego położenia... Rozumiał to dobrze, że chociażby jaknajłagodniej chciano obejść się z nim, straszna okoliczność recydywy, niewątpliwie ściągnie na jego głowę ciężką karę.
— No — mówił sobie — teraz jestem zgubiony!... z pewnością zgubiony tym razem!... Od tej pory żadna rehabilitacya jest niemożliwa dla recydywisty, dla stałego lokatora więzienia centralnego!...
— Oh! moja Dyonizo, moja córko ukochana, co z tobą się stanie, przy ojcu nędzniku i zbrodniarzu, ojcu jakim jest twój?... Dla czego Bóg nie ulitował się nad tobą?... Dla czego nie umarłaś?... raczej przychodząc na ten świat.
Jednakże Piotr Landry żywił w głębi serca niepewną słabą nadzieję...
Liczył na wdowę Giraud.
— Może — szeptał — zacna kobieta będzie szczęśliwszą niż przypuszczała. Najtwardsze serca miękną czasem... Bogaty krewny przyjdzie jej niezawodnie z pomocą... Ona tak bardzo na to zasługuje!... a wtedy może, kochając serdecznie Dyzię, i będąc sama najlepszą, najpoczciwszą na świecie, może się zgodzi zatrzymać kochane dziecię, wiedząc nawet, że przez kilka lat nie będę mógł płacić za nią...
Gwałtowne, gorączkowe pragnienie, dowiedzenia się jaknajprędzej tego, czego się obawiał, i tego czego mógł się spodziewać, nie dozwoliło cieśli tracić ani godziny.
Pobiegł natychmiast na Belleville....
Serce jego biło gwałtownie w piersi w chwili gdy otwierał drzwi znanego nam domku.
Jak zwykle, Dyzia rzuciła się w jego objęcia, obsypując pocałunkami, ale zaledwie był w stanie oddać pieszczoty swojej małej córeczce, cała jego uwaga była zaabsorbowana zakłopotaną twarzą i niezwyczajnym smutkiem wdowy Giraud.
Przez te dwa dni, dobra kobieta postarzała się o kilka lat, tak była bladą, a oczy jej zaczerwienione, mocno zapadły. Nie miała okularów, a Piotr Landry spostrzegł płynące łzy po jej zwykle rumianej twarzy.
— A cóż, moja dobra pani Giraud — spytał się głosem zaniepokojonym — jakież wiadomości?...
Wdowa opuściła głowę i odpowiedziała:
— Bardzo złe.
— Krewny pani z prowincyi?...
— Napisał do mnie bardzo przykry list... Powiada w tym liście, że kiedy się doszło do mojego wieku nie umiejąc poprowadzić swoich interesów, to się ich nie nauczy nigdy, i dodał, że byłoby to bezwstydem, zjadłszy swoje fundusze, chcieć jeszcze zjeść i drugich.
— A zatem nie przysyła pani nic!
— Przysłać mi coś, on!.... stary skąpiec!... Nawet nie ofrankował swego listu!...
Piotr Landry ciągnął dalej:
— A pani wierzyciele?...
— Nie przestają mnie dręczyć wezwaniami dopłatami i pozwami, nie chcą słyszeć o niczem... Wreszcie ja im nie obiecuję nic!... wiedząc dobrze, że nie będę mogła dotrzymać tego co przyobiecam... Był u mnie dziś rano pełnomocnik dostawcy paszy...
— Cóż pani powiedział?
— Powiedział mi, że moje bankructwo będzie ogłoszone pojutrze, jeżeli jego klientowi nie zapłacę w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin.
— I cóż pani zrobi?
— Nic, ponieważ nie mam czem zapłacić...
— Ale, upadłość to zupełna ruina!
— To daleko więcej jak ruina, bo to więzienie...
— I nie módz pani przyjść z pomocą!.. Ach! gdybym był bogaty!.. — szeptał Piotr Landry zżymając się z niecierpliwości.
— Wyprowadzili byście mnie z nieszczęścia, mój poczciwy Piotrze, to pewna, i ja wcale nie wątpię o tem... — odpowiedziała wdowa — ale cóż chcecie, ci co mają dobre serce nie mają pieniędzy, a ci co mają pieniądze nie mają serca... Może to nie jest ogólna zasada, ale to aż nadto często spotyka się na tym bożym świecie...
Po chwili milczenia pani Giraud spytała:
— Czy pomyślałeś panie Piotrze co zrobisz z naszą ukochaną Dyzią, z którą konieczność mnie rozłącza?..
— Niestety!.. — odpowiedział cieśla, — nie myślałem nic... miałem jeszcze nadzieję... bezustannie ją miałem..
— Widzisz teraz, mój przyjacielu, że na nieszczęście nic już na mnie rachować nie możesz. Pomyślcie i postanówcie coś!...
— Och! mój Boże, co ja mogę zrobić?.. Gdzie umieścić to dziecko, które nie ma już matki?.. Kto się nią zaopiekuje z czułością?.. kto je tak kochać będzie jak pani?...
— Z pewnością nikt... — odpowiedziała wdowa, ocierając łzy — ależ przecie może się jeszcze znajdzie jaka dobra dusza... ale gdzie tu jej szukać!?..
— Wynaleść taką!.. to łatwo powiedzieć!.. Nawet nie wiem gdzie jej szukać?....
— Ach! przyznaję, że położenie wasze jest bardzo przykre i trudne... ale tak samo jak ty nie możesz nic dla mnie, ja nie mogę nic dla ciebie zrobić... Zatrzymam Dyonizę do dnia, którego będę mieć sama schronienie, dopóki się nie otworzą przedemną drzwi więzienia za długi. Tego dnia dopiero oddam ci ją...
Piotr Landry opuścił dom w Belleville bardziej smutny, więcej z irytowany niż przed przybyciem...
Rozwiała się jego ostatnia nadzieja!...
Nie chciał mówić wdowie Giraud o nowem strasznom nieszczęściu, które go przygniatało...
Na co by się przydało to bolesne zwierzenie?...
Biedna kobieta miała dosyć własnej niedoli!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.